Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Jurassic Park. Park Jurajski

Jurassic Park. Park Jurajski

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-64460-36-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Jurassic Park. Park Jurajski

Na niewielkiej wyspie Nublar w pobliżu Kostaryki powstaje Park Jurajski. Jego największą atrakcją są żywe dinozaury, które zostały sklonowane z DNA pobranego ze skamieniałych insektów. Stworzony przez człowieka ekosystem wymyka się spod kontroli. Wbrew woli twórców dinozaury wydostają się na wolność i polują na inne stworzenia oraz na… ludzi. Zaczyna się walka o przetrwanie! Stań oko w oko z naturą w najdzikszej postaci, odkryj niesamowity Park Jurajski.

Polecane książki

W poradniku do gry „Mirror’s Edge” znajdziesz szczegółowy opis przejścia treningu, prologu oraz wszystkich dziewięciu rozdziałów. Tekst zawiera również informacje na temat lokalizacji wszystkich trzydziestu toreb ukrytych w świecie gry. Mirror's Edge - PC - oficjalny polski poradnik do gry zawiera p...
Piotra poznajemy w momencie, gdy po analizie swojej sytuacji życiowej dochodzi do wniosku, że jest po prostu nieudacznikiem. Odejście żony było dla niego kompletnym zaskoczeniem. Tym boleśniejszym, że kochankiem Karoliny okazał się jego szef. Piotr unosi się honorem i rzuca pracę. Mimo że jest św...
Deborah opiekuje się bratem, który przez hulaszczy tryb życia coraz bardziej podupada na zdrowiu. Nie myśli o ułożeniu sobie życia, ale wszystko się zmienia, gdy poznaje pana Victora. Tajemniczy mężczyzna szybko zdobywa jej serce i zaufanie. Zauroczona nim Deb decyduje się na romans. Kiedy wy...
Praca jako pierwsza podejmuje problem racjonalności wydatków publicznych przeznaczonych na Finansowanie profilaktycznych programów zdrowotnych, analizując go zarówno na płaszczyźnie teoretycznej, jak i praktycznej. Celem pracy jest ocena metod, struktury i prawidłowości wydatków przeznaczonych n...
Eksport towarów i usług, wewnątrzwspólnotowe nabycia i dostawy towarów czy import usług są rozliczane w różny sposób. W ramach tego eKursu otrzymasz lekcje z kompleksowym omówieniem wszystkich najczęstszych transakcji transgranicznych z licznym przywołaniem orzecznictwa i interpretacji fiskusa. a ta...
Nie lekceważ stanu jamy ustnej! Ceniony ekspert w dziedzinie zdrowia jamy ustnej udowadnia, że przewlekłe, niegroźne choroby jamy ustnej są głównym źródłem stanu zapalnego. Może on wystąpić w całym organizmie i niekiedy skutkować poważnymi problemami układowymi, w tym chorobami układu sercowo-naczyn...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Michael Crichton

MlCHAEL CRICHTON

Zmarły w 2008 roku pisarz amerykański, także reżyser, scenarzysta i producent filmowy. Autor pięciu książek niebeletrystycznych oraz ponad 20 powieści przełożonych na 36 języków, wydanych pod własnym nazwiskiem i pseudonimami. Reżyser siedmiu filmów fabularnych, zrealizowanych w większości według własnego scenariusza, m.in. Comy (z Michaelem Douglasem), Świata Dzikiego Zachodu (z Yulem Brynnerem) i Wielkiego skoku na pociąg (z Seanem Connerym). Producent i pomysłodawca głośnego serialu telewizyjnego Ostry dyżur. Do najbardziej znanych powieści Crichtona należą: Wirus Andromeda, Kongo, Kula, Park Jurajski, Wschodzące słońce, Świat zaginiony, W sieci i Pod piracką flagą (wydana pośmiertnie). Większość została zekranizowana przez znanych twórców (m.in. Stevena Spielberga, Barry’ego Levinsona i Richarda Donnera). Michael Crichton ukończył studia medyczne na Uniwersytecie Harvarda, uzyskując tytuł doktora medycyny. Wykładał na MIT i Cambridge. Swoją pierwszą powieść opublikował, będąc jeszcze studentem.

Dla A-M i T

Gady są odrażające z powodu zimnego ciała, bladego ubarwienia, chrzęstnego szkieletu, obrzydliwej skóry, groźnego wyglądu, wyrachowanego spojrzenia, nędznego środowiska, w jakim żyją, oraz straszliwego jadu. Dlatego też Stwórca powściągnął Swą potęgę i nie uczynił ich wiele.

Linneusz, XVIII w.

Nie sposób cofnąć w niebyt nowej formy życia.

Erwin Chargaff, 1972

WPROWADZENIE„WYPADEK W INGENIE”

Pod koniec XX wieku nastała w nauce istna gorączka złota – zajadły wyścig, kto pierwszy zarobi na inżynierii genetycznej. Dziedzina ta rozwija się tak gwałtownie i towarzyszy jej tak nikły dyskurs, że mało kto rozumie skalę i konsekwencje tego zjawiska.

Biotechnologia niesie zapowiedź najbardziej rewolucyjnych zmian w historii ludzkości. Jeszcze przed końcem bieżącej dekady będzie wywierała większy wpływ na nasze życie codzienne niż energia atomowa czy komputery. Jak stwierdził pewien obserwator jej rozwoju: „Biotechnologia odmieni każdy aspekt ludzkiego życia: opiekę zdrowotną, żywność, nasze zdrowie, rozrywki i nasze ciała. Nic nie będzie już takie samo jak przedtem. Biotechnologia dosłownie zmieni oblicze naszej planety”.

Ponadto rewolucja biotechnologiczna różni się od dawniejszych przełomów w dziedzinie nauki, i to w trzech aspektach.

Po pierwsze, dokonuje się w licznych ośrodkach. Era atomowa nastała dzięki pracom prowadzonym w jednej instytucji – amerykańskim laboratorium w Los Alamos. Era komputerów – w wyniku wysiłków naukowców z kilkunastu firm. Tymczasem w samych Stanach Zjednoczonych badania biotechnologiczne prowadzi dziś ponad dwa tysiące ośrodków. Pięćset korporacji wydaje na nie w sumie pięć miliardów dolarów rocznie.

Po drugie, znaczna część badań w dziedzinie biotechnologii prowadzona jest w nieprzemyślany czy też niepoważny sposób. Próby wyhodowania jaśniejszych pstrągów, które będzie łatwiej dostrzec w wodzie, łatwiejszych w obróbce drzew o kwadratowym prze kroju czy też wstrzykiwalnych komórek zapachowych, dzięki którym człowiek zawsze będzie mógł pachnieć swoimi ulubionymi perfumami, brzmią jak żarty, lecz nimi nie są. W rzeczy samej to, że biotechnologię da się zastosować w działach wytwórczości z natury związanych z modą – w przemyśle kosmetycznym czy rekreacji i turystyce – wzmaga obawy, iż korzystanie z tej nowej techniki o potężnych możliwościach będzie niefrasobliwe.

Po trzecie, badania te nie podlegają kontroli, nadzorowi żadnej instytucji, nie reguluje ich prawo. Władze – czy to amerykańskie, czy też rządy innych krajów – nie wypracowały w omawianej dziedzinie spójnej polityki. Trudno o mądrą politykę wobec zjawiska, które wiąże się z produkcją zarówno leków, jak i zbóż czy też, na przykład, sztucznego śniegu.

Najbardziej niepokojący jest jednak fakt, iż w samym środowisku naukowym nie ma ludzi, którzy pilnowaliby innych. Warto zwrócić uwagę, że niemal każdy aktywny biotechnolog ma jakiś udział w próbach komercyjnego zastosowania swojej nauki. Nie ma zewnętrznych obserwatorów. Każdy może liczyć na zysk.

* * *

Komercjalizacja biologii molekularnej to najbardziej szokujące wydarzenie w całej historii etyki badań naukowych. Nastąpiła ona zdumiewająco szybko. Na przestrzeni czterystu lat, które upłynęły od czasów Galileusza, badania naukowe prowadzono zawsze swobodnie i otwarcie, dociekając, jakimi prawami rządzi się przyroda. Od zarania dziejów naukowcy nie zamykali swojej działalności w granicach państw, stojąc ponad polityką, nierzadko nie zwracając uwagi na toczone przez ich kraje wojny. Buntowali się ponadto przeciwko tajności badań, ściągając brwi nawet na myśl o patentowaniu własnych odkryć, mieli bowiem poczucie, iż pracują dla dobra całej ludzkości. Przez wiele pokoleń odkrycia naukowe rzeczywiście prowadzone były w pewnym sensie bezinteresownie.

Kiedy w 1953 roku dwaj młodzi brytyjscy badacze, James Watson i Francis Crick, odkryli strukturę DNA, ich dzieło okrzyknięto triumfem ludzkiego ducha, zwieńczeniem wielowiekowych dążeń człowieka do zrozumienia świata w sposób naukowy. Z ufnością oczekiwano, że będzie ono kontynuowane dla pożytku ludzkości, a nie czyichś partykularnych interesów.

Tak się jednak nie stało. Trzydzieści lat później niemal wszyscy naukowcy zajmujący się dziedziną zapoczątkowaną przez Watsona i Cricka poświęcali się działalności o zupełnie innym charakterze. Badania w zakresie biologii molekularnej stały się zakrojonym na szeroką skalę przedsięwzięciem komercyjnym, w które inwestuje się miliardy dolarów. Jego początek można datować nie na 1953 rok, ale na kwiecień 1976 roku.

Wtedy to odbyło się słynne spotkanie Roberta Swansona, inwestora zajmującego się kapitałem wysokiego ryzyka, z Herbertem Boyerem, biochemikiem z Uniwersytetu Kalifornijskiego. Założyli wspólnie przedsiębiorstwo, którego celem było komercyjne wykorzystanie opracowanej przez Boyera techniki łączenia genów.

I nagle wybuchło coś na kształt gorączki złota. Niemal co tydzień ogłaszano powstanie nowej firmy, genetycy ustawiali się w kolejce po zatrudnienie w komercyjnych przedsiębiorstwach. W 1986 roku w radach firm biotechnologicznych zasiadało już co najmniej trzysta sześćdziesięcioro dwoje naukowców, z tego sześćdziesięcioro czworo członków amerykańskiej Akademii Nauk. Liczba tych, którzy mieli udziały w spółkach lub byli ich konsultantami, była kilkakrotnie większa.

Należy podkreślić, jak znacząca stała się opisywana zmiana podejścia do badań. W przeszłości badacze zajmowali się czystą nauką, spoglądając na biznes z góry. Ich zdaniem pogoń za pieniędzmi była zajęciem nieciekawym z intelektualnego punktu widzenia, godnym handlarzy. Badaniami dla przemysłu – nawet w tak prestiżowych ośrodkach jak Laboratoria Bella czy IBM – zajmowali się jedynie ci, którzy nie zdołali znaleźć posad na uczelniach. Dlatego naukowcy z prawdziwego zdarzenia z zasady patrzyli krytycznie na przemysł oraz na pracę tych, którzy starali się znaleźć konkretne zastosowania dla wyników badań naukowych. Ta zadawniona niechęć sprawiała, że pracujący na uczelniach naukowcy starali się trzymać z dala od hańbiących ich zdaniem związków z przemysłem. Kiedy tylko podejmowano debatę nad zagadnieniami technicznymi, łatwo było o naukowców, którzy prowadzili ją na najwyższym poziomie, niezainteresowani konkretnymi rozstrzygnięciami.

Wszystko to odeszło w przeszłość. Dziś jest bardzo niewielu biologów molekularnych niezaangażowanych w biznes, jak również niekomercyjnych instytucji badawczych. Wciąż prowadzi się badania genetyczne, i to w bardziej szaleńczym niż kiedykolwiek tempie, robi się to jednak w tajemnicy i w pośpiechu, dla zysku.

* * *

Nic dziwnego, że w takim klimacie powstała firma o ogromnych ambicjach: International Genetic Technologies, Inc. z Palo Alto. Nie dziwi też, że nikt nie zwrócił uwagi na katastrofę, do której doprowadziła działalność tej spółki. W końcu InGen – jak nazywano go w skrócie – prowadził badania w tajemnicy, wypadek zaś zdarzył się w najtrudniej dostępnym rejonie Ameryki Środkowej. Jego świadkami było tylko kilkanaście osób, a przeżyło zaledwie kilka.

Nawet pod koniec tej historii, kiedy piątego października 1989 roku firma InGen wystąpiła do sądu w San Francisco o ochronę przed wierzycielami, rozprawa nie wzbudziła zainteresowania środków masowego przekazu. Wydawała się czymś banalnym – InGen był trzecią z kolei niewielką amerykańską spółką biotechnologiczną, która upadła w tamtym roku, a siódmą od roku 1986. Ujawniono tylko niewielką część sądowej dokumentacji, ponieważ kredytodawcami firmy były japońskie konsorcja inwestycyjne, takie jak Hamaguri czy Densaka, znane z unikania rozgłosu. Aby nie doszło do niepotrzebnego przecieku do mediów, doradca prawny InGenu, Daniel Ross z kancelarii Cowan, Swain i Ross, reprezentował także japońskich inwestorów. Niespodziewanie jednak pozew do sądu wniósł wicekonsul Kostaryki. Wysłuchano go za zamkniętymi drzwiami. Nic dziwnego, że w ciągu miesiąca sąd rozstrzygnął sprawę polubownie, nie informując o niczym opinii publicznej.

Strony rozprawy – w tym złożona z szanowanych osób rada naukowa spółki – podpisały zobowiązanie o nieujawnianiu jej przebiegu. Nikt z sygnatariuszy nie pisnął słowa na temat tego, co się stało. Jednak wielu spośród głównych bohaterów „wypadku w InGenie” nie podpisało tego zobowiązania i bez wahania opowiadali oni o dramatycznych wydarzeniach, których kumulacja nastąpiła podczas dwóch ostatnich dni sierpnia 1989 roku, na odosobnionej wysepce położonej na zachód od wybrzeży Kostaryki.

PROLOG: UKĄSZENIE DRAPIEŻNIKA

Fale tropikalnej ulewy rozbijały się z łoskotem o blaszany dach budynku szpitala, woda spływała z hukiem metalowymi rynnami i rozbryzgiwała się na ziemi. Roberta Carter spojrzała w okno i westchnęła. Ze szpitalika ledwo było widać plażę i spowity mgłą ocean. Nie tego oczekiwała, przyjeżdżając do wioski rybackiej Bahia Anasco na zachodnim wybrzeżu Kostaryki. Bobbie – jak nazywała samą siebie Roberta – miała spędzić tu dwa miesiące w charakterze wizytującej lekarki. Spodziewała się, że po dwóch okropnych latach, które przepracowała na oddziale medycyny ratunkowej szpitala Michaela Reese’a w Chicago, będzie mogła zrelaksować się w słonecznym południowym kraju.

Od jej przybycia do Bahia Anasco minęły trzy tygodnie i jak na razie codziennie padało.

Poza tym wszystko było w porządku. Bobbie podobało się, że wioska jest oddalona od innych ludzkich siedzib, lubiła przyjazne usposobienie jej mieszkańców. System opieki zdrowotnej w Kostaryce należy do dwudziestu najlepszych na świecie i nawet ten wiejski szpitalik na wybrzeżu był dobrze wyposażony i zaopatrzony. Sanitariusz, który pomagał Bobbie, Manuel Aragón, był doskonale wyszkolonym, inteligentnym człowiekiem. Bobbie mogła praktykować tu medycynę na takim samym poziomie jak w Chicago.

Gdyby tylko nie ten deszcz! Lało bez przerwy!

– Słyszy pani? – odezwał się z drugiego końca gabinetu Manuel, przekrzywiając głowę.

– Słyszę aż za dobrze – mruknęła Bobbie.

– Nie o to mi chodzi. Proszę posłuchać…

Do uszu Bobbie doleciał jakiś odgłos zmieszany z szumem deszczu. Nowy rytmiczny dźwięk narastał, stawał się coraz bardziej wyraźny. Warkot helikoptera.

Nie mogą latać w taką pogodę! – pomyślała Bobbie. Warkot stawał się jednak coraz donośniejszy, aż wreszcie nisko lecąca maszyna wyłoniła się z mgły nad oceanem, przeleciała z łoskotem nad szpitalem, zrobiła okrążenie i nadleciała znowu. Bobbie patrzyła, jak śmigłowiec zawraca znad wody, skręca ku chwiejącemu się drewnianemu nabrzeżu, a potem zawraca w stronę plaży…

Piloci szukali miejsca do lądowania.

Był to duży helikopter, jeden z tych, które produkuje koncern Sikorsky. Na burcie miał niebieski pas i napis „InGen Construction”. Tak nazywa się firma, która buduje kurort na jednej z pobliskich wysp. Podobno ma być zachwycający i bardzo zaawansowany technologicznie, wielu miejscowych pracuje przy jego budowie, a ta trwa już ponad dwa lata. Bobbie wyobrażała sobie olbrzymi ośrodek wypoczynkowy w amerykańskim stylu, z basenami i kortami tenisowymi, w którym goście będą się zabawiali, popijając koktajle z rumu i soku cytrynowego, nie mając pojęcia o kraju, do którego przyjechali, i o tym, jak naprawdę się w nim żyje.

Ciekawe, co zdarzyło się na wyspie, skoro wysłali śmigłowiec w taką pogodę. Maszyna usiadła na piasku i Bobbie zobaczyła przez jej przednią szybę, że pilot odetchnął z ulgą. Z helikoptera wyskoczyli umundurowani mężczyźni i rozsunęli duże boczne drzwi. Rozległy się nerwowe okrzyki po hiszpańsku. Manuel trącił lekko Bobbie.

Przybysze wołali o lekarza.

* * *

Dwóch czarnoskórych lotników przydźwigało do Bobbie jakąś nieprzytomną osobę, przy akompaniamencie energicznych rozkazów wydawanych przez białego mężczyznę w połyskującym żółtym płaszczu przeciwdeszczowym. Mężczyzna miał czapeczkę baseballową nowojorskiej drużyny Metsów i rude włosy.

– Jest tu lekarz?! – krzyknął do podbiegającej Bobbie.

– Ja jestem lekarzem. Doktor Carter – przedstawiła się. Ciężkie krople deszczu uderzały w jej głowę i ramiona. Rudy mężczyzna ściągnął brwi na widok kobiety w obciętych dżinsach i bluzce bez rękawów, z zardzewiałym od wiszącej w powietrzu soli i wilgoci stetoskopem na szyi.

– Ed Regis. Przywieźliśmy ciężko rannego człowieka.

– W takim razie zawieźcie go lepiej do San José – poradziła Bobbie. Stolica Kostaryki była odległa zaledwie o dwadzieścia minut lotu śmigłowcem.

– Chcielibyśmy, ale nie przelecimy przez góry przy tej pogodzie. Pani musi się nim zająć, pani doktor.

Bobbie ruszyła truchtem obok noszy. Chory był bardzo młody, nie mógł mieć więcej niż osiemnaście lat. Bobbie odchyliła jego zakrwawioną koszulę i zobaczyła wielkie, głębokie rozcięcie na ramieniu. Drugie, podobne, znajdowało się na nodze.

– Co mu się stało? – spytała.

– Wypadek na budowie – wyjaśnił Ed. – Spadł i zawadziła go łyżką koparka.

Chłopak był blady i drżał.

Manuel stanął przy jasnozielonych drzwiach szpitalika i pokazał przybyszom drogę. Mężczyźni położyli rannego na stole pośrodku sali. Manuel podłączył kroplówkę, a Bobbie skierowała na pacjenta światło lamp i zaczęła oglądać rany. Od razu stwierdziła, że rokowanie jest złe. Była prawie pewna, że chłopak umrze.

Wielka rana szarpana sięgała od ramienia w dół tułowia, tkanki były porozdzierane, bieliły się odsłonięte kości przemieszczonego ramienia. Rozcięcie na udzie było tak głębokie, że widać było pulsującą tętnicę udową. Wyglądało to tak, jakby ktoś chciał otworzyć udo chłopaka, rozdzierając je.

– Opowiedzcie mi dokładniej, jak powstały te rany – poleciła Bobbie.

– Ja tego nie widziałem – zastrzegł się Ed. – Mówią, że pociągnęła go po ziemi koparka.

– Pytam, bo wygląda to tak, jakby poszarpało go jakieś zwierzę. – Bobbie obmacała rany. Podobnie jak większość le karzy z oddziałów ratunkowych szpitali doskonale pamiętała niektórych pacjentów, nawet tych sprzed lat. Widziała dwóch poranionych przez zwierzęta – jeden był dwuletnim dzieckiem pogryzionym przez rottweilera, drugim pijany pracownik cyrku, który dostał się w paszczę tygrysa bengalskiego. Obie rany były podobne do tych. Kły zwierzęcia dokonują zniszczeń w charakterystyczny sposób.

– Zwierzę? Nie, nie, to była koparka, naprawdę. – Ed oblizał usta. Był zdenerwowany jak człowiek, który robi coś złego. Bobbie zastanawiała się, o co chodzi. Jeżeli przy budowie ośrodka zatrudniają niewykwalifikowanych mieszkańców okolicznych wiosek, wypadki zdarzają się pewnie co chwila.

– Przemyć rany? – spytał Manuel.

– Tak, po unieruchomieniu pacjenta.

Bobbie nachyliła się, naciskając ranę końcami palców. Gdyby to była koparka, w ranie znajdowałyby się grudki ziemi. Tymczasem rana była czysta, jeśli nie liczyć połyskującej piany. Jej woń była dziwna, przypominała zgniliznę, zapach śmierci i rozkładu. Takiego zapachu Bobbie jeszcze nigdy nie czuła.

– Kiedy doszło do wypadku?

– Godzinę temu.

Znowu zwróciła uwagę, że Regis jest bardzo spięty. Był jednym z tych wybuchowych typów. I nie wyglądał na majstra budowlanego, raczej na dyrektora. Z pewnością wykonywał zadanie wykraczające poza jego kompetencje.

Bobbie znów zajęła się ranami. Jakoś nie wierzyła, że zadało je urządzenie mechaniczne. Wyglądały inaczej. Nie były brudne, nic nie zostało zmiażdżone, a przecież wypadkom samochodowym czy przemysłowym towarzyszą zazwyczaj zmiażdżenia. A tu nic takiego, tylko wyraźne głębokie rozcięcie i rozszarpana skóra – w poprzek ramienia oraz uda.

Takie rany zadaje zwierzę. Choć z drugiej strony reszta ciała pacjenta była nietknięta, a w przypadku osób zaatakowanych przez zwierzęta jest inaczej. Bobbie obejrzała uważnie głowę chłopaka, potem jego ręce…

Och! Przeszedł ją dreszcz, kiedy zobaczyła dłonie chłopaka. Na obu widoczne były krótkie, głębokie rozcięcia, a przedramiona i nadgarstki były posiniaczone. Pracowała w Chicago dostatecznie długo, żeby wiedzieć, co to oznacza.

– Dobrze, proszę poczekać na zewnątrz – poleciła.

– Dlaczego? – Ed wydawał się zaniepokojony. Nie podobało mu się, że ma wyjść.

– Chce pan, żebym mu pomogła, czy nie? – Bobbie wypchnęła mężczyznę za drzwi i zamknęła je, mimo że nie chciał wyjść. Nie wiedziała, o co chodzi, ale ta sytuacja jej się nie podobała.

– Czy mam nadal przemywać rany? – upewnił się Manuel.

– Tak. – Bobbie sięgnęła po małego kompaktowego olympusa i zrobiła kilka zdjęć ran, pomagając sobie zmiennym ustawieniem szpitalnych lamp. To naprawdę wygląda na ukąszenia, myślała. Wtedy chłopak jęknął. Odłożyła aparat i nachyliła się.

– Raptor – usłyszała. – Lo sa raptor…

Manuel zamarł i cofnął się przerażony.

– Co to znaczy?

– Nie wiem, pani doktor – odpowiedział, kręcąc głową. – Lo sa raptor… no es español.

– Nie? – Dla niej brzmiało to po hiszpańsku. – Proszę nadal przemywać rany.

– Nie mogę, pani doktor. To niedobry zapach – odparł Manuel, marszcząc nos, po czym się przeżegnał.

Bobbie jeszcze raz spojrzała na połyskującą pianę we wnętrzu rany. Dotknęła jej i roztarta w palcach. Wyglądała jak ślina… Usta rannego poruszyły się.

– Raptor – jęknął znowu.

– To coś go ugryzło! – wyszeptał przerażony Manuel.

– Co go ugryzło?

– Raptor.

– Co to jest raptor?

– Hupia.

Bobbie ściągnęła brwi. Kostarykanie nie byli szczególnie przesądni, jednak słyszała już we wsi słowo hupia. Opowiadano, że to złe nocne duchy, pozbawione twarzy wampiry porywające małe dzieci. Według miejscowych wierzeń hupia żyły niegdyś w górach Kostaryki, a teraz zamieszkują pobliskie wyspy.

Manuel wciąż się cofał, mrucząc coś pod nosem i żegnając się.

– To nie jest normalny zapach – ocenił. – To hupia.

Bobbie już zamierzała kazać mu wrócić do pracy, kiedy nagle ranny chłopak otworzył oczy i usiadł. Manuel krzyknął z przerażenia, a wtedy chłopak jęknął, rozejrzał się z szeroko otwartymi oczami, po czym obficie zwymiotował krwią i dostał drgawek. Bobbie przytrzymała go, ale jego ciałem wstrząsały tak silne konwulsje, że spadł ze stołu na betonową podłogę. I znów zwymiotował krwią. Teraz krew była po prostu wszędzie. Ed otworzył drzwi.

– Co tu się dzieje?! – krzyknął.

Zobaczywszy krew, odwrócił się, zasłaniając usta dłonią. Bobbie skoczyła po szpatułkę, żeby wepchnąć ją między zaciśnięte szczęki pacjenta. Wiedziała jednak, że sytuacja jest beznadziejna. Ciało chłopaka szarpnęło się jeszcze raz, po czym rozluźniło i znieruchomiało.

Bobbie nachyliła się, żeby przeprowadzić sztuczne oddychanie metodą usta-usta, jednak Manuel złapał ją mocno za ramię i odciągnął.

– Nie! – krzyknął. – Hupia się przeniesie.

– Manuelu, na litość boską…

– Nie! – Sanitariusz wpatrywał się w nią intensywnie. – Nie rozumie pani tych rzeczy.

Bobbie popatrzyła na ciało i stwierdziła, że może spokojnie dać za wygraną. Nie przywróci tego człowieka do życia. Manuel zawołał mężczyzn, a ci wynieśli martwego chłopaka. Dopiero wtedy znowu zajrzał Ed, wycierając usta wierzchem dłoni.

– Nie wątpię, że zrobiliście wszystko, co w waszej mocy… – mruknął.

Na oczach Bobbie mężczyźni przenieśli ciało do helikoptera i po chwili maszyna odleciała z łoskotem.

– Tak będzie lepiej – skomentował Manuel.

Bobbie pomyślała o dłoniach zmarłego. Były pokaleczone, posiniaczone – tak wyglądają ręce broniącego się człowieka. Miała pewność, że obrażenia chłopaka nie powstały w wyniku wypadku na budowie. Został zaatakowany i zasłaniał się przed napastnikiem rękami.

– Gdzie leży wyspa, z której przylecieli? – zapytała.

– Na oceanie. Jakieś sto sześćdziesiąt, może sto dziewięćdziesiąt kilometrów od brzegu.

– To bardzo daleko jak na ośrodek wypoczynkowy – zauważyła.

– Mam nadzieję, że nigdy nie wrócą. – Manuel patrzył na znikający helikopter.

Zostały mi przynajmniej zdjęcia, pomyślała Bobbie. I wtedy stwierdziła, że jej aparat zniknął.

* * *

Tego samego wieczoru deszcz wreszcie przestał padać. Bobbie siedziała w ciszy w swojej sypialni na tyłach szpitalika, szperając w zniszczonym podręcznym słowniku języka hiszpańskiego. Szukała słowa raptor, które wypowiedział umierający chłopak. Wbrew temu, co mówił Manuel, podejrzewała, że jest hiszpańskie. No właśnie – znalazła. Raptor – gwałciciel, porywacz.

Znieruchomiała na chwilę. Raptor znaczy w przybliżeniu to samo co hupia. Bobbie nie wierzyła w przesądy. Zresztą to nie duchy zadają takie obrażenia, jakie widziała u chłopaka. Co on próbował jej powiedzieć?

Usłyszała jęki zza ściany. Jedna z wiejskich kobiet zaczęła rodzić, czuwała przy niej Elena Morales, miejscowa położna. Bobbie przeszła do sali szpitalnej i skinęła na Elenę, aby na chwilę wyszła na dwór.

– Pani Eleno…

– Si, pani doktor?

– Czy wie pani, co to jest raptor?

Krzepka, siwowłosa, bystra sześćdziesięciolatka ściągnęła brwi.

– Raptor? – powtórzyła, stojąc w półmroku. Na nocnym niebie świeciły gwiazdy.

– Tak. Czy zna pani takie słowo?

– Si. – Elena skinęła głową. – Oznacza kogoś, kto… przychodzi w nocy i porywa dziecko.

– To porywacz? – upewniła się Bobbie.

– Tak.

– Hupia?

Starsza położna otworzyła szeroko oczy nagle zaniepokojona.

– Niech pani nie wymawia tego słowa, pani doktor.

– Dlaczego nie?

– To bardzo niemądre wspominać teraz o hupii – wyjaśniła stanowczo Elena, wskazując ruchem głowy drzwi, zza których dobiegały jęki rodzącej kobiety.

– Czy raptor gryzie i okalecza swoje ofiary?

– Gryzie i okalecza? – Elena nie kryła zdziwienia. – Nie, pani doktor. Skądże znowu. Raptor to człowiek, który porywa nowo narodzone dziecko. – Wydawała się rozdrażniona, najwyraźniej miała dość tej rozmowy. – Zawołam panią, kiedy zacznie się właściwy poród, pani doktor – zakończyła, ruszając do drzwi. – Myślę, że nastąpi to za jakąś godzinę czy dwie.

Bobbie podniosła wzrok i popatrzyła w gwiazdy, słuchając kojącego plusku łagodnych morskich fal. W ciemności majaczyły zakotwiczone przy brzegu łodzie rybackie. Było spokojnie i cicho, rozmowa o wampirach czy porywanych dzieciach wydawała się pozbawiona sensu.

Manuel upierał się, że słowo raptor nie jest hiszpańskie, rozmyślała Bobbie, wracając do sypialni. Z ciekawości zajrzała do małego słownika języka angielskiego. Ku swojemu zdziwieniu także i w nim znalazła to zagadkowe słowo:

raptor [z łac. raptor – łupieżca; fr. raptus] – ptak drapieżny.

ITERACJA PIERWSZA

Na obrazach krzywej fraktalnej z początkowego stadium jej rozwoju leżący u jej podstaw opis matematyczny ujawnia się w niewielkim stopniu.

Ian Malcolm

PRAWIE JAK W RAJU

Mike Bowman prowadził samochód i pogwizdywał wesoło. Za oknami land rovera przesuwał się rezerwat Cabo Blanco na zachodnim wybrzeżu Kostaryki. Lipcowy poranek był piękny, a widoki zachwycające – droga wiodła wzdłuż krawędzi wysokiego klifu wyznaczającego granicę między dżunglą a błękitem Pacyfiku. Przewodniki mówiły, że Cabo Blanco to nietknięty ludzką ręką pierwotny i dziki raj. Spoglądając nań z bliska, Mike czuł, że jego wakacje nareszcie przebiegają jak należy.

Mike Bowman miał trzydzieści sześć lat i był właścicielem firmy budowlanej z Dallas. Przyjechał do Kostaryki z żoną i córką na dwutygodniowy urlop. To właśnie Ellen – żona Mike’a – wymyśliła tę podróż. Dużo opowiadała mu o cudownych parkach narodowych tego kraju, mówiła, że ich córka Tina powinna je zobaczyć. Jednak gdy tylko wylądowali w Kostaryce, okazało się, że Ellen ma umówiony zabieg u chirurga plastycznego w San José. Dopiero wtedy Mike usłyszał od żony, że w Kostaryce chirurgia plastyczna jest tania i na znakomitym poziomie i że w San José roi się od luksusowych prywatnych szpitalików.

Rzecz jasna, okropnie się pokłócili. Mike czuł się, jakby Ellen go okłamała. Tak, zrobiła to. Wypowiedział się w tej sprawie stanowczo. Cóż to zresztą za idiotyczny pomysł?! Ellen ma dopiero trzydzieści lat i jest piękna. Niecałe dziesięć lat temu została nawet Królową Roku, kiedy kończyła Uniwersytet Rice’a. Jest zbyt mało pewna siebie, niepotrzebnie martwi się o różne rzeczy. Od paru lat chyba najbardziej boi się, że wkrótce się zestarzeje i będzie brzydka.

Zresztą ona martwi się o wszystko!

Land rover wpadł w dziurę, rozbryzgując błoto.

– Mike, jesteś pewny, że to dobra droga? – odezwała się Ellen z fotela obok. – Od kilku godzin nie widzieliśmy żywej duszy.

– Piętnaście minut temu mijaliśmy samochód – przypomniał Mike. – Taki niebieski. Nie pamiętasz?

– Jechał w przeciwnym kierunku…

– Kochanie, przecież chciałaś znaleźć się na dziewiczej plaży. Właśnie na taką jedziemy.

– Mam nadzieję… – mruknęła bez przekonania Ellen, kręcąc głową.

– Ja też, tato – wtrąciła się ośmioletnia Christina siedząca z tyłu. – Mam nadzieję, że jedziesz dobrą drogą.

– To naprawdę jest dobra droga. Zaufajcie mi. – Mike prowadził przez chwilę w milczeniu. – Pięknie tu, prawda? Popatrzcie. Ależ tu pięknie.

– Nieźle – zgodziła się Tina.

Ellen wyjęła puderniczkę i przejrzała się w lusterku. Nacisnęła palcami skórę pod oczami, po czym z westchnieniem zamknęła puderniczkę.

Droga zaczęła schodzić w dół i Mike skupił się na prowadzeniu samochodu. Nagle, tuż przed nimi, przemknęło przez drogę jakieś nieduże czarne zwierzę.

– Patrzcie, patrzcie! – zawołało dziecko. Zwierzę znikło.

– Co to było? – spytała Ellen. – Małpa?

– Może sajmiri? – wysunął przypuszczenie Mike.

– Mogę wpisać, że sajmiri? – Dziewczynka wyjęła ołówek. W ramach pracy wakacyjnej sporządzała listę wszystkich zwierząt, jakie widziała podczas podróży.

– Nie wiem…

Tina popatrzyła na fotografie w przewodniku.

– Nie, to chyba nie była sajmiri – orzekła. – To pewnie tylko jeszcze jeden wyjec. – Widzieli już kilka wyjców. – Wiecie, co tu jest napisane? Na plażach Cabo Blanco roi się od rozmaitych dzikich zwierząt, takich jak wyjce, kapucynki czarno-białe, leniwce i ostronosy. Myślisz, tato, że zobaczymy leniwca?

– No pewnie! Mogę się założyć.

– Serio?

– Wystarczy, że spojrzysz w lusterko.

– Bardzo śmieszne!

Droga wyraźnie schodziła w dół, przez dżunglę, ku oceanowi.

* * *

Gdy wreszcie znaleźli się na plaży, Mike Bowman czuł się jak bohater. Plaża była biała, piaszczysta i zupełnie pusta. Wyglądała jak ogromny półksiężyc długości mniej więcej trzech kilometrów. Mike zaparkował land rovera w cieniu rosnących wzdłuż plaży palm i wyjął skrzynki zjedzeniem. Ellen przebrała się w kostium kąpielowy, narzekając:

– Prawdę mówiąc, nie wiem, jak mam zrzucić tę nadwagę.

– Wyglądasz ślicznie, kochanie – zapewnił Mike. Tak naprawdę uważał, że jego żona jest za chuda. Nauczył się jednak tego nie mówić.

Tina już biegła po plaży.

– Nie zapomnij, że trzeba cię posmarować emulsją do opalania! – krzyknęła Ellen.

– Potem! – odkrzyknęła dziewczynka, oglądając się przez ramię. – Sprawdzę, czy jest tu gdzieś leniwiec!

Ellen rozejrzała się po plaży, popatrzyła na drzewa.

– Myślisz, że nic jej się nie stanie? – zapytała męża.

– Kochanie, w promieniu paru kilometrów nie ma nikogo.

– A węże?

– Na litość boską – zdenerwował się Mike – na plaży nie ma węży.

– A gdyby jakiś przypełzł?

– Moja droga, węże są zmiennocieplne – zaczął tłumaczyć zdecydowanym tonem Mike. – To gady. Nie są w stanie same utrzymywać odpowiedniej temperatury ciała. Piasek jest tak rozgrzany, że wąż umarłby z gorąca, gdyby na niego wypełzł. Możesz być pewna, że na plaży nie ma węży. – Popatrzył na biegnącą truchtem córeczkę. Była już widoczna tylko jako ciemna figurka na białym piasku. – Niech biega i dobrze się bawi. – Mike przytulił żonę.

* * *

Tina biegła tak długo, aż się zmęczyła. Wtedy rzuciła się na piasek i wesoło poturlała się do wody. Ocean był ciepły i bardzo spokojny, prawie nie było fal. Dziewczynka siedziała przez chwilę zdyszana, a potem obejrzała się, żeby sprawdzić, jak bardzo oddaliła się od rodziców i samochodu.

Mama zamachała, przywołując ją z powrotem. Tina odmachnęła jej wesoło, udając, że nie rozumie. Wcale nie miała ochoty na emulsję do opalania. Poza tym nie chciała wracać i słuchać, jak mama znowu mówi o odchudzaniu się. Miała zamiar tu zostać, i może zobaczyć leniwca.

Widziała już leniwca dwa dni wcześniej w zoo w San José. Wyglądał jak muppet, wydawał się zupełnie niegroźny. W każdym razie nie umiał szybko się poruszać, Tina na pewno by mu uciekła.

Mama zaczęła wołać. Tina postanowiła wyjść z wody i schować się w cieniu palm, bo słońce mocno grzało. W tym miejscu pod palmami rosło coś przypominającego splątane sękate korzenie – namorzyny. Nie można było przejść przez nie w głąb lądu. Tina usiadła na piasku i zabawiała się kopaniem suchych liści. Zauważyła, że na piasku jest dużo śladów ptaków. Kostaryka słynie z ptaków. W przewodnikach napisano, że jest tu trzy razy tyle gatunków ptaków co w całych Stanach Zjednoczonych i Kanadzie.

Niektóre ślady ptasich nóg, z trzema palcami, były małe i ledwo widoczne. A inne – większe i głębiej odciśnięte w piasku. Tina patrzyła na nie i nagle usłyszała w namorzynowej gęstwinie jak gdyby ćwierkanie, a potem szelest.

Czy leniwce ćwierkają? Tina nie była pewna, choć wydawało jej się, że nie. Pewnie to jakiś oceaniczny ptak. Znieruchomiała i czekała. Po chwili szelest się powtórzył i w końcu zobaczyła zwierzę – kilka metrów od niej spomiędzy korzeni wyłoniła się jaszczurka. Patrzyła na Tinę.

Dziewczynka wstrzymała oddech. Nowe zwierzę do mojej listy! Tymczasem jaszczurka stanęła na tylnych łapach, balansując grubym ogonem, i wpatrywała się w nią. Kiedy zwierzątko tak stało, miało chyba ze trzydzieści centymetrów wysokości. Było ciemnozielone z brązowymi paskami na grzbiecie. Przednie łapki miało malutkie, poruszało jaszczurkowymi palcami. Przekrzywiło łebek.

Ładna, pomyślała Tina. Trochę jak duża salamandra. Dziewczynka uniosła rękę i także poruszyła palcami.

Jaszczurka wcale się nie bała. Podeszła, poruszając się na tylnych łapach. Była trochę większa od kurczaka i kiedy szła, śmiesznie kiwała głową, właśnie jak kurczak. Fajnie byłoby mieć taką jaszczurkę w domu zamiast psa albo kota!

Tina zobaczyła, że jaszczurka zostawia trójpalczaste ślady, dokładnie takie same jak ślady ptaków. Zwierzątko się zbliżyło. Tina nie poruszała się, żeby go nie przestraszyć. Była bardzo zdziwiona, że podeszło tak blisko, ale przypomniało jej się, że to przecież park narodowy. Zwierzęta na pewno wiedzą, że są pod ochroną. Jaszczurka musi być oswojona. Może nawet spodziewa się, że Tina ją nakarmi? Nie wzięłam nic do jedzenia, zmartwiła się dziewczynka. Wyciągnęła powoli rękę, otwierając pustą dłoń, żeby pokazać, że niczego nie przyniosła.

Jaszczurka przystanęła, przekrzywiła główkę i pisnęła.

– Przepraszam cię, ale nic nie mam – odezwała się Tina.

Nagle jaszczurka skoczyła na jej wyciągniętą dłoń. Była zaskakująco ciężka, jej waga pociągnęła w dół rękę dziewczynki, drobne palce zwierzęcia uszczypnęły ją.

A potem jaszczurka wpełzła po ręce Tiny, docierając do jej buzi.

* * *

Chciałabym ją jednak widzieć – odezwała się Ellen Bowman, mrużąc oczy. – Tylko tyle. Żebym wiedziała, że tam jest.

– Zapewniam cię, że nic jej się nie stało – odpowiedział Mike, rozpakowując hotelowy lunch: nieciekawie wyglądającego grillowanego kurczaka i jakiś placek czy coś, z mięsem. Ellen nie jadała takich rzeczy.

– Jesteś pewny, że nie weszła do dżungli? – spytała Ellen. – Nie weszła, jest na plaży, kochanie. – Dziwnie się tu czuję. Tu jest tak pusto…

– Myślałem, że właśnie tego chciałaś – zauważył Mike.

– No tak.

– To o co ci chodzi?

– Chciałabym tylko zobaczyć Tinę.

I wtedy wiatr przyniósł przeraźliwy krzyk ich dziecka.

PUNTARENAS

– Myślę, że teraz czuje się całkiem dobrze – powiedział doktor Cruz, opuszczając płachtę namiotu tlenowego, w którym spała Tina. Mike siedział przy łóżku, jak najbliżej córeczki. Doktor sprawiał wrażenie bardzo inteligentnego, doskonale mówił po angielsku – uczył się w Londynie i Baltimore. Bił od niego profesjonalizm. Clinica Santa Maria w Puntarenas była nowoczesna, nieskazitelnie czysta i doskonale zorganizowana.

Jednak Mike się niepokoił. Nic nie zmieniało faktu, że jego jedyne dziecko jest w bardzo ciężkim stanie i że są bardzo daleko od domu.

Kiedy Mike dobiegł do Tiny, krzyczała histerycznie. Cała jej lewa ręka była zakrwawiona i pogryziona, każde z licznych ugryzień miało wielkość mniej więcej odcisku kciuka. Poza tym ręka była oblepiona śliską, spienioną substancją, chyba śliną.

Zaniósł Tinę przez plażę do samochodu. Pogryziona ręka niemal natychmiast zaczęła czerwienieć i puchnąć. Nieprędko zapomnę tę nerwową, pospieszną jazdę ku cywilizacji, myślał. Land rover mknął w dół, to znów ślizgał się pod górę na błotnistej drodze, która wchodziła pomiędzy wzgórza, podczas gdy jedyna córeczka Mike’a płakała ze strachu i bólu, a jej rączka coraz bardziej puchła i czerwieniała. Na długo przed tym, nim dotarli do granicy parku narodowego, opuchlizna sięgnęła szyi i Tina zaczęła mieć trudności z oddychaniem…

– Czy teraz nic jej się nie stanie? – zapytała Ellen, wpatrując się w córkę przez przezroczysty plastik.

– Nie powinno – odpowiedział doktor Cruz. – Podałem jej drugą dawkę sterydów, teraz oddycha zdecydowanie swobodniej. Proszę zobaczyć, obrzęk znacząco zmalał.

– No, a te ugryzienia…

– Jeszcze nie zidentyfikowaliśmy zwierzęcia. Nigdy takich nie widziałem. Proszę jednak zwrócić uwagę, że znikają, już trudno je wyodrębnić. Na szczęście w porę je sfotografowałem. Myjąc rękę państwa córeczki, pobrałem próbki tej lepkiej śliny. Jedną poddamy analizie tutaj, druga próbka pojedzie do laboratorium w San José, a trzecią zamrozimy i będziemy przechowywali, gdyby okazała się kiedyś potrzebna. Czy mają może państwo rysunek, który Tina zrobiła?

– Tak. – Mike podał doktorowi szkic zwierzęcia, które zaatakowało jego córeczkę. Dziewczynka narysowała jaszczurkę na prośbę recepcjonistek.

– To jest zwierzę, które ją pogryzło? – upewnił się doktor, przyglądając się ze zdziwieniem rysunkowi.

– Tak. Tina powtarzała, że to zielona jaszczurka wielkości kurczaka albo wrony.

– Nie znam takiej jaszczurki… Na rysunku zwierzę stoi na tylnych łapach.

– Właśnie – potwierdził Mike. – Tina utrzymuje, że chodziło na tylnych łapach.

Doktor Cruz ściągnął brwi, wciąż patrząc na rysunek.

– Nie jestem zoologiem – skwitował w końcu. – Właśnie dlatego zatelefonowałem do doktora Guitierreza, starszego specjalisty z rezerwatu Carara po drugiej stronie zatoki, naukowca. Jest tutaj. Być może zidentyfikuje to stworzenie.

– A nie można wezwać kogoś z Cabo Blanco? – spytał Mike. – To tam została pogryziona Tina.

– Niestety, Cabo Blanco nie jest stale pilnowany – wyjaśnił lekarz. – Od dość dawna nie było tam żadnej ekspedycji. Prawdopodobnie byli państwo pierwszymi ludźmi, którzy pojawili się na tamtej plaży od kilku miesięcy. Jestem jednak pewny, że przekonają się państwo o rozległej wiedzy doktora Guitierreza.

Doktor Guitierrez okazał się brodaczem w szortach i koszuli khaki i co ciekawe – Amerykaninem.

– Miło mi państwa poznać – odezwał się do Ellen i Mike’a z lekkim południowym akcentem. Wyjaśnił, że jest biologiem z Yale i od pięciu lat prowadzi badania terenowe w Kostaryce. Przyjrzał się uważnie ranom Tiny, delikatnie unosząc jej rękę, a nawet oświetlając kolejno każde z ukąszeń miniaturową latarką. Zmierzył je także kieszonkową linijką. Wreszcie cofnął się i pokiwał głową, jakby zrozumiał, o co chodzi. Następnie przyjrzał się wykonanym polaroidem zdjęciom, zadał kilka pytań na temat śliny zwierzęcia, którą na razie badano w laboratorium. W końcu spojrzał na państwa Bowmanów, którzy patrzyli na niego wyczekująco, bardzo zaniepokojeni.

– Myślę, że państwa córeczka wyzdrowieje – oznajmił. – Chciałbym jeszcze ustalić kilka szczegółów. – Zanotował coś schludnym charakterem pisma. – Tina powiedziała, że pogryzła ją zielona jaszczurka, wysokości mniej więcej trzydziestu centymetrów, która wyszła na plażę spomiędzy rosnących na bagnie mangrowców, poruszając się w postawie pionowej, na tylnych nogach, czy tak?

– Zgadza się.

– Jaszczurka wydawała przy tym jakieś dźwięki…

– Tak, Tina mówi, że jaszczurka ćwierkała albo piszczała.

– Czy można powiedzieć, że piszczała podobnie jak mysz?

– Raczej tak.

– W takim razie wiem, co to za jaszczurka. – Guitierrez wyjaśnił, że na świecie żyje około sześciu tysięcy gatunków jaszczurek, jednak tylko niewiele ponad dziesięć gatunków to jaszczurki poruszające się w postawie pionowej. Tylko cztery z nich żyją w Ameryce Łacińskiej. Ubarwienie zwierzęcia, które zaatakowało dziecko, zdradza, co to za gatunek. – Jestem pewny, że była to Basiliscus amoratus – pręgowana jaszczurka z rodzaju bazyliszków, występująca tu, w Kostaryce, a także w Hondurasie. Kiedy stoi na tylnych kończynach, osiąga czasem trzydzieści centymetrów wysokości.

– Czy te bazyliszki mają trujący jad?

– Nie, proszę pani. Nic z tych rzeczy. Według literatury fachowej aż czternaście procent ludzi ma silną alergię na ślinę gadów. Najwyraźniej państwa córeczka zalicza się do tych czternastu procent.

– Tina krzyczała, płakała, że bardzo ją boli.

– Nie dziwię się. Ślina gadów zawiera serotoninę, a ta jest przyczyną bardzo silnego bólu… Czy środek przeciwhistaminowy obniżył ciśnienie chorej? – zwrócił się Guitierrez do doktora Cruza.

– Tak, bardzo szybko.

– To bez wątpienia serotonina – ocenił Guitierrez. Ellen Bowman wciąż jednak była niespokojna.

– Ale dlaczego ta jaszczurka ją pogryzła? – zapytała.

– Jaszczurki bardzo często gryzą ludzi – wyjaśnił biolog. – Opiekunowie tych zwierząt w zoo są kąsani raz po raz. Kilka dni temu doniesiono mi, że jaszczurka pogryzła niemowlę w kołysce, w Amaloya – to około stu kilometrów od miejsca, w którym państwo byli. Zatem pogryzienia się zdarzają, chociaż nie wiem, dlaczego państwa córeczka została ukąszona aż tyle razy. Co robiła, kiedy nastąpił atak zwierzęcia?

– Nic. Mówiła, że siedziała nieruchomo, bo nie chciała przestraszyć jaszczurki.

– Siedziała nieruchomo? – Guitierrez ściągnął brwi, a potem pokręcił głową. – Cóż, myślę, że nie da się stwierdzić, co dokładnie się stało. Dzikie zwierzęta są nieprzewidywalne.

– A ta spieniona ślina? – odezwała się znowu Ellen. – Boję się, żeby Tina nie dostała wścieklizny…

– Nie dostanie – uspokoił ją doktor Guitierrez. – Gady nie przenoszą wścieklizny. Tina jest chora z powodu reakcji alergicznej na ślinę bazyliszka, który ją ugryzł. Nic więcej jej się nie stanie.

Mike pokazał biologowi wykonany przez Tinę rysunek zwierzęcia. Naukowiec pokiwał głową.

– Taak, można powiedzieć, że to Basiliscus amoratus. Oczywiście rysunek jest niedokładny, na przykład szyja jest o wiele za długa, a poza tym Tina narysowała bazyliszkowi po trzy palce u dolnych kończyn, podczas gdy ma on ich po pięć. No i jego ogon nie jest aż taki gruby ani tak podniesiony. Poza tym tak wygląda jaszczurka z rodzaju bazyliszków.

– Ale Tina mówiła, że jaszczurka miała długą szyję i po trzy palce u tylnych łapek – oznajmiła Ellen.

– To bardzo spostrzegawcza dziewczynka – wtrącił Mike.

– Nie wątpię – zgodził się z uśmiechem biolog. – Mimo to sądzę, że państwa dziecko zostało pogryzione przez często występującą w Kostaryce jaszczurkę Basiliscus amoratus i doszło do silnej reakcji alergicznej. Powrót do zdrowia następuje zwykle w ciągu dwunastu godzin od podania leku. To znaczy, że rano Tina powinna być zdrowa.

* * *

Laboratorium w piwnicy szpitala Santa Maria było nowoczesne. Przekazano jednak laborantowi, że doktor Guitierrez zidentyfikował zwierzę, które zaatakowało małą pacjentkę, jako jaszczurkę nienależącą do jadowitych, i wstrzymano analizę śliny, mimo że jej wstępne frakcjonowanie wykazało obecność kilku białek o wyjątkowo dużej masie cząsteczkowej i nieznanym oddziaływaniu. Laborant na nocnym dyżurze był po prostu zajęty, schował więc próbki śliny do zamrażarki.

Następnego ranka osoba obejmująca dyżur sprawdziła zawartość lodówki, konfrontując ją z listą wypisanych pacjentów. Christina Bowman miała zostać wypisana tego dnia – laborant wyrzucił więc próbki śliny zwierzęcia, które ją pogryzło. W ostatniej chwili jego uwagę zwróciła czerwona nalepka na jednej z fiolek, oznaczająca, że próbka ma zostać przesłana do laboratorium uniwersyteckiego w San José. Wyjął więc probówkę z kosza i zapakował do wysłania.

* * *

– Chodź, podziękuj panu doktorowi. – Ellen Bowman lekko popchnęła córeczkę.

– Dziękuję, panie doktorze – powiedziała grzecznie Tina. – Czuję się o wiele lepiej! – Uścisnęła dłoń lekarza. – Ma pan inną koszulę.

Doktor Cruz był nieco zaskoczony.

– Rzeczywiście – odpowiedział z uśmiechem. – Kiedy pracuję w szpitalu przez całą noc, rano zmieniam koszulę.

– A krawata nie?

– Nie, tylko koszulę.

– Mike mówił panu, że nasze dziecko jest spostrzegawcze – skomentowała Ellen.

– Rzeczywiście jest – przyznał lekarz. Uśmiechnął się i z poważną miną potrząsnął małą dłonią dziewczynki. – Miłej reszty wakacji w Kostaryce, Tino – powiedział na pożegnanie.

– Dziękuję!

Mike, Ellen i Tina zbierali się do wyjścia, kiedy doktorowi coś się przypomniało.

– Tino, słuchaj, czy pamiętasz jaszczurkę, która cię pogryzła?

– Uhm…

– Pamiętasz, jakie miała tylne nóżki?

– Tak.

– Czy miały palce?

– Miały.

– A po ile palców miały tylne nogi tej jaszczurki?

– Trzy.

– Skąd możesz mieć pewność?

– Bo patrzyłam. A poza tym wszystkie ptaki zostawiają na plaży takie ślady – Tina rozpostarła trzy palce – z trzema palcami. I ta jaszczurka też robiła takie ślady.

– Jaszczurka zostawiała takie same ślady jak ptaki?

– Tak. I chodziła jak ptak. Kiwała głową, o tak… – Dziewczynka zrobiła kilka kroków, naśladując głową ptasie ruchy.

Kiedy rodzina Bowmanów opuściła szpital, doktor Cruz zatelefonował do doktora Guitierreza i powtórzył słowa Tiny.

– Muszę przyznać, że to, co powiedziała ta dziewczynka, mnie zdumiewa – powiedział biolog. – Zajrzałem już do literatury i w tej chwili nie jestem pewny, że pogryzł ją bazyliszek. Wcale nie jestem pewny…

– Co to w takim razie mogło być?

– Hm, nie spekulujmy. Czy miał pan może ostatnio doniesienia o innych pogryzieniach przez jaszczurki?

– Nie, a dlaczego pan pyta?

– Gdyby pan miał, niech mnie pan zawiadomi, dobrze?

PLAŻA

Marty Guitierrez obserwował z plaży zbliżające się do horyzontu słońce. Jego promienie zaczęły odbijać się jasnym, migotliwym blaskiem od wody, sięgając pod korony palm. Biolog siedział wśród mangrowców na plaży Cabo Blanco, mniej więcej tam, gdzie przed dwoma dniami zapuściła się mała Amerykanka.

Powiedział państwu Bowmanom prawdę – pogryzienia przez jaszczurki zdarzały się często. Jednak o pogryzieniu przez bazyliszka nigdy nie słyszał. A już na pewno o tym, żeby ktokolwiek z powodu ataku jaszczurki trafił do szpitala. Poza tym średnice ranek na rączce dziewczynki były trochę za duże jak na ukąszenie bazyliszka. Wróciwszy do swojej placówki badawczej w Cararze, Marty poszperał w niewielkiej biblioteczce, ale nigdzie nie było wzmianki o tym, że bazyliszki gryzły ludzi. Przeszukał więc International BioSciences Services – amerykańską internetową bazę danych – ale i tam nie znalazł informacji o atakach bazyliszków na ludzi ani o przypadkach hospitalizacji z powodu jaszczurek.

Na koniec Marty zatelefonował do lekarza z Amaloya. Ten potwierdził zasłyszaną przez Guitierreza informację, że jaszczurka pogryzła niemowlę w kołysce. Było to zaledwie dziewięciodniowe dziecko i spało spokojnie, kiedy zwierzę niespodziewanie ugryzło je w stopkę. Widziała to babcia dziecka i twierdziła, że napastnikiem była jaszczurka, zielona w brązowe pręgi. Zdążyła ukąsić niemowlę kilka razy, zanim babci udało się ją przepłoszyć. Stopka dziecka natychmiast spuchła i ledwo je odratowano.

– Dziwne… – mruknął Guitierrez.

– Wcale nie. Tak samo było w innych przypadkach. – Lekarz opisał mu podobne zdarzenia: w Vásquez, sąsiedniej nadbrzeżnej wiosce, jaszczurka pogryzła śpiące dziecko; do kolejnego takiego samego przypadku doszło w Puerta Sotrero. Wszystkie te incydenty miały miejsce w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Za każdym razem ofiarą było śpiące niemowlę lub małe dziecko.

To było coś nowego i nie wydawało się przypadkowe. Marty zaczął podejrzewać, że w okolicy pojawił się nowy, nieznany gatunek jaszczurki. W Kostaryce mogło do czegoś takiego dojść. To nieduży kraj, mniejszy od stanu Maine – w najwęższym miejscu ma zaledwie sto dwadzieścia kilometrów – a mimo to tak niewielki obszar charakteryzuje ogromna bioróżnorodność. Są dwa oceaniczne wybrzeża – Atlantyku i Pacyfiku – cztery oddzielone od siebie pasma górskie, szczyty dochodzące do czterech tysięcy metrów, czynne wulkany, dżungla, lasy mgliste, strefy umiarkowane, bagna i pustynie. Tak wielka rozmaitość ekosystemów łączy się z niebywałą różnorodnością gatunków roślin i zwierząt. Na przykład gatunków ptaków jest trzykrotnie więcej niż w całej Ameryce Północnej, a samych orchidei ponad tysiąc gatunków. Owadów – więcej niż pięć tysięcy.

Cały czas odkrywane są nowe gatunki, w tempie, które wzrasta ze smutnego powodu: wycina się lasy tropikalne i ich mieszkańcy tracą naturalne środowiska. Przenoszą się więc w inne miejsca, co czasami wiąże się ze zmianą zachowania danego gatunku.

Pojawienie się nowego gatunku jest więc nader realną możliwością – ekscytującą, a zarazem niepokojącą, ponieważ jaszczurki przenoszą różne choroby wirusowe, z których kilka może przechodzić na człowieka. Najpoważniejszą z nich jest CSE, od central saurian encephalitis, czyli odjaszczurcze zapalenie mózgu, powodujące śpiączkę u ludzi, a także u koni. Guitierrez uznał, że odkrycie tego nowego gatunku jaszczurki jest ważne choćby dlatego, że można będzie zbadać, czy przenosi ona CSE.

Słońce schodziło coraz niżej. Marty westchnął. Być może Tina Bowman napotkała nieznany gatunek, być może nie – ale ja na pewno niczego takiego nie widziałem… Rankiem załadował strzałkami pistolet pneumatyczny i pojechał na plażę Cabo Blanco w nadziei, że odkryje nieznane zwierzę. Dzień okazał się jednak zmarnowany. Trzeba się pomału zbierać. Nie miał ochoty jechać tą drogą po ciemku.

Wstał i ruszył przez piasek. W pewnej odległości przed sobą zobaczył wyjca. Ciemno ubarwiona małpa spacerowała wzdłuż granicy namorzynowego bagna. Guitierrez skierował się w stronę wody, żeby obejść zwierzę. Wyjce zwykle żyją w stadach – prawdopodobnie w koronach drzew siedzą inne – i mają zwyczaj oddawać mocz na intruzów…

Wydawało się jednak, że ten wyjec jest samotny. Porusza się powoli, przystając często i siadając. Trzyma coś w pysku… Ach, właśnie je jaszczurkę – z pyska małpy zwisał gadzi ogon i tylne kończyny. Pomimo pewnego oddalenia Marty dostrzegł, że jaszczurka jest zielona w brązowe pręgi.

Przyczaił się i wycelował pistolet. Nieznająca ludzi małpa patrzyła ciekawie. Nie uciekała, nawet kiedy pierwsza strzałka przeleciała obok niej. Druga wbiła się w udo wyjca. Zaskoczona małpa wydała pełen złości okrzyk, wypuściła z pyska resztki obiadu i skoczyła w dżunglę.

Guitierrez podniósł się i ruszył w stronę drzew. Nie martwił się o wyjca – dawka środka uspokajającego była tak mała, że małpa będzie tylko przez parę minut senna i niezbyt przytomna.

Myślał o tym, co zrobić z ciekawszym znaleziskiem: pozostałościami jaszczurki. Napisze wstępny raport, natomiast szczątki stworzenia trzeba będzie wysłać do Stanów Zjednoczonych w celu ostatecznej identyfikacji. Ale komu? Najbardziej uznanym ekspertem w dziedzinie taksonomii jaszczurek jest Edward H. Simpson, emerytowany profesor zoologii z nowojorskiego Uniwersytetu Columbia. Chyba wyślę szczątki tego zwierzęcia Simpsonowi, zdecydował Marty.

NOWY JORK

Doktor Richard Stone, kierownik Laboratorium Chorób Tropikalnych Centrum Medycznego Uniwersytetu Columbia, często powtarzał, że nazwa miejsca jego pracy sugeruje, iż to placówka wspanialsza niż w rzeczywistości. Na początku dwudziestego wieku laboratorium zajmowało całe trzecie piętro budynku badań biomedycznych, a gromada laborantów walczyła z plagami w rodzaju żółtej febry, malarii czy cholery. Medycyna poczyniła od tamtych czasów ogromne postępy, a ponadto powstały laboratoria w Nairobi i São Paulo, i z obu powyższych powodów ośrodek Uniwersytetu Columbia stracił na znaczeniu. Na laboratorium składało się obecnie parokrotnie mniej pomieszczeń i poza Stone’em miało tylko dwoje pełnoetatowych pracowników. Zajmowali się głównie stawianiem diagnoz nowojorczykom, którzy wrócili chorzy z dalekich wojaży. Otrzymana tego ranka przesyłka zaburzyła rutynowy bieg zdarzeń.

– Coś takiego – skomentowała laborantka, spojrzawszy na deklarację celną. – Częściowo przeżuty fragment ciała niezidentyfikowanej jaszczurki z Kostaryki. – Zmarszczyła nos. – To coś dla pana, doktorze.

Richard Stone podszedł do koleżanki i popatrzył na przesyłkę.

– Czy to jest to, co mieli przysłać z laboratorium Eda Simpsona?

– Tak. Nie rozumiem, dlaczego odesłali jaszczurkę do nas.

– Sekretarka profesora Simpsona powiedziała mi przez telefon, że profesor wyjechał na całe lato na Borneo, na badania terenowe. Niewykluczone, że ta jaszczurka była nosicielem jakiejś zakaźnej choroby, dlatego sekretarka poprosiła mnie, żebyśmy zbadali materiał. Zobaczmy, jak to wygląda…

Przesyłka zawierała biały plastikowy pojemnik cylindrycznego kształtu, o objętości około dwóch litrów. Miał przykręcaną śrubą pokrywkę, zabezpieczoną metalowymi klamrami. Na pojemniku widniał napis: Międzynarodowy standardowy zasobnik na materiały biologiczne. Towarzyszyły mu naklejki informacyjne i napisy ostrzegawcze w czterech językach. Ostrzeżenia miały zapobiec otwarciu pojemnika przez podejrzliwych celników.

Najwyraźniej celnicy przejęli się ostrzeżeniami: Stone stwierdził w świetle silnej lampy, iż pieczęcie są nietknięte. Przełączył system wentylacyjny na zamknięty obieg powietrza, założył plastikowe rękawice i maskę przeciwgazową. W końcu ostatnio wykryto tu przypadki wenezuelskiej gorączki końskiej, japońskiego zapalenia mózgu, choroby lasu Kyasanur, wirusa Langat oraz wirusa Mayaro. Richard odkręcił pokrywkę.

Rozległ się syk ulatującego gazu i wydobyła się para. Pojemnik natychmiast zrobił się zimny jak lód. W środku była zamykana na suwak plastikowa torebka, taka, w jaką pakuje się kanapki. Zawierała coś zielonego. Richard rozłożył na stole serwetę chirurgiczną i wytrząsnął zawartość torebki. Rozległ się głuchy stuk – na serwetę wypadł zamrożony fragment zwierzęcia.

– Och… – odezwała się laborantka. – Wygląda na zjedzoną.

– Nie da się ukryć. I co my mamy z tym zrobić?

Laborantka zajrzała do załączonych do przesyłki dokumentów.

– Takie jaszczurki gryzą ostatnio dzieci w Kostaryce. Chodzi o określenie gatunku tego zwierzęcia, a także o to, czy kąsając, przenosi jakieś niebezpieczne drobnoustroje. – Kobieta wyciągnęła dziecinny rysunek jaszczurki podpisany u góry „TINA”. – To rysunek, który wykonała pogryziona dziewczynka.

Stone zerknął na obrazek.

– Oczywiście nie zweryfikujemy gatunku zwierzęcia – skwitował. – Ale obecność drobnoustrojów możemy zbadać, jeśli tylko uda nam się wycisnąć trochę krwi z tego zamrożonego kawałka mięsa. Jak to coś się nazywa?

– Basiliscus amoratus z anomalią genetyczną. Jest trójpalczasty.

– Aha. No dobra, zaczynamy. Najpierw zrób temu zdjęcie rentgenowskie i obfotografuj polaroidem, przez ten czas trochę się rozmrozi. Gdy już pojawi się krew, zbadaj ją na obecność różnych przeciwciał, może coś wykryjemy. Gdybyś miała jakieś problemy, zawołaj mnie.

* * *

Testy zakończono jeszcze przed porą lunchu. Okazało się, że we krwi jaszczurki nie wykryto przeciwciał związanych z obecnością jakichś szczególnych wirusów czy bakterii. Krew nie zawierała także żadnych substancji toksycznych. Pojawiła się jedynie nieznaczna reakcja na jad indyjskiej kobry królewskiej. Podobne reakcje między rozmaitymi gatunkami gadów występowały jednak często i Stone nie uznał za istotne, aby napisano o tym w faksie, który polecił wysłać doktorowi Guitierrezowi. Laborantka nadała faks jeszcze tego samego wieczoru.

Richard Stone i jego współpracowniczka nie wspomnieli nawet o gatunku zwierzęcia, którego szczątki badali. Określeniem tego będzie musiał zająć się profesor Simpson, kiedy wróci. Miał pojawić się w Stanach dopiero za kilka tygodni. Jego sekretarka poprosiła w związku z tym doktora Stone’a, aby przechował do tego czasu szczątki jaszczurki w swoim laboratorium. Richard włożył je więc z powrotem do plastikowej torebki, a tę do zamrażarki.

* * *

Martin Guitierrez przeczytał faks, który nadszedł z Laboratorium Chorób Tropikalnych Centrum Medycznego Uniwersytetu Columbia. Był krótki:

PRZEDMIOT BADAŃ: Basiliscus amoratus z anomalią genetyczną (przesłany z pracowni prof. Simpsona).

PRÓBKA: tylny fragment częściowo zjedzonego zwierzęcia.

PRZEPROWADZONE BADANIA: RTG, badania mikroskopowe, odpowiedzi immunologiczne na obecność wirusów, pasożytów i bakterii chorobotwórczych.

WYNIKI: W dostarczonej próbce jaszczurki Basiliscus amoratus nie odnaleziono żadnych histologicznych ani immunologicznych śladów obecności zakaźnych dla człowieka chorób.

(podpis)

dr med. Richard A. Stone, kierownik laboratorium

Guitierrez wyciągnął z otrzymanego faksu dwa wnioski. Po pierwsze, naukowcy z Uniwersytetu Columbia potwierdzili jego tezę, iż zwierzę, którego fragment zdobył, jest jaszczurką z rodzaju bazyliszków. Po drugie, zwierzęta te nie przenoszą żadnych chorób zakaźnych, więc niedawne przypadki pogryzień nie świadczą o żadnym nowym zagrożeniu epidemiologicznym w Kostaryce. Wprost przeciwnie, moje przypuszczenia się potwierdziły, myślał. Ten gatunek jaszczurki został wyparty z lasów do nowego środowiska i wszedł w kontakt z mieszkańcami wiosek. W ciągu kilku tygodni liczba przypadków ataków tych jaszczurek na pewno spadnie do zera, kiedy zwierzęta te przystosują się do nowych warunków życia.

* * *

Tropikalny deszcz zalewał blaszany dach szpitalika w Bahia Anasco. Elena Morales, położna, pracowała w świetle latarki – piorun spowodował awarię prądu. W pewnej chwili usłyszała jakby ćwierkanie czy piski jakiegoś zwierzęcia. Podejrzewała, że to szczur. Szybko przyłożyła kompres do czoła pacjentki i przeszła do sąsiedniej sali, żeby sprawdzić, czy noworodkowi nie dzieje się nic złego. Kiedy naciskała klamkę, znowu usłyszała świergot. To musi być jakiś ptak, pomyślała z ulgą. Wleciał do sali, żeby schować się przed deszczem. W Kostaryce mówi się, że kiedy nowo narodzone dziecko odwiedza ptak, wróży to szczęście.

Otworzyła drzwi. Dziecko leżało w wiklinowym koszu owinięte kocykiem. Nad jego odsłoniętą buzią przykucnęły na brzegu kosza trzy ciemne jaszczurki. Wyglądały jak gargulce. Kiedy Elena weszła, popatrzyły na nią zaciekawione. Nie uciekały. W świetle latarki Elena zobaczyła, że mają zakrwawione pyski. Jedna z nich ćwierknęła cicho, pochyliła łebek i błyskawicznym ruchem wyszarpnęła z twarzyczki dziecka kawałek mięsa.

Elena krzyknęła rozpaczliwie i skoczyła do noworodka, a wtedy jaszczurki się rozpierzchły. Zobaczyła, co zostało z buzi niemowlęcia. Nie było wątpliwości, że dziecko nie żyje. Jaszczurki wypadły przez okno, ćwierkając i piszcząc. Pozostały po nich tylko krwawe trójpalczaste ślady, które wyglądały jak ślady ptaków.

OBRAZ DANYCH

Kiedy Elena nieco się uspokoiła, postanowiła zataić atak jaszczurek. Było to potworne, bała się jednak, że mogą pociągnąć ją do odpowiedzialności za zostawienie noworodka samego. Matce powiedziała, że jej dziecko się udusiło. Na dokumentach, które musiała wysłać do San José, Elena zakwalifikowała śmierć niemowlęcia jako przypadek zespołu nagłej śmierci niemowląt. Takie przypadki się zdarzają, więc nikt nie podał w wątpliwość jej raportu.

W laboratorium uniwersytetu w San José przebadano próbki śliny zwierzęcia, które pokąsało małą Tinę Bowman. Wyniki testów okazały się niezwykle interesujące. Tak jak przypuszczano, ślina tego gada zawierała mnóstwo serotoniny. Przede wszystkim odkryto jednak białko o olbrzymich cząsteczkach – jego masa cząsteczkowa wynosiła 1 980 000, należało zatem do największych spośród znanych biologom. Wciąż badano jego aktywność biologiczną, wyglądało jednak na neurotoksynę podobną do jadu kobry, tylko o bardziej prymitywnej strukturze.

Poza tym wykryto śladowe ilości hydrolazy gamma-amino metioniny, enzymu wykorzystywanego jako marker w inżynierii genetycznej, niespotykanego u dzikich zwierząt. Laboranci uznali, że to zanieczyszczenie laboratoryjne, więc nie wspomnieli o nim w rozmowie telefonicznej, którą przeprowadzili z doktorem Cruzem z Puntarenas.

Fragment jaszczurki czekał tymczasem w zamrażarce Uniwersytetu Columbia na powrót profesora Simpsona, który miał przebywać za granicą jeszcze przez ponad miesiąc. Nie poczyniono by żadnych postępów, gdyby nie spostrzeżenie Alice Levin, drugiej laborantki z Laboratorium Chorób Tropikalnych. Zobaczyła rysunek Tiny Bowman i spytała:

– Och, czyje dziecko narysowało tego dinozaura?

– Słucham? – Doktor Stone powoli odwrócił głowę.

– No, tego dinozaura. To przecież dinozaur, prawda? Moje dzieci bez przerwy rysują dinozaury.

– To jaszczurka – sprostował Richard. – Jaszczurka z Kostaryki. Narysowała ją z natury przebywająca tam dziewczynka.

– Skądże. – Alice pokręciła głową. – Patrz, to dinozaur, przecież widać. Ma dużą głowę, długą szyję, stoi na tylnych łapach, ma gruby ogon. Tak wyglądają dinozaury.

– To niemożliwe. Zwierzę miało około trzydziestu centymetrów wysokości.

– No to co? W dawnych czasach były też małe dinozaury. Wiem dobrze, bo mam dwóch synów, więc jestem ekspertką. Najmniejsze dinozaury nie miały więcej niż trzydzieści centymetrów wysokości. Tinyzaury, czy jakoś tak, nie pamiętam. Dziwacznie je wszystkie ponazywali. Chyba tylko dziesięcioletnie dzieci są w stanie zapamiętać wszystkie te nazwy.

– Nie rozumiesz, co do ciebie mówię? To rysunek współcześnie żyjącego zwierzęcia, przysłali nam jego fragment, jest w zamrażarce. – Stone podszedł do zamrażarki, wyjął torebkę i wytrząsnął na stół jej zawartość.

Alice Levin spojrzała na zamrożoną łapę i ogon, nie dotykając próbki.

– Nie wiem. – Wzruszyła ramionami. – Dla mnie wygląda to jak dinozaur.

– To niemożliwe – upierał się Richard, kręcąc głową.

– Dlaczego? Może to pozostałość, to znaczy gatunek reliktowy, czy jak to się tam nazywa.

Alice naprawdę się na tym nie zna, pomyślał Stone, wciąż kręcąc głową. Przecież jest tylko technikiem laboratoryjnym i ogląda bakterie. Ma bujną wyobraźnię. Pamiętam, jak wmówiła sobie, że śledzi ją jeden z pielęgniarzy…

– Wiesz co – odezwała się znowu Alice – jeżeli to jednak jest dinozaur, to może się okazać, że dokonaliśmy dużego odkrycia.

– To nie jest dinozaur!

– A ktoś to sprawdził?

– Nie.

No to zawieź to do Muzeum Historii Naturalnej czy gdzieś. Naprawdę uważam, że powinieneś, Richardzie.

– Wstydziłbym się to zrobić.

– Chcesz, żebym ja to zrobiła?

– Nie, nie chcę.

– To znaczy, że nic z tym nie zrobisz?

– Nic a nic. – Richard wrzucił torebkę do zamrażarki i zatrzasnął drzwiczki. – Bo to nie jest dinozaur. To jaszczurka. Nie wiem dokładnie, jaki gatunek, ale z jego określeniem ludzkość może zaczekać na powrót profesora Simpsona z Borneo. Dość tego, Alice. Nie będziemy nigdzie z tą jaszczurką jeździli. Taka jest moja decyzja.

ITERACJA DRUGA

Na kolejnych obrazach krzywej fraktalnej możemy zaobserwować gwałtowne zmiany.

Ian Malcolm

NAD BRZEGIEM WYSCHNIĘTEGO MORZA

Alan Grant kucał i wpatrywał się w ziemię. Był upał – około czterdziestu stopni Celsjusza. Pomimo ochraniaczy Alan odczuwał ból kolan, paliło go w płucach od nieprzyjemnego zasadowego pyłu, z jego czoła skapywały krople potu. Grant nie zwracał jednak na to wszystko uwagi, skupiał się na obserwowaniu pola o boku długości mniej więcej piętnastu centymetrów.

Posługując się wykałaczką i pędzlem malarskim z sierści wielbłąda, ostrożnie odsłonił mały fragment żuchwy w kształcie litery L. Miał zaledwie około dwóch i pół centymetra długości i grubość małego palca ręki Alana. Widoczne były drobniutkie zęby o charakterystycznym ukośnym ułożeniu. Gdy kopał, od kości odłamywały się drobne fragmenty, więc na wszelki wypadek naniósł na nią pędzelkiem warstwę kleju kauczukowego. Bez wątpienia miał przed sobą żuchwę młodego drapieżnego dinozaura, który żył może ze dwa miesiące, jakieś siedemdziesiąt dziewięć milionów lat temu. Jeśli będę miał szczęście, znajdę resztę jego szkieletu, myślał Grant. Byłby to pierwszy kompletny szkielet tak młodziutkiego mięsożernego…

– Alan! Hej!

Alan podniósł głowę i zamrugał, bo raziło go słońce. Założył ciemne okulary i otarł czoło wierzchem dłoni.

Znajdował się na suchym stoku pagórka koło Snakewater w stanie Montana – w odludnym pustynnym rejonie. Gdziekolwiek spojrzał, pod czystym błękitnym niebem ciągnęły się aż po horyzont łagodne wzgórza i sypiące się wapienne skały. Nie było ani jednego drzewa czy choćby krzaka – nic, tylko kamienie, słońce i gorący, wyjący wiatr.

Turyści uważali te okolice za ponure, ale Grant postrzegał je zupełnie inaczej: ta unikana przez ludzi ziemia stanowiła pozostałość dawnego, zupełnie innego świata, który zniknął przed osiemdziesięcioma milionami lat. Alan potrafił wyobrazić sobie gorące bagnisko stanowiące niewyraźny brzeg morza czy ściślej olbrzymiego śródlądowego jeziora. Rozciągało się na przestrzeni półtora tysiąca kilometrów, od świeżo wypiętrzonych Gór Skalistych aż po urwiste szczyty Appalachów. Cała ogromna część Ameryki Północnej, nazywana Zachodem, znajdowała się pod wodą.

W tamtym czasie niebo było poszarzałe z powodu cienkiej warstwy chmur i pyłu z pobliskich wulkanów. Gęstsza niż dziś atmosfera zawierała więcej dwutlenku węgla. Brzeg śródlądowego morza stwarzał świetne warunki dla rozwoju roślinności. W wodzie nie było ryb, lecz małże i ślimaki. Nad tafą zniżały się lotem nurkowym pterozaury, wyławiając pływające na powierzchni glony. Nad bagnistymi brzegami buszowały wśród palm drapieżne dinozaury rozmaitych gatunków. Niedaleko brzegu znajdowała się bujnie porośnięta wysepka o powierzchni niecałego hektara. Stanowiła swoisty rezerwat roślinożernych dinozaurów o dziobach przypominających kacze. Zwierzęta te składały jaja w wielkich wspólnych gniazdach i wychowywały piszczące głośno młode.

Od tamtych czasów upłynęły miliony lat, podczas których bladozielone, bogate w zasadowe substancje morze stawało się coraz płytsze, aż wreszcie wyschło. Jego wystawione na działanie promieni słonecznych dno popękało i pofałdowało się, a pełna jaj dinozaurów wysepka zmieniła się w nierówne wzgórze w północnej Montanie, na którym prowadził właśnie wykopaliska Alan Grant.

– Alan!

Grant się wyprostował. Był czterdziestoletnim brodaczem, w tej chwili nagim od pasa w górę. Do jego uszu doleciał jednostajny klekot generatora i odgłosy młota pneumatycznego wgryzającego się w twardą skałę na sąsiednim wzgórzu. Wokół młota kręcili się młodzi ludzie – oglądali odłupane kamienie, sprawdzając, czy widać skamieniałości, po czym usuwali urobek na bok. U stóp wzgórza znajdowało się obozowisko paleontologów złożone z sześciu indiańskich tipi, dużego namiotu stołówki oraz przyczepy mieszczącej polowe laboratorium. W cieniu przyczepy stała Ellie i machała do Alana.

– Gość! – wołała, pokazując na wschód.

Grant dostrzegł chmurkę pyłu i podskakującego na nierównej drodze niebieskiego osobowego forda. Zbliżał się. Chłopcy na sąsiednim wzgórzu przerwali pracę i patrzyli zaciekawieni. Do Snakewater zapuszczało się niewielu ludzi, więc wiadomość, że ma przyjechać prawnik z Agencji Ochrony Środowiska, który chce porozmawiać z Grantem, wywołała liczne spekulacje.

Alan zdawał sobie sprawę, że paleontologia, nauka o wymarłych gatunkach, w ostatnich latach nieoczekiwanie zaczęła mieć bardzo konkretne związki ze światem współczesnym. Zmieniał się on szybko i zadawano domagające się pilnej odpowiedzi pytania dotyczące pogody, zmniejszania się powierzchni lasów, globalnego ocieplenia, warstwy ozonowej. Często wydawało się, że aby na nie odpowiedzieć, potrzebne są dane z odległej przeszłości. Te, jakich mogą dostarczyć paleontolodzy. W ostatnich kilku latach Grant już dwukrotnie był wzywany na świadka jako ekspert.

Ruszył po stoku w dół na spotkanie przybysza.

* * *

Gość wysiadł z samochodu i zatrzasnął drzwi, zanosząc się kaszlem od białego pyłu.

– Bob Morris, Agencja Ochrony Środowiska – przedstawił się, wyciągając rękę. – Przyjechałem z San Francisco.

Alan również się przedstawił.

– Gorąco panu… Napije się pan piwa? – zaproponował.

– Och, tak! – Morris był przed trzydziestką, miał na sobie spodnie od garnituru i krawat. W ręku trzymał teczkę. Jego eleganckie buty chrzęściły na kamieniach, kiedy ruszył za Grantem do przyczepy.

– Gdy się zbliżałem, początkowo pomyślałem, że to rezerwat Indian – odezwał się, wskazując tipi.

– Nie. Po prostu tutaj najlepiej mieszka się w tipi – wyjaśnił Alan. Dodał, że w pierwszym roku wykopalisk posługiwano się ośmiościennymi namiotami firmy North Slope, najbardziej zaawansowanymi na rynku, jednak wiatr nieustannie je przewracał. Naukowcy wypróbowali inne namioty, zawsze z takim samym skutkiem. W końcu zaczęli budować tipi, które lepiej znosiły wiatr, a do tego były większe i wygodniejsze. – To są tipi według wzoru Czarnych Stóp – tłumaczył. – Ich szkielet stanowią cztery drągi. Dakotowie stawiają tipi wokół trzech, jednak to było terytorium Czarnych Stóp, więc pomyśleliśmy…

– Aha, bardzo pasują – przerwał mu Morris. Zmrużył oczy i rozejrzał się po ogromnym pustkowiu, po czym pokręcił głową. – Długo tu mieszkacie?

– Od mniej więcej sześćdziesięciu skrzynek. – Przybysz spojrzał zdziwiony, więc Alan wyjaśnił: – Mierzymy czas ilością wypitego piwa. Co roku przyjeżdżamy w czerwcu i przywozimy sto skrzynek. Do tej pory wypiliśmy około sześćdziesięciu.

– Dokładnie sześćdziesiąt trzy – uściśliła Ellie Sattler. Rozbawiony Grant patrzył, jaką minę zrobił Morris na jej widok. Ellie miała na sobie szorty z obciętych dżinsów i zawiązaną wysoko koszulę. Była opaloną na brąz dwudziestoczteroletnią blondynką, włosy nosiła upięte z tyłu.

– To jest Ellie – przedstawił młodszą koleżankę Alan. – To dzięki niej jakoś tu żyjemy. Jest bardzo dobra w tym, co robi.

– A co robi Ellie? – zainteresował się Morris.

– Jestem paleobotanikiem – wyjaśniła Ellie. – Poza tym wykonuję rutynowe prace przygotowawcze na wykopaliskach.

Otworzyła drzwi i cała trójka weszła do przyczepy. Klimatyzacja obniżała temperaturę wewnątrz jedynie do trzydziestu stopni Celsjusza, jednak kiedy wchodziło się z zewnątrz, i tak wydawało się, że w przyczepie jest chłodno. Morris zobaczył kilka długich drewnianych stołów, na których leżały starannie porozkładane i opisane na załączonych karteczkach maleńkie kawałki kości. Dalej stały ceramiczne talerze i miski. W powietrzu unosiła się silna woń octu.

– Myślałem, że dinozaury były wielkie… – mruknął prawnik, spoglądając na kości.

– Bo były – zgodziła się Ellie. – Wszystko, co pan tu widzi, to kości młodziutkich dinozaurów, które zginęły krótko po wylęgnięciu się. Snakewater ma tak wielkie znaczenie przede wszystkim ze względu na ogromną liczbę miejsc lęgowych dinozaurów. Przed rozpoczęciem tutejszych wykopalisk ludzkość praktycznie nie dysponowała szkieletami młodych dinozaurów – na całym świecie odkryto dotąd zaledwie jedno gniazdo, na pustyni Gobi. My odnaleźliśmy już dwanaście osobnych gniazd hadrozaurów wraz z jajami oraz kośćmi młodych.

Alan ruszył do lodówki po piwo, a Ellie pokazała Morrisowi naczynia, w których w kwasie octowym rozpuszczały się resztki wapienia oblepiające delikatne kości.

– To wygląda jak kości kurczaka – stwierdził gość, zaglądając kolejno do misek.

– Rzeczywiście. Mają budowę bardzo podobną do ptasich.

– A to co za kości? – Morris pokazał za okno, gdzie leżał plastikowe worki pełne kawałków dużych kości.

– To odrzuty – odpowiedziała Ellie. – Kości, które po wykopaniu okazują się podzielone na zbyt wiele fragmentów. Dawniej po prostuje wyrzucaliśmy, ale teraz wysyłamy do miasta dla potrzeb badań genetycznych.

– Badań genetycznych? – upewnił się Morris.

– Proszę. – Alan podał mu piwo, drugie wręczył Ellie. Zaczęła łapczywie pić, odchylając głowę na długiej szyi. Młody prawnik gapił się na nią.

– Atmosfera w naszej pracy w terenie jest bardzo swobodna – wyjaśnił Grant. – Przejdziemy do mojego gabinetu?

– Oczywiście.

Alan zaprowadził gościa na koniec przyczepy, do miejsca, w którym stały rozdarta kanapa, chwiejące się krzesło oraz zniszczony stolik. Grant opadł na kanapę, która zaskrzypiała, wzbijając chmurę kredowego pyłu, i oparł nogi na stoliku. – Proszę czuć się jak u siebie – zachęcił, wskazując Morrisowi krzesło.