Strona główna » Obyczajowe i romanse » Kacica

Kacica

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-942777-6-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Kacica

Ostatnio wydana w Polsce w 1995 roku, "Kacica" to najlepsza powieść Pavla Kohouta uważanego za jednego z czołowych pisarzy w historii czeskiej literatury.

 

"Kacica" to historia dziewczynki, która nie zdała do liceum teatralnego, więc zaczęła uczyć się na kacicę. W szkole dla katów zrozumiała, że powiesić człowieka może prawie każdy, ale sztuką jest powiesić go tak, aby w tym akcie zawrzeć całą historię cywilizacyjną ludzkości aż po rewolucję naukowo-techniczną.

Arcydzieło czarnego humoru! .

Polecane książki

Wywiad rzeka z Andrzejem Sewerynem. Z jednym z najwybitniejszych polskich aktorów rozmawiają Arkadiusz Bartosiak i Łukasz Klinke. Wśród poruszanych tematów znajdują się zarówno zagadnienia dotyczące świata teatru i filmu, polityki, a także życia prywatnego. Aktor opowiada między innymi o wspomni...
Książka Bonavia serbskiego pisarza Dragana Velikicia (ur. 1953), znanego już w Polsce autora powieści Casus Brema i Lufcik, to wielowątkowa, kunsztownie zbudowana i wyciszona proza o życiowych wyborach, poszukiwaniu dla siebie miejsca w świecie i trudnych relacjach między bliskimi osobami. Opowiad...
W komentarzu szczegółowo omówiono zakres i cel rozwiązań prawnych zawartych w ustawie o kosmetykach oraz w aktach wykonawczych. Poszczególne przepisy komentowane są z perspektywy założeń działalności gospodarczej i specyfiki działalności leczniczej, w tym ogólnego bezpieczeństwa produktów, różnic w ...
Wierzysz w potęgę podświadomości i niezwykłe zdolności swojego umysłu? „Na (…) szkoleniu było dużo NLP i jeszcze więcej hipnozy. Prowadzący wprowadzał nas w trans, sugerując naszej podświadomości, aby zarabiała dla nas pieniądze. Nie widziałam w tym zagrożenia. Jednak prawda kazała się zupełnie inna...
Thriller retro. Początek drugiej wojny światowej. W tle rozgrywka wywiadów, miłość i wojna, kasyna, brawurowe akcje i luksusowe transatlantyki. Trójmiasto, Jastarnia, Gotlandia, Podkowa Leśna, Sztokholm i Warszawa. Wydana nakładem Wydawnictwa Psychoskok błyskotliwa powieść, której akcja rozgrywa się...
Gdy Autor usłyszał: „Powrót ojców to kłamstwo, ojcowie wracają tylko w weekendy”. Pomyślał wówczas, że nie może być tak źle, że zna mężczyzn, dla których ojcostwo to jak wygrać wszystko. Tak powstał „Halo tato", cykl reportaży o dobrym ojcostwie. Bohaterowie Konrada Kruczkowskiego to osoby, które ro...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Pavel Kohout

Powieść Kacica, wydana w Czechosłowacji nielegalnie w 1978 r., była pretekstem do wyrzucenia Pavla Kohouta i jego małżonki przez granicę. Nie, to nie błąd w zdaniu. Kilkunastu pograniczników chwyciło ich, wcisnęło do samochodu i wypchnęło za graniczny szlaban. Zdarzyło się to na granicy czechosłowacko-austriackiej, kiedy małżeństwo Kohoutów w 1979 r. wracało z Wiednia. Czechosłowaccy urzędnicy osiem godzin namawiali ich, żeby zawrócili na zawsze do Austrii. Dla własnego dobra, bo żonę pisarza czekał w Pradze proces za ugryzienie jednego z tajniaków, którzy po tym, gdy podpisała opozycyjną Kartę 77, porwali ją do komisariatu. Kohoutowie nie dali się przekonać do wyjazdu, stąd akcja wyrzucenia.

Wcześniej, za podpisanie Karty 77, Kohoutów – z psem, papugą i maszyną do pisania – Służba Bezpieczeństwa eksmitowała z domu na Hradczanach. W telewizji podano ich prywatny adres i ludzie zaglądali im do okien, wykrzykując przekleństwa.

„Wtedy przyrzekłem sobie podwójną zemstę – wspomina pisarz. – Że przestanę palić papierosy, żebym ich przeżył. I że skończę powieść Kacica, żeby popamiętali!”.

Oba przyrzeczenia spełnił. Co do pierwszego, to 20 lipca 2014 roku skończył osiemdziesiąt sześć lat.

Mariusz Szczygieł

Kacica – misternie skonstruowana powieść, pisana przez autora kilka lat – nazywana jest w Czechach „czarną powieścią” albo „powieścią crazy”. Autor słownika Czescy pisarze dziesięciu stuleci twierdzi, że to książka, która „zżera czytelnika między wierszami”.

Kacica to literacki amalgamat. Kohout zespolił w jedno dwie praskie poetyki. Jak sam mówi, połączył północny i południowy biegun literatury – Kafkę i Haszka. Wszystko po to, żeby unaocznić, jak cienką skorupką cywilizacji otoczony jest homo sapiens. Wystarczy mały wstrząs historii, a kaci lęgną się jak robaki.

Kacica łączy śmierć i erotykę. Główną bohaterkę, piętnastoletnią Lízinkę, która jest małomówna i tajemnicza (w powieści wypowiada tylko jedno zdanie) na Zachodzie porównywano z Lolitą Nabokova. Rewizorka polskiego przekładu nieżyjącego już Józefa Waczkowa, Elżbieta Zimna, porównuje ją do Iwony, księżniczki Burgunda.

Ponieważ Kohout przez kilka lat nie dostawał od władz paszportu, poprosił swojego szwajcarskiego wydawcę, aby z bibliotek, do których pisarz nie miał dostępu, wypożyczał i posyłał mu dzieła dotyczące penologii – nauki o karze. Karanie śmiercią okazało się mieć swoją historię, technikę, psychologię, filozofię i literaturę, łącznie z drobiazgowymi instrukcjami dla katów.

Dlatego też Kacica nie jest tylko powieścią, jest również esejem o człowieczeństwie.

Mariusz Szczygieł

Pavel Kohout (ur. 1928) najpierw gorliwie służył komunizmowi jako działacz młodzieżowy i poeta. Ostatnie wiersze sławiące reżim napisał już po śmierci Stalina („On nie umarł! On tylko drzemie. / Na zawsze został w tobie i we mnie…” – i tym podobnie). Z biegiem lat zmienił się w opozycjonistę. Był czołową postacią Praskiej Wiosny, za co usunięto go z Komunistycznej Partii Czechosłowacji. Został sygnatariuszem Karty 77.

Należy do czołówki czeskich pisarzy i dramaturgów. Niestety, w Polsce nie tłumaczono jego prozy prawie w ogóle, poza Kacicą, która została u nas wydana w 1995 r., i autobiograficznymi zapiskami z 1969 r. pt. Z dziennika kontrrewolucjonisty (polskie wydanie – 1990).

Jego dramaty, w tłumaczeniu Krystyny Krauze, ukazały się jako Sześć utworów scenicznych (2008), a także znalazły się w antologii sztuk czeskich dysydentów W roli głównej Ferdynand Waniek (2008, tłum. Andrzej Jagodziński).

Pisarz, świadomy, do czego się przyczynił, popierając komunizm, odmawiał po 1989 r. zaangażowania politycznego i wszelkich proponowanych mu funkcji politycznych.

Mówi, że już raz oddał przysługę Diabłu i to wystarczy.

Mariusz Szczygieł

Mój ulubiony pogląd Pavla Kohouta (i należałoby się tego poglądu nauczyć na pamięć):

„Kapitalizm znowu popełnia stare błędy. Jest tak głupi i okrutny, że na swoją zgubę hoduje socjalistów i komunistów”.

Mariusz Szczygieł

Mój ulubiony cytat z Kacicy:

„Z każdym rokiem coraz bardziej się cieszył, że zostawia za sobą w dole świat […], że w górach wyjdzie na śnieg, nietknięty cywilizacją, i będzie sunął po nim pod prąd dziejów w takie strony, gdzie cała technika ogranicza się do męskich muskułów, a całą kulturę wraz z poezją zastępuje penis”.

Mariusz Szczygieł

Jürgenowi i Lízince Braunschweigerom z Lucerny,

którzy tak długo mnie przekonywali,

że ta książka powinna zostać napisana, aż w końcu ją napisałem,

oraz

Ludwikowi Vaculíkowi,

ojcu i niewolnikowi przepisywanej na maszynie biblioteki Petlice,

którego uważam za pierwszego wydawcę tej książki

Osoby, miejsca i akcja tej książki zostały, niestety, całkowicie zmyślone, natomiast historyczne odniesienia, informacje rzeczowe i cytowana literatura fachowa są, na szczęście, absolutnie autentyczne.

Żyjemy w świecie, w którym niemal już wyginął koń Przewalskiego. Coraz częściej widzimy, jak monopolizacja po jednej, a kolektywizacja po drugiej stronie świata niszczą nie tylko drobnych przedsiębiorców, ale również wolne profesje, wraz z którymi często umiera jedyne w swoim rodzaju doświadczenie ludzkości.

Pragnę swoim skromnym udziałem przyczynić się do tego, byśmy pewnego ranka nie obudzili się w świecie bez egzekutorów.

AUTOR

ROZDZIAŁ I

W Wielki Czwartek wyszło na jaw, że Lízinka Tachecí nie zdała egzaminu do liceum dramatycznego.

Przewodniczący komisji, znany aktor, z nieudawanym żalem oświadczył jej matce, pani Łucji, że odmowna decyzja zapadła w wyniku burzliwej dyskusji, kiedy kolejne próby wykazały, że jej córka ma naturę introwertyczną i mogłaby pełniej wykorzystać swoje zdolności jako lekarka, uczona czy też pisarka.

W Wielki Piątek okazało się, że Lízince nie powiodło się również na egzaminie do liceum klasycznego, które w formularzu zgłoszeniowym umieściła na drugim miejscu.

Dyrektor szkoły, wybitny pedagog, z niekłamanym smutkiem oznajmił matce, że odmowna decyzja była wynikiem zażartych sporów grona profesorskiego, a powtórzone testy potwierdziły, że jej córka ze względu na swoją aparycję z pewnością znacznie korzystniej zaistniałaby jako modelka czy też

1

aktorka.

Kiedy doktor filologii Tachecí wrócił z pracy, zastał w domu jedynie córkę. Siedziała w narożnym saloniku przed telewizorem i zmieniała obrazy trzymanym w ręku pilotem. Gdy musnęła jeden przycisk, na ekranie dwaj mężczyźni zaciekle okładali się pięściami, po dotknięciu następnego przycisku chór dziecięcy śpiewał pieśni ludowe. Gdy nacisnęła oba równocześnie, pojawiła się biała szemrząca płaszczyzna.

– Jak ci poszło? – zapytał doktor Tachecí.

Lízinka, nie przerywając zabawy, wzruszyła ramionkami.

– Gdzie mama? – zapytał doktor Tachecí.

Lízinka wskazała głową sypialnię.

Doktor Tachecí wyszedł do przedpokoju i lekko nacisnął klamkę. Po chwili cicho zapukał. Nie spotkało się to z żadnym odzewem. Po dłuższym wahaniu nieśmiało przez drzwi zadał swojej połowicy pytanie, czy przypadkiem nie chce herbaty albo czegoś innego.

W odpowiedzi pani Łucja wybiegła z sypialni, wołając, że przede wszystkim nie chce żyć z człowiekiem, który swojej jedynej córce nie potrafi zapewnić możliwości dalszej nauki. Po czym z płaczem zamknęła się w łazience.

Doktor Tachecí swojej jedynej córce usmażył jedyne niepomalowane jeszcze na Wielkanoc jajko, po czym posłał ją do łóżka, by jej, kruchej i wrażliwej, oszczędzić uczestnictwa w dalszych wypadkach. Następnie jął pukać do drzwi łazienki i wypowiadać słowa perswazji. Panująca w środku cisza napawała go coraz większą zgrozą. Nie wiedział, gdzie zakręca się gaz, natomiast dobrze wiedział, że w łazience są żyletki i apteczka pełna proszków. Przeszedł do telefonu i z uczuciem rozterki począł wertować spis numerów; z rodziną nie utrzymywał stosunków, przyjaciół nie miał, a milicji się bał. Pod naporem okoliczności zdecydował się zasięgnąć rady telefonu zaufania.

Pełniący dyżur psychiatra wysłuchał jego nieskładnej opowieści i spytał:

– Jak długo tam siedzi?

– Ze dwie godziny – odparł doktor Tachecí.

– Często to robi?

– Nie – powiedział doktor Tachecí – zazwyczaj zamyka się w sypialni.

– A gdzie pan wtedy śpi? – zapytał psychiatra.

– Zwykle w łazience – odparł doktor Tachecí.

– No to dzisiaj niech pan śpi w sypialni – powiedział psychiatra – przynajmniej trochę pan sobie użyje.

– Przepraszam – powiedział doktor Tachecí – ale ja mam uzasadnione obawy…

– Przepraszam – powiedział psychiatra – ale ja mam dyżur już trzecią noc z rzędu, ja bym się zgodził i na tę łazienkę. Myśli pan, że podeszłaby do telefonu?

– Sądzę, że nie – powiedział doktor Tachecí. – Myślałem, że może pan by tu do nas…

– Niestety – powiedział psychiatra – muszę być pod telefonem. W tych dniach wielu rodziców chodzi po ścianach. Nie ma pan mesla?

– Co to takiego? – zapytał doktor Tachecí.

– Jest pan filozofem?

– Filologiem.

– Aha – powiedział psychiatra – to wie pan co? Może by jej pan powiedział, że chce z nią rozmawiać inspektor szkolny?…

– Bardzo mi przykro – odparł doktor Tachecí – ale ja z zasady nie kłamię…

– Panie doktorze – powiedział psychiatra – być może właśnie teraz dzwoni do mnie ktoś, komu naprawdę mógłbym pomóc. Skoro może pan sobie jeszcze pozwolić na zasady, to sprawa nie wygląda beznadziejnie.

Doktor Tachecí powoli odłożył słuchawkę. W tym czasie z łazienki wyszła jego żona. Była odświętnie uczesana i mocno umalowana, jakby wybierała się na dansing. Nie zwracając uwagi na małżonka, wyjęła z torebki złoty notesik, podeszła do telefonu, wykręciła numer i czekała, postukując obcasem w podłogę. Po czym zapytała dźwięcznym głosem:

– Oskar?

– Tak – powiedział Oskar. – Kto mówi?

– Lucy – powiedziała pani Łucja.

– Jaka Lucy? – zapytał Oskar.

– Łucja Alexander – powiedziała Łucja Tachecí.

Doktor Tachecí przy drzwiach łazienki przełknął ślinę.

– Łucja Alexander! – powiedział Oskar. – Bomba! Lucy!

– Co u ciebie, Osku? – zapytała pani Łucja. – Ciągle wolny?

– Jakżeby inaczej – powiedział Oskar. – A ty ciągle zamężna?

– Jakżeby inaczej – powiedziała pani Łucja. – Przyszła mi ochota, żeby znowu wpaść do ciebie na drinka.

Doktor Tachecí, nadal tkwiąc pod drzwiami łazienki, powiedział:

– Łucjo…

– No, to byłaby bomba! – powiedział Oskar. – Tyle że…

– …nie jesteś sam – powiedziała pani Łucja.

– Jakżeby inaczej – powiedział Oskar.

– Odłóżmy więc tę przyjemność na kiedy indziej – powiedziała pani Łucja. – Dzisiaj zresztą bardziej mi zależy na twojej radzie.

– Chcesz przydział na samochód? – zapytał Oskar. – A może na mieszkanie?

– Nie – powiedziała pani Łucja. – Mam córkę.

– No to gratuluję – powiedział Oskar. – Chodzi o żłobek?

– Jest już piętnastoletnia – powiedziała pani Łucja.

– Co? Aa, wybacz. Ha, więc to już piętnaście lat?… To bomba!

– Nie dostała się do szkoły średniej – powiedziała pani Łucja. – Dla jednych jest za ładna, dla innych znowu za inteligentna.

– No to po co jej szkoła średnia? – zapytał Oskar.

– Chcę, żeby w życiu do czegoś doszła – powiedziała pani Łucja. – Nie tak jak ja.

– Łucjo… – powiedział znowu spod drzwi łazienki doktor Tachecí.

– Szkoła średnia… – powiedział Oskar – …jasny gwint, kto by to… kto mi to… czekaj, od tego jest przecież jakaś komisja… chwileczkę, laluniu…

– Dawno już tak do mnie nie mówiłeś – powiedziała pani Łucja.

– Co? Aa, wybacz, to nie było do ciebie.

– Szkoda – powiedziała pani Łucja.

– Możesz z tym tydzień poczekać? – zapytał Oskar. – Aż wrócę z gór? Załatwilibyśmy wszystko za jednym zamachem.

– Nie przypominasz sobie chociaż, co to za komisja?

– Aha – powiedział Oskar – już wiem. Miejska Komisja do spraw Pomocy Młodzieży przy Wyborze Zawodu. Nazwiska przewodniczącego nie pamiętam, ale spokojnie powołaj się na mnie, zawdzięcza mi przydział na łajbę mieszkalną.

– No to na razie dziękuję, Osku – powiedziała pani Łucja. – I kończmy, bo się przeziębisz.

– Więc się domyśliłaś? – zapytał Oskar.

– Jakżeby inaczej – powiedziała pani Łucja. – Powiedz laluni, że dzwoniła ciotka. Wesołych świąt wielkanocnych, Osku!

Odłożyła słuchawkę. A wraz z nią rozanielony wyraz twarzy. Spod drzwi łazienki doktor Tachecí rzucił pytanie:

– Łucjo, kto to był?

– Pewien mężczyzna – powiedziała pani Łucja – który swego czasu proponował mi małżeństwo. Przepuścisz mnie?

Jej mąż się odsunął, żeby ponownie mogła wejść do łazienki.

– Dlaczego telefonujesz właśnie do niego? – zapytał.

– Bo – powiedziała jego żona – gdybym przed szesnastu laty nie była głupia jak but, ojcem Lízinki byłby

2

on!

– To możliwe, tak, to nawet bardzo prawdopodobne – powiedział oschle przewodniczący Komisji do spraw Pomocy Młodzieży przy Wyborze Zawodu – chyba właśnie przez tę łajbę mój poprzednik musiał się z piątku na sobotę zrzec swojej funkcji w naszej komisji.

Dla pani Tachecí był to ostateczny dowód, że Lízince nie przyświeca szczęśliwa gwiazda. Już we wtorek po świętach wielkanocnych wstrząsnęła nią wiadomość, że zostaną przyjęte przez komisję dopiero we czwartek, według kolejności. Oskar byczył się w górach, do męża z tym pójść nie mogła, położyła się więc do łóżka i udawała wyczerpanie nerwowe. Przy jej temperamencie wymagało to takiego opanowania, że we środę omal się nie załamała. Tylko miłość do Lízinki i świadomość, że doktor Tachecí zachowuje się wobec urzędników jak złapany na gorącym uczynku zbrodniarz, zaprowadziły ją ponownie we czwartek na niesympatyczny korytarz, przed pomieszczenie, z którego dochodził płacz pechowych uczniów i podniesione głosy urażonych rodziców.

Doświadczenie i obyczaj kazały jej się dobrze zastanowić, jak się mają obie z Lízinką najstosowniej ubrać. Rozsądek doradzał zrezygnowanie z wszelkich ekstrawagancji i zmierzanie do celu w niewymyślnych i chędogich szatkach, jak zawsze, gdy trzeba było raczej prosić, niż żądać, a zdecydowanie zawsze, kiedy pertraktowało się z kobietą. Partnerem jednakże miał być mężczyzna, przy tym przyjaciel mężczyzny, który – jak wiedziała – niemal chorobliwie ubóstwiał kobiecą urodę. Postawiła zatem na najmocniejszą kartę.

Miała na sobie obcisłą sukienkę w barwny deseń, uszytą według najnowszych wzorów francuskich, podkreślającą jej szczupłą talię, wydatny biust i długą szyję. Dla Lízinki wybrała krótką białą sukieneczkę bez rękawów, w odcieniu przypominającym śnieg przed wschodem słońca.

Teraz ze zgrozą pomyślała, że wskazane byłyby raczej zakonne habity.

Przewodniczącym komisji był człowiek, który przez lata przystosował się do niewdzięcznych funkcji jak średniowieczny rycerz do zbroi. Jego brodaty łeb, utrzymujący się jak gdyby bez szyi na masywnym korpusie, umacniał wrażenie, że facet jest nietykalny. Jego białe palce pozwalały pani Łucji się domyślać, że to człowiek niepalący, a lekko stęchły zapach ubrania – że jest starym kawalerem. Zrozumiała, że nie mają do niego dostępu żadne namiętności, że łapówek nie potrzebuje, a kobiet się boi.

Siedząca obok niego starszawa koścista kobieta, sekretarz komisji, ostro zlustrowała obie petentki, po czym z obrzydzeniem odwróciła wzrok i zaczęła zapełniać notes krzyżykami. Z tego wszystkiego pani Tachecí wywnioskowała, że babsztyl leczy się tu z własnej klęski życiowej widokiem porażek bliźnich, wydatnie się do nich przyczyniając.

Przewodniczący w ogóle nie podniósł wzroku. Widział tyle przygnębionych twarzy, że już ich nie rozróżniał; podczas masowej ciachaniny nie mógł sobie zresztą pozwolić na luksus zaangażowania. Toteż pogrzebawszy jednym zdaniem swojego poprzednika, grzbietem dłoni wskazał wolne krzesło, otworzył teczkę Lízinki i odmownie potrząsnął głową.

– Liceum dramatyczne, oczywiście… liceum klasyczne, oczywiście, oczywiście – powiedział niemal z wyrzutem w głosie

– słowem, matura za wszelką cenę, bez względu na to, czy nas na nią stać czy nie. Krótko i węzłowato, droga pani: ze szkół dających maturę pozostała nam już tylko średnia muzyczna dla młodzieży z wadami wzroku, ale takowych, jak wynika z zaświadczenia lekarskiego, ona, niestety, nie posiada. A zatem z maturą, droga pani, po prostu trzeba się pożegnać i dziękować za to Bogu! A jeżeli –

ciągnął przewodniczący komisji

– naprawdę ją pani kocha, to proszę jej zapewnić wykształcenie zawodowe, póki jeszcze czas. Rzemiosło wciąż jest żyłą złota i dostać się do liceum dramatycznego, droga pani, to fraszka wobec trudności z dostaniem się do szkoły zawodowej stewardes lub fryzjerek. Toteż najlepiej o tym po prostu zapomnieć i po zmartwieniu! Po cóż taka młoda i zdrowa dziewczyna –

ciągnął przewodniczący komisji, nie podnosząc wzroku

– miałaby przeszastać życie w ondulacjach lub gdzieś tam w obłokach, skoro, dajmy na to, taka zawodowa szkoła ogrodnicza oferuje jej pewny grunt pod nogami i świeże powietrze przez cały rok. Co pani na to?

– Kiedy z niej… taki zmarzluch – powiedziała pani Tachecí.

Nieoczekiwanie przyparta do muru nie zdołała wymyślić nic lepszego.

– Oczywiście – powiedział przewodniczący wyrozumiale – no cóż, trudno! Ale są jeszcze ciekawsze zajęcia niż sadzenie i okopywanie kalarepy w deszczu i błocie. Jeśli jest po prostu ciepłolubna, to nie znam nic lepszego niż zawodowa szkoła piekarska. Co pani na to?

– Ach – powiedziała pani Łucja dobita ostatecznie – ona również nie znosi gorąca…

– Oczywiście, oczywiście – powiedział przewodniczący z zadowoleniem, gdyż zbliżał się do celu – nic nie szkodzi! A po cóż by jeszcze zimą i latem miała za te parę marnych groszy zrywać się o trzeciej nad ranem, skoro taka na przykład zawodowa szkoła rolnicza, a zwłaszcza jej specjalizacja: wielkie fermy hodowlane, proponuje jej pracę zautomatyzowaną w wyrównanej łagodnej temperaturze. A w przypadku, gdy zaraz po szkole pojedzie na wieś – także dom i wyprawę ślubną, czyli praktycznie i pana młodego. No więc jak, zgoda?

Odruchowo wyciągnął do pani sekretarz kciuk i palec wskazujący, a ona równie machinalnie wetknęła mu między nie formularz.

– Boże święty – powiedziała pani Tachecí, niemal mdlejąc. – Boże święty, czyż ona może iść do prosiąt?…

Gdyby krzyczała, groziła lub płakała, nawet by tego nie zauważył, ale że szeptała, i to na osobliwym jakimś przydechu, jak gdyby Wszechmogący, do którego się zwracała, siedział wraz z nimi w tym gabinecie, przewodniczący mimo woli podniósł oczy i… zobaczył Lízinkę.

Lízinka przez cały czas obserwowała ołówek urzędniczki. Kiedy przewodniczący mówił „oczywiście”, ta rysowała krótką kreskę. Kiedy mówił „po prostu”, stawiała kropkę. Gdy tylko nazbierało się jej pięć kresek lub kropek, łączyła je linią prostą i dorysowywała kolejny krzyżyk. Teraz czubek ołówka tkwił nad kartką i Lízinka czekała, kiedy znów na nią spadnie.

Przewodniczący patrzył na jej szczuplutkie łokcie i kolanka, na jej ciągle jeszcze dziecinną i niemal przezroczystą buźkę, tonącą w powodzi złotych kędziorów, i naraz poczuł, jak silny poryw uczuć i wspomnień wytrąca go z tego siedliska biurokracji, wyzwala z zatęchłych ciuchów i zaśniedziałych przyzwyczajeń i niesie przeciwko prądowi stanowisk i posiedzeń do krainy pierwotnej niewinności, i oto ni stąd, ni zowąd usłyszał również głos, o którym myślał, że dawno w nim już przebrzmiał na zawsze: „Madonna! – znowu powiedziała jego matka na Świętym Kopeczku, gdzie właśnie dotarli z procesją. – Honziczku, klęknij, to jest Najświętsza Panienka!”.

Pozwolił opaść dłoni ze zgłoszeniem do szkól rolniczych, choć werbunek do nich szedł mu opornie, i zwrócił się do siedzącej obok niego urzędniczki:

– Proszę mi podać teczkę PST!

Koścista kobieta oderwała wzrok od swoich krzyżyków i ponownie spojrzała na Lízinkę, tym razem z lękiem. Znała swojego zwierzchnika i nie pojmowała, co wpłynęło na tak nagły zwrot w jego zachowaniu. Niechętnie odłożyła ołówek, podeszła do sejfu i podała przewodniczącemu teczkę z napisem PRZYSPOSOBIENIE SŁUŻB TAJNYCH. Zawierała wykaz specjalnych szkół zawodowych prowadzonych na potrzeby niektórych instytucji centralnych. Wykaz opatrzony był krótkimi, ale rzeczowymi informacjami, czego wymaga się od adeptów poszczególnych specjalności.

Jako człowiek uczciwy, który sprzeniewierzył się swojemu sumieniu tylko raz, kiedy musiał wyrzec się Boga, aby móc służyć państwu, przewodniczący, rzecz jasna, również i w tej wyjątkowej sytuacji nie zamierzał uczynić nic, co by przyniosło państwu jakikolwiek uszczerbek. Przeglądając specjalności przeznaczone dla chłopców i dziewcząt, skrupulatnie pominął wszystkie, do których Lízince brak było predyspozycji, przygotowania lub właściwego pochodzenia społecznego, jak kurier dyplomatyczny, ambasador czy prokurator. Zatrzymał się na dłużej dopiero przy kontrwywiadzie, który od zaraz reflektował na trzech uczniów. W głowie mignęło mu wspomnienie delikatnej Grety Garbo w roli Maty Hari. Film w jednej chwili mu się urwał, kiedy rzuciwszy okiem na rubrykę PŁEĆ, ujrzał M. Odwrócił stronę. Z miejsca spostrzegł w rubryce PŁEĆ literkę K, której towarzyszyła następująca charakterystyka:

SPEC. HUM. Z MAT.: ABSOLW. SZK. PODST. /K/

– WZBUD. ZAUFANIE – ZDOL. DO WYST. PUBL.

– USPOSOB. FLEGM. – B. ATRAKC. WYGL. Po tym następował nawias, jedyny tego typu w teczce PST: (JAKĄ BY CZŁOWIEK CHĘTNIE SPOTKAŁ U DENTYSTY!!!).

Przewodniczący uniósł ponownie wzrok. Nawet najsurowszy sędzia w nim tkwiący nie mógł zaprzeczyć, że Lízinka w pełni odpowiada powyższym wymaganiom. Ba, nigdy nie widział twarzy, na którą chętniej patrzyłby z fotela dentystycznego, gdzie doznał już tylu udręk. Z reguły bardzo szybko się decydował, gdy tylko dochodził do wniosku, że postępuje zgodnie z interesem społecznym.

– Panienko – spytał bezpośrednio Lízinkę – nie chciałaby pani zostać wykonatorką?

– Co to takiego? – zapytała matka, szybko odzyskując przytomność.

Przewodniczący Komisji do spraw Pomocy Młodzieży przy Wyborze Zawodu zagłębił się w lekturze odpowiedniego akapitu.

– Specjalność humanistyczna z maturą – powiedział po krótkiej chwili.

– Ale jaka plus minus? – spytała matka nader łagodnie, żeby nie zdmuchnąć płomyka nadziei.

Przewodniczący dopiero teraz zauważył, że informacji towarzyszy dopisek: „kand. ust. wst. egz. ust. z prof. Vlkiem, tel. – 61 460!”.

– Kandydat – wyjaśniał – powinien ustalić wstępny egzamin ustny z profesorem Vlkiem telefonicznie, numer tu jest. Z tego wynika po prostu, że szczegółowych informacji udzieli pani wymieniony przedstawiciel szkoły. Ja powinienem tylko, rzecz jasna, wiedzieć, czy w zasadzie zgadza się pani na to, żebym wypisał jej do niego skierowanie. Tak więc –

powiedział podniesionym głosem zniecierpliwiony przewodniczący, gdyż z wyrazu twarzy pani sekretarz wywnioskował, że naraził na szwank swoją reputację

– ogrodniczka, piekarka, karmicielka trzody czy…

– Zdecydowanie – krzyknęła pani Tachecí – zdecydowanie

3

wykonatorka!

– Co to takiego? – spytał dr Tachecí, kiedy jego żona skończyła swoje sprawozdanie.

Siedzieli w pokoju stołowym pochyleni nad zupą. Lízinka obserwowała ciemną powierzchnię zawiesiny, w której odbijała się jej twarz. Ilekroć zanurzała w niej łyżkę, twarz marszczyły fale, ilekroć łyżkę wyjmowała, twarz rozpływała się na całą powierzchnię.

– To, co najważniejsze – odparła pani Tachecí – to specjalność humanistyczna z maturą.

– Ale jaka, chociażby z grubsza? – nalegał doktor Tachecí bez cienia zaczepności, żeby nie rozniecać pożaru nowej kłótni.

Wstał, podszedł do regału i zaczął kartkować podręczny słownik językowy.

– Wykonatorki tu w ogóle nie ma – powiedział po chwili. – Jest tylko „wykonawstwo, wykonawstwa, neutrum, inaczej wykonanie, wykonywanie – czynność, dawniej – władza wykonawcza, sprawowanie ważnej funkcji”.

– No to będzie funkcjonariuszką na szczeblu, phi! – zareagowała pani Tachecí. – Tym lepiej!

– Tylko że – zauważył doktor Tachecí – ta charakterystyka wskazuje bardziej na wyrafinowaną w swoich metodach niewolenia mężczyzn odaliskę.

– Lízinko – powiedziała pani Tachecí – raz-dwa, córeńko, zjedz zupkę i lulu. Jutro czeka cię szkoła!

Ledwo córka pocałowała ich na dobranoc i zamknęła za sobą drzwi, matka zabrała głos; mówiła bez krzyku i łez, co nadawało jej słowom tym większą wagę.

– Jedyne, co kiedykolwiek zrobiłeś dla swojej córki – powiedziała – sprowadza się do tego, że przed szesnastoma laty, nadużywając mojego zaufania, przewróciłeś mnie w koniczynę jak jakąś służącą. Nie przypuszczałam, że człowiek z tytułem uniwersyteckim z miejsca, na łapu-capu, zrobi mi dziecko, a przede wszystkim wierzyłam, że się o nie przynajmniej zatroszczy. Tylko że ty –

mówiła coraz bardziej rzeczowo, tak że doktor Tachecí szybko się połapał, że sytuacja staje się coraz bardziej krytyczna

– wstydzisz się bodaj pisnąć, kiedy ci konduktor w tramwaju nie wyda reszty z setki, a co dopiero dać normalną łapówkę po to, żeby twoja córka zdała egzamin. Kiedy jej przyszłość legła w gruzach, jedyną rzeczą, którą mi zaproponowałeś, była herbata. A kiedy zamiast ciebie postarałam się dla niej o ostatnią szansę, ażeby nie musiała paść krów, śmiesz twierdzić, że robię z niej kurwę? Ja –

podniosła co nieco głos, obalając jak gdyby zarzut, którego doktor Tachecí nie odważyłby się w tej chwili nawet w myśli naszkicować

– nie wiem, co to znaczy wykonatorka, i nie muszę. Mnie wystarczy, że dziecko będzie miało maturę, a potem będzie mogło sobie pójść, gdzie tylko zechce. A jeśli zależy ci na tym, żeby Lízinka nadal mówiła ci „tato”, to jutro zadzwonisz do tego Vlka i umówisz się z nim na spotkanie. I jak każdy przyzwoity ojciec pójdziesz na nie z butelką koniaku, a gdy wyczujesz w rozmowie telefonicznej jakieś wahanie, to i z dwiema, no bo jeśli –

dodała pani Tachecí, a on ze zgrozą ujrzał na jej twarzy promienny uśmiech

– nie zrobisz tego ty, to pójdę do niego ja i zaproponuję mu wszystko, co tylko może zaproponować matka i

4

kobieta.

W piątek rano, gdy tylko doktor Tachecí zasiadł za swoim biurkiem w Poradni Językowej Akademii Nauk, natychmiast wykręcił numer 61 460.

– Słucham – odezwał się głos po drugiej stronie.

– Halo – odpowiedział głos po tej stronie – bardzo przepraszam, czy mógłbym rozmawiać z profesorem Vlkiem?

– A kto mówi? – spytał głos po tamtej stronie.

– Doktor Tachecí – powiedział doktor Tachecí.

– Nie znam – powiedział głos po tamtej stronie.

Doktor Tachecí poczuł, jak się rumieni. Podobnie władcze głosy sprawiały, że dawał się wymijać w kolejkach i oszukiwać na wadze, że bez protestu zjadał gęsią czerninę, którą mu serwowano zamiast gęsich wątróbek, i bez sprzeciwu płacił za landrynki, które mu wtykano zamiast pralinek. Już-już miał wyjąkać przeprosiny i odłożyć słuchawkę, ale przejmująca świadomość, że właśnie temu głosowi wydałby na pastwę swoją ubóstwianą żonę, rozbudziła w nim niebywałą odwagę.

– Proszę mi wybaczyć – powiedział – dzwonię w sprawie córki.

– Jakiej córki? – spytał głos po tamtej stronie.

– W sprawie mojej córki Lízinki – ciągnął doktor Tachecí, zamykając przy tym oczy, jakby skakał w głębinę — moja żona była z nią wczoraj na komisji i otrzymały ten numer telefonu.

– A jaki jest pański? – spytał głos z tamtej strony.

– 27 14 25 – poinformował posłusznie doktor Tachecí – wewnętrzny 15.

– Proszę odłożyć słuchawkę – powiedział głos z tamtej strony – oddzwonię do pana.

Z tamtej strony stuknęły widełki. Na to doktor Tachecí również odłożył słuchawkę; siedział przez chwilę bez ruchu, porażony własnym męstwem. Niebawem otworzył oczy, uświadamiając sobie, że nie tylko nic nie załatwił, ale nawet nie wie, kiedy tamten zadzwoni, tak że pomimo sukcesu nie ma co powiedzieć w domu. Telefon milczał. Pozostawało jedynie znowu zadzwonić, co było ponad jego siły. Ale w mózgu doktora nauk, funkcjonującym na zasadzie przetwarzania wyłącznie sprawdzonych faktów, wykluł się nagle żywy obraz: jego żona, naga i ponętna, osuwa się w trawę, tyle że tym razem pod naporem cudzego uwodzicielskiego ciała. Natychmiast sięgnął po słuchawkę. Aparat wszakże już dzwonił.

– Mówi profesor Vlk – powiedział znajomy głos; brzmiał teraz uprzejmie, niemal przyjaźnie. – Przepraszam, musiałem to sprawdzić. A zatem ma pan córkę. Czy mógłby pan powiedzieć, że budzi ona zaufanie?

– Sądzę, że tak – odparł doktor Tachecí. – Co roku brano ją do sprzedaży choinek, gdyż umiała przekonywać klientów do wyboru takiego, a nie innego drzewka na Boże Narodzenie.

– Ma żyłkę do publicznego występowania? – spytał profesor Vlk.

– Sądzę, że tak – powiedział doktor Tachecí. – W szkolnych przedstawieniach grywała Śpiącą Królewnę.

– Mogę więc z tego wnosić, że ma przyjemną powierzchowność? – spytał profesor Vlk.

– Sądzę, że tak – powiedział doktor Tachecí. – Właściwie jestem prawie pewny.

– I że ma raczej usposobienie flegmatyczne? – spytał profesor Vlk.

– Sądzę, że tak – powiedział doktor Tachecí. – Wdała się we mnie…

– A czy to jest, panie doktorze, dziewczyna – spytał profesor Vlk – jaką by człowiek chętnie spotkał w nieprzyjemnej sytuacji, powiedzmy – u dentysty?

– Tego to nie wiem – powiedział doktor Tachecí zgodnie z prawdą.

– Sądzi pan, że nie? – zapytał z niepokojem profesor Vlk.

– Nie, po prostu nie wiem – powtórzył doktor Tachecí. – Ja nigdy nie byłem u dentysty.

– No, to gratuluję panu – zaśmiał się profesor Vlk z ulgą. – Dentyści są gorsi od morderców, z wyjątkiem mojego, na szczęście! Więc nie wyklucza pan, że córeczka oddziaływałaby u dentysty uspokajająco?

– Absolutnie nie wykluczam – powiedział doktor Tachecí.

– No to wspaniale – powiedział profesor Vlk. – To wspaniale!

– Niestety – powiedział doktor Tachecí – niezbyt się orientujemy, o jaką profesję tu chodzi. I dlatego żona prosiła mnie, żebym się z panem spotkał.

– Spotkać się musimy przede wszystkim z pańską córką – powiedział profesor Vlk – żeby ją przeegzaminować.

– Czy wolno wiedzieć z czego? – spytał doktor Tachecí. – Byłoby dobrze, żeby się co nieco przygotowała…

– Nie trzeba – powiedział profesor Vlk. – To będzie jedynie test psychotechniczny.

– Gdzie mamy się z nią stawić? – spytał doktor Tachecí.

– Macie państwo w domu łazienkę? – spytał profesor Vlk.

– Sądzę, że tak – ze zdziwieniem powiedział doktor Tachecí i zaraz się poprawił – ależ tak, mamy!

– Wobec tego przyjdziemy raczej do państwa – powiedział profesor Vlk. – W domu córka będzie się lepiej czuła i będziemy mogli w spokoju się dogadać. Odpowiada panu jutro o 14.30?

– Jutro jest sobota – powiedział doktor Tachecí.

– My pracujemy przede wszystkim w soboty – powiedział profesor Vlk. – Niech pan łaskawie powie o naszych ustaleniach szanownej małżonce, a córeczka niech śpi spokojnie. Jeśli jest normalną, młodą i zdrową dziewczyną, z całym tym egzaminem upora się za jednym

5

zamachem.

– A jeśli przyjdzie ich dwóch? – spytała pani Tachecí. – Jak podzielisz butelkę?

– No to wypiją ją razem tutaj – podsunął rozwiązanie jej mąż.

– Masz nie z tej ziemi wyobrażenia o łapówkach – powiedziała jego żona.

Siedzieli w narożnym saloniku, skazani na bierne czekanie. Pani Tachecí nerwowo paliła papierosa i co jakiś czas posypywała babkę marmurkową nową porcją cukru pudru. Doktor Tachecí przeglądał swoje klasery i co chwila starannie czyścił lupę. Lízinka obserwowała muchę na szybie okiennej. Kiedy zamknęła prawe oko, mucha wdrapywała się na transformator. Kiedy zamknęła lewe oko, mucha lazła po polnej drodze. Kiedy oczu nie zamykała i odpowiednio pochylała głowę, widziała dwie muchy, natomiast transformator i droga rozpływały się.

– Kiedy mi ktoś mówi „przyjdziemy”, to pytam, kto przyjdzie! – powiedziała pani Tachecí.

– Sądziłem, że topluralis maiestatis – powiedział jej mąż.

– O święta naiwności! – powiedziała jego żona. – Rany boskie, nie raczyłbyś już zostawić tych idiotycznych znaczków?

Po doświadczeniach z czwartku miała na sobie luźną, popielatą suknię własnoręcznej roboty, dającą słabe pojęcie o jej talii, biuście i szyi.

– Wybacz – powiedział ze zdziwieniem jej mąż – nie wiedziałem, że to ci działa na nerwy.

Ubrany był w angielski garnitur odziedziczony po ojcu i oczywiście przerobiony, który wkładał na sobotnie herbatki.

– Działa mi na nerwy dopiero od jakichś piętnastu lat – powiedziała jego żona. – Lízinko, nie zezuj!

Lízinka przestała patrzeć w wymieniony przez matkę sposób. Ubrana była w długą spódnicę w kolorze swoich włosów i białą bluzkę, która wzruszająco wydymała się na drobnych piersiach.

Pani Tachecí posypała babkę cukrem pudrem i zapaliła kolejnego papierosa.

– Czy nie powinnaś mniej palić? – troskliwie zapytał doktor Tachecí.

– To jedyny luksus, na jaki twoja żona może sobie pozwolić – powiedziała pani Tachecí.

– Przyszło mi tylko do głowy, że mógłby to być przypadkiem ktoś niepalący – usprawiedliwiał się mąż.

– Myślisz? – przestraszyła się. Zdusiła papierosa w popielniczce, po czym otworzyła obie połowy okna i rękoma rozpraszała dym.

Spojrzała przy tym na zegarek.

– Jest minuta po wpół – powiedziała z niepokojem.

– Jest za minutę wpół – uspokajał ją.

W tym momencie gdzieś za oknem rozległo się bicie zegara i jednocześnie zadźwięczał dzwonek do drzwi. Pani Tachecí złapała popielniczkę i wysypała z niej niedopałki i popiół za okno.

Na klatce schodowej stali trzej mężczyźni. Mieli na sobie niemal identyczne czarne, obszerne płaszcze, czarne kapelusze o klasycznym kroju i białe rękawiczki. Pierwszy trzymał bukiet czerwonych róż. Drugi – ozdobne pudło w kształcie walca. Trzeci – blaszaną bańkę i sporą walizkę.

– Jestem profesor Vlk – powiedział pierwszy, zdejmując kapelusz i rękawiczki. – Czy pozwoli szanowna pani, że ucałuję jej rączki i złożę ten drobny wyraz szacunku?

Był to krzepki sześćdziesięciolatek o głęboko osadzonych oczach, z lekko siwiejącą grzywą czarnych włosów i o krzaczastych, zrośniętych brwiach. Przywodził na myśl światłych prowincjonalnych lekarzy wywodzących się ze zubożałych rodów szlacheckich.

– Miło mi pana poznać – powiedziała pani Tachecí czarującym głosem, takim samym, jakim przed laty po raz pierwszy przywitała doktora Tachecíego.

Powąchała róże i zrobiło się jej żal, że nie włożyła tej samej sukni co w czwartek. Mimo woli zaczęła zazdrościć Lízince.

– Pani pozwoli – powiedział profesor Vlk – że jej przedstawię swojego zastępcę, docenta Šimsę.

– Docent Šimsa – powiedział docent Šimsa, kłaniając się i podając doktorowi Tachecíemu obły przedmiot. – Doszliśmy do wniosku, że pan będzie wolał butelkę dobrego koniaku!

Był to rówieśnik pani Tachecí, niewysoki, ale też niebrzydki mężczyzna o atletycznej posturze, którą podkreślały krótko ostrzyżone włosy. Zmarszczki w kącikach oczu świadczyły, że często i chętnie się śmieje.

– Nie było to konieczne – cichym głosem powiedział doktor Tachecí zupełnie zbity z pantałyku.

Z miejsca poczuł, że jest o docenta zazdrosny. Aby ukryć swoje uczucia, odłożył prezent na podłogę i rzucił się w stronę trzeciego mężczyzny, chcąc go uwolnić od ciężaru.

– Proszę pozwolić, że panu pomogę, panie… panie…

Był to otyły mężczyzna w nieokreślonym wieku. W mięsistej twarzy niemal nie widać było oczu, natomiast sterczał z niej ostry grzbiet złamanego nosa. Całość przypominała od lat nietknięte ręką ludzką pobojowiska, w jakie zmieniają się twarze byłych bokserów.

– To Karlik – powiedział profesor Vlk – nasz pomocnik i szofer. – Mógłby pan go łaskawie zaprowadzić do łazienki?

– Tak – powiedział doktor Tachecí – oczywiście, niewątpliwie, naturalnie…

Otworzył odpowiednie drzwi i przekręcił kontakt. Mężczyzna zwany Karlikiem uprzejmie poczekał, aż doktor wyjdzie, po czym przyniesione rzeczy położył obok wanny. Wychodząc, zdjął wreszcie kapelusz i w przedpokoju zabłysła łysina. Usłużnie podniósł i podał doktorowi Tachecíemu jego butelkę.

– Karliku – powiedział profesor Vlk – jeśli nie przyjdziemy za piętnaście minut, odwieź narzędzia, skocz do domu i przyjedź po nas punktualnie o czwartej.

– Rozkaz, szefie – powiedział Karlik, ale stał dalej, nie spuszczając z profesora pełnego oddania wzroku.

– Trzydzieści kawałków możesz sobie odciąć z mojego – powiedział profesor Vlk łaskawie.

– Dzięki, szefie – z wyraźną wdzięcznością powiedział Karlik, po czym zwrócił się do pozostałych: – Moje uszanowanie, całuję rączki szanownej pani.

Włożył kapelusz i zasalutował. Jego olbrzymia dłoń zafalowała jak ucho słonia.

– Możemy się rozpłaszczyć? – spytał profesor Vlk.

– Boże, Emilu – powiedziała pani Tachecí – no, pomóżże panom!

Doktor Tachecí ponownie postawił prezent na podłodze, ale profesor i docent byli szybsi. Pod płaszczami mieli karmazynowe marynarki tego samego kroju. Na prawym rękawie i lewej piersi widniało godło państwa. Wyglądali jak trenerzy reprezentacji olimpijskiej, co uspokoiło panią Tachecí.

– Proszę nam wybaczyć, łaskawa pani – powiedział profesor Vlk – przychodzimy prosto z pracy. Ale gdzie właściwie jest szanowna córeczka państwa?

Docent Šimsa uprzejmie podniósł i podał doktorowi Tachecíemu butelkę. Pani Tachecí znowu odzyskała pewność siebie.

– Czeka w pokoju – powiedziała z usprawiedliwiającym uśmiechem matki – ma tremę. Nie dziwcie się, panowie. To jeszcze dziecko.

– Jeśli się wdała w szanowną panią – powiedział profesor Vlk – nie ma się czego obawiać w życiu. Mogłaby pani łaskawie przedstawić nas sobie?

– Lízinko! – zawołała pani Tachecí.

Drzwi do pokoju otworzyły się. Lízinka, stojąc w ich ramie, wyglądała jak na starym obrazie.

– To jest nasza Lízinka – powiedziała pani Tachecí nie bez radosnej dumy. – Lízinko, to jest pan profesor Vlk i pan docent Šimsa.

Lízinka grzecznie dygnęła. Profesor Vlk i docent Šimsa spojrzeli po sobie z nieukrywanym wyrazem przejęcia. Wyglądali jak kaperownicy z profesjonalnego klubu, co doktora Tachecíego zaniepokoiło.

– Emilu – powiedziała pani Tachecí – zaprośże panów do pokoju!

Doktor Tachecí postawił butelkę na podłodze.

– Nie, nie – powiedział profesor Vlk – pozwólcie nam państwo łaskawie najpierw z córeczką zajść

6

do łazienki.

– Co oni tam z nią robią? – spytał doktor Tachecí już po raz trzeci.

– Proszę cię, uspokój się – po raz trzeci powiedziała jego żona. – Sam mówiłeś, że musi zdać egzamin.

– Od kiedy to egzaminy zdaje się w łazience? – powiedział jej mąż.

– W każdym razie zdaje się je bez rodziców – powiedziała jego żona.

– To mogliśmy się usunąć do kuchni – powiedział jej mąż.

– Po prostu nie chcieli nam przeszkadzać. Ten profesor jest jak lord angielski.

– Za to ten docent to goguś.

– Ty tak samo wyglądałeś, kiedy cię poznałam – powiedziała pani Tachecí.

– Ale tylko wyglądałem! – powiedział jej mąż.

– Niestety! – powiedziała jego żona.

Przez dwoje drzwi było słychać, że w łazience leje się woda.

– Napełniają wannę – powiedział doktor Tachecí.

– Robią jakiś eksperyment – powiedziała jego żona.

– W wannie? – zapytał jej mąż.

– Was nie uczono tego prawa? – spytała jego żona. – O tym, że waga wody równa się wadze ciała?

– Uczono nas, ale inaczej. Nie w wannie.

– Czyżbyś sądził, że ją tam kąpią czy co?

– Zbytnio bym się nie zdziwił – powiedział Tachecí.

– Do ciebie w ogóle chyba nie dociera – powiedziała jego żona – że mogą być mężczyźni, którzy od razu nie przewracają dziewczyny w koniczynę.

– Chciałbym ci raz jeszcze przypomnieć – powiedział jej mąż – że to był angielski trawnik i że najpierw poprosiłem cię o pozwolenie.

Przez dwoje drzwi dobiegły z łazienki przytłumione odgłosy ciosów.

– Czym tam tak walą? – spytał doktor Tachecí.

– Coś im upadło – powiedziała jego żona.

– To było uderzenie – powiedział jej mąż.

– Widać coś tam przybijają – powiedziała jego żona.

– Czy ty kiedyś przybijałaś coś w cudzej łazience?

Przez dwoje drzwi dobiegł z łazienki niesamowity dźwięk.

– A to co znowu? – spytał doktor Tachecí.

– Ktoś się śmieje – powiedziała jego żona.

– Ktoś krzyczy! – powiedział jej mąż. – Ja tam idę!

– No wiesz, nie ośmieszaj się!

Dźwięk się nasilił.

– To przecież kura! – powiedział doktor Tachecí.

– Ty naprawdę zwariowałeś! – powiedziała jego żona.

Dźwięk urwał się jak ucięty.

– Mów, co chcesz – powiedział doktor Tachecí – to była kura!

– Na litość boską, co w naszej łazience robiłaby kura?! – spytała jego żona.

– No właśnie o to pytam!

– Wiesz co, mój drogi, już ty lepiej pooglądaj sobie te swoje znaczki! Lízinka walczy o swoją przyszłość, a ty nic, tylko się wygłupiasz!

– Proszę bardzo – powiedział jej mąż – ale jeśli ona to wszystko w naszej łazience straci, miej potem pretensje tylko do siebie. Ja umywam ręce.

– Odkąd cię znam, nic innego nie robisz – powiedziała jego żona. – Piłat przy tobie był flejtuchem.

W tym momencie usłyszeli, że drzwi od łazienki się otwierają. Rozległy się męskie głosy, a niebawem otworzyły się także drzwi do pokoju. Na progu stali profesor Vlk i docent Šimsa. W łazience szumiał prysznic.

– Panowie, wytłumaczcie nam wreszcie… – powiedział doktor Tachecí. – Gotowiśmy nawet wychylić kielich…

– Właśnie w tym cały problem – przerwał mu profesor Vlk ze strapioną miną.

Pani Tachecí zbladła.

– Na śmierć bowiem zapomnieliśmy o szampanie! – powiedział z uśmiechem docent Šimsa.

Pani Tachecí się rozpromieniła. Profesor Vlk podszedł do rodziców i ceremonialnie uścisnął im ręce.

– Gratuluję. Gratuluję. Wasza Lízinka zdała celująco. No, cóż robić, opijemy to koniakiem.

Docent Šimsa zdążył już rozpakować przyniesioną butelkę i wyjąć z kieszeni wielofunkcyjny scyzoryk.

– Serce matki to wiedziało – powiedziała pani Tachecí, przezwyciężając wzruszenie. – Emilu, mówiłam ci to, prawda?

– Panowie – nieustępliwie powtórzył doktor Tachecí – czy dowiemy się wreszcie…

– Przecież po to przyszliśmy, panie doktorze – powiedział profesor, kładąc mu po przyjacielsku rękę na ramieniu. – Ale czy nie powinniśmy poczekać na nią?

– A gdzie ona jest? – spytał doktor Tachecí.

– Myje wannę – powiedział profesor Vlk. – No, ale napić się możemy bez niej, na to ma jeszcze czasu a czasu.

Pani Tachecí wyjęła tymczasem z serwantki odświętne kryształowe kielichy, które docent Šimsa napełnił aż po brzegi courvoisierem. Profesor Vlk wzniósł czaszę ręką tak pewną, że powierzchnia nawet nie drgnęła.

– Życie – powiedział – odmówiło mi pańskiego szczęścia, panie doktorze. Nie mam dzieci. Moja praca pozwoliła mi jednak wiele zrozumieć. Toteż potrafię wczuć się w sytuację rodziców, których jedyna córka stoi właśnie na pierwszym i tak decydującym rozdrożu. Piję za to, żeby droga, na którą właśnie wstępuje, przyniosła jej wiele twórczych sukcesów i zadowolenia z dokonań!

Razem z docentem wyprężyli się, skinęli głowami, po czym wychylili kielichy do dna. Wzruszona pani Tachecí spontanicznie przyłączyła się do nich. Doktor Tachecí poszedł za ich przykładem, chociaż kłóciło się to z jego zwyczajami.

– Czy łaskawa pani się zgodzi, żebyśmy usiedli? – spytał profesor Vlk. – Jesteśmy na nogach od wpół do piątej rano.

Pani Tachecí zatrwożyła się.

– Rany boskie, Emilu! – zawołała. – Zaproś panów do stołu! Powiedzcie, panowie, czy w ogóle coś jedliście?

– Dziękujemy za troskę – odparł profesor, siadając przy stole. – Jedzenia i picia aż nadto, ale pracy dwa razy tyle. No cóż, stara śpiewka, że brak nam ludzi!

– Ale pan im to prosto w oczy powiedział! – wtrącił docent z podziwem.

– Powiedziałem im – wytłumaczył profesor – że to zupełnie tak samo, jakby od kogoś oczekiwali, że będzie grał Hamleta i zarazem ustawiał dekoracje.

– I jeszcze strzygł włosy! – dodał docent.

– No właśnie – powiedział profesor z największym niesmakiem. – Mróz człowieka przechodzi aż do szpiku kości, kiedy sobie uświadomi, jak łatwo paru biurokratów i pomyleńców mogłoby pozbawić ludzkość jej najstarszych tradycji. Na całe szczęście w porę –

ciągnął już znowu spokojnie, dawszy docentowi znak, żeby nalał

– znaleźli się porządni i wpływowi ludzie, którzy to zrozumieli. Zanim Lízinka skończy naukę, zostanie z tej smutnej historii tylko przykry akapit w skryptach.

– Mieliście panowie – spytała pani Tachecí – jakąś próbę?

– Próbę generalną, premierę i ostatnie przedstawienie – powiedział docent Šimsa.

– I to się opłaca?

– Zależy komu – powiedział docent Šimsa, wyszczerzając w uśmiechu zęby. – Nam trzem się opłaciło, dwóm nie. No to za nich!

Nie było wątpliwości, że z niego dowcipniś co się zowie. Profesor Vlk i pani Tachecí śmiali się razem z nim. Doktor Tachecí, który też miał już pusty kielich, dopiero w ostatniej chwili spostrzegł, że docent Šimsa znowu mu nalewa.

– Panowie – powiedział po raz trzeci.

Miał zamiar wystąpić nader kategorycznie, ale z ust wyrwał mu się jedynie szept.

– Macie państwo piękne mieszkanie – z uznaniem powiedział profesor, podchodząc do okien. – Tylko okolica trochę nieprzyjemna.

Z jednego okna widać było jedynie okna stojących naprzeciw domów, z drugiego – pole poza osiedlem, gdzie rzucało się w oczy wysypisko śmieci, z góry wyglądające jak rozprute materace.

– W nieskończoność powtarzam mężowi – powiedziała pani Tachecí, nie spuszczając z profesora zachwyconego spojrzenia – że dopóki Lízinka była dzieckiem, miało to swoje dobre strony, ale teraz, kiedy dojrzewa, człowieka po prostu oblatuje strach.

– Kobieta umie się bronić lepiej niż mężczyzna – powiedział docent. – Mężczyźni to tchórze. Na kobietę potrzeba czasem aż czterech.

– No, a jak jest ich czterech?

– To może się jeszcze modlić – uśmiechnął się docent Šimsa.

– Ja – powiedziała pani Tachecí – kazałabym ich żywcem obedrzeć ze skóry!

Profesor Vlk nachmurzył się.

– Ale, ale! – powiedział surowo. – I byłoby to sprawiedliwe?

Pani Tachecí zamarła.

– Jak to? – zapytała z wyraźną konsternacją. – Czyżby po to matka rodziła i hołubiła swoją córkę, żeby potem bezkarnie zgwałciło ją czterech chuliganów?

– Ach tak! – powiedział profesor i jego twarz zaraz się rozpogodziła. – Nie zrozumiałem w pierwszej chwili, kogo ma pani na myśli. W tym przypadku ma pani oczywiście rację. Kara obdzierania ze skóry została u nas nawet wprowadzona – przez króla Władysława w szesnastym stuleciu.

– No to za króla Władysława – powiedziała pani Tachecí, wdzięczna za obrócenie w żart chwilowego nieporozumienia.

– Za króla Władysława! – z radością podchwycił toast profesor Vlk i wstał, żeby stuknąć się kieliszkiem z nią i jej mężem.

Doktor Tachecí machinalnie wypił, a docent Šimsa nalał mu ponownie z konfidencjonalnie pochwalnym mrugnięciem.

– Król Władysław – ciągnął profesor – był w ogóle ciekawym człowiekiem. W roku 1509 skazał pewnego przestępcę na wystrzelenie z armaty. Niestety ani jedna, ani druga kara nie przyjęła się u nas.

– Ja – powiedziała pani Tachecí z zapałem – wprowadziłabym je i dziś przeciw takim typom.

Piła równie rzadko jak jej mąż i oto stwierdziła, że wiele traciła. Alkohol pomnażał radość z sukcesu córki, a towarzystwo obu mężczyzn wyzwalało myśli, które u boku doktora Tachecíego pozostawały niewypowiedziane.

– Ja – kontynuowała – obdzierałabym ich żywcem ze skóry osobiście i wszystkie matki całowałyby mnie za to po rękach. Szkoda, że nie jestem mężczyzną!

Jej mąż w proteście wzniósł nieśmiało rękę. Przypadkiem trzymał w niej kielich. Profesor natychmiast podniósł swój i szkło zadzwoniło o szkło.

– Słusznie, panie doktorze! – powiedział z podziwem. – To się aż prosi o toast za zdrowie pańskiej małżonki.

Doktor Tachecí wstał, wypił i usiadł, chociaż nie bardzo wiedział, dlaczego to robi. Pozostałe trzy osoby stały nadal.

– Łaskawa pani – powiedział profesor Vlk – podobnie zapewne myśli każda normalna kobieta, ale rzadko która ma odwagę to wypowiedzieć. Któż inny, jeśli nie kobiety, tworzyły doborową kadrę stałej publiczności pod gilotyną, jak świadczą o tym ryciny z epoki. Ale nawet rewolucja francuska, która podniosła egzekucję do rangi uroczystości państwowej, nie wyrugowała największej niesprawiedliwości: równouprawnienie ominęło jedną jedyną dziedzinę ludzkiej aktywności, i to właśnie tę, podczas której człowiek najpełniej jest człowiekiem. Następnie przez bite dwieście lat –

profesor Vlk wyzbył się swojej powściągliwości i zaczął przypominać raczej romantycznego wieszcza

– aż do dzisiaj przywilej czynienia zadość najsurowszym rozstrzygnięciom prawa pozostał, bez logicznego uzasadnienia, w rękach mężczyzn. Przez te wszystkie lata wykonywanie wyroków pozbawione było kobiecej zimnej krwi i błyskotliwości, ba, nawet wtedy, kiedy same niewiasty musiały dać gardło, nie miały prawa przyjąć śmierci z kobiecej ręki. Jakaż niesprawiedliwość i –

profesor Vlk przez moment szukał odpowiedniego słowa

– zacofanie w czasach, kiedy kobiety kierują statkami kosmicznymi i stojąc na czele państw, prowadzą wojny. Tym większa nasza radość, że to właśnie nas czworo, a nie kto inny, tak, my jako pierwsi możemy powitać dopełnienie się czasów nowożytnych. Dzięki oświeconym jednostkom, które tej idei poświęciły całe życie…

– Dzięki panu, profesorze! – przerwał mu z podziwem docent Šimsa.

– Nie, nie, kolego – powiedział profesor Vlk nie bez wzruszenia, ale kategorycznie – my jesteśmy tylko marynarzami umarłych kapitanów, oni wytknęli cel, a my możemy z bocianich gniazd zawołać: Ziemia! Nasz fach po raz pierwszy w swej historii otrzymał odpowiednie miejsce, gdzie może się rozwijać w warunkach podobnych tym, w jakich rozwijają się profesje o wiele, wiele młodsze. Co więcej: jeśli 21 stycznia 1790 roku upamiętnił się jako dzień, w którym francuskie Zgromadzenie Narodowe ogłosiło równość wobec egzekucji, to dzień dzisiejszy przejdzie do historii jako dzień, kiedy zapanowała równość egzekutorów. Oto i ona! –

wykrzyknął serdecznie, gdy otworzyły się drzwi i do pokoju weszła Lízinka, której bladą cerę leciutko zaróżowiło przeżyte napięcie.

– Oto ona, nasza przyszła pierwsza wykonatorka i z największym prawdopodobieństwem również pierwsza

7

kacica świata.

Ostatnich słów pani Tachecí już nie słyszała, bo też nie musiała ich słyszeć. Przytłoczona wrażeniami, podeszła do córki, objęła ją i przycisnęła jej drobną twarz do swoich pełnych piersi.

– Lízinko moja! – powiedziała przez łzy. – Dziewuszko moja złota, nawet nie wiesz, jaka jestem szczęśliwa!

Profesor Vlk skinął na docenta Šimsę, żeby ponownie napełnił kieliszki.

– No, panie doktorze – powiedział – to przecież dobry powód, żeby się napić!

Doktor Tachecí parsknął śmiechem.

– To dobre! – powiedział. – To się panu udało! A to się panu udało! A to dopiero się panu udało!

Śmiał się coraz głośniej, aż dostał czkawki. Chociaż wyraz jego twarzy się nie zmienił, wyglądało to tak, jakby płakał.

Docent podszedł do niego z nieskrywanym zamiarem trzepnięcia go w plecy. Ale profesor był szybszy. Chwycił go za rękę i powiedział ostrzegawczo:

– Nie, kolego, lepiej nie!…

Šimsa spojrzał mimo woli na swoją dłoń, której ostre kanty zdradzały rzetelny trening karate, i przepraszająco kiwnął głową. Doktor Tachecí krztusił się i płakał ze śmiechu. W końcu zorientował się, że grozi mu uduszenie, i spróbował wstać. Poczekał, aż rozhuśtany pokój się uspokoi, po czym skoncentrował się, żeby przez prześwit między dwiema karmazynowymi marynarkami przedrzeć się do przedpokoju.

Na chwilę się stropił, widząc, że znalazł się w zimowym krajobrazie pełnym saneczkujących dzieci, ale szybko zdał sobie sprawę, że opiera się czołem o ramę obrazu Josefa Lady. Zamknął oczy i przesuwał głowę, aż dotknęła ściany przedpokoju, która niczym tor kolejowy doprowadziła go do łazienki.

Tam zdjął marynarkę i powiesił ją tuż przy wieszaku. Następnie skrupulatnie przesunął krawat aż na plecy, żeby go nie zamoczyć, pochylił się nad wanną i po omacku odkręcił kurek prysznica. Kiedy zimny strumień orzeźwił mu potylicę, otworzył oczy. Przed sobą miał kolejny obraz, tym razem martwą naturę z kurą i karpiem. Podczas gdy woda po krawacie spływała mu w spodnie, usiłował sobie przypomnieć, kto to namalował i jak się dostało do wanny. W końcu dotarło do niego, że to nie obraz, ale naprawdę

8

martwy karp i kura z poderżniętym gardłem.

– Wynocha! – zawołał doktor Tachecí, kiedy znowu zjawił się na progu pokoju. Z włosów, koszuli i spodni ściekała mu woda, ale poza tym wyglądał nadspodziewanie trzeźwo. Lízinka grzecznie siedziała na krześle matki, która rozłożyła właśnie na stole ich ślubny serwis do kawy i zabierała się do krojenia babki marmurkowej.

– Rany boskie, Emilu – powiedziała pani Tachecí z przerażeniem. – Jakże ty… no nie, co ty masz w ręku?

– Kurę – powiedział jej mąż – a ty milcz! Pan jest profesorem? – spytał Vlka.

– Owszem, panie doktorze – powiedział Vlk.

– Profesorem czego? – spytał doktor Tachecí.

– Jestem profesorem nauk egzekutorskich – Vlk, a to jest docent nauk egzekutorskich Šimsa.

– Jesteście katami! – powiedział doktor Tachecí mściwie.

– Nasze dyplomy, panie doktorze – powiedział profesor Vlk z godnością – są równie dobre jak pański.

– Jesteście katami! – zawołał doktor Tachecí. – Przyszliście prosto z pracy!

– Emilu, opamiętaj się! – zawołała jego żona.

– Cicho bądź! – krzyknął jej mąż. – I pan śmie mi proponować, żeby moja córka mordowała ludzi?!

Profesor Vlk wstał. Nie przypominał już ani wiejskiego lekarza, ani romantycznego wieszcza. Odcień jego marynarki zapachniał krwią. Zdawało się, że lada chwila wybuchnie, a godło państwowe nadawało jego gniewowi ponadindywidualny wymiar.

Doktor Tachecí nie przestraszył się jednak. W krytycznej chwili dorósł wreszcie do roli ojca, a obrona własnego maleństwa dodaje więcej sił niż interes państwa. Choć nigdy w życiu się nie bił, był gotów uderzyć przeciwnika martwą kurą.

Vlk był zbyt dobrym psychologiem, żeby umknęło to jego uwagi. Zmienił zamiar i podszedł do regału z książkami.

– Pozwolą państwo? – spytał zwięźle i nie czekając na odpowiedź, wyjął drugi z ośmiu tomów, których grzbiety tworzyły z daleka widoczną całość.

– Mógłbym tu cytować cały szereg wybitnych w swojej specjalności umysłów – powiedział – ale ograniczę się do zdania tych, których i pan uznaje, panie doktorze. Aleksandra Dumasa bez wątpienia nie oskarżyłby pan o to, że usiłuje zawładnąć duszą pańskiej córki. Przekonajmy się zatem, co on mówi na stronie 381 drugiego tomu Trzech muszkieterów:

„Gdy znaleźli się nad brzegiem rzeki, kat podszedł do Milady i związał jej ręce i nogi.

Wówczas przerwała ciszę i zawołała:

– Jesteście nikczemni, jesteście nędzni mordercy, w dziesięciu zabijacie jedną kobietę.

– Nie jesteś kobietą – rzekł zimno Atos. – Nie należysz do rodzaju ludzkiego, jesteś demonem, który uciekł z piekieł i którego odeślemy do piekieł z powrotem.

– Ach, cnotliwi panowie! – rzekła Milady. – Zważcie, że ten, kto dotknie włosa na mej głowie, sam stanie się mordercą.

– Kat może zabijać, nie stając się mordercą, pani – rzekł mężczyzna w czerwonym płaszczu, uderzając ręką po szerokim mieczu. – To ostatni sędzia, to –

profesor Vlk zamknął tom i odłożył go na półkę

– wszystko”1. Pan wszelako jest teoretykiem, panie doktorze, i może pan zauważyć, że postać powieściowa wyraża jedynie poglądy autora. Ale wobec tego niech pan odłoży emocje na stronę i uda się ze mną na pole nauki. Użył pan terminu „kat”, żeby dać wyraz swojej pogardzie. A przecież właśnie ów termin i właśnie dla pana winien być dowodem na to, że kat wchodzi w nasze dzieje jako wysłannik dużo wcześniejszych, dawnych kultur. Przecież raptem dwa ze wszystkich słowników etymologicznych usiłują zaledwie odgadywać pochodzenie tego słowa. Václavowi Machekowi wydaje się, że słowo „kat” jest tożsame z rosyjskim „chwat”, czyli jest to „człowiek bystry, zręczny, śmiały”. Josef Holub i František Kopečný sądzą nawet, że „kat” pochodzi z niemieckiego Gatte – „współtowarzysz, przyjaciel”, a dla porównania przywołują terminEhegatte –

ciągnął profesor Vlk

– czyli „małżonek”. Nowożytną genezę tych funkcji zapewne najlepiej naświetla dzieło pod tytułem Początki katów i oprawców, autor Rudolf Rauscher, pierwsza drukarnia Lwów 1930, gdzie mówi się, cytuję: „[…] początki rzemiosła egzekutorskiego sięgają u nas XIII stulecia. Egzekutorzy byli to accusatores pubblici, ustanowieni przez króla Przemysła Ottokara II, wywodzący się wyłącznie ze starych rodów szlacheckich, którzy stopniowo stali się i sędziami, i wykonawcami wyroków”. Z pewnością nie uszło pańskiej uwagi, panie doktorze, że w trójjedynej postaci reprezentują oni cały wymiar sprawiedliwości, a dopiero sto lat później pierwszą szkołę wyższą opuści pierwszy doktor praw. Jeśli chce pan dowodu jeszcze bardziej przekonującego, to proszę przewertować Majestas Carolina, gdzie w artykule 90 mówi się, co następuje:

„Querimoniarm contra procuratores nostros sive provinciarium iustitia rios, qui vulgariter dicuntur –

tu profesor Vlk powiedział z naciskiem

– oprawczones”. Dla pana wszakże, podobnie jak dla zbrodniczej Milady, kat, oprawca czy, mówiąc urzędowo, wykonator pozostał po prostu mordercą. Jakże odmienną postawę zajmuje pański kolega Joseph de Maistre, kiedy w swoich Soirées de Saint Petersbourg ou Entretiens sur le gouvernement temporel de la Providence już w roku 1921 prezentuje słynne studium o kacie, którego bodaj urywek zacytuję: „[…] wypadkową tej strasznej prerogatywy […]”, prerogatywa to –

tłumaczył profesor Vlk, zwracając się do Lízinki

– wyłączny przywilej władcy, wykluczający współdecydowanie ludu, na przykład prawo karania przestępców, no więc jej wypadkową, cytuję dalej: „[…] jest konieczność istnienia człowieka, którego zadaniem byłoby dosięgnąć zbrodni karami określonymi przez ludzką sprawiedliwość; i człowieka takiego rzeczywiście spotykamy wszędzie, choć nie potrafilibyśmy wyjaśnić, jak to jest możliwe; rozum bowiem nie znajduje w naturze człowieka żadnego motywu, który mógłby go skłonić do wyboru tego fachu. Czym jest więc ta niepojęta istota, która od wszelkich zatrudnień przyjemnych, popłatnych, uczciwych, a nawet zaszczytnych stawia wyżej zajęcie polegające na torturowaniu i uśmiercaniu bliźnich? Czy głowę, serce ma takie same jak my? Czy może jest w niej coś szczególnego, obcego naszej naturze? Co do mnie, nie wątpię o tym. Zewnętrznie istota ta niczym się od nas nie różni; przychodzi na świat tak jak my; ale jest to istota wyjątkowa, która w rodzinie ludzkiej musi pełnić szczególną funkcję. Stworzona została jak –

ciągnął profesor Vlk

– świat”, koniec cytatu. Proszę mi nie brać za złe ewentualnych drobnych niedokładności, które zresztą mogą dotyczyć co najwyżej składni, ponieważ właśnie z tego tematu się habilitowałem, a niebawem powinienem wykładać go –

tu zwrócił się do pani Tachecí

– pani córce. Wyjątkowo pięknie sformułowany został w tym dziele fragment przedstawiający stosunek egzekutora do pracy. Cytuję: „[…] przychodzi na plac publiczny, zapełniony po brzegi stłoczonym i coraz bardziej podniecającym się tłumem. Rzucają mu truciciela, ojcobójcę, bluźniercę; chwyta go, rozciąga jego ciało, przywiązuje do krzyża, pozostającego jeszcze w pozycji horyzontalnej, po czym wznosi dłoń: nastaje straszna cisza, nic nie słychać oprócz krzyku kości trzaskających pod drągiem i jęków ofiary… Skończył: serce mu bije, ale z radości; gratuluje sobie w duchu: Nikt nie łamie kołem lepiej –

ciągnął profesor Vlk

– ode mnie”. Po tym sugestywnym opisie układa de Maistre słynną na cały świat apoteozę, która powinna stanowić credo życiowe każdego kata i wobec tego jej znajomość będzie obowiązywać na egzaminie –

powiedział profesor Vlk, zwracając się do Lízinki

– na pamięć i na wyrywki. Cytuję: „Wszelka wielkość, wszelka władza, wszelka subordynacja świata opiera się na kacie; jest on grozą i spoiwem społeczności ludzkiej. Usuńcie ze świata ten niepojęty czynnik; z miejsca ład przemieni się w chaos, runą trony, znikną społeczeństwa. Bóg, który jest autorem suwerenności, jest też twórcą kary: umieścił naszą ziemię na tych dwu biegunach i na nich każe obracać się światu”. Pan –

powiedział profesor Vlk, zwracając się do doktora Tachecíego bez cienia wyrzutu czy drwiny

– panie doktorze, jest z pewnością, jak można z pańskiej postawy wnosić, zwolennikiem tezy Jana Jakuba Rousseau: „Człowiek z natury jest dobry, demoralizuje go społeczeństwo”, na której to tezie został zbudowany cały tak zwany humanizm europejski. Nie przypadkiem już w roku 1764, czyli ledwo dwa lata po wydaniu Umowy społecznej Rousseau, wychodzi w Monako sławetny pamflet Cesarego Beccarii Dei delitti e delle pene, czyli –

tłumaczył profesor Vlk, zwracając się do pani Tachecí

– O przestępstwach i karach, dowodzący za pomocą skleconych na siłę konstrukcji logicznych, że ludzkie życie nie należy do dóbr, którymi wolno dysponować społeczeństwu, i jako pierwszy wysuwający postulat zniesienia kary śmierci. Aliści, jak powiada Goethe, „Grau, teurer Freund, ist alle Theorie und grün des Lebens goldner Baum”, czyli –

tłumaczył profesor Vlk, zwracając się do Lízinki

– „szara jest wszelka teoria, zielone zaś życia złote drzewo”! La Révolution, urzeczywistniając Janajakubową teorię nowego społeczeństwa, obeszła się kolejno bez Marata, Dantona i Robespierre’a, jak też – tak jest – i bez samego Jana Jakuba, ale nie obeszła się bez człowieka, który stuletnie społeczeństwo zlikwidował praktycznie w ciągu trzech lat, a był to citoyen Henri-Clément Sanson, kat rewolucyjnego Paryża. To on jest bohaterem słynnych Mémoires pour servir à l’histoire de la révolution française, które nawet podpisał jako autor; i dopiero później się okazało, że użyczał swego szyldu początkującemu literatowi o nic niemówiącym nazwisku –

ciągnął profesor Vlk

– Honoré de Balzac. Od niego zaczyna się wspaniała galeria portretów egzekutorów, którą wzbogaca swoimi arcydziełami zarówno Szkot Walter Scott, jak i Czech Karel Hynek Mácha, którego powieściowy fragment Kat ukazuje bohatera wręcz jako ostatniego potomka królewskiego rodu Przemyślidów. „Był wysoki, szczupły – pisze Mácha – czarne kędzierzawe włosy, żadną czapką nieopięte, kryły całe czoło, aż po gęste brwi, pod którymi z głębi orbit płomiennie iskrzyło się dwoje oczu; także resztę twarzy czarny włos zarastał. Nad czarnym przyodziewkiem powiewał czerwony płaszcz, a na lędźwiach miał w poprzek przewieszony –

cytował profesor Vlk, a pani Tachecí się zdawało, że opisuje swoją fotografię z lat studenckich

– szeroki miecz z długą rękojeścią”. Nawiasem mówiąc, myślę, że Karel Krejčí myli się w swoim studium Symbol kata i skazańca w dziele Máchy, uznając zbliżenie typu króla z typem kata za objaw zakłóconego porządku społecznego. Wręcz przeciwnie: w obosiecznym oksymoronie ich wzajemnego tytułowania się – „Królu kacie!” i „Kacie królu!” – pobrzmiewa znana nam z de Maistre’a biegunowość obu podstawowych funkcji społecznych. Taką postawę prezentują odpowiedzialni artyści, zwłaszcza Franz Kafka i Pär Fabian Lagerkvist w swoich genialnych dziełach, w przypadku tego ostatniego najzupełniej logicznie nagrodzonych Nagrodą Nobla. Taki jest prawdziwy obraz kata, a jeżeli nawet znalazły się jednostki, które okazały się niegodne tego wizerunku, to jeszcze nie upoważnia to pana jako uczonego do potępiania w czambuł ogromnej pracy, jaką tysiące solidnych katów w ciągu całych pokoleń wykonały dla ojczyzny i ludzkości. Przecież, z ręką –

ciągnął profesor Vlk, zwracając się do doktora Tachecíego, a w jego głosie po raz pierwszy zabrzmiała subtelna ironia

– na sercu, nie każdy absolwent wydziału filozofii zostanie Schopenhauerem, nieprawdaż, panie doktorze? A już niejeden z nich jak najsłuszniej skończył właśnie w rękach kata, którego znaczenia nie pomija żaden poważniejszy słownik encyklopedyczny. Zacytuję bodaj jeden z nich, Meyers Neues Lexikon Lipsk 1964, hasło Scharfrichter: „Osoba z racji swojego zawodu wykonująca na skazańcach wydane przez sąd wyroki śmierci w formie ustanowionej przez prawo”. To, i tylko to, miałaby wykonywać również pańska córka. Nie chodziło więc o –

ciągnął profesor Vlk, zwracając się do doktora Tachecíego, a w jego głosie po raz pierwszy zabrzmiał lekki wyrzut

– mordowanie ludzi, lecz o to, żeby otworzyła się przed nią najbardziej być może rozwinięta, a w każdym razie najpopularniejsza dziedzina działalności ludzkiej, o wiele starsza niż medycyna czy prawo, nie mówiąc już o filozofii. Ja, obecny tu kolega –

ciągnął profesor Vlk, zwracając się do docenta Šimsy

– i inni pedagodzy zamierzaliśmy przekazać jej bogate wiadomości, które – na co zwróciłem już uwagę w swojej małej improwizacji – stanowią jeden z fundamentów cywilizacji. Chcieliśmy jej też przekazać swoje bogate doświadczenie praktyczne, ażeby capital punishement, jak trafnie mówią Anglicy – „absolutna kara”, nie stała się fachem dyletantów, ale ponownie domeną najlepszych synów, a teraz i najlepszych córek swojego stulecia. Jeżeli jest pan –

ciągnął profesor Vlk, zwracając się do doktora Tachecíego

– panie doktorze, prawdziwym humanistą, to nie wolno panu zamykać oczu na fakt, że podczas każdej większej akcji, czy jest to lokalna rewolucja, czy wojna światowa, mnóstwo ludzi traci życie i odbierają im je osoby, dla których wieszać znaczy po prostu wieszać. Tylko że – proszę mi wierzyć! – to dosyć duża różnica, czy stryczek z miejsca złamie panu kark, czy też przez kwadrans powoli pana stranguluje, tak że może się pan zamęczyć na śmierć. Dzisiaj na przykład kolega Šimsa pracował tak zręcznie, że lekarz mógł urzędowo stwierdzić zgon jego podopiecznego po dwudziestu ośmiu sekundach.

– Pan był o trzy sekundy lepszy! – powiedział docent Šimsa z podziwem.

– Zresztą nigdzie – szybko ciągnął dalej profesor Vlk z dżentelmenerią człowieka, któremu obca jest wszelka próżność – nie jest powiedziane, że musi wykonywać wyroki. Może się po maturze poświęcić teorii. Ale nawet gdyby została czynną kacicą, nikt od niej nie może wymagać, ażeby kogoś, dajmy na to, rwała kleszczami czy łamała kołem. Będzie egzekwować jedynie kary, które w dzisiejszym cywilizowanym świecie przewiduje prawo. Jeżeli pominąć rozstrzeliwanie, tradycyjnie już zarezerwowane dla wojskowych, stosujemy obecnie w Europie tylko garotę, gilotynę i stryczek. Ameryka pierwsza wyszła naprzeciw kacicom, wprowadzając egzekucje za pomocą elektryczności i gazu, do których kobiety są –

ciągnął profesor Vlk, zwracając się do pani Tachecí

– przyzwyczajone w każdej nowoczesnej kuchni. Można powiedzieć, że kat oddaje dziś ubranie robocze do pralni o wiele rzadziej niż robotnik swój kombinezon. To wszystko –

ciągnął profesor Vlk, zwracając się do doktora Tachecíego

– co chciałem powiedzieć w związku z pańską uwagą, teraz –

powiedział, zwracając się do docenta Šimsy i spoglądając na zegarek, który wskazywał godzinę za cztery czwartą

– już pójdziemy. Nie, nie, łaskawa pani –

dodał jeszcze, kiedy zauważył, że matka Lízinki nabiera powietrza, ażeby opowiedzieć się po jego stronie, w sposób z pewnością dużo mniej fachowy, ale za to dużo bardziej płomienny

– pani małżonek ma święte prawo w spokoju rozważyć moje argumenty i uznać je albo za tak błahe, że nie są warte naukowej dysputy, albo przeciwnie – za tak ważkie, że o przyjęcie waszej córeczki poprosi nas pisemnie. My bowiem, panie doktorze, też mamy święte prawo do wybrania tych spośród ubiegających się o przyjęcie, którym nie będzie brakować również odpowiedniego zaplecza domowego. Wielu zasłużonych katów nie wiem, co dałoby za to, żebyśmy przyjęli ich latorośle. Jeżeli chcemy skończyć definitywnie z przezwyciężoną już tradycją rodzinnego rzemiosła i dajemy szansę także dzieciom językoznawców, to musimy mieć pewność, że ta koncepcja w pełni się obroni praktycznymi rezultatami. Stanowczo nie możemy ryzykować, że właśnie pierwsza kacica świata będzie narażona na niezrozumienie ze strony własnego ojca. Gdyby miała mieć jeszcze i takie problemy, to każdy delikwent pięknie by jej podziękował. Tak więc proszę pozwolić nam się teraz –

profesor Vlk pocałował panią Tachecí w rękę i zachęcająco uśmiechnął się do Lízinki

– pożegnać.

Potem przyjaźnie wyciągnął dłoń do doktora Tachecíego.

– Ach, przepraszam – powiedział.

Wziął z jego prawicy martwą kurę i podał ją pani Tachecí.

– Po takim napięciu – powiedział – obfita kolacja z pewnością będzie państwu smakować. Przystawkę znajdziecie w wannie.

– Przecież – powiedziała pani Tachecí rwącym się głosem – przy tym wszystkim nie będziecie panowie jeszcze ponosić wydatków!

– Ależ jakie tam wydatki – powiedział profesor Vlk – łaskawa pani! Jest taka piękna stara tradycja, że ostatni posiłek zamawiają skazańcy u katów; po niemiecku trafnie nazywa się to Henkersmahlzeit. Za to my mamy prawo do wszystkiego, co zostaje.

– A oni z reguły zjedliby oczyma wszystko – powiedział wesoło docent Šimsa – a że w dodatku jest to gratis, więc każą sobie zastawić cały stół, tylko że potem zawsze apetyt im przechodzi. Pozwoli pani, że zabiorę z łazienki nasze naczynia i bagaże?

Doktor Tachecí, zupełnie zgnębiony, widział jeszcze jak przez mgłę, że jego żona podaje profesorowi Vlkowi płaszcz. Docent Šimsa, dziękując za oferowaną pomoc, ubrał się sam. Obaj goście nietaktowne zachowanie gospodarza skwitowali pełnym zrozumienia uśmiechem. Profesor ceremonialnie się ukłonił.

– Nie mamy zwyczaju mówić „do widzenia” – powiedział – ale w tym przypadku nie możemy bodaj nie powiedzieć: do szybkiej współpracy!

– Wybaczcie, panowie – powiedziała pani Tachecí – ale mężowi to się tak tylko powiedziało.

Lízinka grzecznie dygnęła.

– Aha – powiedział docent Šimsa, który już trzymał bagaże – jeszcze momencik!

Postawił blaszaną bańkę, ukląkł nad walizką i otworzył ją. Pośród haków, młotków i rzemieni leżał zwinięty sznur konopny. Swoim szczególnym scyzorykiem odciął jakieś trzydzieści centymetrów i podał dziewczynie, jak gdyby wręczał jej kwiat.

– Na szczęście, panno Lízinko! – powiedział dwornie. – Jeszcze ciepły!

Jego gest był tak sugestywny, że Lízinka omal prezentu nie powąchała.

Potem obaj goście przytknęli białe rękawiczki do czarnych kapeluszy i wyszli.

Jeszcze nim przebrzmiały na schodach ich kroki – a zatem i oni musieli słyszeć dobiegające z mieszkania dźwięki – pani Tachecí z kurą w ręku weszła do sypialni, trzasnęła drzwiami i przekręciła klucz w zamku. Doktor Tachecí został sam z córką.

Miał ją więc teraz całkowicie w sferze swojego oddziaływania intelektualnego, ale siła, która jeszcze przed chwilą pozwoliłaby mu po raz pierwszy w życiu walczyć choćby i fizycznie, wyparowała gdzieś bez reszty. Zdobył się tylko na jedno: ujął Lizínkę pod brodę i uniósł ku sobie jej dziecięce oczy.

– Lízinko – szepnął z żarem – my dwoje zawsze byliśmy sprzymierzeńcami i nigdyśmy siebie nie okłamywali. Powiedz mi więc teraz, ale szczerze, czy rzeczywiście mogłabyś uśmiercać ludzi?

Lízinka szczerze wzruszyła wątłymi ramionkami.

– Lízinko – powiedział doktor Tachecí zdruzgotany – czy ty, moja córeczka, wolałabyś być kacicą niż dajmy na to uczciwą piekarką lub ogrodniczką?

Lízinka szczerze

9

kiwnęła ponętną główką.