Już nie uciekam
- Wydawca:
- Szara Godzina
- Kategoria:
- Obyczajowe i romanse
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-65684-13-4
- Rok wydania:
- 2017
- Słowa kluczowe:
- jaromirem
- joanna
- który
- między
- nadal
- poważny
- prawdziwy
- uciekam
- warunki
- zagadkowy
- zarówno
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Już nie uciekam”
Joanna potrafi zaskakiwać zarówno siebie, jak i najbliższych. Jest narzeczoną Artura, iskrzy między nią a Jaromirem, w dodatku pojawia się kolejny zagadkowy mężczyzna. Pomimo wątpliwości, bohaterka zaczyna urzeczywistniać swoje marzenia. Przeprowadza się na Kociewie i podejmuje decyzję o uruchomieniu kawiarni w lokalu, z którym wiążą się pewne tajemnice. Nadal pracuje jako wolontariuszka w hospicjum dla dzieci. Pisze dla nich bajki. Wkrótce zgłasza się poważny wydawca, który chce je opublikować, ale stawia warunki...
Nowa powieść Anny Sakowicz jest historią o dojrzałej, potarganej przez życie kobiecie, która pragnie stworzyć prawdziwy dom z właściwym partnerem.
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Anna Sakowicz
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.
Projekt okładki i stron tytułowych
Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Redakcja
Justyna Nosal-Bartniczuk
Zdjęcia na okładce
© Alena Ozerova / fotolia.pl
Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Barbara Kaszubowska
Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe.
Wydanie I, Katowice2017
Wydawnictwo Szara Godzina s.c.
biuro@szaragodzina.pl
www.szaragodzina.pl
Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o.
ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa
tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12
dystrybucja@dictum.pl
www.dictum.pl
© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina, 2016
tekst © Copyright by Anna Sakowicz
ISBN 978-83-65684-13-4
Mamie i Tacie
Rozdział 1
Dobry humor prysł jak bańka mydlana jakieś piętnaście minut temu. Stałyśmy z Olgą przed wejściem do kina. Co chwilę któraś z nas nerwowo spoglądała na zegarek. Zaraz rozpocznie się seans, a Beaty i Izy ciągle nie było. Z pewnością jedna z nich miała bilety zagubione gdzieś w czeluściach ogromnej torebki i nawet kiedy raczy się pojawić, spędzimy kilka minut na przetrząsaniu jej torbiszcza. Przestępowałam z nogi na nogę, bo trochę jednak zmarzłam w cienkich balerinkach. Wrzesień tego roku był chłodny, a szczególnie ostatnie dni dały się we znaki. Delikatny wiaterek hulał po moich stopach w najlepsze, jakby nagle dokonał genialnego odkrycia, że można w ten sposób człowieka zadręczyć. Szczelniej owinęłam się swetrem. Niestety nie miałam przy sobie skarpet, które mogłabym wcisnąć na stopy.
– Gdzie one są? – denerwowałam się.
– Czekaj, zadzwonię, że wchodzimy do środka. Przecież zaraz zamarzniemy!
Olga wyjęła telefon i wpatrywała się w wyświetlacz, ja natomiast patrzyłam przed siebie. Liczyłam wolne miejsca na parkingu. Kiedy zostało tylko jedno, miałam ochotę rozsiąść się na asfalcie, by trzymać miejscówkę dla Beaty. Na szczęście nie zdążyłam genialnego planu wcielić w życie, bo wyjechały dwa auta, robiąc więcej przestrzeni dla mojej koleżanki.
– Są! – krzyknęłam, kiedy tylko zobaczyłam dwie kobiety pędzące w naszą stronę. Przyznam, że widok mnie lekko zdziwił. Beata targała torbę sportową wypełnioną po brzegi. Iza biegła obok z jakąś siatą równie obficie wypakowaną. – One na zakupach były? – odezwałam się do Olgi. – Widzisz to, co ja?
– Powariowały – odpowiedziała zdumiona ich widokiem. – Czemu tego w aucie nie zostawiły?
Obie miały zadyszkę, choć odcinek, który przebiegły, nie powalał długością.
– Sorki! – wrzasnęła Beata. – Mam bilety! Idziemy!
Zamachała nam przed nosem świstkami papieru.
Weszłyśmy do kina. Prawie wszystkie miejsca były już zajęte, więc przeciskałyśmy się między rzędami wypełnionymi przedstawicielkami płci pięknej. Tego dnia odbywał się seans dla kobiet połączony z jakąś prezentacją i konkursami. Beata zapewniała, że to świetna impreza. Podobno bywa na takich pokazach co miesiąc i zawsze kapitalnie się bawi.
Przyjechałam do rodzinnego miasta tylko na kilka dni. Wczoraj sfinalizowałam transakcję sprzedaży mieszkania i jutro miałam wracać na Kociewie. Jeszcze rok temu nie przypuszczałam, że kiedykolwiek przyjdzie mi się przeprowadzać na stałe. Wzięłam roczny urlop dla poratowania zdrowia. Miałam odpocząć, a zrewolucjonizowałam całe życie. Mamuśka zaangażowała mnie w opiekę nad osiemdziesięciopięcioletnią ciocią Zosią mieszkającą samotnie w Starogardzie Gdańskim. Okazało się, że to podstęp. Sprytna rodzicielka chciała mnie zeswatać z synem sąsiadki cioci – Piotrem Prażmowskim, pieszczotliwie nazywanym Blublusiem. Jej plan niestety nie wypalił, bo Piotr wolał przedstawicieli własnej płci, ale zaprzyjaźniliśmy się. Dzięki niemu rozpoczęłam pracę jako wolontariuszka w hospicjum dla dzieci. Napisałam i wydałam kilka bajek. Nie lada wyczynem było też złamanie ręki i rozbicie łepetyny. Dzięki temu poznałam Artura – chodzącą doskonałość. To on mnie operował. Chcąc nie chcąc, zakochałam się, a przynajmniej na to wskazywały wszystkie objawy, choć stuprocentowej pewności wciąż nie miałam. Dla niego postanowiłam sprzedać mieszkanie w Zachodniopomorskiem i przenieść się na Kociewie. Ponadto moja córka Lusia chodziła już do liceum w Gdańsku i nie chciała słyszeć o powrocie do domu. Od kilku tygodni jestem bezrobotna. Dzisiaj w bardzo specyficzny sposób żegnam się z rodzinnym miastem.
– Auaaa! – syknęłam, kiedy Iza nadepnęła mi na stopę i przywaliła siatą w głowę.
– Przepraszam – powiedziała cicho i zajęła wreszcie miejsce obok mnie.
– Po co wam te toboły? – spytałam, bo koleżanki wyglądały niczym nomady. Zupełnie jakby całe domy zapakowały w torby i z sentymentu zabrały na seans filmowy.
– Zobaczysz – odpowiedziała Beata.
Po dwóch minutach na scenie pojawiła się para prezenterów. Przywitano nas, przedstawiono sponsorów dzisiejszego wieczoru i fundatorów nagród. Od razu na wielkim ekranie pojawiły się dobrze znane znaki firmowe. W tle rozbrzmiewała przyjemna muzyczka. Rozluźniłam się, choć torebkę cały czas trzymałam kurczowo. Nie opuszczała mnie świadomość, że mam tam kartę płatniczą. Na moim koncie w banku leżakowało teraz równiutkie sto osiemdziesiąt tysięcy złotych. Wyobrażałam sobie te kupki banknotów starannie ułożone w jakiejś skrytce bankowej. Uśmiechałam się do tej myśli, jednak zaraz pojawiał się lęk, że ktoś ukradnie mi kartę, wszystko przepadnie i zostanę bezrobotną bez gotówki, a śmiałe plany i marzenia legną w gruzach. Ścisnęłam więc mocniej torebkę. Czułam się, jakbym miała na czole wypisany stan konta bankowego.
– Co ty tak sztywno siedzisz? – spytała Olga.
– Nieee, wydaje ci się – odpowiedziałam i lekko zsunęłam się na krześle, przyjmując na pozór wyluzowaną pozycję. Zamierzałam przecież dobrze się bawić. Tylko jak się zrelaksować ze świadomością takiego bogactwa? Z trudem odganiałam od siebie myśli o pieniądzach. A kysz, a kysz! Jestem bezrobotną kurą domową! Jestem biedna jak mysz kościelna!
Nagle sala ryknęła śmiechem. Wpadłam w popłoch, bo nie usłyszałam żarciku wypowiedzianego przez eleganckiego pana z mikrofonem. Dziewczyny uśmiechały się od ucha do ucha. Postanowiłam więc skupić się wreszcie na tym, co działo się na scenie. Wyszczerzyłam zęby w sztucznym uśmiechu.
– Zapraszamy po odbiór nagród panie, któóóreee maaają – prowadzący przeciągał, próbując stworzyć napięcie. Nie łapałam, o co chodzi, ale sala zamarła w oczekiwaniu na ciąg dalszy. Zauważyłam tylko, że Iza i Beata umieściły swoje tobołki na kolanach, jakby były w pełnej gotowości do ucieczki.– Maaają… – powtórzył powoli. – Suszarkę do włosów! – wypalił jak z armaty.
Nagle rozległy się krzyki. Zapanował popłoch.
– Mam! Mam! – wrzeszczała Beata. Wyskoczyła z krzesła jak filip z konopi. Nie zważając na nasze stopy, przeciskała się między ludźmi.
– Kurczę, a ja nie mam – powiedziała zmartwiona Iza.
– Jezu – szepnęłam. – Co się dzieje?
– Rozumiesz coś z tego?! – spytała Olga.
Zaprzeczyłam ruchem głowy. Za to do sceny biegły kobiety z dalszych rzędów. Każda dzierżyła w dłoni suszarkę do włosów i niczym transparentem machała nią nad głową, wrzeszcząc: „Ja mam! Ja mam!”.
– O, mamuńciu – mruknęłam pod nosem.
Wszystkie panie, które miały odpowiedni rekwizyt, dostały darmowy bilet do kina.
Prowadzący podziękował paniom, a potem znów wywoływał:
– Teraz te osoby, które mają ze sobą… – Zaległa chwila ciszy, zainscenizowana, by znów zbudować napięcie. Iza i Beata wsadziły dłonie do swoich pakunków i wyczekiwały w podnieceniu. – Maaająąą… maszynkę do golenia!
– Jest! – krzyknęły równocześnie i wystartowały z krzesełek, nie zważając na nas.
– To się dzieje naprawdę? – spytałam Olgę.
Parsknęłyśmy takim śmiechem, że nie sposób się było opanować. Trzęsłam się w rechocie. Tymczasem stado rozwrzeszczanych bab z maszynkami w dłoniach pędziło do prowadzących. Każda dostała w nagrodę żel do depilacji!
Potem mężczyzna wywoływał kobiety z książką, z lokówką, z latarką i z czajnikiem! Co najdziwniejsze, zawsze któraś miała te przedmioty. Zawsze! Nawet czajnik! W kinie!
– A teraz, drogie panie… – W sali ucichło. Co prawda trudno mi było opanować głupawkę, bo jak już pogrążyłam się w rechocie, to przestać się nie dało, ale starałam się choć tłumić śmiech. Łzy ciekły po rozpalonych z emocji policzkach, a w głowie dudniła muzyczka z Monty Pythona, bo aż trudno było uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Witkacy mógłby być zadowolony, bo oto miałam przed sobą mózg wariata w najczystszej postaci. W dodatku na scenie! – Teraz, drogie panie… – powtórzył, a z głośników popłynęła popularna piosenka disco polo. O, nie, zdążyłam szepnąć w myślach, gdy facet wypalił:– Kto ma majteczki w kropeczki?!
Na widowni zapanowała chwila konsternacji. Panie musiały mieć czas na przeanalizowanie stanu swojej garderoby. Odruchowo też takiej analizy dokonywałam. Ale nie, nie udało się. Są kwiatuszki na białym tle. Łączka bez kropeczek.
– Ja mam! – wrzasnęła kobieta siedząca przed nami.
Po chwili też z innego rzędu odezwał się piskliwy głos.
– To zapraszam. Ta pani, która dobiegnie pierwsza… – Nie zdążył dopowiedzieć, bo kobiety ruszyły na złamanie karku.
Szanse były wyrównane, więc walczyły jak lwice. Rzuciły się w stronę schodów, by zbiec przed ekran jak najszybciej. Jedna drobiła kroczki jak króliczek na baterie, druga długimi susami próbowała pokonać odległość dzielącą ją od prezenterów. I nagle ta od zamaszystych kroków potknęła się! Po sali przeszedł jęk pań zaniepokojonych o zdrowie dziewczyny, ale ona błyskawicznie odzyskała równowagę i kilkoma skokami dobiła do sceny pierwsza. Rozległy się brawa. Pokonana spokojnie stanęła na ostatnim stopniu i obserwowała. Uśmiechała się od ucha do ucha, bo pewnie wielką frajdę sprawił jej sam wyścig.
– Poproszę koleżankę, żeby upewniła się, że mamy kropeczki. – Prowadzący wskazał dłonią swą asystentkę, która podeszła do zwyciężczyni i dyskretnie podwinęła jej sukienkę, by dojrzeć bieliznę w groszki. W sali panowała ogólna wesołość. Trudno było się nie śmiać z tego, co tu się wyrabiało.
– Tak, proszę pań! Są! Dla pani więc weekend w SPA! – krzyknął prowadzący i przedstawił sponsorów nagrody.
Zwyciężczyni podskakiwała z kartonowym talonem, a jej niebieska sukienka niemal odsłaniała słynne majteczki.
– Ja nie mogę – stęknęłam z głupkowatym wyrazem twarzy. – I ty chodzisz na to co miesiąc? – spytałam Beatę.
– Jasne. – Wzruszyła ramionami. – Odreagowuję stresy. Świetna zabawa.
– Co jeszcze tutaj masz?
– Oj, zostaw! Ostatnio dwie rzeczy trafiłam: garnek i ramkę na zdjęcia.
Parsknęłam śmiechem. W rzeczywistości nie chciałam wiedzieć, co kryła jej torba.
Po ujmującej części artystycznej, która zabrała nam dobre czterdzieści minut, rozpoczął się seans. Można więc było skupić się na przyjemnej komedii romantycznej. Było zabawnie i wzruszająco. Przeżyłam istne katharsis. Najpierw totalna głupawka, potem uśmiech i łzy wzruszenia. Był oczywiściehappy end. Po napisach końcowych bohaterowie z pewnością żyli długo i szczęśliwie.
– Super – stwierdziłam, kiedy znalazłyśmy się wszystkie w samochodzie Beaty. – Dziękuję wam za ten wieczór.
– Jak to dziękujesz? – zdziwiła się Olga. – Teraz jakieś żarełko i winko.
– Jak reset, to reset – dopowiedziała Iza.
– O, nie! Dzisiaj resetu nie będzie. Utrata danych może mnie sporo kosztować – zaśmiałam się.
– No to kolacja bez resetu – zdecydowała Beata. – Jedziemy do naszej Toskanii na pyszną sałatkę. – Przekręciła kluczyk w stacyjce i gwałtownie wyjechała z parkingu. Autem kilka razy szarpnęło, bo miała dość ciężką nogę. Przyspieszała i hamowała bardzo gwałtownie. Wreszcie zaparkowała przed jedną z naszych ulubionych knajpek, która znajdowała się niedaleko Starego Miasta, tuż przy pięknym parku z ogromnym placem zabaw dla dzieci. Widać stąd było Basztę Tkaczy, której ceglany stożek dumnie prezentował się ponad drzewami.
Zamówiłyśmy sałatki i dwie butelki białego wina.
– Będzie nam ciebie brakowało – wyznała Olga, a mnie nagle zrobiło się smutno.
Zacząć nowe życie po czterdziestce wcale nie jest łatwo. Niby poznałam w Starogardzie Gdańskim nowych znajomych, zakochałam się, a mimo to jakaś cząstka mnie trzymała się kurczowo rodzinnego miasta i panicznie bała się zmian.
– Mnie was też – odparłam ze ściśniętym gardłem po dłuższej chwili.
– A nie boisz się? – spytała Iza. Ledwie kilka razy spotkałam ją u Beaty, więc nie miałyśmy okazji lepiej się poznać.
– Boję. I to bardzo. – Zaśmiałam się nerwowo, chcąc ukryć wzruszenie.
– Eee tam, nie wyjeżdżasz na koniec świata! Zawsze możemy się odwiedzać – wtrąciła Olga.
– No, niby tak – mruknęłam. – Ale się boję. Właśnie zwolniłam się z pracy, sprzedałam mieszkanie i zdecydowałam się na przeprowadzkę w obce miejsce. Wiecie, tam na Kociewiu jest zupełnie inaczej niż u nas. My tu wszyscy jesteśmy napływowi, a przynajmniej nasi rodzice czy dziadkowie skądś przyjechali, a oni z dziada pradziada są przywiązani do jednego miejsca. Chyba nie lubią obcych. Na pierwszy rzut oka wydają się sympatyczni, ale w gruncie rzeczy tworzą społeczność nieufną i hermetyczną.
– Ale masz tam ciocię, więc nie jesteś taka zupełnie obca. I Artur jest przecież!
– I tak się boję, choć dokładnie sama nie wiem czego.
– Przecież kochasz Artura – powiedziała Olga. – Będziecie razem.
– Będziemy! – Uśmiechnęłam się. – Mówię wam, trzęsę się ze strachu!
– Ja tam się wcale nie dziwię. Też bym się bała. Tym bardziej że z facetami to różnie bywa – odezwała się Iza. – Wspólne mieszkanie wiele zmienia. Trzeba sprzątać brudne skarpety, myć kibel, wąchać jego smrody.
– Przestań – fuknęła na nią Beata.
– Ale taka jest prawda! Zakochanemu się wydaje, że jego partner nie wydala, nie beka, nie poci się, a potem następuje zderzenie z pędzącą lokomotywą.
– Taka kolej rzeczy – podsumowała Olga. – Prawdziwa miłość da sobie radę z umywalką umazaną pastą do zębów czy ze śmierdzącymi skarpetami.
Beata rozlała resztę wina do lampek. Swoją napełniła wodą mineralną, bo przecież ktoś musiał nas bezpiecznie odwieźć do domu. Miałam nocować u Olgi, a jutro wcześnie rano planowałam wyjechać do Starogardu Gdańskiego. Stęskniłam się za Arturem, za Lusią i ciocią. Co prawda moja córka od miesiąca mieszkała w internacie w Gdańsku, bo zmęczyła się ubiegłorocznymi dojazdami do szkoły, ale przyjeżdżała do domu co weekend, więc pojutrze będę mogła ją zobaczyć.
Samochód miałam wyładowany po dach. Teraz to ja czułam się jak Norwidowski nomada, który ziemi ma dosłownie tyle, co pod stopą albo pod kołami auta. Co prawda mogłam za gotówkę kupić jakiś kąt dla mnie i dla Lusi, ale równie dobrze mogłabym wreszcie zrealizować największe marzenie życia i założyć klubokawiarnię. Taką z domowym ciastem, żeby pachniało już od wejścia cynamonem i wanilią, by nikt przechodzący obok nie mógł się oprzeć aromatom. Żeby była świeżo mielona kawa, soki własnej roboty… Na ścianach w wyobraźni widziałam stare zdjęcia albo obrazy miejscowych artystów. W rogu stałoby pianino. Każdy, komu jakieś nutki zabłąkałyby się w duszy, mógłby przy nim usiąść i zagrać. Ech, rozmarzyłam się.
Z pewnością po powrocie muszę podjąć ważne decyzje, porozmawiać z Lusią i z ciocią. Miałam gdzie mieszkać, bo ciocia Zosia nie wyganiała mnie, a wręcz zachęcała, żebym została w jej dużym domu. Nie czuła się tak samotna jak jeszcze przed rokiem. Mogłam też przeprowadzić się do Artura. Nosiłam przecież na palcu pierścionek zaręczynowy od niego. Ale czy nie było jeszcze za wcześnie na taki krok? Niecały rok to niewiele, by dobrze poznać drugiego człowieka. Byłam na etapie zauroczenia tym mężczyzną. Nie widziałam w nim żadnych wad, a przecież z pewnością jakieś miał. Może lepiej ich nie odkrywać i zostawić wszystko tak, jak jest?
Jadąc do Starogardu, rozważałam różne opcje dalszego życia. Każdy krok był wielką niewiadomą. Budził lęk i paraliżował. Tymczasem nie można tkwić w zawieszeniu. Trzeba podjąć konieczne decyzje, zastanowić się, w którą stronę ruszyć. Tym bardziej że moje stare miejsce na ziemi właśnie zostawiałam w tyle.
Rozdział 2
– No! Nareszcie jesteś! – krzyknęła ciocia Zosia na powitanie. – Zaparzam arbaty! Chcesz?
– Poproszę – odparłam, siadając na krześle w kuchni. – Ale jestem zmęczona. Kawa w sumie by się przydała, bo w drodze nawet się nie zatrzymałam.
– Opowiadaj, jak było. – Ciocia zajęła miejsce naprzeciwko mnie i z uwagą mi się przyglądała.
– Nie ma o czym mówić, ciociu. Sprzedałam mieszkanie. Mam kasę na koncie, ale jestem bezrobotna i bezdomna.
– O! Zaraz bezdomna! U mnie mieszkasz, jo? To teraz nasz wspólny dom. Ja nie mam dzieci, do grobu tego nie zabiorę, a jedyna moja rodzina to Maryśka. Tak się ułożyło, że tylko ona miała dziecko – twoją mamę, a ona ciebie. Jednym słowem jesteś jak moja wnuczka, bo córka siostrzenicy to ta sama krew, jo?
– Jo – odparłam po kociewsku. Uśmiechnęłam się do starszej kobiety, bo faktycznie była dla mnie jak babcia. Zżyłyśmy się przez ten wspólnie spędzony rok. Wcześniej rzadko ją widywałam. Całe życie kojarzyła mi się ze złośliwą, ekscentryczną staruszką. Wspólne mieszkanie wiele zmieniło.
– Dom przepiszę na ciebie – wypaliła nagle.
Zamarłam, patrząc na nią, jakby ogłosiła, że w naszym ogródku wylądowało UFO.
– Na mnie? Ale chyba zgodnie z prawem dziedziczy twoja siostra…
– A kim jest moja siostra, aaa? Twoją babką. A kto dziedziczy po babce Maryśce?
– Moja mama – odparłam.
– A po niej kto? – Pytanie zawisło na chwilę w powietrzu. – My pójdziemy na skróty. Twoja babcia też jest wiekowa, choć młodsza sporo ode mnie. Matce dom niepotrzebny, bo ma swój. A kto w naszej rodzinie jest bezdomny?
– Pięknie – odparłam, parskając. – Nieźle to sobie, ciociu, wykombinowałaś.
– Bezdomnym trzeba pomagać – żartowała dalej. – Na kościół przecież nie dam. Tym pasibrzuchom i tak wystarczy. Rodzinę należy wspierać. W dodatku bezdomną i bezrobotną. A wiesz, jak taki dobry uczynek zostanie mi w niebie policzony? Toż ja będę z wypiętą piersią paradować przed Świętym Piotrem!
Szeroko się uśmiechnęłam. Wyobraźnia oczywiście pogalopowała w zaświaty i już widziałam moją cioteczkę z dumą wypisaną na twarzy, jak się hardo przechadza po niebie wte i wewte, a wszystkie duszyczki z aniołami na czele spoglądają na nią z zazdrością.
– Dobra, nie ma co jeszcze o tym gadać. Trzeba to z moją matką uzgodnić, żeby potem nie było jakichś kwasów.
– Na szczęście ja wolny człowiek jestem i nic nie muszę uzgadniać, a już na pewno nie z twoją matką. Jak jej się powie, że to na gniazdko dla nowożeńców, że tu z Arturkiem zaczniecie nowe życie, to ona sama popędzi mnie do notariusza. – Zawadiacko pogroziła mi palcem.
– Racja. Przecież ona nie spocznie, dopóki nie zobaczy papierka z urzędu stanu cywilnego.
– Jo. – Ciocia zalała wrzątkiem herbatę. – Taki jej urok.
– Niestety.
– Zaraz będzie rosół – dodała. – Dużo rzeczy przywiozłaś?
– Sporo. Dzwoniłam do Artura. Przyjdzie za dwie godziny i pomoże mi wypakować. Nie wiem tylko, gdzie to poustawiać, bo zajęłam już swoimi gratami pół piwnicy.
– Zmieści się tam jeszcze trochę, a w razie czego jest jeszcze strych. Dawno na górę nie właziłam. Chyba z pięć lat tam nie zaglądałam. Nie było po co.
– Gdy Artur przyjdzie, to ewentualnie sprawdzę co i jak.
– A co z tą twoją knajpą?
– Kawiarnią – poprawiłam ją, bo knajpa od razu na myśl przywoływała zapijaczonych panów siorbiących piwo. – Podjęłam decyzję na tak, ale muszę poczekać dwa miesiące, bo wtedy mogę starać się o dofinansowanie na nową działalność. Dają ze dwadzieścia tysięcy. Wystarczyłoby na podstawowy sprzęt. Dobre ekspresy tyle kosztują.
– No to myśl, myśl, bo czas ucieka.
Od dawna główkowałam i rozważałam różne rozwiązania. Teraz również tak bardzo pogrążyłam się w wizualizowaniu marzeń, że nawet nie zauważyłam, kiedy minęły dwie godziny i w progu stanął Artur. Chwycił mnie w ramiona i wyściskał zadowolony, że już nie mam odwrotu. Ciocia dyskretnie wycofała się do swojego pokoju. Zostaliśmy sami. Odetchnęłam w czułych objęciach. Chciałam, żeby mnie nie puszczał i był zawsze obok. Czułam ciepło jego ciała przebijające przez bawełnianą koszulę. I zapach! Zrobiłam kilka głębokich wdechów, jakbym się mogła sztachnąć Arturem i z lekkim szumem głowy wpatrywać się w jego piękne, małe oczy. Zauważyłam, że powieki mu lekko opadają. Czas i doświadczenia odcisnęły na jego twarzy piętno, a mimo to było w niej dużo spokoju i ciepła.
Zabrzęczał telefon. Spojrzałam na wyświetlacz, naciskając zieloną słuchawkę.
– Co tam? – rzuciłam beztrosko.
– Cześć, mamo. Mam złą wiadomość – powiedziała Lusia wyraźnie podenerwowana.
– Mów.
– Niestety musisz jutro przyjechać do internatu. Wychowawczyni cię wzywa.
– Co się stało? – zdziwiłam się, bo moje dziecko raczej nie sprawiało kłopotów wychowawczych. Lusia była w drugiej klasie liceum i do tej pory nie padła ani jedna uwaga na temat jej zachowania.
– Szkoda gadać – westchnęła. – Ale nie bój się, bo to w sumie nic strasznego. Żadnego ćpania, palenia czy picia – powiedziała, żeby mnie uspokoić. Dobrze wiedziała, co może przyjść do głowy matce nastolatki, nawet jeżeli dziecko jest chodzącą grzecznością.
– Rozumiem też, że wszyscy są cali i zdrowi.
– Tak – odparła i chyba się uśmiechnęła.
– O której mam być?
– O trzynastej. Razem wrócimy do domu. Lekcje kończę pół godziny później.
– Mam nadzieję, że mnie nie wkręcasz, by sobie załatwić darmową podwózkę do domu.
– Nie, spoko. Bądź jutro – odparła.
Pomyślałam, że to na pewno nic poważnego, skoro dzwoni Lusia, a nie jej wychowawczyni. Zajęłam się wnoszeniem tobołków do domu. Artur ustawił już w przedpokoju całkiem niezłą piramidkę.
– Część rzeczy musimy zanieść na strych – powiedziałam. – Tam podobno są schodki w suficie. Nie wiem, jak to się otwiera.
Artur od razu zlokalizował wejście. Uchwyt prawdopodobnie był urwany i tylko jakiś kikut zwisał przy suficie. Nie dało się tego dosięgnąć bez stołka. Przyniosłam z łazienki taboret, na którym ciocia codziennie stawiała miskę z wodą, by się umyć. Do wanny wchodziła tylko w soboty. Wtedy się kąpała. Nalewała pachnącego płynu i moczyła się kilka minut. Na co dzień jednak do mycia używała miski. Twierdziła, że żaden postęp cywilizacyjny jej w tym nie przeszkodzi.
– Zaklinowało się. – Artur stęknął, szarpiąc uchwyt.
Drewniana klapa złowrogo zaskrzypiała. Wystraszyłam się, że szarpnie i spadnie z taboretu. Po chwili wreszcie drzwi puściły. U wlotu pojawił się tabun kurzu. Zakaszlałam na sam widok.
– Ciocia mówiła, że nie była tam od kilku lat.
Artur rozsunął drabinę. Zawiasy zaskrzypiały, poddając się męskiej dłoni. Po chwili strych stał przed nami otworem.
– Nie mam pojęcia, czy jest tu światło – rzekł, wchodząc po kolejnych szczeblach.
Nie pomyślałam, by spytać o to ciocię.
Artur zatrzymał się i wyciągnął z kieszeni telefon. Wprawnym ruchem włączył latarkę. Poświecił niewielkim strumieniem światła w otchłań zakurzonego wnętrza. Po chwili coś mruknął i strych rozświetlił blask żarówki. Doskonale było widać kłęby krążącego w powietrzu pyłu. Od razu zapragnęłam wejść za nim, bo uwielbiałam stare i zapomniane miejsca. Zawsze kryły niezwykłe tajemnice. Sprawdziłam prawą nogą stabilność pierwszego szczebla, jakbym nie dowierzała, że wiekowa drabina może mnie utrzymać. Wspinałam się powoli. Słyszałam, jak drewno jęczy pod moim ciężarem.
– Niezły stryszek! – zawołał Artur.
– Poczekaj na mnie. Też chcę zobaczyć.
Wdrapałam się na górę. Stanęłam bezpiecznie na brudnej podłodze i rozejrzałam się wokół. Światło było tutaj dość słabe, a dwa okienka zabito deskami. Przez szczeliny przebijały tylko nikłe promienie słońca.
– Wow! – powiedziałam, omiatając wzrokiem pomieszczenie. – Ale klimat.
– Musimy poprzesuwać te rzeczy, żeby twoje poustawiać w jednym kącie – powiedział Artur i od razu podszedł do starej szafy z lekko uchylonymi drzwiami. Obok niej znajdowały się dwa stoliki. Jeden na trzech metalowych nóżkach – być może pochodził z lat sześćdziesiątych. Drugi, równie niemodny, doskonale pamiętał czasy PRL-u. Artur przestawił je pod zabite deskami okienko. Przesunął też w to samo miejsce cztery krzesła obite bordową tapicerką. Odruchowo próbował domknąć szafę, jednak zawiasy zaskrzypiały i odbiły z powrotem. Podeszłam do starego mebla. Miał piękną politurę, jakby pochodził sprzed wojny. Niedaleko stała komoda w tym samym stylu. Zbliżyłam się do niej i pociągnęłam za uchwyt szuflady. Nie miałam prawa grzebać w rzeczach cioci, ale była w tym taka magia przeszłości, że trudno się było powstrzymać.
– O! – zawołałam. – Stare czasopisma!
– Jakie? – Artur podszedł i zajrzał mi przez ramię. Kichnęłam, biorąc gazetę do ręki. Papier był kruchy i przesiąknięty kurzem.
– Głównie „Przyjaciółka”. Zobacz. – Podsunęłam mu prawie pod nos. – Z siedemdziesiątego pierwszego. Starsza ode mnie. Ciekawe, o czym wtedy pisano. – Otworzyłam na chybił trafił. Omiotłam wzrokiem nagłówki. Co będzie modne w 1972 roku. – Posłuchaj – powiedziałam i zaczęłam czytać: – „Przez kilka lutowych dni uczestniczyłam w XIII naradzie stałej grupy roboczej do spraw kultury odzieży na rok 1972”. O, a dalej napisali, że najlepsze propozycje przedstawili projektanci ze Związku Radzieckiego – zaśmiałam się. – A jakżeby inaczej, nie?
Artur zaglądał mi przez ramię. Poczułam się, jakbyśmy nagle przenieśli się w czasie. Zapach gazety był bardzo nieprzyjemny i łaskotał w nos, a pod palcami wyczuwałam chropowaty papier. Miałam wrażenie, że przy dotyku pochłaniał całą wilgoć z moich dłoni. Brrr. Niemiłe wrażenie.
– O, zobacz, czytelniczka pyta, czy można do pracy przychodzić w spodniach. – Pokazał mi palcem. – Widzisz, jak dawniej kobiety się ubierały? Spódniczka była w dobrym tonie, a nie portki.
Spojrzałam, by upewnić się, że żartuje, bo w jego głosie zabrzmiała dziwna nutka. Wzięłam tę uwagę do siebie, bo w zasadzie prawie nigdy nie nosiłam spódnic. Musiało być święto lasu, żebym wcisnęła na siebie kieckę.
– Nie podobam ci się w spodniach? – spytałam kokieteryjnie.
Cmoknął mnie szybko w nos.
– Podobasz mi się we wszystkim – odparł.
– Ale… – ciągnęłam, bo czułam, że jest jakiś ciąg dalszy tego wywodu.
– Nie ma ale. – Wzruszył ramionami.
– No dobra. Jednak gdybyś mógł mnie ubrać po swojemu, to jak by to było? Spodnie czy spódnica?
– Sukienka – odparł i pogroził mi palcem. – Nie wciągniesz mnie w to. O, nie! Za stary jestem na takie przepychanki. Ubieraj się tak, jak chcesz. A najbardziej lubię… – objął mnie czule – gdy nie masz nic na sobie albo te koronkowe łaszki, które dostałaś od mamy.
Pocałował mnie w usta. W zasadzie musnął je delikatnie. Upuściłam gazetę i poprawiłam pocałunek. Motyle radośnie zatrzepotały skrzydełkami. Faktycznie bielizna, którą podarowała mi rodzicielka, była kusząca i zmysłowa. Mama podrzuciła mi kiedyś dwie torby. Jedna wypełniona była poradnikami na temat związków, a druga – seksowną bielizną i szpilkami. Moja matka postanowiła zainwestować w nasz związek i wyposażyła mnie jak na wojnę. Według niej Artur był najlepszą z możliwych partii. Samotny chirurg, bez garbu w postaci dzieci i byłej żony, to skarb. Potomka się nigdy nie doczekał, ponieważ jego żona chorowała. Zmarła kilka lat temu, a on od tamtej pory nie związał się z nikim na stałe. Czasami miałam wrażenie, że może jednak całkowicie nie rozliczył się z przeszłością, choć muszę przyznać, że zaledwie kilka razy wspomniał swą żonę, a w jego domu nie zauważyłam fotografii. Wyobrażałam sobie, że musiała być piękna i kobieca. Może chodziła w spódnicach? Z trudem odgoniłam te myśli. Oddałam się kolejnemu namiętnemu pocałunkowi, który przerwało okropne łaskotanie w nosie. Szybko odkleiłam się od Artura i głośno kichnęłam.
– O! I jeszcze masz alergię na kurz – zauważył.
– Może być – odparłam. – Pospieszmy się więc. – Podniosłam z podłogi czasopismo i rzuciłam je na stos innych. Kiedyś może zafunduję sobie powrót do przeszłości, teraz nie było na to czasu.
– To trzeba jakoś sensownie posegregować – stwierdził, przestawiając dwa krzesła. – Tu byśmy ustawili same stoliki, jeden na drugim, a dalej krzesła. Wtedy twoje rzeczy można wcisnąć tam, pod ścianę – tłumaczył.
Spojrzałam na niego zdziwiona, bo jak można segregować graty na strychu? Tu się przepchnie, tam przesunie i gotowe. Po co sobie zawracać głowę jakimś klasyfikowaniem? Wymownie kiwnęłam głową, bo znów kichnęłam. Postanowiłam, że pora jak najszybciej stąd wyjść. Zdecydowanie za dużo kurzu!
– Gdybyś stanął na schodkach, to mogłabym ci podawać tobołki. Potem to posegregujemy – powiedziałam, znikając w otworze prowadzącym na dół.
Poszłam do łazienki i przemyłam twarz chłodną wodą. Głęboko odetchnęłam świeższym powietrzem. Od razu zrobiło się lepiej.
Zauważyłam, że przy kuchennym stole siedzi ciocia pochylona nad gazetą. Pewnie dokonywała codziennego rytuału przeglądania nekrologów. Uśmiechnęłam się na ten widok i chyba ściągnęłam ją wzrokiem, bo spojrzała na mnie i od razu zainteresowała się postępami w pracach porządkowych.
– Jak wam idzie?
– Dobrze. Podam Arturowi te graty, a on je posegreguje – powiedziałam, przesadnie akcentując ostatnie słowo.
– Co zrobi?
– Po-se-gre-gu-je.
– On układa rzeczy na strychu? – spytała szeptem ciocia, a ja kiwnęłam głową i mało nie parsknęłam śmiechem. – Skąd ty takiego chłopa wzięłaś?
– Nie wiem. Jakiś wyjątkowy egzemplarz mi się trafił. – Położyłam palec na ustach, bo nie chciałam, żeby Artur słyszał, że go obgadujemy. Szczeble drabinki głośno zaskrzypiały.
– Muszę umyć ręce – stwierdził i pomaszerował do łazienki.
– Strasznie dużo kurzu – powiedziałam do cioci. – Idzie się udusić. Dlaczego tam są zabite okna?
– Nie wiem – odparła. – Mój brat zasłonił je dechami. A, czekaj… – Zamyśliła się. – Pamiętam. One pod wpływem wiatru się otwierały. Stare są, należałoby je wymienić. A że my w ogóle na strych nie chodziliśmy, więc Rysiu zabił je deskami i po sprawie. Artur na serio ma zamiar tam sprzątać? – spytała szeptem.
Podeszłam do niej, nachyliłam się i odpowiedziałam:
– Sprzątać nie. Segregować będzie. Wiesz, ciociu, stoliki do stolików, krzesła do krzeseł.
Zachichotałyśmy. Od razu przypomniałam sobie porządki mojego byłego męża. Najlepszym tego obrazem był samochód. Kiedy coś zakołatało, bo się obluzowało, to wyrywał i rzucał na siedzenie z tyłu. Oderwał tak osłonkę nad przednią szybą oraz drzwiczki do szafki przy kokpicie, spod której wystawały kable w różnych kolorach. Zawsze gdy zjadł, papiery i plastikowe opakowania lądowały pod siedzeniem. Zastanawiałam się, czy kiedyś mu nie wpadną pod pedały i nie zablokują hamulca. Ale miał szczęście, bo nigdy to się nie zdarzyło. Nawet Nutuś się na nim poznał. Jako mały kociak wynosił jego skarpety do swojej kuwety. Lusia pękała ze śmiechu. Według niej skarpety tak kotu śmierdziały, że sprzątał je, myśląc, że to kupa.
A teraz dla odmiany trafił mi się porządny facet. Nagroda za lata życia z bałaganiarzem. Tylko dlaczego zawsze spotykają mnie skrajności?
– I co? Nosimy? – Usłyszałam za sobą głos Artura.
– Jasne.
Porządkowanie przywiezionych klamotów zajęło nam dobrą godzinę. Powybierałam z nich to, co mogło się przydać w najbliższym czasie, a resztę wynieśliśmy na strych. Kiedy będę już wiedziała, gdzie osiadam na stałe, to rozpakuję kartony do końca. Teraz niech czekają na rozwój wypadków.
Rozdział 3
Dzień był paskudny. Szłam do internatu mojej córki, a deszcz miarowo bębnił w parasol. Samochód musiałam zostawić dwie przecznice dalej, bo niestety nie znalazłam wolnych miejsc w najbliższej okolicy. Nie denerwowałam się. Moje dziecko nie jest zdolne do tego, by poważnie narozrabiać. Chociaż przyszło mi do głowy, że może Lusia dojrzewała wolniej niż inni i postanowiła wprowadzić okres burzy i oporu do swojego życiorysu właśnie w tej chwili.
Kiedy wyszłam zza rogu jakiegoś komunistycznego budynku, owiał mnie silny wiatr. Deszcz zacinał w twarz, a parasolka wygięła się, ciągnąc rękę do tyłu. Po kilku sekundach mocowania się ze złośliwym przedmiotem znów mogłam słuchać regularnie uderzających kropel. Widziałam już przed sobą budynek z czerwonej cegły. Tutaj od początku września mieszkało moje dziecko. Miejsce na pierwszy rzut oka nie kojarzyło się z niczym dobrym. Przypominało koszary, choć wnętrze było odnowione i całkiem przyzwoite. Zdecydowanie lepiej się prezentowało niż akademik, w którym mieszkałam dwadzieścia lat temu.
Pociągnęłam ciężkie drzwi i przekroczyłam próg internatu. Uderzył mnie stołówkowy zapach.
Odnalazłam pokój wychowawców i energicznie zapukałam. Po chwili drzwi otworzyły się przede mną z impetem. Stanęła w nich niska, korpulentna kobieta.
– Dzień dobry – powiedziałam zaskoczona. – Szukam pani Weroniki Nowakowskiej.
– Wera! – krzyknęła w głąb pokoju. – Do ciebie!
Zostawiła mnie w progu, znikając z pola widzenia. Jej miejsce kilka sekund później zajęła wychowawczyni Lusi. Przedstawiłam się, podając dłoń na powitanie. Nauczycielkę zdziwił mój gest, ale uprzejmie go odwzajemniła i wymieniła swoje nazwisko.
– Miło mi panią poznać – powiedziała, zapraszając mnie do środka. – Usiądziemy tutaj. – Wskazała miejsce przy stoliku.
Niska kobieta, która otworzyła drzwi, siedziała kilka metrów dalej na wersalce i przeglądała czasopismo. Od czasu do czasu zerkała znad niego na mnie, groźnie mrużąc oczy. Przełknęłam ślinę z wrażenia. Wyglądała przerażająco, jak ziszczenie stereotypu wrednego belfra. Brrr. Nie lubiłam takich sfrustrowanych, rozczarowanych życiem i pracą typów z kompleksami. Kiedyś przecież byli młodzi i pewnie zdolni, chcieli zbawiać świat, a życie zdegradowało ich do roli nielubianego przez uczniów, rodziców i przez władze pedagoga. Sami na oceanie edukacji. Niezrozumiani i niedocenieni. Smutny widok. Na szczęście zdarzał się bardzo rzadko.
– Czy Lusia narozrabiała? – spytałam.
Miałam wrażenie, że belfer na kanapie fuknął lekceważąco, ale nie odwróciłam wzroku w tamtą stronę. Patrzyłam na wychowawczynię mojej córki, która dla odmiany sprawiała bardzo sympatyczne wrażenie.
– Niestety – odparła i złożyła dłonie na blacie, jakby załamała je nad moją córką. – Ludwika wdała się w bójkę z koleżanką z pokoju.
– W bójkę? – zdziwiłam się, bo tego akurat nie mogłabym się spodziewać.
– W zasadzie nie wiem, czy to można nazwać bójką. Kopnęła tę dziewczynę.
– Lusia?
– Tak, Lusia – odparła kobieta. – Ja wiem, że rodzicom zawsze trudno w to uwierzyć, ale takie właśnie są fakty. Pani córka kopnęła współlokatorkę.
– A ta nic? Nie oddała jej? Nadstawiła się do tego kopniaka? – pytałam w lekkim szoku. – Aż trudno mi uwierzyć, że Lusia mogłaby tak postąpić.
– Podobno tak. Ludwika nie chce złożyć wyjaśnień, a tamta dziewczyna twierdzi, że jej nie prowokowała i bez powodu została napadnięta. Są świadkowie tego zdarzenia.
– Aha – powiedziałam. – I nie wiadomo, o co poszło?
Kobieta pokręciła głową.
– Może pani coś z niej wyciągnie – dodała.
– No dobrze. A jak to się skończyło? Moja córka kopnęła tamtą i już, tak?
– Tak. Potem Kasia po prostu przyszła na skargę, a Lusia się przyznała. Sama pani rozumie, że nie możemy tolerować takiego zachowania.
– No jasne – odparłam. W głowie iskrzyło mi od pytań. Lusia nigdy nie była agresywna. Zawsze zachowywała się rozsądnie i swoje sprawy załatwiała pokojowo. W tej chwili jednak sama miałam ochotę zasunąć jej kopniaka, by zobaczyła, jak to jest. – Na pewno z nią porozmawiam i obiecuję, że to się więcej nie powtórzy. Dzielenie z kimś pokoju to dla niej nowa sytuacja, bo jest jedynaczką. Przykro mi i bardzo przepraszam.
– Lusia zaparła się i nie chciała przeprosić. Nie wiem, o co poszło, bo żadna nie chciała powiedzieć. Pomimo wszystko współlokatorka pani córki zapewniła, że nie chowa urazy.
Ożeż! Nie chowa urazy?! Tak powiedziała nastolatka? Miałam ochotę upewnić się, czy małolata wyraziła się w ten sposób, ale przemilczałam to i uśmiechnęłam się sympatycznie, bo chciałam stąd wyjść jak najszybciej, by rozszarpać Luśkę na strzępy.
– Dziękuję pani za spotkanie. Na pewno porozmawiam z córką – powiedziałam, wstając z krzesła.
– Na pewno. – Usłyszałam mruknięcie wydobywające się przez zęby belferki z wersalki. Patrzyła na mnie karcącym wzrokiem, a na czole wyświetlał się jej neon z napisem: „Jaka mać, taka nać”. Uśmiechnęłam się do niej najżyczliwiej, jak umiałam, i się pożegnałam. W sumie mogłam też napomknąć, że rozumiem jej wątpliwości, bo sama kilkanaście lat spędziłam za biurkiem i jeszcze do sierpnia byłam zatrudniona w szkole średniej, ale przemilczałam swój życiorys. Spojrzałam na zegarek. Lusia jeszcze przez ponad pół godziny będzie miała lekcje.
Stanęłam na stopniu przed wejściem. Na szczęście przestało padać, choć aura i tak nie zachęcała do spacerów. Rozejrzałam się po okolicy. Nie znałam Gdańska zbyt dobrze, więc nie wiedziałam, gdzie znajdę najbliższą kawiarnię, ale do wyboru miałam dwie strony. Droga prawości często jest nudna, więc dla odmiany skręciłam w lewo i przeszłam za budynek internatu. Ruszyłam przed siebie. Wcześniej czy później gdzieś trafię. Nos mnie oczywiście nie zawiódł, bo po kilku minutach stanęłam w drzwiach bardzo przytulnej cukierni. W środku znajdowały się trzy stoliki z wygodnymi krzesełkami i można tu było wypić kawę. Zamówiłam caffé latte, które przypomniało mi, że powinnam wreszcie kupić nowy ekspres do kawy, bo ostatni wyzionął ducha w sierpniu. W zasadzie to jego zgon przyspieszył moją decyzję o powrocie na Kociewie. Pojechałam wtedy do domu z tobołkami i z moim smokiem, który parzył najlepszą kawę na świecie. W mieszkaniu pachniało obcymi ludźmi, bo przecież przez rok było wynajmowane znajomym mojej mamy. Poczułam się źle i obco. Jedynie zapach kawy unoszący się nad aromatycznym napojem w ulubionym kubku mógł zatrzeć to nieprzyjemne wrażenie. Okazało się jednak, że naczynie zostało wyszczerbione, a ekspres zacharczał, napluł kawą i wyzionął ducha.
– Życzy pani coś jeszcze? – spytała dziewczyna stojąca za kontuarem. Zdziwiła mnie ta forma pytania, ale uśmiechnęłam się do niej i odgoniłam natrętne zboczenie zawodowe polonisty. – Mamy pyszne ciasta.
– To może się skuszę – odparłam, zaglądając przez szybę. – Proszę o torcik makowy.
– Oczywiście – odpowiedziała i nałożyła mi porcję na talerzyk. Zdjęłam kurtkę i napisałam do Lusi esemesa, żeby wiedziała, gdzie mnie znaleźć. Odpisała dopiero po kilku minutach.
Kiedy zmiotłam okruszki z talerzyka i wypiłam ostatni łyk kawy, za oknem znów kropiło. Dzięki temu udało mi się nie zapomnieć o parasolce. Zamknęłam za sobą drzwi kawiarni i stojąc pod daszkiem, bezskutecznie próbowałam otworzyć upiorny mechanizm.
– Przepraszam. – Jakiś mężczyzna chciał wejść do środka, więc musiałam opuścić schody.
Kropił na mnie wrześniowy deszcz. Zaczęłam się denerwować, bo wredna parasolka się zacięła i za nic nie dała się otworzyć. Nerwy napięte były jak postronki. Cierpliwość nigdy nie była moją mocną stroną, więc przywaliłam wrednym przedmiotem o drzewo.
– Cholero jedna! – warknęłam.
Nagle poczułam czyjąś dłoń na ramieniu. Podskoczyłam z wrażenia i zamachnęłam się. Serce prawie wyskoczyło mi z piersi.
– Ej, spokojnie. – Usłyszałam.
Po sekundzie zobaczyłam głupio uśmiechniętą twarz Jaromira Poniatowskiego – grafika, który ilustrował moją książkę dla dzieci o leniusiołkach. Napisałam ją na potrzeby hospicjum. Zbieraliśmy wtedy pieniądze na leczenie dziewczynki nazywanej przez nas Szpilką.
– Jaromir? – zdziwiłam się.
Byłam pewna, że wyjechał do Warszawy. Pracował tam dla jakiegoś wydawnictwa. W Starogardzie pojawił się tylko po to, by zrobić wystawę obrazów ukazujących miasto z początków dwudziestego wieku. Ponadto był chyba jedynym człowiekiem na tym świecie, na którego widok brał mnie taki nerw, że z przyjemnością bym mu przyłożyła parasolką między oczy, a nawet i w inne miejsce. Niezwykle utalentowany i nieziemsko irytujący facet. Myślałam, że go już nigdy nie zobaczę, a tu proszę, spotykam gościa w Gdańsku.
– Widzę, że tęskniłaś – odezwał się z kpiną, dokładnie w swoim stylu.
– Co tu robisz? – spytałam, pozostając w lekkim szoku. – Miałeś być w Warszawie.
– I jestem.
– No raczej nie, chyba że jesteś moim koszmarem.
– Marzeniem – rzucił, uśmiechając się od ucha do ucha.
– Chciałbyś.
– Zaprosiłbym cię na kawę, ale widzę, że nie potrzeba ci kofeiny. Energia cię roznosi. W czym zawiniło to biedne drzewo?
– Ale śmieszne – zakpiłam. – Charakter ci się w Warszawie nie poprawił, więc przyjechałeś do Gdańska.
– Przyjechałem do syna – odparł trochę innym tonem. W jego głosie zabrzmiała dziwna nuta.
– Masz syna?!
– No, mam. Faceci w moim wieku z reguły mają dzieci, szczególnie jeśli mieli żonę.
– Nie wiedziałam.
– Właśnie idę na dworzec.
– Wracasz do Warszawy pociągiem?
– Tak. Samochód oddałem do warsztatu, więc zdany jestem na polską kolej – odparł. – Idziesz w tamtym kierunku? – Wskazał dłonią, a ja kiwnęłam głową. Szliśmy przed siebie. Trochę mi przeszedł bojowy nastrój. Deszcz siąpił nadal, ale dziwnym trafem przestało mi to przeszkadzać. – A ty co porabiasz? Zostałaś w Starogardzie?
– Zostałam. Chcę tam otworzyć kawiarnię – powiedziałam.
– O! To wpadnę kiedyś na espresso. Wciąż się prowadzasz z tym doktorkiem nudziarzem?
– Jezu, Jaro, czemu ty taki złośliwy jesteś?
– Bo to nie jest facet dla ciebie – odparł. – Ty potrzebujesz prawdziwego mężczyzny, a nie takie rozmemłane kluchy. Przecież to kłaniający się w pas czyścioszek.
– Wkurzasz mnie – warknęłam. – Artur jest cudownym człowiekiem.
– No – zaśmiał się. – Niezwykle ekscytujące życie cię czeka.
– Dobra, na razie! Ja tu skręcam – rzuciłam poirytowana. – Nie mam ochoty na te przepychanki.
– Jak zatęsknisz, to wiesz, gdzie mnie szukać.
– Wiem. Z pewnością ustawię się w kolejce do twoich wdzięków.
Tak mnie ten facet irytował, że kiedy patrzyłam na jego głupi wyraz twarzy i przerzedzone włosy, to miałam ochotę przegryźć mu tętnicę. Oczyma wyobraźni widziałam sikającą krew. Odruchowo potarłam policzek, bo miałam wrażenie, że mnie obryzgała czerwona ciecz.
Oczywiście zdawałam sobie sprawę z tego, że moje reakcje na jego słowa były przesadzone, ale on zawsze potrafił poruszyć niewidzialne struny znajdujące się po złej stronie mocy.
– Nie musisz. Masz fory u mnie. – Wyciągnął dłoń. Spojrzałam na jego długie palce lekko przybrudzone niebieską farbą. Wiadomo, artysta. Zawahałam się, czy uścisnąć jego rękę. – No – ponaglił.
Odwzajemniłam gest z niechęcią, jakbym bała się jego dotyku. Miał chłodne, ale suche palce.
– Cześć – burknęłam.
– Do zobaczenia. – Wypuścił moją dłoń. Po chwili odwrócił się i przeszedł przez ulicę. Podążał na dworzec PKP. Patrzyłam za nim. Dopiero kilka sekund później ocknęłam się na głos esemesa. „Idę do internatu” – zawiadomiła mnie Lusia.
Ruszyłam szybkim krokiem. Znów deszcz przypomniał o sobie, ale o dziwo, dopiero teraz ponownie zaczął mi przeszkadzać. Jeszcze raz spróbowałam otworzyć parasolkę. Zadziałała! Widocznie przyłożenie w drzewo było właściwym sposobem, aby ją naprawić.
Przegoniłam z głowy myśli o Jaromirze zwanym przez ciocię figolasem, co po kociewsku miało oznaczać żartownisia. Przypomniałam sobie przy okazji, jak na jego widok stwierdziła, że ma dupę jak ziarnko kawy. Uśmiechnęłam się do siebie, ale po chwili już skupiłam myśli na czymś innym. Przecież musiałam poważnie porozmawiać z Luśką! Powtórzyłam kilka razy imię córki, by całkowicie skupić się na niej. Zwizualizowałam sobie kopniętą w zadek koleżankę i przybrałam poważną minę. Z marsowym wyrazem twarzy przekroczyłam próg internatu. Zapukałam do pokoju córki.
– Proooszę! – Usłyszałam dobrze znany głos.
Na szczęście była sama. Pospiesznie wrzucała ubrania do torby. Łatwo było się domyślić, że wszystko jest brudne.
– No pięknie – powiedziałam na powitanie.
Cmoknęłam ją w policzek. Nie wydawała się zdenerwowana ani przestraszona reprymendą, jaką za chwilę miała dostać. Usiadłam na jej łóżku i obserwowałam, co robi.
– Dobra, mamo, nie milcz, tylko wal z grubej rury.
– Sama nie wiem, co mam ci powiedzieć. Myślałam, że jesteś rozsądna.
– Bo jestem.
– I z rozsądku kopiesz koleżankę?
– Tak – odparła, nie przerywając czynności. – To był wielki przejaw logiki i odpowiedzialności, bo mogłam ją jeszcze zdzielić w papę. Drogą eliminacji wybrałam tę część ciała, która nie mogła ulec uszkodzeniu pod wpływem uderzenia.
– Luśka, bo ja zaraz sprawdzę na tobie, czy faktycznie ta część ciała jest taka odporna. Mów, o co poszło.
– Jezu, mamo, nie ma co gadać. Należało się jej i tyle.
– Dziecko, ja cię bardzo proszę – warknęłam. – Nie denerwuj mnie, tylko mów.
– Nabijała się i tyle.
– I to jest powód?
– Broniłam rodziny. Zawsze mi powtarzałaś, że w rodzinie siła. Jak siła to siła! – Zaśmiała się.
– To metafora taka!
– Ale serio, należało się tej małpie. – Usiadła obok mnie. – Bez powodu bym jej nie uderzyła, przecież wiesz.
– Wiem. Dlatego chcę znać przyczynę tego zajścia.
– Po co?
– Chociażby po to, by też czegoś nie palnąć i nie narazić się na kopniaka. – Uśmiechnęłam się, by skłonić ją do mówienia.
– Widzę, że nie odpuścisz – westchnęła. – Bo ja niechcący opowiedziałam jej, że ty kiedyś bloga założyłaś i nazwałaś go Kura domowa. Pamiętasz, nie?
– No… dawno to było i już nieprawda. – Zupełnie o tym zapomniałam, ale faktycznie jakiś czas temu wpadłam na genialny pomysł, by zostać blogerką. Bardzo szybko jednak stwierdziłam, że to zajęcie nie jest dla mnie.
– A teraz tak wyszło, że nie masz pracy i takie tam, a ona zaczęła się nabijać ze mnie, a właściwie z ciebie.
– I to był powód, żeby ją kopnąć? – zdziwiłam się, choć rozczuliła mnie tym, że stanęła w obronie matki.
– Wkurzyła mnie. Zaczęła się chwalić, że jej rodzice mają kancelarię prawną i takie tam, a że ja niby jestem gorsza, bo córka kury domowej – powiedziała ze smutkiem.
– Jezu, ale przecież ja nie mam pracy zaledwie od początku września!
– E tam, szkoda na nią słów. Zasłużyła na kopniaka. Potem byłyśmy na rozmowie u wychowawczyni. Zresztą wiesz.
– Jeśli jej rodzice są prawnikami, to jeszcze cię pozwą – zażartowałam. Lusia spojrzała na mnie i dopiero po chwili się uśmiechnęła. Przytuliłam ją do siebie. – Nie martw się. Wszystko będzie dobrze. Może twoja matka jest przez chwilę bezrobotna, ale za to z całkiem niezłą sumką na koncie. A już niedługo zmienię się w bizneswoman. Teraz zbieraj manatki i jedziemy do domu. Aha, i nigdy już więcej nikogo nie kop!
Po kilku minutach wyszłyśmy z internatu. Deszcz na szczęście przestał siąpić. Ruszyłyśmy w kierunku samochodu. Stanęłam na krawężniku, by przejść na drugą stronę. Ktoś szybko przejechał, a Lusia złapała mnie za ramię.
– Mamo, tam jest przejście dla pieszych. – Pokazała ręką.
Faktycznie, dziesięć metrów dalej widniały na jezdni białe pasy.
– To mała uliczka. Kto by tu przechodził przez przejście? – Wzruszyłam ramionami.
– Piesi – odparło to moje mądralińskie dziecko, a ja parsknęłam śmiechem.
Odpowiedź była niezwykle logiczna. Trudno było podjąć z nią dyskusję, więc przeszłyśmy na drugą stronę przez pasy. Bezpiecznie dotarłyśmy do auta i po chwili mogłyśmy ruszyć w drogę do domu.
Rozdział 4
W sobotni poranek słońce natrętnie zaglądało w okno i nie dało dłużej pospać. Sięgnęłam po telefon, by sprawdzić, która jest godzina. Dochodziła dziewiąta. Nutuś podniósł głowę i spojrzał, jakby dając mi do zrozumienia, że nie ma co się spieszyć. Klepnęłam dłonią miejsce obok siebie. Leniwie się podniósł, zamiauczał i podszedł. Położył się wygodnie na moim brzuchu. Mruknął, ponaglając, by go głaskać.
– Co, pieszczochu? – szepnęłam. – Stęskniłeś się za swoją panią? – Przeciągnęłam po jego skórze dłonią, a w powietrzu zawirowały jasne kłaki. – Wstajemy? – Kot mruknął w odpowiedzi, jakby nie był zadowolony z tego pomysłu. – Wstajemy – zdecydowałam i natychmiast wyskoczyłam z łóżka, zrzucając z siebie niezadowolonego Nutusia.
W korytarzu pachniało kawą. Albo Lusia, albo ciocia były już na nogach. Co prawda ciocia piła tylko swoje cappuccinko, które raczej nie przypominało kofeinowej przyjemności, ale nigdy nie wiadomo, co staruszce strzeli do głowy i czy nie zaparzyła sobie prawdziwej. Zosia była raczej nieprzewidywalna, choć miała swoje rytuały.
– Cześć, ciociu – powiedziałam, wchodząc do kuchni.
Starsza pani siedziała przy stole i przeglądała codzienną gazetę. Najciekawsza część to – według cioci – nekrologi. Zawsze śledziła je uważnie, sprawdzając, czy jest wśród nich informacja o śmierci znajomych.
– A! Cześć, Joasiu. Jak się spało?
– Dobrze. Coś ciekawego piszą?
– Jo – odparła. – Zmarł kolega Jadźki. Nawet kilka razy spotkałam go u niej.
– Przykro mi – powiedziałam.
– Eee tam, stary pryk już był. Czas najwyższy na niego. Przynajmniej kolejka się posuwa do przodu – zażartowała w swoim stylu. – To ja zaraz lecę do Jadźki. Pójdziemy różaniec za niego zmówić – poinformowała mnie, a po chwili złożyła starannie gazetę i poszła nakładać buty. Sapała przy tym głośno, że lata nie te, że schylać się trudno, ale zaraz machnęła mi na pożegnanie i popędziła.
Wstawiłam czajnik z wodą na gaz i poszłam się umyć. Ledwo zdążyłam narzucić szlafrok, gdy rozległo się przeszywające gwizdanie. Zalałam kawę w kolorowym kubku. Po chwili dodałam do niej mleka i usiadłam przy stole. Zerkałam jednym okiem na pozostawioną na blacie gazetę. Przeleciałam wzrokiem po nagłówkach, ale nie było w nich niczego, co mogłoby mnie zainteresować. Wiedziałam, że za chwilę muszę się zebrać do hospicjum, by zobaczyć, co z dzieciakami. Miałam tam kilku podopiecznych, którymi się zajmowałam, uczyłam ich też polskiego i historii. Bardziej byłam przyjaciółką niż nauczycielką. Zżyłam się z nimi. Najmocniej z Mrówką i z Pati. Szpilka pojechała do kliniki w Warszawie na przeszczep. Dawno jej nie widziałam. Przed jej wyjazdem pojawił się nowy chłopiec – Arek. Nie zdążyłam go jeszcze dobrze poznać. Nastolatek jest bardzo zamknięty w sobie i trudno do niego dotrzeć. W zasadzie leży i patrzy w sufit, ale mam nadzieję, że uda się nam nawiązać kontakt.
– Cześć, mamo. – Usłyszałam za sobą głos Lusi. – Śniadanie?
– Co powiesz na płatki owsiane z suszonymi owocami?
– Mogą być – odparła i zniknęła za drzwiami łazienki.
Po przejrzeniu gazety zabrałam się więc za przygotowanie owsianki, gdy usłyszałam trzaśnięcie drzwi. Aż podskoczyłam ze strachu, bo nikogo się nie spodziewałam. Wybiegłam do przedpokoju. Zasapana ciocia Zosia mruczała coś pod nosem.
– Bździągwa jedna – powiedziała wreszcie wyraźniej. – Normalna bździągwa!
– Rany, ciociu, co się stało?
– A pies jej mordę zajmał – złorzeczyła, a ja nie wiedziałam, co się wydarzyło. – Patrz. – Podała mi jakiś świstek.
Przeczytałam głośno:
– Jestem wyidzona do amtu. Jadzia. – Spojrzałam na ciocię. – To jakiś szyfr?
– Jaki szyfr? – zdziwiła się. – Normalnie napisane.
– Dlaczego się ciocia w takim razie złości? – Nic z tego nie rozumiałam.
– Bo ta bździągwa, zamiast na mnie czekać, to do amtu sobie polazła! W sobotę! Toż stara sklerotyczka!
– Co to jest amt?
– Urząd. – Wzruszyła ramionami. – Urząd w sobotę? Rozumiesz? Jej ten alzheimer to naprawdę do głowy uderzył.
– Nie denerwuj się – powiedziałam, ledwo panując nad tym, by nie parsknąć śmiechem. – Zjesz z nami owsiankę?
– Jo – rzuciła. Przeszła do kuchni i ciężko usiadła na krześle. – O, mortadelo – jęknęła. – Te stare baby to chyba już do niczego. – Zaparz mi arbaty, co? Bo taki nerw mnie wziął, że normalnie uduszę tę Jadźkę własnymi rękoma i poślę ją do Świętego Piotra! Niech się z babą męczy.
Zachichotałam. Co jak co, ale cioteczce nie brakowało energii i poczucia humoru.