Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Kampucza, godzina zero

Kampucza, godzina zero

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-941461-8-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Kampucza, godzina zero

Tuż po upadku reżimu Czerwonych Khmerów, na początku 1979 roku, Zbigniew Domarańczyk przekracza granicę zamkniętej od czterech lat, umęczonej i straumatyzowanej Kambodży. To nie sławny na cały świat włoski reporter Tiziano Terzani wjechał wtedy pierwszy do Kambodży - jak sam twierdził. To był nasz Domarańczyk. Nowe władze wydają mu wizę wjazdową nr 1. Polski operator kamery oraz dźwiękowiec dostają wizy nr 2 i 3.

Reżim Czerwonych Khmerów dokonał jednego z największych ludobójstw w nowożytnej historii świata. Autor książki rozmawia z ocalałymi i sam siebie pyta, jak to się mogło stać. Docieka dlaczego zabijano z tak niebywałym okrucieństwem. To pytanie nie daje mu spokoju.

"Buty. Dziesiątki, setki, tysiące butów. Dużych i małych. Męskich i damskich. Eleganckich skórzanych trzewików i zdartych łapci z bambusowego łyka. Dlaczego niezdjęcie butów z nóg uznane zostało za jedno z najcięższych przestępstw, karane natychmiast wykonywanym wyrokiem śmierci?".

Kampucza, godzina zero” to przede wszystkim relacja z „wyzerowanego” kraju, stawiającego pierwsze kroki po ustaniu czteroletniego terroru i wymordowaniu jednej piątej obywateli. Trudno nie dostrzec analogii między wiejskimi komunami a nazistowskimi, sowieckimi albo północnokoreańskimi obozami zagłady. Reportaż Domarańczyka jest opowieścią o powtarzalności zła.

Polecane książki

Sensacja! Groteska! Absurd! A w tym wszystkim Marlena z nożem w głowie, wodzisławska mafia, zakochany Czech oraz pewna dziwaczna służąca… Drogi wszystkich złączą się w gonitwie do grobu. Nie tylko do jednego! W szpitalu, do którego trafia Marlena, dosyć często umierają ludzie, a ona sama niespodziew...
Zdecydowana większość organizacji non-profit nie prowadzi działalności gospodarczej. Za 2014 rok będą one mogły sporządzić sprawozdanie finansowe z uwzględnieniem uproszczeń przewidzianych dla jednostek mikro, jeśli organy zatwierdzające ich sprawozdania podejmą taką decyzję....
Ebook „Francuski, ucz się podróżując – Diukowie Sully. Gramatyka.” zawiera 40 zdań nawiązujących tematycznie do treści broszurki „Benedyktyni i diukowie znad Loary”. Każde zdanie jest dokładnie opisane i zawiera wyjaśnienia dotyczące wymowy oraz konstrukcji gramatycznej. Szczególny nacisk zo...
Komentarz zawiera analizę 31 ważnych i kontrowersyjnych wyroków w sprawach podatkowych wydanych przez sądy polskie i Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej. Celem książki jest zaprezentowanie stanowiska sądów w konkretnych sprawach wraz z rekonstrukcją sposobu ich rozumowania. Ma to na celu znal...
Publikacja omawia najważniejsze zagadnienia dotyczące dokonywania potrąceń z wynagrodzeń i wierzytelności przysługujących pracownikom i innym zatrudnionym osobom. Porusza praktyczne kwestie współpracy pracodawcy z komornikiem i administracyjnym organem egzekucyjnym w zakresie sporządzania pi...
Poradnik do gry Naruto Shippuden: Ultimate Ninja Storm 3: Full Burst zawiera opisy walk z bossami, którzy są dostępni w grze, wraz z licznymi ilustracjami z samej rozgrywki. Do każdego opisu dodano także porady odnośnie sposobu na pokonanie danego bossa. Oprócz tego czytelnik może znaleźć tutaj pora...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Zbigniew Domarańczyk

ZAMIAST WSTĘPU

1.

Lot przez dwa kontynenty, akurat w tamtym kierunku zawsze z książką Zbigniewa Domarańczyka Kampucza, godzina zero, dwie przesiadki, kilka stref czasowych do przodu, a tu na koniec taki numer. W ciasnej i dusznej hali przylotów – tłum. Z tysiąc ludzi. Przylecieliśmy do Siem Reap ostatnimi tego dnia samolotami i mieliśmy nadzieję na prysznic, na szklaneczkę czegoś zimnego, na khmerski amok z krewetkami albo z barakudą. Nic z tego. Spływaliśmy potem przez kolejne dwie godziny – czekaliśmy na wizę i sprawdzenie paszportów. Kilku panów w mundurach, ani uśmiechniętych, ani groźnych, też zmęczonych stawianiem pieczątek, ludzie lądują i lądują, pokazywaniem każdemu, jak przyłożyć palce do skanera: cztery prawej dłoni, potem kciuk, cztery lewej, kciuk. I zdjęcie twarzy, bo to papierowe dane przed chwilą do wizy najwyraźniej nie wystarcza. A jeszcze co chwilę omijali nas jacyś uprzywilejowani z końca sali, ci, co dopiero wylądowali, swoim cwaniactwem lekko zawstydzeni, nie, że z małymi dziećmi, i nie, że się wpychali na tak zwanego chama, niech Budda broni! Działo się to za przyzwoleniem wyższych rangą mundurowych, a nawet z ich inicjatywy. Zamiast pomóc kolegom wbijać stemple do tysiąca paszportów, wchodzili w tłum i dyskretnie zagadywali najbardziej zmęczonych lub zniecierpliwionych. Pięć dolarów, dziesięć – różne po sali krążyły informacje.

Niektórzy turyści, odwiedzając biedniejsze kraje, pozwalają sobie na coś, czego u siebie nigdy by nie zrobili. Na przykład dają łapówki. Na swój udział w korupcji niektórzy mają gotowe usprawiedliwienie: policjant zarabia tu siedemdziesiąt dolarów miesięcznie, z tego ma utrzymać rodzinę? Czy drobne włożone mu do kieszeni nie są pomocą dla jego dzieci?

Kambodża, jedno z najbiedniejszych państw Azji, otwiera się na turystów. Są do wzięcia zza miedzy – z Tajlandii. Dobrze byłoby, aby jak najliczniej zahaczali i o królestwo Khmerów. Zwłaszcza że na lotniskach wszystko zwykle trwa tu krócej. Ja akurat miałem jakiegoś pecha. Warto przyjechać: życzliwi gospodarze, prastary Angkor, gęste dżungle, potężny Mekong, wibrujące życiem Phnom Penh, piaszczyste wybrzeże, wyspy. I umarli. Ci, którym Organizacja rozkazała założyć ręce na kark i wejść w gąszcz. Po raz pierwszy czytałem o nich, kiedy miałem kilkanaście lat i z półki rodziców zdjąłem książkę Domarańczyka. Zamieszkała we mnie na lata. Więc kiedy po latach wybrałem się wreszcie do Kambodży, miałem przy sobie jej pierwsze, już pożółkłe wydanie.

I teraz je mam, kiedy siedzę na gwarnym bulwarze w Phnom Penh, przy kufelku angkora. Lubię to kolorowe i zielone miasto: ludzie z uporem i jakąś niebywałą energią podnoszą się do godziwego życia. Nie jest łatwo. W zeszłym roku (2014), gdy demonstrowały tu szwaczki, władza otworzyła ogień. Zabito kilka osób.

Najbliższy czas będzie trudny. Zbliża się okrągła, czterdziesta rocznica upadku Phnom Penh. To był początek ludobójstwa. W cztery lata – prawie dwa miliony ludzi. Trzeba będzie do nich powrócić. Z tą pamięcią się zmierzyć.

Próbuję sobie wyobrazić tę chwilę przed nieodwracalnym: jest początek 1975 roku, oblężona od miesięcy stolica, ostrzeliwana, ciemna, brakuje prądu, paliwa, jedzenia. Mekong – główny szlak transportowy – zaminowany. Drogi zablokowane. W ciągu ostatnich lat Czerwoni Khmerzy rośli w siłę, zdobywali prowincję za prowincją, teraz kontrolują niemal cały kraj i stoją u bram stolicy. Stało się tak z rozmaitych powodów, tutaj wymieńmy dwa: poparcie Chin i życzliwość wsi. Chłopi opowiedzieli się za komunistyczną partyzantką, bo poparł ją i obalony, a popularny król Sihanouk. Choć i za Sihanouka nie było im wcale łatwo. Nikomu, kto myślał po swojemu za Sihanouka, nie było łatwo. Ani za Lon Nola. Generał Lon Nol, który dokonał zamachu stanu (1970) i zdetronizował monarchę (król jest za granicą), na początku roku 1975 wciąż rządzi w Phnom Penh, cieszy się marnym poparciem obywateli, ale ma wielkie wsparcie Stanów Zjednoczonych. Zgadzał się przez ostatnie lata na tajne dla świata amerykańskie naloty na te terytoria swojego kraju, które leżą bliżej granicy z Wietnamem. Trzeba tu powiedzieć, że i wcześniej, kiedy z nieba leciało żelazo, khmerski dwór słabo protestował. Amerykanie bombardowali bazy i składy amunicji Wietkongu położone wzdłuż tzw. szlaku Ho Chi Minha. Więc i tereny kontrolowane przez Czerwonych Khmerów. A więc i zwykłe wsie, domy, gospodarstwa, zmeliorowane pola ryżowe, dające utrzymanie rzeszom chłopów. Naloty dywanowe. Tak Waszyngton starał się przeciąć transporty broni z Wietnamu Północnego do Południowego. W ciągu czterech lat (1969–73) bombowce B-52 zrzuciły na te niewielkie obszary więcej bomb niż na Japonię w trakcie całej II wojny światowej. Bilans? Może i pół miliona ofiar. Tylko w Kambodży, bo Amerykanie masakrowali i sąsiedni Laos – podobna i zapomniana sprawa.

Jest początek 1975 roku w Phnom Penh. Ci, którzy jeszcze żyją, teraz spróbują przetrwać cztery lata hekatomby. Ale jeszcze tego się nie spodziewają. Choć coś powinni przeczuwać. Milionowa stolica przyjęła już dwa miliony uchodźców. Amerykanie otworzyli most powietrzny – jedyny sposób na dostarczenie żywności dla oblężonych. Mało, zaczyna się głód, choroby i przemoc. Trwa ofensywa Czerwonych Khmerów – finał pięcioletniej wojny domowej. Ci, którzy wcześniej ich popierali, a ostatnio przed walkami uciekli tutaj, opowiadają niestworzone historie. Na terenach „wyzwolonych” palone są wsie, a ludzie mordowani. Kto ma długopis i okulary – wyrzuca je w krzaki. Bo się poluje na inteligentów. Ludobójcy są sprytni: wspiąć się na palmę! Kto potrafi – znaczy chłop i może pracować na kolektywnym polu ryżowym. Kto nie – śmierć. Zagraniczni dziennikarze nie dowierzają. Ci z nich, kilkudziesięciu, którzy postanawiają sprawdzić, co na „wyzwolonych” terenach się dzieje, nigdy z nich nie wrócą.

Ludzie w stolicy w większości są przekonani, że po „wyzwoleniu” partyzanci przestaną zabijać. Będzie już przecież po wojnie. Dlatego 17 kwietnia 1975 roku tak wielu wyjdzie na ulice, by wkraczających zwycięzców witać kwiatami. „Domy udekorowano jak na największe święto” – pisze Zbigniew Domarańczyk. Autor książki Kampucza, godzina zero szczegółowo przywołuje moment zdobycia Phnom Penh przez Czerwonych Khmerów. I pisze, co stało się potem.

Z pamięcią o khmerskim ludobójstwie trzeba się mierzyć. Świat się z nią mierzy? My, którzy tu lądujemy? Widzimy dzisiaj cień tamtego?

2.

Źle się dzieje we wsi Roka. Gazety rozpisują się o jej nieszczęściu od kilku tygodni, złe liczby rosną, już setka, dwie, prawie trzy, całe rodziny żyją w lęku, władza wydaje komunikaty i obiecuje jakoś temu zaradzić. Ale jak? Co się stało, się nie odstanie.

Ruszyliśmy w stronę północno-zachodniej granicy. Trzy godziny w ryku klaksonów, w spalinach, w mocnym słońcu. Domy na słupach, gęsto po lewej i po prawej stronie, murowane chałupy, widać ich właściciele pracowali za najbliższą granicą. Widać inni nie, bo większość gospodarstw to liche szopy sklecone ze słomy i dziurawych desek. Dalekie płaskie przestrzenie dla tutejszych biedaków są źródłem pożywienia. Owoce, warzywa, ryż. Co poza ryżem? Ktoś dorobił się krowy, ktoś nie. Ktoś ma kury, ktoś nie. Ludzie jedli kiedyś węże, za tajską granicą sprzedawali skórki, aż z tym gadzim handlem przesadzili. Węże zniknęły. Dlatego tyle szczurów teraz dookoła. Ludzie jedzą szczury, możemy z przydrożnego grilla kupić sobie po szaszłyku i spróbować.

Jedna trzecia mieszkańców wsi Roka nie pisze i nie czyta, to już wiemy, nie będziemy się niczemu dziwić. Najpierw, w stolicy prowincji, gdzie właśnie dojechaliśmy, w Batdambang, pytamy w urzędzie, kiedy władza się zorientowała. Dr Voeurng Bunreth, dyrektor departamentu zdrowia, wyjaśnia: drużyny higienistów szły od wsi do wsi i od przypadkowo wybranych osób pobierały krew. Badania przesiewowe w kierunku HIV, jakie się robi w całej Kambodży. Grudzień 2014. We wsi Roka na jedenaście przetestowanych osób trzy okazały się pozytywne. Dwoje dorosłych i dziecko. Za dużo. Nazajutrz pobrano krew od trzydziestu obywateli. Wynik – tuzin dodatnich. Przebadano kolejnych – wyszło sto, potem dwieście plusów, potem kolejne. Wśród zakażonych ludzie starsi, którzy, zdaniem władzy, już nie uprawiają seksu. I dzieci, których matki uzyskały wyniki negatywne, a to znaczy, że dzieci nie zakaziły się ani w życiu płodowym, ani przez pokarm. U połowy pozytywnie zdiagnozowanych stwierdzono również żółtaczkę typu C.

„Nieautoryzowany doktor” – wie o nim już i władza, i wiedzą gazety. Nikt się nie dziwi. Wszyscy wiedzą, że wielu jest znachorów w tutejszym królestwie, a mało lekarzy. Kto ma rozum, kasę i poważniejszy problem ze zdrowiem – leci na konsultację do Bangkoku. Jakiś czas temu pisałem o Magicznym Chłopcu, dwulatku, który we wsi Khnor przyjmował po kilkuset ociemniałych dziennie, głuchych, chromych i kaszlących, leczył ich dotykiem albo magicznymi ziołami, a każdy pragnący uzdrowienia płacił jego rodzicom po dolarze. Banknoty zbierano do miednic i, jak się ostatnio dowiedziałem, zanoszono do miejscowej świątyni. To się mnisi w Khnor musieli zmartwić, kiedy Magic Boy podobno z cudownych zdolności nagle wyrósł, a kolejki paralityków sprzed jego domu zniknęły. I dobrze, bo w związku z tym, co się dzieje we wsi Roka, władza zapowiada walkę z nielegalną medycyną. Ciekawe, czy się władzy uda. Bo co władza da w zamian? Służba zdrowia wymaga wpompowania gigantycznych pieniędzy, jakich Kambodża nie ma. Ludzie wciąż wierzą w duchy i magiczne rośliny, więc i z tym przydałoby się coś zrobić. A zacząć by trzeba od likwidacji, albo choć ograniczenia, korupcji. To choroba, która trawi królestwo i kładzie się czarnym cieniem na życiu Khmerów.

Roka: marne domy rozrzucone w gaju. I wielka świątynia. I mały ośrodek zdrowia. Nigdy nie pracował w nim lekarz. A ludzie chorowali. Chodzili więc do sąsiada, obok przychodni. Jak ktoś nie miał pieniędzy, to dostawał zastrzyk na kredyt. Miły pan, prasa podaje jego imię i nazwisko, lubił leczyć zastrzykami. Kłuł tą samą igłą, aż mu się stępiła albo złamała. Teraz siedzi, oskarżony o morderstwo, grozi mu dożywocie.

Jedną osobę doktor, wciąż we wsi nazywają go doktorem, potrafił ukłuć i trzydzieści razy. Ludzie chętnie o tym rozmawiają. Nie pytamy nikogo o wynik testu. Sami mówią, kto ma wirusa, kto nie. Żadna tajemnica. Razem oddawali krew, razem odbierali wyniki. Złej diagnozy nie komunikowano za drzwiami gabinetu, kto by o takiej poufności pomyślał, kto by tego od władzy oczekiwał. Wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą.

Kobieta pokazuje na starą matkę i na jedno ze swoich dzieci – mają. A drugie, kłute wiele razy – nie ma. I jej mąż – kłuty, a negatywny jest. Teraz pracuje daleko, na farmie u ludzi, zarabia po pięć dolarów na dzień, przyjeżdża do domu raz na miesiąc. Ona sama dźwiga zmartwienie. Co z tego, że tabletki są darmo? To nie leki na głowę. A wirus jest i cierpieniem duszy. Osamotnieniem. Człowiek czuje się gorszy, odrzucony, boi się, nie wie, co dalej. Nikt niczego nie tłumaczy. I nikt człowiekowi niczego do garnka nie przyniesie. Leki to nie jedzenie.

Dyrektor departamentu zdrowia tym się martwi szczególnie: część zakażonych słabo je. I niemal wszyscy są w depresji. A w całej prowincji pracuje trzech psychiatrów. Stres i słabe jedzenie nie służą leczeniu. Gdyby zakażeni dobrze jedli, mieli mało stresu i brali lekarstwa, mogliby żyć do starości.

Chyba nie będą. Duchy, szczury, tępe igły.

3.

I Teng Dara u lekarza nie był już prawie ćwierć wieku. A powinien pójść do szpitala pilnie. Bo może jest bardziej chory niż mieszkańcy wsi Roka. Nie, nic z nimi wspólnego nie ma. Jest księgarzem w Siem Reap. Sprzedaje książki wydane głównie po angielsku, ma kilka po francusku, może ze dwie po niemiecku i żadnej po khmersku. Wszystkie mówią o ostatnich kilkudziesięciu latach: o odchodzących Francuzach, o królu Sihanouku, o generale Lon Nolu, o amerykańskich nalotach, o ludobójstwie dokonanym przez Czerwonych Khmerów. I o czarnym cieniu, jakim na dzisiejszej khmerskiej codzienności kładzie się tamta krew.

Książki Kampucza, godzina zero na ruchomym kramie nie kupimy. Szkoda. Powinna tu być, w księgarni na trzech kołach, wśród innych opowieści o tym, co się stało w Kambodży. Świadectwo polskiego reportera, który w styczniu 1979 roku z wizą numer 1 wjechał do tego kraju agonalnej ciszy, ma fundamentalną wartość poznawczą i dystansuje sporo innych reportaży polecanych dzisiaj przez Darę.

Teng Dara sam mógłby turystom sporo opowiedzieć. Jest żywą księgą. Niechby go tylko ktoś zapytał. O to choćby, kim jest. Ludzie pytają o ceny książek, uśmiechają się. Mógłby im mówić o tym, że gdy był dzieckiem, do jego wsi nieopodal granicy wszedł Wietkong, potem weszli Wietnamczycy z południa, może było na odwrót, może to słabo pamięta, były aresztowania, oskarżenia o współpracę z wrogiem, mordowanie mężczyzn, gwałcenie kobiet. W jego wsi większość mieszkała w murowanych ścianach, mógłby i o tym wspomnieć, większość pracowała dla generała Lon Nola, wcześniej dla króla, ale wsie obok, te w dżungli, bez drogi i murów, bez okien, samo drewno, słoma, popierały Czerwonych Khmerów. Kto by dzisiaj na kolorowej Pub Street chciał o takich zaszłościach słuchać? Kto by przy kufelku angkora zdołał je wszystkie pojąć? W każdym razie przyszli do wsi wreszcie i ludzie Pol Pota, wybili niemal wszystkich, bo nie lubili twardych dróg, nie lubili murowanych domów i nie lubili okien. Ci, których nie udało się wybić, umierali z głodu, różnie umierali, ci, co dostali karę, pracowali ciężej od innych, a dostawali do jedzenia mniej, raz dziennie. Podobnie starcy – nie mieli siły pracować, nie mogli dostawać pełnej miski wodnistego ryżowego kleju. I wreszcie o tamtym dniu mógłby Dara mówić. Że tamten dzień zdarzył się, kiedy miał dwadzieścia cztery lata i już siódmy rok służył w armii Hun Sena. To ważne nazwisko w Kambodży: wtedy pan Hun Sen był premierem i teraz pan Hun Sen jest premierem – już trzydzieści lat urzęduje jako szef rządu, właśnie ostatnio w Phnom Penh obchodzono tę okrągłą rocznicę. I Teng Dara niebawem będzie świętował okrągły jubileusz – pięćdziesiąte urodziny. Tamtego dnia, był rok 1990, szedł z kolegą, i kolega miał pewnie dwadzieścia cztery lata, pewnie się zagadali, bo nie zauważyli linki rozpiętej na wysokości dziesięciu centymetrów między drzewem a miną przeciwpiechotną. Mina produkcji radzieckiej, w kształcie kolby kukurydzy, założona przez ich własne wojsko. Miała być pułapką na Czerwonych Khmerów, którzy – to tu, to tam – wciąż krążyli po lasach. Koledze wybuch urwał jedną nogę, a Darze urwał dwie, poszarpał jelita i zmasakrował oko. Więc dziś patrzy na świat jednym.

Codziennie zaczyna pracę przed dziesiątą rano, a przed siódmą wieczorem musi z pracy uciekać. Pub Street – tu zwykle Dara toczy swoją księgarnię od restauracji do restauracji – o zmroku zamienia się w buzujący ścisk, głośną spoconą kipiel, nic dziwnego, w ciągu roku blisko dwa i pół miliona turystów zwiedza niedalekie świątynie Angkoru, przylatują tutaj ze wszystkich kontynentów, prawie wszyscy nocują nieopodal, piją piwo na tej plastikowej ulicy oświetlonej czerwienią albo na ulicach sąsiednich oświetlonych podobnie. W tym światowym wrzeniu nikt na non-fiction od Teng Dary nie zwróciłby uwagi. I w takim fermencie ciężko byłoby manewrować wózkiem-rowerem pełnym książek, zwłaszcza napędzanym siłą dwóch rąk.

Więc Teng Dara pracuje tylko w ciągu dnia: uda się czasem trzy książki sprzedać, czasem dziesięć. Zawsze za mało. A księgarz ma spore wydatki. O siebie nie dba, choć powinien, od jakiegoś czasu męczą go bóle brzucha oraz krwisty kaszel. Ale on już dawno się od lekarzy odzwyczaił, nie pamięta, kiedy był u doktora ostatnio. Chyba kiedy wracał do życia po wybuchu na minie. Wrócił.

Ma dzieci i dla nich pracuje. Najmłodszy syn liczy sobie dwa lata i często towarzyszy ojcu w pracy. Albo matce, która na drugim wózku również sprzedaje książki. Żona Dary ma na imię Malay, dwie nogi i trzydzieści lat. Chcieliby z tych swoich wózków sprzedawać okulary słoneczne, wśród turystów okulary mają większe wzięcie, ale od książek są sporo droższe, potrafią się sprzedać i po trzydzieści pięć dolarów, na razie nie ma o czym mówić, Dara na okulary nie ma pieniędzy. Starszy syn Dary i Malay ma już siedem lat, mieszka daleko, u babci aż w drugiej prowincji. Matka Dary, samotna i schorowana, wymagała opieki, więc posłali do niej wnuka. Wody jej przyniesie, do sklepu na zakupy skoczy, ale przez tę rozłąkę słabo się uczy i ciągle gorączkuje. Raz na miesiąc Dara musi im wysłać trzydzieści dolarów. I wysyła. Z trudem.

Ciężko pracuje. Lepiej pracować, niż żebrać. Ci, którzy na minie wylecieli w powietrze – jak mówi Dara, niestety nie całkiem skutecznie – zwykle kończyli na wycieraniu krawężników. I na najtańszej wódce. Takie życie nie trwa długo. Dara prawie tak skończył, ale szczęśliwie pewnego dnia kazał się przeszmuglować do Tajlandii. Tam żebry są bardziej owocne. Osiem razy tajska policja go aresztowała, osiem razy go deportowali, i warto było. U Tajów Dara zobaczył to, czego w Kambodży nie widział: inwalidzi pracują. Mógłby i o tym opowiedzieć: jak dorobił się pierwszego, potem drugiego, potem trzeciego wózka-roweru, tej wspaniałej i marnej księgarni na kółkach, którą napędza rękami. Szukajcie na Pub Street księgarza Teng Dary i wypatrujcie na jego wózku książki Kampucza, godzina zero – niezwykłego polskiego dokumentu o czasie Czerwonych Khmerów.

Wojciech Tochman

OD AUTORA

Na południe Wietnamu po raz pierwszy dotarłem w lipcu 1975 roku, czyli w niespełna dwa i pół miesiąca po zdobyciu Sajgonu przez siły wyzwoleńcze (30 kwietnia), które definitywnie zakończyło wojnę amerykańsko-wietnamską. W swych reporterskich planach miałem wówczas projekt zrobienia filmu z dwóch miast: Sajgonu, przemianowanego już wówczas na Miasto Ho Chi Minha, i Phnom Penh, zajętego przez Czerwonych Khmerów 17 kwietnia tego roku, stolicy Kampuczy. Cały świat zdawał już sobie sprawę z tego, że zdobycie tych dwóch miast w walkach narodowowyzwoleńczych w definitywny sposób zamknęło pewien rozdział historii Półwyspu Indochińskiego – erę panowania Amerykanów w tej części świata.

W Warszawie nie było przedstawicielstwa nowej kampuczańskiej władzy. Wizę chciałem więc załatwić w Wietnamie. Zdziwiła mnie wówczas rezerwa, z jaką do moich zamysłów podeszli wietnamscy gospodarze. W grzeczny, ale stanowczy sposób dali mi do zrozumienia, że wjazd telewizyjnej ekipy filmowej do wyzwolonej Kampuczy jest niemożliwy.

W rozmowach, jakie wówczas prowadziłem, padło słowo Pho Quoc. Na szczegółowej mapie Wietnamu odnalazłem tę nazwę, którą oznaczona jest największa wietnamska wyspa, leżąca na wysokości granicy między Wietnamem i Kampuczą. Wietnamczycy nie chcieli rozmawiać na ten temat. Po bardzo długich deliberacjach udało mi się dowiedzieć, że już w pierwszych dniach maja 1975 roku wojska Czerwonych Khmerów dokonały inwazji na to wietnamskie terytorium. I nie był to przypadek odosobniony. Następna była wyspa Tho Chu, potem przygraniczne wioski wietnamskie w rejonie od Ha Tien do Tay Ninh.

Gospodarze z naciskiem prosili, aby nie publikować tych informacji. Traktowali je jako incydenty graniczne, prowokowane przez lokalnych dowódców partyzanckich, a nawet składali to wszystko na karb zdemoralizowanych band złożonych z żołnierzy dawnego reżimu kambodżańskiego. W planach Hanoi leżało zbudowanie przyjacielskich stosunków z nową Kambodżą na bazie zrodzonego we wspólnej narodowowyzwoleńczej walce braterstwa broni.

W latach 1975–1978 w Wietnamie byłem jeszcze trzy­krotnie. Za każdym razem wszelka próba rozmowy na temat Kampuczy napotykała mur milczenia. Tak było do 1978 roku, kiedy Wietnam postanowił ujawnić prawdę o tym, co się dzieje na terenach przygranicznych. W czerwcu tegoż roku wraz z ekipą filmową przejechałem przez te terytoria. Nie były to już incydenty graniczne. To była regularna wojna. Wojna, w której z rąk agresora zginęło około trzydziestu tysięcy wietnamskich wieśniaków.

Wówczas to po raz pierwszy bezpośrednio zetknąłem się z Czerwonymi Khmerami. Przeprowadziłem wiele rozmów z wziętymi do niewoli jeńcami. Szukałem odpowiedzi na pytania: Co się stało? Dlaczego zrodzone w walce narodowowyzwoleńczej braterstwo broni dosłownie z dnia na dzień zamieniło się w zaciekłą nienawiść? Odpowiedzi były wówczas jedynie fragmentaryczne. Prawdę, i to niecałą, poznałem dopiero prawie rok później, kiedy po blisko pięcioletnich staraniach udało mi się wylądować w Phnom Penh w lutym 1979 roku. Ale to już była inna Kambodża. Bez Pol Pota i Ieng Sary’ego, bez Czerwonych Khmerów i tych, którzy za nimi stali i pociągali za sznurki w tej grze. Albo inaczej: nie była to już Kambodża, była to wolna i niepodległa Kampucza. Te nazwy będą się w książce przeplatać.

Gwoli uniknięcia nieporozumień należy się czytelnikowi kilka słów wyjaśnienia. Nazwa „Kambodża” używana w odniesieniu do dawnego państwa Khmerów narodziła się stosunkowo niedawno, bo w połowie XIX wieku. Etymologia tego słowa nie jest do końca wyjaśniona. Najprawdopodobniej zrodziło się ono przez dostosowanie do języka francuskich kolonizatorów nazwy „Cambuya”, określającej w języku khmerskim jedną z prowincji Półwyspu Indochińskiego. W języku khmerskim ten kraj zawsze nazywał się Kampucza. Przy pisaniu tej książki narodziły się pewne trudności techniczne. We wszystkich oficjalnych dokumentach, wypowiedziach przywódców i mężów stanu do chwili wyzwolenia kraju spod władzy Czerwonych Khmerów figuruje nazwa Kambodża. Dlatego też tam, gdzie jest to konieczne dla prawdy historycznej – np. w oficjalnych dokumentach czy cytatach obcej prasy – posługuję się ową nazwą1.

KAMPUCZA, GODZINA ZEROWIZA NUMER 1

Siedzimy w twardych drewnianych fotelach, sącząc cierpką zieloną herbatę z maleńkich porcelanowych filiżanek. Która to już porcja? Dawno straciłem rachubę. Pełniąca funkcję gospodyni młoda dziewczyna w powłóczystej czarnej sarondze stale donosi nowe dzbanki.

Przez otwarte okna zacina deszcz, zraszając kamienną posadzkę podłogi. Jest zimno. Rankiem termometr wskazywał zaledwie piętnaście stopni Celsjusza. Styczeń nie należy tu do najprzyjemniejszych miesięcy. Mimo że zima się kończy, wilgotny, przenikający chłód mocno daje się we znaki nieprzyzwyczajonym do takiej temperatury mieszkańcom Hanoi.

Trudności w porozumieniu się narzucają rytm tej roz­mowie. Thu, nasza opiekunka, tłumaczy każde zdanie z francuskiego na wietnamski. Z kolei młody chłopak w zielonym drelichowym mundurze tłumaczy z wietnamskiego na khmerski.

Siwy mężczyzna o trudnym do określenia wieku, ambasador Kampuczy, nie ułatwia nam zadania. Uważnie słucha tego, co mamy mu do powiedzenia, sam zaś ogranicza się wyłącznie do stawiania krótkich, rzeczowych pytań. Rozmowa trwa już ponad godzinę, a my nie potrafimy się nawet zorientować, czy wysuwane przez nas argumenty trafiają mu do przekonania. Niczym refren powtarza jedno jedyne pytanie: „Po co ekipa polskiej telewizji chce jechać do Kampuczy?”. Przez cały czas uważnie obserwuje nasze twarze.

Cóż można mu odpowiedzieć? Że w Polsce ludzie intere­sują się krajem, który on reprezentuje? Że chcą wiedzieć, co się tam naprawdę działo przez blisko cztery lata, kiedy Kampucza była całkowicie odizolowana od świata zewnętrznego? Zdaję sobie sprawę, że wszystkie te truizmy brzmią banalnie, że każdy, kto tu przyszedł czy przyjdzie, będzie używał tych samych argumentów. Wyraźnie czuję, że ambasador oczekuje od nas czegoś więcej. A mnie nie przychodzi do głowy nic oryginalnego.

– Macie dobre rekomendacje – uprzedzała Thu jeszcze w hotelu. – Ale to nie wystarczy. Musicie przekonać ambasadora, że chodzi wam o coś innego niż tylko zaspokojenie zwykłej ciekawości. To delikatny problem. Boją się, że z tego, co dla nich było wielką tragedią, świat zrobi tanią sensację. Mają olbrzymie poczucie dumy narodowej. Są przy tym nieufni. Czy zresztą można się im dziwić?

Cisza trwa dobrych kilka minut. Niezręczną sytuację stara się ratować dziewczyna, napełniając nasze filiżanki kolejną porcją zielonej herbaty. Rzeczowe argumenty zostały już wyczerpane. I nic. Żadnej reakcji.

– Opowiedz mu o Polsce. O okupacji… – szepcze Thu.

To może być pomysł. Thu już nie po raz pierwszy przy­chodzi mi z pomocą, dając dowody swego kunsztu dyplomatycznego. Na jej radach nigdy źle nie wychodziłem. Opowiadam więc o hitlerowskiej koncepcji likwidacji narodu polskiego. Kiedy mówię o obozach koncentracyjnych, kamienna do tej pory twarz ambasadora zaczyna się wyraźnie ożywiać.

– Czy otrząsnęliście się już z tego na tyle, by normalnie żyć? – Zupełnie niespodziewanie przechodzi na francuski.

Teraz sytuacja zmienia się o sto osiemdziesiąt stopni. To ambasador jest stroną atakującą. Zasypuje mnie pytaniami: Ile czasu potrzeba, aby naród mógł się odrodzić?… Żeby państwo zaczęło normalnie funkcjonować?… Co robiliście?… Z czym mieliście największe trudności?… A walka klasowa?… Kadry? Pytania są coraz bardziej szczegółowe.

Siedzący przy osobnym stoliku sekretarz, notujący dotychczas każde słowo naszej rozmowy, odkłada długopis. Tłumacze zostają wyeliminowani. Ambasador oczekuje konkretnych, wyczerpujących odpowiedzi, niecierpliwi się, kiedy nie potrafię w pełni zaspokoić jego ciekawości. Od czasu do czasu sam coś zapisuje na kartce.

Czas przestał się dłużyć. Minuty płyną w błyskawicznym tempie. Kiedy wreszcie po blisko trzech godzinach rozmowy opuszczamy ambasadę i wychodzimy na ruchliwą hanojską ulicę, w paszportach mamy wizy Kampuczańskiej Republiki Ludowej. Moja ma numer 1. Operatora obrazu – Andrzeja Myszkowskiego i operatora dźwięku – Janka Strojeckiego kolejno: 2 i 3. Nie będziemy zmieniać rezerwacji biletów samolotowych. Jutro lecimy na południe, do Miasta Ho Chi Minha, skąd już niespełna sto kilometrów do granicy Kampuczy.

„ZABIJCIE ICH!”

Z Miasta Ho Chi Minha wyjechać mieliśmy punktualnie o 4.00 rano, tak aby wietnamsko-kampuczańską granicę przekroczyć o świcie. Były także i inne ustalenia. Bierzemy ze sobą jedzenie i picie. Na granicy czekać będzie na nas eskorta żołnierzy Zjednoczonego Frontu Ocalenia Narodowego Kampuczy2, która jest odpowiedzialna za nasze bezpieczeństwo. Podlegamy dowódcy eskorty. Nie wolno się oddalać. Nie wolno schodzić z dróg i ścieżek, gdyż pola są jeszcze zaminowane. Na znak dowódcy eskorty bez dyskusji, natychmiast, wsiadamy do samochodu i odjeżdżamy. W Kampuczy nie jest jeszcze bezpiecznie. W każdej chwili może nastąpić atak ukrywających się w gąszczu dżungli niedobitków Czerwonych Khmerów.

Kiedy wyszliśmy z hotelu, obok oczekującego na nas forda zobaczyłem Dana. Dan jest moim starym przyjacielem. Osiem miesięcy wcześniej, w czerwcu 1978 roku, odbyliśmy razem długą podróż po wietnamsko-kampuczańskiej granicy. Wówczas toczyła się tam wojna. Pojechaliśmy do Ba Chuc, małego nadgranicznego miasteczka wietnamskiego. Znaleźliśmy się tam kilka dni po wydarzeniach, które spowodowały, że Ba Chuc stało się sławne na cały świat. Odnalazłem notatnik z zapiskami z tamtej podróży.

Przyszli nad ranem, kiedy miasto pogrążone było jeszcze w głębokim śnie. Z gór schodzili małymi oddziałkami. Po kilkanaście osób. Przyczajeni w buszu czekali na sygnał.

Xoom lap teu! Xoom lap teu o! – „Zabijcie ich! Zabijcie ich wszystkich!”. Było to hasło, na które ruszyli.

Wpadli do miasteczka ze wszystkich stron naraz. W Ba Chuc nie było wietnamskich żołnierzy. Wtedy jeszcze nikt nie spodziewał się tej napaści. Mordowali wszystkich bez wyjątku. Mężczyzn, kobiety, starców i dzieci… Głównie maczetami. Z wyjątkiem dzieci, które po prostu nabijali na zaostrzone bambusy. Zanim wzeszło słońce, Czerwoni Khmerzy zgładzili przeszło dwa tysiące mieszkańców Ba Chuc. Spalili domy, szkoły, pagody i szpital. Zamienili miasto w ruinę.

„Chodzimy po czymś, co kiedyś było ulicami tego miasteczka. Jeszcze gdzieniegdzie żarzą się zgliszcza. Skwierczą ciała pomordowanych, które nie zostały jeszcze wyciągnięte spod gruzów”. Robiąc te notatki, podkreśliłem jedno zdanie: „Skąd takie okrucieństwo?”. Częściową odpowiedź na to pytanie uzyskałem kilka dni później, kiedy w obozie dla jeńców spotkałem tych, którzy brali udział w akcji. Z jednym z nich przeprowadziłem rozmowę przed kamerą. Oto dokładny jej tekst, spisany z taśmy magnetofonowej:

– Pol Pot wydał nam, żołnierzom, rozkaz, abyśmy mordowali Wietnamczyków i palili ich domy. Każdy z nas miał zabić pięćdziesięciu nieprzyjaciół.

– A ty ilu zabiłeś?

– Trzydziestu czterech.

– Mężczyzn?

– Nie, wszystkich razem.

– Kobiety, dzieci…

– Tak.

– Strzelałeś?

– Nie. Dowódca kazał oszczędzać naboje. Zabijaliśmy maczetą albo zaostrzonym bambusem.

– Byłeś w Ba Chuc?

– Tak. Ba Chuc zaatakowała 25. Kompania. Byłem żołnierzem 25. Kompanii. Dowódca był zadowolony z tej akcji…

Ten żołnierz nazywał się Xon Xaphat i miał trzynaście lat. Rozmowie tej uważnie przysłuchiwał się Dan. Nie odezwał się ani słowem. A kiedy chciałem go o coś zapytać, odwrócił się i odszedł.

Z obozu wyjeżdżaliśmy o zmierzchu. Przed nami, do bazy, w której mieliśmy spędzić noc, było około sześćdziesięciu kilometrów terenowej drogi, biegnącej przez góry i dżunglę. Po kilku kilometrach w łaziku popsuły się światła. Kierowca bezskutecznie próbował usunąć awarię. Groził nam nocleg na skraju drogi. W strefie przygranicznej, niebezpiecznej zwłaszcza w nocy, kiedy to oddziały Czerwonych Khmerów opuszczały swe dzienne kryjówki w buszu i wychodziły na krwawe łowy.

Wtedy właśnie miejsce kierowcy zajął Dan. Z zadziwiającą zręcznością, pewną ręką poprowadził samochód w gęstym tropikalnym mroku.

– Widzisz po ciemku?

– To tylko kwestia wprawy.

Tej nocy Dan, do przesady wręcz dyskretny, jeśli chodziło o jego własną osobę, opowiedział mi swój życiorys. Typowy dla wielu jego współziomków tego pokolenia.

Głową rodziny został, mając szesnaście lat. Ojciec, partyzant Frontu Wyzwolenia Narodowego, po jednej z akcji dostał się do niewoli i został rozstrzelany przez żołnierzy Thieu3. Matka umarła kilka miesięcy później. Miał młodszą o dwa lata siostrę, którą musiał się opiekować. Wywiózł ją z Sajgonu na daleką prowincję i umieścił w klasztorze.

– Wówczas był to jedyny ratunek – mówił. – Inaczej z pewnością podzieliłaby los ponad dwustu tysięcy sajgońskich dziewcząt, dla których jedyną szansą przeżycia była prostytucja.

– Czternastoletnia dziewczyna?

– Były i młodsze. Dwunastoletnie…

Śladem ojca wstąpił do oddziałów Frontu Wyzwolenia. Przeszedł krótkie przeszkolenie i został kierowcą. Nie byle jakim, bo w sztabie generalnym. „Jeden z najlepszych – wspomina jego były bezpośredni dowódca, obecnie prezes telewizji w Mieście Ho Chi Minha. – W tamtych czasach ze względów bezpieczeństwa jeździło się wyłącznie nocą. Po bezdrożach i całkowicie po ciemku. Dan w ciągu jednej nocy potrafił przejechać 300 kilometrów”.

Tak wyjaśniła się tajemnica kocich oczu Dana. Jak również doskonała znajomość terenów leżących na pograniczu Wietnamu i Kampuczy. Dopiero w trakcie tej nocnej jazdy do bazy Dan nawiązał do rozmowy w obozie, której był milczącym świadkiem.

– Im dłużej nad tym myślę, tym bardziej nie mogę tego zrozumieć. Kiedy naród kampuczański walczył z reżimem Lon Nola4, nasze konwoje noc w noc przemierzały tę dżunglę. Woziłem broń, amunicję, lekarstwa, a przede wszystkim żywność. Po dotarciu na miejsce i rozładowaniu samochodów siadaliśmy z partyzantami przy wspólnym ognisku. Z jednej skorupy piliśmy mleko kokosowe. Rozmawialiśmy. Głównie o przyszłości. Nie były to długie spotkania. Jeszcze przed świtem samochody musiały wracać. Ale nawet te krótkie chwile wystarczały do nawiązywania prawdziwych przyjaźni. Tym bardziej że łączyła nas wspólna sprawa, wspólna walka o wyzwolenie ojczystych krajów. Łączyło nas braterstwo broni. Co się potem stało?

Na to pytanie nie tylko my szukaliśmy odpowiedzi. W tym czasie zadawali je sobie wszyscy mieszkańcy wietnamskich przygranicznych miasteczek i wiosek. Do dziś pamiętam twarz starej kobiety, która ze zgliszcz spalonego domu w Ba Chuc wygrzebywała to, co ocalało z jej dawnego gospodarstwa. Trzy metalowe miski, nóż z wypalonym trzonkiem i ostrze maczety. To było wszystko.

Usiedliśmy na schodach prowadzących teraz donikąd, w cieniu kikuta komina.

W latach wojny z Amerykanami mieszkała niedaleko, niespełna piętnaście kilometrów stąd, w maleńkiej, położonej w sercu dżungli wiosce, składającej się z kilkunastu gospodarstw. Amerykańskie helikoptery nadleciały, kiedy pracowała w polu. To uratowało jej życie. Wszyscy, którzy w tym czasie byli w wiosce, zginęli. Między nimi jej mąż, brat i bratowa. Została sama z kilkunastoletnim synem Sau. W ruinach domu odnalazła na wpół zwęgloną fotografię męża. To była jedyna pamiątka po dawnych czasach. Nie chciała pozostać w wiosce. Zabrała syna i przeniosła się do Ba Chuc.

Kiedy nastał pokój, Sau ożenił się i zamieszkali razem. Jego żona właśnie spodziewała się dziecka. Ona też cieszyła się na wnuka. Bo miał być to wnuk, podobny do dziadka.

I wtedy właśnie przyszli Czerwoni Khmerzy. Sau zginął od uderzenia maczetą. Nie żył już, gdy jego żonę wyprowadzili z domu, zgwałcili, a potem siekierą porąbali jej ciało. Stara kobieta widziała to z krzaków, w których się ukryła. Wszystko to działo się o kilka metrów od niej.

– W czasach walki z jankesami – opowiadała znużonym głosem – partyzanci khmerscy często ukrywali się u nas. Traktowaliśmy wszystkich jak własne dzieci. Byli tacy mili… sympatyczni. Wciskaliśmy im jedzenie… lekarstwa. Nie chcieli brać. „Wy też, matko, nie macie za wiele. Zatrzymajcie dla swoich” – mówili. Byliśmy jedną wielką rodziną… A teraz? Przychodzą nocą, masakrują i palą.

Nie ma już Sau i jego żony, nie ma fotografii męża. I wnuka też nie będzie. Została sama ze swoim pytaniem „dlaczego?”.

Wówczas nie było na nie prostej odpowiedzi. Każda kolejna rozmowa gmatwała jedynie obraz, obalała ustalone, jak się już wydawało, tezy. A rozmów tych były dziesiątki. Najbardziej w pamięci utkwiły mi te w obozie dla uchodźców kampuczańskich, ludzi, którzy ryzykując życie, uciekli ze swojej ojczyzny. W czerwcu 1978 roku w Wietnamie uchodźców z Kampuczy liczyło się już w dziesiątkach tysięcy.

Miał pięćdziesiąt parę lat i był mnichem buddyjskim, człowiekiem, który swe życie chciał poświęcić Bogu.

Nazywał się Chau Sabin. Ubrany w czarną, postrzępioną bluzę i czarne spodnie, klasyczny strój żołnierza oddziałów Czerwonych Khmerów, mówił powoli, jakby ważył każde słowo. Dopiero po pewnej chwili zorientowałem się, że w ten właśnie sposób stara się opanować nurtujące go emocje.

Śluby zakonne złożył w świątyni Cava. Tam też wraz z dwudziestoma braćmi mnichami przepracował przeszło trzydzieści lat. Opiekowali się pagodą, uczyli dzieci z pobliskich wiosek, leczyli ludzi, którzy nierzadko przychodzili do nich z bardzo daleka. Pagoda leżała w porośniętych dżunglą górach, daleko od drogi i miasta. Chau Sabin, jak wszyscy mnisi buddyjscy, żył własnym życiem, nie bardzo orientując się, co dzieje się w kraju.

Oddział Czerwonych Khmerów zjawił się u nich 1 lipca 1977 roku. Dowodził nim szesnastoletni chłopiec. On to poinformował mnichów, że przejmuje władzę nad całym regionem. Przyjęli to z pokorą.

– Następnego dnia – opowiada Sabin – kazali nam opuścić pagodę i przygotować się do dalekiej drogi. Początkowo nie mogliśmy zrozumieć, czego od nas chcą. Dopiero gdy zastrzelili trzech braci, zrozumieliśmy, że musimy ich słuchać.

Najpierw zrobili selekcję. Podzielili mnichów na dwie grupy: starców i tych, którzy mieli sporo sił. Sabin znalazł się w drugiej grupie. Kazali iść. Ze wzniesienia, na które weszli, Sabin obejrzał się, aby po raz ostatni spojrzeć na dolinę, w której spędził trzydzieści lat życia. Zobaczył żołnierzy wrzucających do płonącej już pagody tych, którzy zostali na miejscu.

Trzy dni trwała droga przez dżunglę. Wreszcie doszli do wioski, w której Czerwoni Khmerzy mieli swoją bazę.

– Od razu nas rozdzielili – mówi. – Każdego do innego oddziału. Dali broń i całymi dniami uczyli strzelać. Pewnego wieczoru dowódca mojego oddziału powiedział, że jutro pójdziemy na akcję. Do Wietnamu. „Wietnamczyków trzeba zabić – tłumaczył. – Wszystkich! Wietnamczyk jest najgorszym wrogiem Kampuczy. Teraz nadeszła historyczna chwila rozrachunku. Odbierzemy Wietnamczykom nasze rodzinne ziemie. Nie wolno marnować amunicji. Trzeba ich zabijać maczetami”. Ponieważ wzięliśmy ze sobą tylko broń, dodał: „Pożywienie i wszystko to, co niezbędne do życia, zdobędziemy tam”. Po przejściu granicy zaszyliśmy się w dżungli. Trzech żołnierzy w cywilnych ubraniach poszło na zwiady. Mogli się poruszać swobodnie. Teren przygraniczny zamieszkują różne mniejszości narodowe, tak że niczym nie zwracali na siebie uwagi. Wybrali leżącą nieco na uboczu wioskę, w której było około stu pięćdziesięciu mieszkańców. Podeszliśmy tam wieczorem. Nikt nas nie zauważył. Czekaliśmy do północy. Wtedy uderzyliśmy. Wszystko to trwało niecałą godzinę… Któryś z żołnierzy zauważył, że nie zabijam. Zameldował dowódcy. Ten wezwał mnie do siebie. „To pierwsze ostrzeżenie – powiedział. – Drugiego nie będzie. Ale pomożemy ci. Żebyś nabrał wprawy, jutro właśnie ty je zabijesz” – wskazał na trzy młode dziewczyny, które żołnierze uprowadzili z wioski. Potrzebne im były jeszcze na tę jedną jedyną noc. Zdawałem sobie sprawę, że rano albo spełnię rozkaz, albo sam zostanę zlikwidowany. Tuż przed świtem udało mi się wyczołgać z obozu. Uciekłem do Wietnamczyków. Nie mogłem zabijać…

Relacja buddyjskiego mnicha wniosła wiele szczegółów, ale nadal otwartą pozostawiła kwestię zasadniczą: co spowodowało, iż po zrealizowaniu wspólnego celu, jakim było uwolnienie się spod obcej zależności, zaprzyjaźniony kraj zupełnie nieoczekiwanie z takim ładunkiem nienawiści zwrócił się przeciwko swemu sąsiadowi?

Lektura oficjalnych dokumentów państwowych z pewnością nie należy do rzeczy najbardziej atrakcyjnych. Suchy urzędowy język i powtarzające się na ogół zbitki pojęciowe interesują, prawdę mówiąc, jedynie ludzi zawodowo trudniących się polityką. Dlatego też ograniczymy się tutaj jedynie do faktów podstawowych.

Kończy się właśnie rok 1977. Minister spraw zagranicznych Socjalistycznej Republiki Wietnamu Nguyen Duy Trinh5 składa wizyty w krajach Azji Południowo-Wschodniej. W stolicach Laosu, Malezji, Filipin i Tajlandii wyjaśnia gospodarzom zasady, na których Wietnam zamierza oprzeć swe stosunki z sąsiadami. Sprowadzają się one do czterech punktów:

– poszanowanie niezależności, suwerenności i integralności terytorialnej, nieagresji, nieingerencji w sprawy wewnętrzne, równości, wzajemnych korzyści, pokojowego współistnienia;

– niedopuszczenie do tego, aby jakikolwiek obcy kraj mógł wykorzystać terytorium innego państwa w tym regionie jako bazę do agresji i ingerencji – pośredniej czy bezpośredniej;

– nawiązanie dobrosąsiedzkich stosunków w duchu przyjaźni, współpracy gospodarczej i szerokiej wymiany kulturalnej opartej na bazie równości i wzajemnych korzyści. Zlikwidowanie istniejących między państwami tego regionu spornych problemów granicznych w drodze negocjacji, na zasadach równości, wzajemnego zrozumienia i poszanowania;

– rozwijanie współpracy między państwami regionu w kierunku umacniania ich systemów narodowych, leżącej w interesie pokoju i prawdziwej neutralności Azji Południowo-Wschodniej, co stanowiłoby wkład regionu w dzieło światowego pokoju.

Odkładając na bok retorykę dyplomatyczną, zastanówmy się, co