Kapitan Jamróz
- Wydawca:
- Wydawnictwo Ender
- Kategoria:
- Fantastyka i sci-fi
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-64523-49-6
- Rok wydania:
- 2016
- Słowa kluczowe:
- czasy
- dzięki
- jamróz
- kapitan
- który
- niczego
- odezwał
- poczucie
- pokręcony
- siebie
- sprzętem
- wyszkoleniem
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Kapitan Jamróz”
Dysponują futurystycznym sprzętem, świetnym wyszkoleniem i doświadczeniem, ale to wiedza , patriotyzm oraz poczucie obowiązku będą ich najpotężniejszą bronią.
Zwyciężyliśmy Niemców w bitwie o Okęcie...
Być może wygramy Powstanie Warszawskie...
Ale czy Polska będzie dzięki temu bezpieczna, czy poza Warszawą będzie wolna?
Jak pokonać Sowietów, jak zmienić ponure powojenne losy Polski?
Te pytania stawia sobie kapitan Leszek Jamróz, namaszczony przez majora Wojtyńskiego na dowódcę Pierwszego Samodzielnego Batalionu Rozpoznawczego Armii Krajowej, który przeniósł się z 2007 roku w czasy drugiej wojny światowej.
– O kurczę. – W głosie Wałeckiego brzmiał podziw. – To najbardziej pokręcony pomysł, o jakim słyszałem.
– Nie będę się spierać. – Po raz pierwszy od wielu dni Jamróz się uśmiechnął. – Ale daje szansę.
Zapadło milczenie. Każdy gryzł się z własnym sumieniem i strachem.
– Wchodzę – odezwał się w końcu Stańczak. – To głupie, ale chyba nie wymyślimy niczego lepszego. Możemy naprawdę odwrócić kartę.
– Wchodzę – zadeklarował Borek. – Nie będę czekał, aż mnie złapią i wywiozą na białe niedźwiedzie albo wpakują kulę w tył głowy.
– Ja też – powiedział Wałecki. – Cholernie nie lubię mrozu.
Spojrzeli na siebie. Choć nikt nie wykonał najmniejszego gestu, wstali w jednym momencie.
Znowu byli razem.
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Marcin Ciszewski
MARCIN CISZEWSKI
Kapitan Jamróz
© 2016 WARBOOK Sp. z o.o.
© 2016 Marcin Ciszewski
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja językowa: Karina Stempel-Gancarczyk
Korekta: Agnieszka Pawlikowska
Projekt graficzny, skład, eBook:Ilona i Dominik TrzebińscyDu Châteaux, atelier@duchateaux.pl
Ilustracja na okładce: Jan Jasiński
ISBN 978-83-645-2350-2
Ustroń 2016
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
PROLOG19 czerwca 1944, przedmieścia Warszawy
Snajper czekał.
Zawsze najpierw czekał.
Pięć lat. Czternaście realizacji. Dwudziestu dziewięciu ludzi, których dosięgły kule.
Było mu gorąco i niewygodnie, ale nauczył się być cierpliwym i nie zwracać uwagi na fizyczne dolegliwości. Zadanie było w gruncie rzeczy nieskomplikowane, stanowisko dobrze ukryte, pole ostrzału czyste, odległość niewielka. Dla karabinu Sako TRG 42 dwieście metrów nie stanowi wymagającego dystansu. Podobnie jak dla wprawnego strzelca.
Sierżant Stanisław Obara był kimś więcej niż wprawnym strzelcem. Ongiś pancerniak, dowódca czołgu, przekwalifikował się łatwo; znacznie łatwiej, niż myślał. Miał talent do tego typu roboty: sokoli wzrok, pewną rękę i nieludzki spokój w duszy. Teraz czekał na strzał i nie wykazywał oznak zniecierpliwienia. Żuł słonecznikowe pestki (i ciągle pluł łuskami; spotter zastanawiał się, co bardziej doprowadza go do szału: samo plucie czy całkowita odporność strzelca na protesty), obserwował przedpole i czekał.
Zmierzchało. Było ciepło, nawet upalnie, powietrzem poruszały niewielkie podmuchy wiatru.
Wedle ostatniej, trzeciej w ciągu ostatnich kilku dni zapowiedzi figurant powinien pojawić się o dziewiątej, przed zapadnięciem zmroku.
Spotter poruszył się, niecierpliwym gestem odganiając wyjątkowo natarczywego komara. Jednocześnie Obara usłyszał w słuchawce głos dowódcy.
– Idzie kontakt – powiedział cicho Wojtyński.
Obara przyłożył oko do celownika optycznego. Faktycznie, po chwili w polu widzenia pojawił się młody mężczyzna w długim jasnym prochowcu. Szedł niepewnym krokiem, rozglądając się na boki. Delikatny, lekki wietrzyk rozwiewał poły płaszcza.
W końcu mężczyzna stanął. Rozejrzał się. Wyciągnął z kieszeni gazetę. Rozłożył ją i zaczął udawać, że czyta. Idiotyzm: światła było zbyt mało, by czynność mogła uchodzić za naturalną. Obara nie zastanawiał się nad tym; czujny i skupiony łowił każdy odgłos i każdy najmniejszy nawet ruch.
Miejsce było odludne, położone na dalekiej Ochocie. Najbliższe domy stały prawie trzysta metrów dalej. Na ewentualne pytanie o latarnie uliczne mieszkańcy rozdziawiali ze zdziwienia usta. Jedynym punktem charakterystycznym była mała przydrożna kapliczka, z maleńkim, pełgającym światełkiem zapalonej niedawno świeczki.
Czytający gazetę mężczyzna miał spotkać się z człowiekiem, na którego polowali od wielu tygodni.
– Jeszcze parę minut i możemy się zwijać – mruknął Obara. – Zaraz będzie za ciemno.
Spotter przytknął oko do lunety obserwacyjnej.
– No – potwierdził. – Już teraz gówno widać.
– Jedzie. Na piętnastej – padła kolejna informacja. Major bardzo rzadko okazywał jakiekolwiek emocje, ale Obara w jego głosie wyraźnie słyszał napięcie. Wcześniej kilka razy uderzali w pustkę; teraz polowanie wkraczało w decydującą fazę. Wszyscy chcieli mieć je za sobą.
Z prawej, podskakując na wybojach, nadjechał samochód osobowy.
Obara wstrzymał oddech.
Samochód zatrzymał się. Kierowca nie gasił silnika. Kilkanaście metrów dalej mężczyzna w płaszczu podniósł wzrok, przez chwilę przyglądał się pojazdowi i kierowcy. Potem nieco nerwowymi ruchami złożył gazetę, wsadził ją do kieszeni i niespiesznie ruszył w stronę auta.
Obara oderwał na sekundę oko od celownika i pokręcił bębnem nastawy. Obraz wyostrzył się. Kierowca miał na głowie kapelusz. Jego twarz tonęła w cieniu. Nieistotne: identyfikacja tego człowieka została dokonana już wcześniej. Obara miał tylko nacisnąć spust i zadbać, by kula sięgnęła celu.
– Zielone światło – usłyszał głos Wojtyńskiego.
A więc jednak. Nie będzie więcej czekania. Nie uderzą znowu w pustkę.
Stanowisko majora znajdowało się w pobliżu, w miejscu, z którego dowódca miał pełną możliwość obserwacji terenu i celu. Wojtyński zawsze starał się panować nad wszystkimi elementami operacji.
Strzelec zaczął ściągać spust.
W tym momencie coś poruszyło się w samochodzie. W lewej dolnej części oka celownika Obara zauważył jakiś cień, którego nie powinno tu być i którego pochodzenia nie potrafił w pierwszej chwili określić. Przesunął lufę nieco w dół i w prawo.
– Broń! – krzyknął.
Palec dokończył ruch.
Huk strzału zabrzmiał ostro w cichym powietrzu letniego wieczoru.
Kula przeleciała dwieście metrów w jedną trzecią sekundy i wbiła się w skroń człowieka zajmującego miejsce na tylnym siedzeniu, który właśnie wysuwał przez okno lufę pistoletu maszynowego. Broń wypadła na zewnątrz, a mężczyzna zniknął z pola widzenia.
Wtedy wydarzyło się wiele rzeczy naraz.
Silnik samochodu ryknął i pojazd skoczył do przodu, jakby pchnięty gigantyczną sprężyną. Niedawny czytelnik gazety był zbyt blisko, w związku z czym zareagował z opóźnieniem – cios zadany końcówką zderzaka podciął go i rzucił na ziemię. Auto nabierało pędu; Obara kończył ryglować zamek.
Nim strzelił powtórnie, z oddalonych o kilkadziesiąt metrów zarośli rozległa się seria karabinu maszynowego MG 42. Operator miał mało czasu na podjęcie decyzji i sporą odległość przed sobą. Pomimo tego seria była celna. Oszałamiająco szybkie staccato kul zabębniło o kocie łby i karoserię oddalającego się pojazdu. Pękły szyby, z przebitego baku chlusnął strumień benzyny, z hukiem strzeliła trafiona kulą opona. Samochód zakołysał się i przekrzywił na bok. Kierowca dodał gazu, silnik zawył jakby w proteście, spod opon sypnęło kamieniami i kurzem; Obara obrócił długą niemal na metr lufę i pociągnął spust. Pocisk przeszedł przez wytłuczoną szybę tylnego okna, przebił górną część oparcia i trafił w szyję kierowcy. Mężczyzna poleciał twarzą na kierownicę, bezsilne ręce straciły chwyt i opadły wzdłuż ciała. Samochód zjechał z drogi, przeskoczył siłą rozpędu przez płytki przydrożny rów, po czym uderzył w rachityczną, powykręcaną jakby w reumatycznych spazmach olchę, złamał ją niemal u podstawy i potoczył się dalej. Ponownie zagrzmiał odległy kaem. Kule przebiły potrzaskaną karoserię i wyrwały kępki trawy wokół.
Samochód przejechał jeszcze dwadzieścia metrów, po czym stanął.
Obara zarepetował broń, przytknął oko do celownika i czekał. Nie dostrzegł żadnego ruchu, jeżeli nie liczyć niewielkiego strumyczka benzyny nadal wyciekającej ze zbiornika. Po gwałtownej erupcji przemocy świat ponownie zastygł w ciszy i spokoju.
– Sekcja Alfa, sprawdzić kontakt i figuranta – usłyszał głos Wojtyńskiego. – Obara, ubezpieczasz.
– Zrozumiałem – potwierdził sierżant.
Z krzaków po drugiej strony drogi wyskoczyło trzech żołnierzy z bronią gotową do strzału. Jeden z nich podbiegł do podnoszącego się z kolan mężczyzny w jasnym prochowcu. Pomógł mu wstać, po czym obaj szybko oddalili się w stronę stojącego w ukryciu samochodu sekcji zabezpieczającej akcję. Dwaj kolejni podeszli ostrożnie do rozbitego auta. Jeden z nich zajrzał do środka.
– Tu Alfa Jeden. Obaj nie żyją – usłyszał w słuchawkach jego głos Obara. – Jeden z nich to figurant. Ten, co chciał strzelać.
– Jesteś pewien, Alfa Jeden? – zapytał Wojtyński.
Żołnierz nachylił się. Błysnął flesz.
– Zrobiłem zdjęcie. Ale jestem pewien.
– Dobrze. Obszukaj go, zabierz im broń i dokumenty i zwijamy się. Uwaga, wszystkie sekcje. Koniec akcji. Odwrót.
Obara rozładował broń i podniósł się do klęczek. Spotter otarł pot z czoła.
– No – powiedział tonem człowieka zrzucającego z ramion nadmiernie załadowany plecak, po czym zaczął zbierać porozrzucane wokół przyrządy pomiarowe i termos z dawno wystygłą kawą.
Sto metrów dalej, na stanowisku dowodzenia, porucznik Leszek Jamróz nerwowo zatarł ręce. Czuł, że napięcie zaczyna go pomału opuszczać; zdawał sobie sprawę, że na dobre nie odejdzie nigdy. Spojrzał na Wojtyńskiego. Dowódca batalionu umiał maskować uczucia, ale tym razem w oczach migała melancholia; może nawet złość.
– Udało się – powiedział Jamróz.
– Tym razem tak.
– Ostatnim razem też się udało. I wcześniej też.
Wojtyński schował lornetkę do futerału. Wzruszył ramionami. Byli sami na stanowisku dowodzenia.
– To nie ma znaczenia – odparł.
– Przesadzasz. System ochrony batalionu jest szczelny. Informacje dochodzą z wyprzedzeniem. Tak jak wcześniej. Tak jak teraz.
– Aż do pierwszego razu, kiedy przyjdą za późno. Zdążyliśmy o włos. Tamtych było dwóch, a miał być jeden. Chcieli zlikwidować Staniszewskiego.
– Bo?
Wojtyński skrzywił się ze zniecierpliwieniem.
– Nabrali podejrzeń, na tyle, by uznać, że Staniszewski ich wystawia. Jak do tego doszli? Nie wiem. Są ostrożni i mają masę kontaktów wśród naszych rodzimych komuchów. Możliwe, że infiltrują znacznie głębiej, niż nam się wydaje.
– Nie wiem. To raczej izolowane środowisko. Ludzie wiedzą, kto jest kim. Od komuchów raczej trzymają się z daleka.
– My też jesteśmy wyizolowanym środowiskiem. Nie mamy znowu tak wielu kontaktów.
– Może to i lepiej.
– I tak, i nie. Nie lekceważ komunistów. Są skuteczni. Stoi za nimi siła i dowolne środki materialne.
Jamróz przyjrzał się dowódcy uważniej. To było do niego niepodobne. Wojtyński hołdował zasadzie, żeby nigdy nie uzewnętrzniać emocji. A teraz jego głos wręcz drżał od pasji.
– Od początku było wiadomo, że ani jedni, ani drudzy nie odpuszczą. Niemcy słabną, więc mamy z nimi coraz mniej kłopotów. Sowieci są aktywni i będą jeszcze bardziej. Tak po prostu jest.
– Jasne. To nie zmienia faktu, że w końcu będą górą.
Taki pesymizm również nie pasował do obrazu dowódcy. Jamróz zawsze sądził, że Wojtyński przetrwa wojnę nie tylko niedraśnięty fizycznie, ale również bez uszczerbku na psychice. Ktoś w tym towarzystwie musiał wydawać się niezniszczalny. Wszyscy potrzebowali tego równie mocno, jak sukcesów w walce.
– Na razie idzie zgodnie z planem. Trzymamy Sowietów z dala od nas, opanujemy Warszawę, przyjedzie rząd, Amerykanie zapewnią dostawy…
Wojtyński skrzywił się.
Owszem, po raz kolejny udało się zidentyfikować, namierzyć i zlikwidować sowieckiego agenta, mającego za zadanie rozpracowanie struktur batalionu. Staniszewski, mężczyzna z gazetą, był jednym z najbardziej wydajnych informatorów Stańczaka, szefa kontrwywiadu oddziału. Ulokowany wysoko w strukturach komunistycznych organizacji działających w podziemiu, na terenie stolicy przydał się już nieraz, za co był zresztą hojnie wynagradzany.
Ale Wojtyński wiedział, że przeciwnik może działać w skali, która dla niego była niedostępna. Wróg miał niemal nieograniczone zasoby, wsparcie Zachodu i konkretny plan działania. Opanowanie Polski i ustanowienie powolnego sobie rządu było tylko jego częścią, nawet nie celem samym w sobie. Wojtyński miał przy tym świadomość, że Sowieci doskonale wiedzą o istnieniu batalionu, a co za tym idzie, nie ustaną w wysiłkach, by nie tylko przechwycić znajdującą się w jego rękach technologię, ale również wydobyć od żołnierzy oddziału wiedzę dotyczącą przyszłości. Fakt, że chodziło o wiedzę co do szczegółów nieaktualną – wydarzenia, przynajmniej w Polsce, toczyły się nieco innym torem niż w wersji historii znanej Wojtyńskiemu i spółce – nie miał znaczenia. Liczyła się znajomość mechanizmów, procesów, a także, co równie istotne, wiedza na temat personaliów. Wojtyński mógł się założyć, że Stalin dałby wiele, by dowiedzieć się, na którego ze swoich podwładnych może bezwzględnie liczyć, a kto planuje go zdradzić. Były to informacje bezcenne dla każdego jedynowładcy.
– Więc co dalej? – zapytał Jamróz.
– Nic.
– Nie rozumiem.
Wojtyński westchnął. Żołnierze zaczęli się wycofywać. Gdzieś nieopodal zawarczał silnik ciężarówki.
– Dowództwo, tu Alfa. Ładunki gotowe – zaszumiało w słuchawce.
– Przyjąłem – powiedział Wojtyński. – Odpalaj.
Jeden z żołnierzy nacisnął guzik detonatora. Eksplozja była niewielka, stłumiona, wystarczająca jednak, by zamienić samochód ze zwłokami dwójki ludzi w nierozpoznawalny wrak. Płomień ostro kontrastował z zapadającą szybko ciemnością.
Wojtyński spojrzał na Jamroza.
– Zwijamy się – powiedział.
Porucznik nawet się nie poruszył.
– Nie odpowiedziałeś na pytanie.
– Odpowiedziałem.
– Powiedz jeszcze raz, żebym zrozumiał. Sowieci nie zrezygnują. Będą dalej próbowali nas rozpracować. Uda im się w końcu kogoś kupić. Możliwe. Więc co? Odpuszczamy? Płynęliśmy pięć lat, a teraz zawracamy przed portem?
Wojtyński już się odwracał, ale zawahał się. Porucznik spojrzał mu w oczy. Przeszedł go dreszcz; nigdy nie widział dowódcy w takim stanie ducha. Nie chodziło o melancholię czy złość. W tym człowieku była jakaś złowróżbna rezygnacja.
– Zdajesz sobie sprawę, co się wydarzy? – zapytał cicho Wojtyński.
– Pytasz, jaki jest plan? Opanowujemy stolicę, przyjeżdża rząd, Amerykanie dostarczają broń i popierają nas wobec Sowietów… – Urwał, bo zobaczył, że Wojtyński go nie słucha.
– Nigdy nie wrócimy do siebie, rozumiesz? – zapytał major.
– No… – Jamróz zawahał się. Co właściwie chciał powiedzieć? – Większość się na to zgodziła.
– Wiem. Co oznacza, że mniejszość, która się nie zgadza, też będzie musiała tu tkwić. Czy chce, czy nie. Obojętnie, jak się sytuacja potoczy, odwrotu nie będzie. Może uda się zmienić przyszłość, a może nie.
– Ale…
– Czy mamy prawo tego żądać od ludzi?
Jamróz poczuł nagły przypływ irytacji.
– Każdy dowódca ma prawo żądać od żołnierzy poświęcenia, nawet poświęcenia życia – wypalił, może odrobinę głośniej, niż zamierzał.
Spodziewał się reprymendy, ale zamiast tego poczuł rękę na ramieniu.
– Każda epoka ma swój kodeks postępowania. Zdaje mi się, że szczególnie dotyczy to wojska. Tyle że my nie należymy do tej epoki. Nie mamy tu rodzin, żadnego zakotwiczenia, właściwie nic nas tu nie trzyma. Nie istniejemy społecznie. Więc jak mogę wymagać od ludzi, żeby za to umierali?
– Sam nie wierzysz w to, co mówisz.
– Chciałbym.
– Więc po co to wszystko? Walka, ryzyko, wysiłek? Nie miało sensu?
– Nie wiem. I pewnie nigdy się nie dowiem.
– Jezu.
– Przyjmijmy, że wygrywamy powstanie, przyjeżdża rząd i jest wolna Polska. Czy wtedy wszystko nabiera sensu?
– Oczywiście. Mamy Polskę. Nie taką, jaką pamiętamy, ale naszą. Jesteśmy tu pięć lat. Przyzwyczailiśmy się. Chłopaki myślą o zakładaniu rodzin. Wszystko się ułoży.
– Obyś miał rację.
– To jest twoja racja. To mniej więcej mówiłeś przez ten czas. I ludzie ci uwierzyli. Ja ci uwierzyłem.
Wojtyński odwrócił się. Jego ramiona, mocne i muskularne, opadły nieco.
– Nie mogę przez to spać – powiedział cicho.
Jamróz nigdy nie zapomniał tych słów. ■
Część pierwszaZwycięstwo3 sierpnia – 16 września 1944 roku, Warszawa
Świtało.
Łuny pożarów pożerających Śródmieście i Mokotów powoli traciły na intensywności. Niebo z inkrustowanego płomieniami granatu przeszło w krwistą czerwień, a potem rozjaśniło się na dobre. Zapowiadał się piękny letni dzień. Opanowane przez powstańców kwartały miasta były spokojne; zacięte walki trwały wokół coraz bardziej izolowanych punktów oporu okupanta. Głównodowodzący garnizonem generał Reiner Stahel, świadom pokładanego weń przez Führera zaufania, podejmował rozpaczliwe wysiłki, by przynajmniej utrzymać łączność z broniącymi się jeszcze rejonami.
Niemiecki garnizon, choć zaskoczony rozmachem i siłą powstańczego uderzenia, a także zszokowany utratą dzielnicy policyjnej oraz lotniska, daleki był od kapitulacji. Ufny w odporną siłę zawczasu przygotowanych betonowych bunkrów, dużą ilość broni maszynowej i wsparcie artyleryjskie, z nadzieją wyglądał przyjścia odsieczy. Jeszcze spore fragmenty Śródmieścia, Mokotowa i Woli pozostawały w jego ręku. Warszawa stanowiła bezpośrednie zaplecze frontu bronionego przez 9 Armię generała Vormanna, co wobec wcześniejszej katastrofy Grupy Armii „Środek” oznaczało, że nie mogła zostać oddana; a jeśli już, to po uporczywej, krwawej walce.
Porucznik Leszek Jamróz nie myślał o sytuacji politycznej ani strategii. Nie zastanawiał się nad skutkami zwycięskich dla powstańców walk. Patrzył na pierwszy z długiego rzędu grobów i utwierdzał się w przekonaniu, że ta chwila nie powinna nastąpić nigdy. Główny cel natarcia – lotnisko – zostało zdobyte, sukces okupiono jednak stratami sięgającymi blisko jednej piątej siły batalionu. Co najgorsze, poległ również major Wojtyński; dowódca, mentor i przyjaciel. Jego grób zajmował pierwsze miejsce w stanowczo zbyt długim szeregu. Nie wyróżniał się niczym szczególnym.
Skromna uroczystość właśnie się skończyła. Nikt, z Jamrozem na czele, nie miał ochoty wygłaszać żadnych przemówień. Żołnierze batalionu, pełni żalu, wątpliwości i poczucia straty, zaczęli się rozchodzić w całkowitym milczeniu. Jamróz doskonale ich rozumiał. Wojtyński był obecny w życiu oddziału od początku tej przeklętej, niechcianej wojny. Stanowił jego integralną część. Nikt nie wyobrażał sobie, że mogłoby go zabraknąć.
Stojący obok porucznik Wałecki chrząknął.
– Nadal nie wierzę – mruknął.
Jamróz nie odpowiedział.
– Pięć lat wydawał się niezniszczalny.
Porucznik Jakub Borek, dowódca batalionowej piechoty, poruszył się niespokojnie i pociągnął nosem. Nigdy wcześniej nie płakał; teraz nawet nie ukrywał łez. Jamróz prześlizgnął się po nim niewidzącym spojrzeniem, po czym ponownie wbił wzrok w pachnący jeszcze świeżą ziemią grób, ozdobiony prostym drewnianym krzyżem.
– Miał plany… na potem… – powiedział Borek cicho.
– Wszystkie plany na potem są przeważnie gówno warte – odparł Jamróz, po czym skrzywił się z niesmakiem: sarkazm nikomu nie mógł przynieść pożytku. Borek nie był niczemu winien.
Wałecki podniósł głowę i z uwagą przyjrzał się Jamrozowi.
– Nie możesz tak myśleć. Teraz ty dowodzisz – mruknął.
– Nie chcę.
– Musisz. Jesteś im to winien – poparł Wałeckiego Borek. Zdołał się już opanować. Jego głos brzmiał aż nienaturalnie spokojnie.
– Im?
– Żołnierzom. Nam wszystkim.
– Nie mam ochoty na żarty.
– Nikt nie ma.
– Właśnie.
– Ktoś musi dowodzić. A ty nadajesz się najlepiej.
***
Ciężkie działa biły gdzieś daleko, na rogatkach Żoliborza. Zainicjowane przez 9 Armię przeciwdziałanie było nadal anemiczne i pozbawione rozmachu, choć przybrało nieco bardziej skoordynowany charakter niż dwadzieścia cztery godziny wcześniej. Niemieckie oddziały starały się przynajmniej utrzymać dotychczasowy stan posiadania. W niektórych miejscach udało się nawet zmusić powstańców do przejścia do obrony.
W porównaniu z zaciekle walczącymi peryferiami okolice lotniska na Okęciu stanowiły prawdziwą oazę spokoju. Ciszę tylko od czasu do czasu przerywała daleka seria z karabinu maszynowego, bliższy warkot silnika ciężarówki czy dochodzący zza pleców gwar rozmów, przetykany rzadkimi jeszcze wybuchami śmiechu.
Jamróz nie winił żołnierzy. By funkcjonować dalej, musieli jakoś pogodzić się z tym, co jest.
Ludzie odreagowywali dobę ciężkich, niemal nieprzerwanych walk. Zdobycie dzielnicy policyjnej, fortów na Mokotowie czy w końcu głównego celu uderzenia, lotniska Okęcie, napawało ich słusznym zadowoleniem. Mieli prawo czuć się dumni. Byli też nieludzko zmęczeni.
Jamróz rozumiał ich doskonale.
Sam nie myślał o dowodzeniu, planowaniu następnych posunięć, nie rozważał szans zwycięstwa, nie doszukiwał się jakiegokolwiek sensu w tym, że on, człowiek urodzony w latach siedemdziesiątych XX wieku, odbył wraz z pięciuset żołnierzami Pierwszego Samodzielnego Batalionu Rozpoznawczego podróż w czasie i wylądował w samym środku drugiej wojny światowej.
Już nie.
Kiedyś, gdy już pogodził się z faktem, że przyjdzie mu żyć i walczyć w tej niezwykłej epoce, którą do tej pory znał z podręczników i filmów, miał poczucie misji, ufny, że za pomocą wiedzy i zaawansowanej technologii uda się przybyszom z przyszłości zmienić tragiczne polskie losy. Teraz podobne rozważania nawet nie przychodziły mu do głowy: chciał tylko położyć się spać, zapaść w zapomnienie i ciemność, a potem obudzić w innym, pozbawionym przemocy świecie. Gdzieś w głębi duszy zdawał sobie sprawę, że to nierealne – od pięciu lat jego pragnienia z reguły nie miały wiele wspólnego z rzeczywistością. Skumulowane zmęczenie niemal powaliło go na kolana. Konspiracyjne życie w nieustannym napięciu, planowanie ataku na dzielnicę policyjną i lotnisko, sama walka, w której brał udział na pierwszej linii, utrata dowódcy – to wszystko spowodowało, że odczuwał wyłącznie znużenie, którego rozpaczliwa pustka w głowie była tylko najbardziej jaskrawym objawem.
Odwrócił się i ruszył naprzód. Po chwili poczuł, że zaczyna tracić równowagę. Zakręciło mu się w głowie, świat stał się odległy, nierealny, zamazany, o miękkich, stonowanych barwach.
Ciężko oparł się o pancerz Rosomaka.
Dopiero po chwili usłyszał szuranie kroków.
Podniósł wzrok. Wałecki prowadził przed sobą jeńca w porwanym i brudnym mundurze Wehrmachtu, o przestraszonej, jakby zapadniętej twarzy. Ten człowiek wyraźnie miał dość. Powłóczył nogami, jakby każdy krok sprawiał mu prawdziwą trudność.
Obaj zatrzymali się przed dowódcą.
– Trochę popytałem jeńców – powiedział Wałecki. – Niektórzy byli całkiem rozmowni. Ten nazywa się Glass. Ślązak. Mówi po polsku. Powinieneś z nim pogadać.
Jamróz wyprostował się. Pomacał kieszenie w poszukiwaniu papierosów. Potem przypomniał sobie, że paczka skończyła się jeszcze przed godziną „W”. Od tej pory nie miał czasu uzupełnić zapasów.
– Oddaj go żandarmerii – odparł.
– Mówi ciekawe rzeczy.
– Niech je opowie żandarmom.
Wałecki westchnął, a potem stuknął Glassa w plecy. Żołnierz zachwiał się.
– Niemcy koncentrują siły na zachodzie – powiedział. – Uderzą na Wolę. Mają za zadanie odblokować dowództwo i komunikację przez Wisłę. A potem zdobyć miasto.
– On zna miejsca koncentracji i lokalizację stanowisk dowodzenia – dopowiedział Wałecki, gdy zorientował się, że jeniec na tych kilku krótkich zdaniach zakończył występ. – Był gońcem w sztabie Dziewiątej Armii.
Jamróz zmarszczył brwi. Znał Wałeckiego dobrze; był w stanie wyczuć kryjącą się za spotkaniem intencję.
Kolejna interwencja w historię.
Już dawno przestał doszukiwać się sensu w pytaniu, czy ma prawo zmieniać przeszłość, która stała się teraźniejszością. Tyle rzeczy potoczyło się inaczej, niż pamiętał z lekcji historii, że wierzył tylko w to, co było dniem dzisiejszym. Zerknął na jeńca. Glass wpatrywał się tępo w przestrzeń.
Gdy porucznik w końcu się odezwał, trudno było dopatrzyć się przekonania w jego głosie.
– Rozkaz mówi o zabezpieczeniu lotniska i dostaw – powiedział cicho. – Mamy poczekać na brygadę spadochronową.
– Ludzie pułkownika Grzymały mogą to zrobić bez nas – zareplikował Wałecki. – Zdobyliśmy tyle broni, że wystarczy dla batalionu wzmocnionego artylerią.
– Batalion to za mało. Niemcy będą chcieli odbić lotnisko.
– Nie słuchasz. Glass, powiedz panu porucznikowi, kto objął dowództwo odsieczy.
– SS-Gruppenführer Heinz Reinefarth – odparł jeniec.
– No właśnie, Leszek. Pamiętasz cokolwiek z lekcji? Nie? To przypomnę. Pan generał Reinefarth nie będzie zdobywał lotniska. Himmler kazał mu zdobyć miasto. I unicestwić mieszkańców.
***
Niewielki, zagracony i brudny pokój w jednym z budynków lotniska, oświetlony słabą żarówką, idealnie komponował się z ich nastrojem. Jamróz, Borek, Stańczak i Wałecki nadal czuli się osieroceni przez Wojtyńskiego. Szok po stracie dowódcy miał trzymać ich w objęciach jeszcze przez wiele dni.
Nie mieli jednak czasu na rozpamiętywanie przeszłości.
Stali wokół stołu ze złymi, zaciętymi twarzami. Sprawiali wrażenie równych sobie. Ale podział był wyraźny: Jamróz przeciw pozostałej trójce.
Wałecki starał się być rzeczowy i nie poddawać emocjom. Przekonując tamtych, osiągnął już przewagę liczebną nad Jamrozem. Zależało mu jednak na tym, by dowódca uznał ich racje.
– Niemcy kierują się żelazną logiką – powiedział tonem rzeczowej perswazji. – Warszawa jest bezpośrednim zapleczem frontu. Tędy przechodzi przez Wisłę kilka mostów o dużej nośności. Oni muszą przywrócić porządek na zapleczu, ale co najważniejsze, utrzymać drożność głównych arterii wschód – zachód. Tędy zaopatrują swoje jednostki frontowe. To dla nich podstawowa kwestia.
– Uderzą piątego? – zapytał Borek.
– Z samego rana. Od zachodu, wzdłuż Wolskiej. Kombinowany batalion SS i Wehrmachtu, brygada policji z Poznania, pułk Azerbejdżan i najgorsza ze wszystkich, brygada Dirlewangera. Kryminaliści i dezerterzy. Najgorsza swołocz. Od rana będą rozstrzeliwać. Wszystkich, jak podejdzie: kobiety, dzieci, starców, rannych, powstańców… Bez różnicy.
– Nie mogę tego słuchać – powiedział Jamróz. Czuł, że zaczyna mu się kręcić w głowie. – To jakieś szaleństwo.
Wałecki widział, że porucznik słabnie. Nie miał zamiaru odpuszczać, choć w pewnym stopniu zdawał sobie sprawę z targających Jamrozem uczuć. On naprawdę przyjaźnił się z Wojtyńskim.
– A może poproszę tu jeńca? – zaatakował. – Sam ci opowie, jakie Reinefarth ma rozkazy. Prosto od Himmlera.
Borek również nie pozostawał biernym obserwatorem spotkania.
– Możemy zapobiec masakrze – mruknął.
– Nie możemy zaradzić całemu złu tego świata. – Głos Jamroza nieoczekiwanie stwardniał.
– Oni wrzucali niemowlęta w ogień – powiedział Wałecki. – Strzelali do dzieci na oczach matek. Gwałcili żony na oczach mężów. Wrzucali do piwnic granaty, a potem podpalali budynki. Nigdy się nie dowiesz, ilu ludzi spaliło się żywcem…
Zapadło ciężkie milczenie. Daleka seria tylko pogłębiła ponury nastrój.
Wałecki westchnął. Nagle zaczął wyglądać na znużonego.
– Tam zginie pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Rozumiesz?
– Nie przeze mnie.
– To nie ma znaczenia – włączył się do rozmowy Stańczak.
Trzask uderzającej w stół pięści Jamroza klasnął niczym wystrzał.
– Dla mnie ma!
– Major by uderzył – powiedział Borek.
Pięść waliła w stół raz po raz. Jamróz poczuł, że włosy stają mu na głowie. W żołądku zawiązał się supeł, wielki i ohydny.
– Dosyć, kurwa mać, dosyć! Rozumiecie? Dosyć! Nie jestem Wojtyńskim! – wrzeszczał.
Milczenie było jeszcze dłuższe niż poprzednio.
– A może weźmiesz się w garść? – powiedział Stańczak. Sprawiał wrażenie zniesmaczonego wybuchem dowódcy.
Znowu przez dłuższą chwilę ciszę wypełniały tylko wściekłe oddechy. Powietrze kipiało od emocji. Gdzieś w odległej części miasta narastała przytłumiona kanonada.
Stańczak opanował się pierwszy. Jego głos był nadspodziewanie łagodny.