Strona główna » Obyczajowe i romanse » Kac

Kac

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7859-733-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Kac

Zawsze narzekałem na niewygody marynarskiego życia. Ale mimo to, lubiłem znaleźć się na statku, wyjść na mostek i poczuć się tak naprawdę wolnym. Zawsze z trudem opuszczałem dom, piekielnie tęskniłem i z niecierpliwością oczekiwałem zakończenia rejsu. Ale kiedy minęły pierwsze dni wspomnień z lądu, wrastałem w rytm tego niepowtarzalnego życia.

Polecane książki

Mogłoby się wydawać, że życie ucznia trzeciej klasy poza porą wakacji nie jest specjalnie ekscytujące. A tymczasem Maćkowi każdy dzień przynosi nowe przygody. Niewątpliwie przyczynia się do tego jego kilkuletnia siostra, Oliwka, która potrafi czasami naprawdę skomplikować życie trzecioklasisty, ale ...
Praktyczny poradnik, w którym znajdziesz pomysły na samodzielne wykonanie niebanalnych figurek, ciekawych zabawek i oryginalnych upominków z modeliny. Przy każdym projekcie zamieszczono instrukcję wykonania krok po kroku oraz liczne fotografie pomocnicze. Dowiesz się, jak zrobić m.in. pingwinka, del...
Każda dziewczyna chce być kochana i akceptowana zwłaszcza przez swojego ojca. Ale może jest tak, że Twój poświęca Ci za mało czasu. Niezależnie od tego, czy Twój tato jest przy Tobie, czy nie, mam dla Ciebie wspaniałą wiadomość! Wszyscy mamy Ojca, który nas kocha… głęboko, bezgranicznie i zawsze. I ...
Marek po udanym debiucie literackim cierpi na twórczą niemoc, tymczasem nieubłaganie zbliża się termin oddania kolejnej książki. Wszystko ulega zmianie, kiedy na jego drodze staje przypadkowo poznana kobieta. Jedno niespodziewane spotkanie sprawia, że życie bohatera znowu nabiera sensu. I kiedy ...
Tom zawiera życiorysy osób świętych i błogosławionych, których Kościół katolicki wspomina w miesiącu styczniu....
„Uratowany rysunkami” to autobiografia malarza i rzeźbiarza Waltera Spitzera, który jako żydowski chłopiec urodzony w polskim Cieszynie przeżył holokaust. Jego bliscy i przyjaciele zginęli od kul i w komorach gazowych. On sam także doświadczył piekła obozów koncentracyjnych, przetrwał dzięki szczęśc...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Wojciech T. Pyszkowski

Wojciech T. Pyszkowski

Kac

© Copyright by

Wojciech T. Pyszkowski & e-bookowo

Projekt okładki: Anna Bugaj Janczarska

ISBN 978-83-7859-733-9

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: wydawnictwo@e-bookowo.pl

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie II poprawione 2016

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

ROZDZIAŁ KOLEJNY

Mam potwornego kaca.

We łbie wali mi tysiące młotów. Albo jeszcze gorzej – tysiące opętanych ciężką pracą, zdezelowanych i jęczących statkowych kabestanów. Przez zabrudzony bulaj wcieka niechętnie światło zupełnie obojętnego mi dnia. I kiedy tak leżę, w półśnie-letargu, napływa idiotyczne wspomnienie wczorajszego „festiwalu”…

„Franek, steward dejman, nachyla się nade mnąidyszy:

– Ty, zajrzyj do mojej głowy, ty…

Rozłupujęwmyślach ten kokosowy orzech.

–Ico? Co widzisz?

– Nic – odpowiadam.

–Akrasnoludki? –Pyta. – Krasnoludków nie widzisz?

Możeima te krasnoludki, albo nawetipalmę. Stanowczo za wcześnie odbija mu szajba.

Wzadymionej kabinie jest nas tylko pięć osób,aatmosfera gęsta jakwstarym, zatęchłym grobie nałogowego alkoholika,ztą tylko różnicą, że świeci się światło.

Franek ciężko opada na kanapę tuż obok swojej żony. Jest bardzo pijany, ale trzyma się całkiem nieźle. Naprzeciw, wtopieniwmiękki materac koi, obejmują się – Wacekiteż, psiakrew, jego żona. Stanowczo za dużo tych kobiet. Kobieta Wacka, dorodnaiczerstwa, też ma jużwczubie. – Nie pij – brzęczy mu nad uchem – nie pij tak dużo. Musisz jeszcze wykąpać dziecko.

Słyszę to jak przez mgłę, ale gwałtownym, pijackim ruchem zwracam ku niej głowę, aż zatrzeszczałowkarku. – Wykąpie jewdomu – mówię.

– Nie wykąpie.Unas, na wsi, nie ma prysznicu. Tylko tutaj można porządnie się umyć.

– Tak – potwierdza Wacek. – Niedawno wpadł tutaj kumpel ze «Skrzata»idopiero wywalił gały. «Aleuwas kabiny» mówił.

Nic dziwnego. «Skrzat» to parszywy kalosz. Raz tylko dałem się nabrać na jeden, jedyny rejs na nim, ale wtedy nie miałem innego wyjścia. Musiałem być częstowSzczecinie, bo moja sprawa docierała właśnie do Izby Morskiej…

Przez chwilę usiłuję przełknąć ohydne wrażenie, nie zatarte jeszcze, ponieważ ten cały kram nie znalazł dotąd epilogu. Ciągnie się to już od września…

No więc, krótko mówiąc, musiałem być uchwytny przez panów tkwiącychwKomisji Poawaryjnej,wPŻMiprzeróżnych inspektoratach. «Skrzat» przeważnie chodził na południową Finlandię. Ale kiedywzimie skuło lodem Zatokę Botnicką, zrobił parę rejsów na Anglięiwypadłzkolejki.Iwłaśnie dlatego miał płynąć aż za Kwarki, prawie pod Koło Podbiegunowe. «Rejs», myślałem, «nie będzie ciężki. Trochę zarobię,a znawigacją po Bałtyku zdążyłem się otrzaskać». Więc kiedy nadarzyła się okazjaikolega musiał akurat zmustrować, wskoczyłem na jego miejsce.

Szedłem na statekzwielkimi oporami. Ja, długodystansowiec, przyzwyczajony do swobodyiprzestrzennych kabin. Wlazłem do niewielkiej komórki, półtora metra na dwa,i zmiejsca musiałem wejść na koję, żeby móc zamknąć za sobą drzwi.Asam statek – pożal się Boże. Tak jak mówił kiedyśwDomu Marynarza Czarek,zktórym skończyłem Szkołę Morską: «Kiedy staniesz na takiej łajbie wzdłuż jej pokładu, to pięta wystaje ci poza rufęapalce poza dziób.Akiedy chcesz stanąćwpoprzek, to dasz radę tylko na jednym palcu.»

Wytrzymałem tam dwa tygodnieimiałem dosyć. Obijałem sięwwąskich korytarzach, garbiłemwmikroskopijnych drzwiachico chwilę obstukiwałem boleśnie piszczeleowysokie progi.Akiedy przyszła mała fala, taka, której nawet nie dawało się zauważyć, stateczek przewracał wszystkie wnętrzności. Sterczałem wpartywpokład sterówkiigłowę wciskałemwchłodną szybę bulaja.

Cieśla stał przy sterzeiopowiadał, jak to dawny Trzeci, kiedy tylko zakołysało, wyskakiwał na skrzydłoido końca wachty nie pokazywał sięwsterówce. Cieśla, stary matros, od razu przypadł mi do gustu. Myślę, że sympatia stała się wkrótce obopólna, bo bardzo chętnie rozmawiał za mną, kiedy musiał sterować. Mrok właził do ciemnej sterówki. Otulał bezszelestnieidobrotliwie wszystko, co sięwśrodku znajdowało.Amyśmy rozmawiali. Czas przyjemnie płynął. Patrzyłemwgęstą masę wody,wmigocące światłaina moment powracała znajoma satysfakcja, że znowu jestem tutaj. Ale po chwili wyłaziło złośliwie TAMTO, To ZdarzenieZWrześnia. Zadowolenie pryskało, jakby nigdy się nie pojawiło.

Niech to wszystko szlag trafi…

Wacek bredzi coś jeszczeokąpieli. Żona Franka pije jak smokiani drgnie. Chybawdalszym ciągu jest trzeźwa. Przełykamzobrzydzeniem któryś tamzkolei łyk «eksportówy»iczuję, jak wszystko zaczyna mi się kiełbasić. Znajduję się naglewkabinie sam,ztrzeźwą żoną Franka. Głupia sytuacja. Odsuwam fotel, otwieram pierwszezbrzegu drzwi, żeby wyjśćistaję jak wryty: nad sedesem kiwa się rozkraczona ta dorodna kobietazmiękkiego materacaisika. «Przepraszam» bełkoczęiwychodzę na korytarz. Opieram sięoszotiusiłuję okiełznać wyobraźnię. Widzę siebie wchodzącego do tej ubikacji, zamykającego drzwiirzucającego się na nią, tęzrozstawionymi nogami…

Stop. Widać, że już trzy tygodnie jestem bez kobiety. Aż trzy tygodnie? Cholera,aco dopiero będzie podczas rejsu? To na moim łbie drobne buciki krasnoludków powinny stukać szaleńczego kazaczoka.AFranek? Czego on teraz chce? Przecież ma jeszcze swoją żonę. Przecież dopiero jutro pójdzie odprowadzić ją na dworzec. Ale to właściwie jest jeszcze gorzej – rozstanie ma dopiero przed sobą…

Gdzie oni poszli?…

Po schodkach złazi Franek.

– Ty – pytam – czy następne pół litra mam wypić sam?

Franek nagle robi wrażenie zupełnie trzeźwego.

– Poczekaj – mówi – Wacek kąpie dziecko,ażona kładzie spać moje bachory. Nie bój się, wypijemy.

Idę więc po moją wódkę.Apotem czekamwkabinie Cieśli, który siedzi na zamkniętym śmietnikuioczy ma już kwadratowe. Otrząsa się na momentiwlepia wzrokwbutelkę.

– O, Asystent przyszedł się wkupić – mówi bardzo wyraźnieiopuszcza głowę.

Jego wyciągnięte sztywno nogi sięgają aż pod koję. Długa, wąska kabina przedstawia obraz nędzyirozpaczy. Niemal wszystkie kabiny noszą na sobiewtakich chwilach podobne piętno. Zmięta pościel, plamy na podłodze, szkło, przewalające się butelki. Podchodzę do bulajaimocuję sięzzaśniedziałymi śrubami. Przeraźliwy pisk zapieczonych gwintów podrzuca cieślą.

– Odwal się od tego – bełkoczeipodnosi się ospale, na oślep macając ręką. Odpycham go gwałtownie, może zbyt gwałtownieiCieśla leci niepohamowanie, aż na drzwi.

– Ty skur… ty skur… – Dławi sięzwściekłościichwyta mnie za piersi, kiedy pochylam się nad nim. Dźwigamy się obydwajzwysiłkiem, patrzęwjego oczy nabiegające łzami. Słyszę, jak mi pęka koszula na plecach. Cieśla wisi uczepiony mojej szyi, przez chwilę sprężony,apotem stopniowo flaczejący. Rozginam mu ręceisadzam na koi. Opiera głowęoblat biurkaidopiero teraz spostrzegam, żezjego karku sączy się krew.Wrance tkwi odłamek szkła. Wyciągam go delikatnieiusiłuję tamować krew chustką, która powoli nasiąkaiczerwienieje. Cholera, że też nic innego nie mam pod ręką. Biorę butelkęipociągam parę solidnych łyków. Patrzęzprzyjemnością na złoto-czarną nalepkęinagle czuję silne uderzeniewrękę. Butelka leciwkątirozpryskuje sięwblaszanej śmietniczce. Przed oczyma miga obraz rozwścieczonej kobiecej twarzy.Awięc to tak, wściekła samiczko?…

– Świnie, podłe świnie, degeneraci – Krzyk piskliwy, śmieszny. – Nic, tylko by chlali. Wóda, wóda, wóda… Już jazwami zrobię porządek. Zobaczycie, pójdę… pójdę…

– No, gdzie pójdziesz? Do pana Boga? – Chwytam ją za ramionaisadzam na śmietnik. Cieśla wali się na kojęichyba śpi, bozgardła wydobywa mu się charkot, podobny do chrapania.

– Niech się pani uspokoi – mówięiodkładam zakrwawioną chustkę. – Przecież nic się nie stało. Małe skaleczenie. Już wszystkowporządku.

– Wszyscy jesteście jednakowi. – Teraz poznajęwniej żonę Cieśli. –Ijaki ja mamzniego pożytek? Och, właściwie już lepiej, jak go nie mawdomu.

Ico ja jej mogę poradzić? Dlaczego on pije? Dlaczego ja piję? Za dużo by mówić.

– Niech pani nie patrzy na mnie jak na złoczyńcę. Wytrzeźwiejemy, umyjemy sięiznowu będziemy zadowolenizżycia. Tyle wódki pani zmarnowała.

– On już jest alkoholikiemAmówiłam mu, rzuć to pływanie. Co ty maszztego życia. Dzieci ojca nie znają. Mały tylko czeka na to, co mu ojciec przywiezie. Gdyby nie to, nazywałby ojcem każdego innego.

– Ale to piękny zawód, proszę pani – mówię słodziutkoipodstępnie. – Męski zawód. Morze, dalekie kraje, romantyzm. Kochamy ten zawód.

– Jaki tam romantyzm. Proszę pana, zawsze jestem sama. Przed ślubem – sama, po ślubie – sama,zdziećmi – sama.Ataki przyjedzie raz na kilka miesięcyipijany jak świnia. Zresztą, co ja panu będę tłumaczyć. Jutro znowu wypływacie.

Szkoda mi tej kobiety. Właściwie niewiele jest kobiet zadowolonych ze swego «marynarskiego» losu. Jeśli którejś to odpowiada, to albo jest stara, albo potrafi pocieszyć sięibez męża: nie ma staregowdomu, pieniążki lecą, wszystko OK. Patrzę na niąistwierdzam, że jest ładna, nawet bardzo ładna. Zgrabna figuraitylko oczy pełne melancholijnej rezygnacji. Frajer ten cieśla. Mieć taką żonęischlewać się właśnie wtedy, kiedy możezniej korzystać ile zechce. Pragnął chyba jej przez te cztery miesiące rejsu. Znam jednak ten ból, który powoduje, że nie można zapomniećoponownym wyjeździe. Myśli sięonim, wiszącym jak miecz, nawetwchwilach największego odprężenia.

– Właściwie zachowałam się jak idiotka. – Poprawia odruchowo włosy. – Rzeczywiście, szkoda tej wódki. Na pewno odbijecie sobie to jeszczeznawiązką. – Uśmiecha się bladoisiada obok męża.

Cieśla przytomnieje na chwilęiwlepia zdumione oczywżonę.Apotem unosi się lekkoiopiera głowęojej kolana. – Kochana stara – bełkocze. Kobieta dotyka jego włosów, zakrzepniętej krwi na szyi.

– Właściwie to on nie jest taki zły – mówi.

Wychodzęzkabinyituż za progiem natykam się na Wacka.

– To co, pijemy? – Pytaisięga ręką do klamki. – Zaraz przyjdzie Franek.

– Daj spokój – mówię. – Żona jestuCieśli.

– Ale wpadł. – Chichocze Wacek. – Dała mu popalić, co?

Zostawiam go, ucieszonego, na środku korytarza. Jestem przekonany, że czeka mnie jutro murowany «moralniak»…”

Skiśnięty świt już na dobre zaległ w mojej kabinie. To kabina – nie kabina, właściwie pokładowy szpital, który uprzątnąłem, bo nie miałem gdzie zamieszkać. Wstaje z koi i wlokę się do ubikacji w korytarzu, bo w mojej jest jeszcze skład leżaków. Nie udaje mi się jednak przejść niezauważonym. Obok, w kabinie motorzystów, kilka osób leczy piwkiem kaca.

– Chodź, napijesz się piwa.

– Która godzina? – pytam.

– Nie wiem. Chyba po siódmej – odpowiada jeden z motorzystów i otwiera butelkę. Robi to po marynarsku. Chwyta lewą ręką szyjkę i manipuluje kluczami u jej szczytu. Po chwili kapsel odskakuje.

– Nie mogę patrzeć na piwo, kiedy mam kaca – mówię. – Łykam wtedy proszki i piję mleko.

– Trujesz się.

Co robić. Nie wymówię się od picia. Leję więc ostry, gorzkawy płyn do ust i zaczynam odczuwać przyjemne ciepło.

– Znowu będę pijany.

– Nie przejmuj się, o to chodzi.

Pod szotem siedzi Franek z Wackiem. Wczoraj mówili, że muszą bardzo rano wstać i odprowadzić żony na stację. Wacek ma na twarzy dwie długie, czerwone pręgi.

– Podrapała cię, co?

Wacek gładzi świeże ślady.

– A tak. Piekło było. Ty moczymordo, krzyczała, ja wyjeżdżam, ostatnia noc przed twoim rejsem, a ty schlany jak świnia.

Właściwie, to miała kobieta rację. Ale taki jest marynarski żywot, „jego blaski i cienie”. Uśmiecham się smętnie…

„Na jednym ze statków, chyba to było na «Toruniu», pływał taki orzeł, który chyba nigdy nie trzeźwiał. Kiedy raz przypłynęliśmy do kraju, stanął na bakuikrzyknął do czekającej na kei żony: «Ty, chcesz papierosa?».Apotem wyjąłzust niedopałekirzuciłzburty pod jej nogi…”

Motorzysty, który otwierał butelkę, jeszcze nie znam. Usiłuje teraz zwracać się do mnie per „pan”, ale z miejsca wyciągam do niego rękę. To tytułowanie się jest na statku zupełnie niepotrzebne. Pyta więc już teraz po ludzku:

– Jak się czujesz?

– Potwornie. Kac jak sto diabłów – odpowiadam i rozglądam się po kabinie. Dosyć obszerna i na pewno wygodna, chociaż nie raz spotykałem się z psioczeniem na mieszkanie we dwójkę. To jasne, że mieszkać samemu jest o wiele przyjemniej. Naprzeciw drzwi duża szafa, obok, pod bulajem, kanapka. Na szocie przy drzwiach dwie koje, jedna nad drugą. Bajzel kawalerski, lepka podłoga, nadtłuczona umywalka. Szot nad biurkiem upstrzony fotografiami kobiet półnagich, nagich, pocztówkami z przeróżnymi modelami samochodów. W rogu kawał kartonu po piwie ze starannie, niemal artystycznie wykaligrafowanym napisem „Klub Kawalerów”. A nad tym wszystkim dyndają uczepione sufitu puste butelki po „Chianti” i „Frascati” w koszyczkach.

– Ty – pytam – kto się tak zabawiał?

Motorek macha ręką, pociąga łyk piwska.

– A, był taki jeden. Zmustrował przed ostatnim rejsem. Ale szajbus był z niego, no nie? – I szturcha kumpla, którego także nie znam. Właściwie nikogo jeszcze nie znam na tym statku.

– Który?

– No wiesz, ten co nic nie robił, tylko mazaki kupował, farby i malował.

– Malował? – Koleś wyraźnie nie zaskakuje i chyba drzemie nad tą butelką z piwem. Motorek klepie go w plecy i teraz chucha chmielem w moją stronę:

– Człowieku, wracam z wachty, a on smaruje. Idę do mesy, siedzi przy biurku. Mówię mu: chodź, potrzebujemy gościa do „baśki”, a on nic. Mówię ci, istny szajbus. Nawet piwa nie wypił.

– A, to ten? – Kolega motorka nagle przytomnieje. – Ale talent to on miał, no nie? – Schyla się nad podłogą i przez chwilę grzebie pod kanapką. – To jego – Podtyka mi pod nos wielokrotnie pozginany karton. Prostuję go mozolnie i wlepiam wzrok w pastelowo kolorowy widok. Piasek plaży, morze i oczywiście palmy. A nad tym wszystkim oślepiające słońce, wszystko oblane słońcem. Upał, ołowiane fale, skrzący piasek. Brakuje tylko Murzynki.

– O, tu, w tym miejscu, była Murzynka. – Pokazuje motorek. – Siedziała w kucki na piachu. Malował ją z fotografii. Wiesz, Murzynka na ulicy, siedząca w kupie misek z tykwy wypełnionych owocami. Ale coś mu się w niej nie podobało. Zamalował ją.

Rzeczywiście. Ciemniejsze miejsce w lewym dolnym rogu obrazu wskazywało na obecność czegoś więcej, niż złocistego piachu.

– On wcale jej nie zamalował – wtrąca Wacek.

– Zamalował.

– Głupoty gadasz. – Wacek macha ręką. – Byłem przy tym, jak zakleili mu ją kopytkami w sosie grzybowym, he, he – Wacek celnie trafia kapslem do umywalki. – Prawie cały obraz mu zniszczyli. Żebyś go widział, łzy miał w oczach, jak Boga kocham, łzy. Rozumiesz, „festiwal” był a on włazi z tymi swoimi nieprzytomnymi oczami i cofa się od progu. Wiadomo, co jest grane. Paniczyk, psia jego mać. Więc jeden nie wytrzymał, cap go za bety i trzęsie: „Śmierdzi ci piwko? Twoi kumple to gnoje, chlają tylko, co? Jaśniepan myśli, że z innej gliny ulepiony?”. Mówię ci, draka. Potrząsnął nim trochę i wyrwał mu spod pachy karton. Na nim była właśnie ta Murzynka.

– Ale życie kulturalne to tu wtedy kwitło – rozmarza się motorek. – Kultura jak cholera. Założyliśmy Klub Kawalerów, coś niecoś się zadziałało, bo szlag człowieka trafiał z nudów. Jakaś zgaduj-zgadula, nawet daliśmy małe przedstawienie. Stary powiedział: „Załoga jest młoda, rejs długi, niech młodzież coś zadziała”. Ale z tą kulturą to nie tak łatwo. Przygotuje się coś, zorganizuje, a chętnych do udziału nie ma. Siedzą jak mumie i kto? Właśnie te leśne dziadki, co im dupa muszlami obrosła… Będę musiał to wszystko powyrzucać – spogląda na wiszące butelki, fotografie, pogięty karton na moich kolanach. – Wywalę to w diabły. Burdel tu nieprzeciętny.

W drzwiach kabiny staje facet z potnikiem na ramionach, w poplamionej smarami podkoszulce. Wdać, że przyszedł prosto z maszyny.

– Dajcie się czegoś napić, bo padam. Roboty do cholery.

– Drugi znowu szaleje, co?

– A… – Bierze piwko, otwiera o zamek u drzwi i wypija prawie całą zawartość. Patrzymy, jak grdyka gra mu w takt wyskakujących przy szyjce bąbelków powietrza. Potem przez chwilę łapie oddech i ociera twarz zatłuszczonym potnikiem.

– Nie, jak pragnę samicy, to ty? – Rzuca się w moim kierunku i klepie mnie potężną łapą w plecy, aż dudni w płucach. – Kiedy zamustrowałeś?

Patrzę na niego jak na wariata. Znam go, czy nie? Chyba go znam, skoro on sobie mnie przypomina. Być może pływaliśmy kiedyś razem na Afrykę.

– Niedawno – mówię i cieszę się, że trafia się chociaż jeden „znajomy”.

– Za Drugiego, za Chiefa?

– Gdzie tam, za Asystenta. Zdegradowali mnie.

Spogląda na mnie przez chwilę. Na moment smutnieje mu twarz. Znowu energicznie pociąga z butelki.

– Nie martw się – mówi.– Każdemu coś może się przydarzyć.

W kabinie zalega cisza. Wlepiamy oczy w rozwalony u naszych stóp karton, wypełniony pustymi butelkami.

– Nie przejmuj się, nie będziesz sam. Jest tu jeszcze kilku. Zalejemy robaka.

– Odwalcie się, nie potrzebuję niczyjego współczucia.

Biorę nie dopite piwko i wymykam się do swojej kabiny. Słyszę jeszcze za sobą głos Wacka: „Na drzwiach szpitala wywiesimy napis «Tawerna pod butelką»”.

Niedoczekanie wasze.

W kabinie zaglądam do kalendarza: 19 kwietnia, niedziela. Minęła już przeszło połowa kwietnia. Wyjątkowo szybko ten czas leci. Przyzwyczaiłem się do tego. Można powiedzieć, że starzeję się w wyjątkowo szybkim tempie. Zwłaszcza na morzu, kiedy cieszę się, że dni, rozregulowane i przespane, mijają błyskawicznie, skracając oczekiwanie na powrót do kraju. Zamykam się wtedy w przetrwalnikową skorupę. W taką skorupę, która broni mnie przed samotnością.

Nie