Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Kapitan Jamróz

Kapitan Jamróz

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-64523-49-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Kapitan Jamróz

Dysponują futurystycznym sprzętem, świetnym wyszkoleniem i doświadczeniem, ale to wiedza , patriotyzm oraz poczucie obowiązku będą ich najpotężniejszą bronią.

 

Zwyciężyliśmy Niemców w bitwie o Okęcie...

Być może wygramy Powstanie Warszawskie...

Ale czy Polska będzie dzięki temu bezpieczna, czy poza Warszawą będzie wolna?

Jak pokonać Sowietów, jak zmienić ponure powojenne losy Polski?

 

Te pytania stawia sobie kapitan Leszek Jamróz, namaszczony przez majora Wojtyńskiego na dowódcę Pierwszego Samodzielnego Batalionu Rozpoznawczego Armii Krajowej, który przeniósł się z 2007 roku w czasy drugiej wojny światowej.

 

– O kurczę. – W głosie Wałeckiego brzmiał podziw. – To najbardziej pokręcony pomysł, o jakim słyszałem.

– Nie będę się spierać. – Po raz pierwszy od wielu dni Jamróz się uśmiechnął. – Ale daje szansę.

Zapadło milczenie. Każdy gryzł się z własnym sumieniem i strachem.

– Wchodzę – odezwał się w końcu Stańczak. – To głupie, ale chyba nie wymyślimy niczego lepszego. Możemy naprawdę odwrócić kartę.

– Wchodzę – zadeklarował Borek. – Nie będę czekał, aż mnie złapią i wywiozą na białe niedźwiedzie albo wpakują kulę w tył głowy.

– Ja też – powiedział Wałecki. – Cholernie nie lubię mrozu.

Spojrzeli na siebie. Choć nikt nie wykonał najmniejszego gestu, wstali w jednym momencie.

Znowu byli razem.

Polecane książki

Wiesław Kozielewicz sędzia Sądu Najwyższego, przewodniczący IV Wydziału Kasacyjnego w Izbie Karnej, orzeka również w sprawach dyscyplinarnych; organizował w Sądzie Najwyższym Wydział do spraw dyscyplinarnych i był jego przewodniczącym; wykładowca; autor ponad siedemdziesięciu publikacji z zakresu ...
Milioner Ryan Patrick, by przejąć rodzinne przedsiębiorstwo, musi udowodnić ojcu, że jest odpowiedzialny i myśli poważnie o przyszłości. Najlepiej, by sam został ojcem. Ponieważ jednak nie chce się żenić, wynajmuje kobietę, która ma urodzić mu dziecko. Nie wie, że ta decyzja będzie go wie...
Ciesz się tym, co masz. Kiedy zorientujesz się, że niczego ci nie brakuje, cały świat będzie należał do ciebie. Susan Spencer, młoda utalentowana dziennikarka, matka trójki dzieci i szczęśliwa żona, dowiaduje się, że jest nieuleczalnie chora. Nie chce jednak, aby ostatnie chwile jej życi...
Zuza, pracowniczka prokuratury zostaje wysłana na przymusowy urlop, który postanawia spędzić w Mokrowie, malowniczo położonej pojezierskiej miejscowość letniskowej. Życie Zuzy nie układa się najlepiej, jest przepracowana, ma kłopoty z mężczyznami, nie może uwolnić się od toksycznej matki, a w dodatk...
W tym świecie mówienie prawdy jest najgorszym z przestępstw Ava i Mira ukrywają straszną tajemnicę, przez którą mogą stracić życie. W świecie, w którym posiadanie więcej niż jednego dziecka jest prawnie zakazane, one są siostrami bliźniaczkami. Przez osiemnaście lat żyją życiem jednej osoby, codzien...
Alchemia obrazu i słowa – oto siedemnaście malarskich arcydzieł i siedemnaście nawiązujących do nich nowych opowiadań. Autorami zebranych w tomie opowiadań są wybitni pisarze, m.in. Stephen King, Joyce Carol Oates, Lee Child i Michael Connelly. Teksty zebrał i zredagował Lawrence Block. Łączy je ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Marcin Ciszewski

MARCIN CISZEWSKI

Ka­pi­tan Jam­róz

© 2016 WARBOOK Sp. z o.o.

© 2016 Marcin Ciszewski

Redaktor serii: Sławomir Brudny

Redakcja językowa: Karina Stempel-Gancarczyk

Korekta: Agnieszka Pawlikowska

Projekt graficzny, skład, eBook:Ilona i Dominik TrzebińscyDu Châteaux, atelier@duchateaux.pl

Ilustracja na okładce: Jan Jasiński

ISBN 978-83-645-2350-2

Ustroń 2016

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65

PROLOG19 czerwca 1944, przedmieścia Warszawy

Snaj­per cze­kał.

Za­wsze naj­pierw cze­kał.

Pięć lat. Czter­na­ście re­ali­za­cji. Dwu­dzie­stu dzie­wię­ciu lu­dzi, któ­rych do­się­gły kule.

Było mu go­rą­co i nie­wy­god­nie, ale na­uczył się być cier­pli­wym i nie zwra­cać uwa­gi na fi­zycz­ne do­le­gli­wo­ści. Za­da­nie było w grun­cie rze­czy nie­skom­pli­ko­wa­ne, sta­no­wi­sko do­brze ukry­te, pole ostrza­łu czy­ste, od­le­głość nie­wiel­ka. Dla ka­ra­bi­nu Sako TRG 42 dwie­ście me­trów nie sta­no­wi wy­ma­ga­ją­ce­go dy­stan­su. Po­dob­nie jak dla wpraw­ne­go strzel­ca.

Sier­żant Sta­ni­sław Oba­ra był kimś wię­cej niż wpraw­nym strzel­cem. On­giś pan­cer­niak, do­wód­ca czoł­gu, prze­kwa­li­fi­ko­wał się ła­two; znacz­nie ła­twiej, niż my­ślał. Miał ta­lent do tego typu ro­bo­ty: so­ko­li wzrok, pew­ną rękę i nie­ludz­ki spo­kój w du­szy. Te­raz cze­kał na strzał i nie wy­ka­zy­wał oznak znie­cier­pli­wie­nia. Żuł sło­necz­ni­ko­we pest­ki (i cią­gle pluł łu­ska­mi; spot­ter za­sta­na­wiał się, co bar­dziej do­pro­wa­dza go do sza­łu: samo plu­cie czy cał­ko­wi­ta od­por­ność strzel­ca na pro­te­sty), ob­ser­wo­wał przed­po­le i cze­kał.

Zmierz­cha­ło. Było cie­pło, na­wet upal­nie, po­wie­trzem po­ru­sza­ły nie­wiel­kie po­dmu­chy wia­tru.

We­dle ostat­niej, trze­ciej w cią­gu ostat­nich kil­ku dni za­po­wie­dzi fi­gu­rant po­wi­nien po­ja­wić się o dzie­wią­tej, przed za­pad­nię­ciem zmro­ku.

Spot­ter po­ru­szył się, nie­cier­pli­wym ge­stem od­ga­nia­jąc wy­jąt­ko­wo na­tar­czy­we­go ko­ma­ra. Jed­no­cze­śnie Oba­ra usły­szał w słu­chaw­ce głos do­wód­cy.

– Idzie kon­takt – po­wie­dział ci­cho Woj­tyń­ski.

Oba­ra przy­ło­żył oko do ce­low­ni­ka optycz­ne­go. Fak­tycz­nie, po chwi­li w polu wi­dze­nia po­ja­wił się mło­dy męż­czy­zna w dłu­gim ja­snym pro­chow­cu. Szedł nie­pew­nym kro­kiem, roz­glą­da­jąc się na boki. De­li­kat­ny, lek­ki wie­trzyk roz­wie­wał poły płasz­cza.

W koń­cu męż­czy­zna sta­nął. Ro­zej­rzał się. Wy­cią­gnął z kie­sze­ni ga­ze­tę. Roz­ło­żył ją i za­czął uda­wać, że czy­ta. Idio­tyzm: świa­tła było zbyt mało, by czyn­ność mo­gła ucho­dzić za na­tu­ral­ną. Oba­ra nie za­sta­na­wiał się nad tym; czuj­ny i sku­pio­ny ło­wił każ­dy od­głos i każ­dy naj­mniej­szy na­wet ruch.

Miej­sce było od­lud­ne, po­ło­żo­ne na da­le­kiej Ocho­cie. Naj­bliż­sze domy sta­ły pra­wie trzy­sta me­trów da­lej. Na ewen­tu­al­ne py­ta­nie o la­tar­nie ulicz­ne miesz­kań­cy roz­dzia­wia­li ze zdzi­wie­nia usta. Je­dy­nym punk­tem cha­rak­te­ry­stycz­nym była mała przy­droż­na ka­plicz­ka, z ma­leń­kim, peł­ga­ją­cym świa­teł­kiem za­pa­lo­nej nie­daw­no świecz­ki.

Czy­ta­ją­cy ga­ze­tę męż­czy­zna miał spo­tkać się z czło­wie­kiem, na któ­re­go po­lo­wa­li od wie­lu ty­go­dni.

– Jesz­cze parę mi­nut i mo­że­my się zwi­jać – mruk­nął Oba­ra. – Za­raz bę­dzie za ciem­no.

Spot­ter przy­tknął oko do lu­ne­ty ob­ser­wa­cyj­nej.

– No – po­twier­dził. – Już te­raz gów­no wi­dać.

– Je­dzie. Na pięt­na­stej – pa­dła ko­lej­na in­for­ma­cja. Ma­jor bar­dzo rzad­ko oka­zy­wał ja­kie­kol­wiek emo­cje, ale Oba­ra w jego gło­sie wy­raź­nie sły­szał na­pię­cie. Wcze­śniej kil­ka razy ude­rza­li w pust­kę; te­raz po­lo­wa­nie wkra­cza­ło w de­cy­du­ją­cą fazę. Wszy­scy chcie­li mieć je za sobą.

Z pra­wej, pod­ska­ku­jąc na wy­bo­jach, nad­je­chał sa­mo­chód oso­bo­wy.

Oba­ra wstrzy­mał od­dech.

Sa­mo­chód za­trzy­mał się. Kie­row­ca nie ga­sił sil­ni­ka. Kil­ka­na­ście me­trów da­lej męż­czy­zna w płasz­czu pod­niósł wzrok, przez chwi­lę przy­glą­dał się po­jaz­do­wi i kie­row­cy. Po­tem nie­co ner­wo­wy­mi ru­cha­mi zło­żył ga­ze­tę, wsa­dził ją do kie­sze­ni i nie­spiesz­nie ru­szył w stro­nę auta.

Oba­ra ode­rwał na se­kun­dę oko od ce­low­ni­ka i po­krę­cił bęb­nem na­sta­wy. Ob­raz wy­ostrzył się. Kie­row­ca miał na gło­wie ka­pe­lusz. Jego twarz to­nę­ła w cie­niu. Nie­istot­ne: iden­ty­fi­ka­cja tego czło­wie­ka zo­sta­ła do­ko­na­na już wcze­śniej. Oba­ra miał tyl­ko na­ci­snąć spust i za­dbać, by kula się­gnę­ła celu.

– Zie­lo­ne świa­tło – usły­szał głos Woj­tyń­skie­go.

A więc jed­nak. Nie bę­dzie wię­cej cze­ka­nia. Nie ude­rzą zno­wu w pust­kę.

Sta­no­wi­sko ma­jo­ra znaj­do­wa­ło się w po­bli­żu, w miej­scu, z któ­re­go do­wód­ca miał peł­ną moż­li­wość ob­ser­wa­cji te­re­nu i celu. Woj­tyń­ski za­wsze sta­rał się pa­no­wać nad wszyst­ki­mi ele­men­ta­mi ope­ra­cji.

Strze­lec za­czął ścią­gać spust.

W tym mo­men­cie coś po­ru­szy­ło się w sa­mo­cho­dzie. W le­wej dol­nej czę­ści oka ce­low­ni­ka Oba­ra za­uwa­żył ja­kiś cień, któ­re­go nie po­win­no tu być i któ­re­go po­cho­dze­nia nie po­tra­fił w pierw­szej chwi­li okre­ślić. Prze­su­nął lufę nie­co w dół i w pra­wo.

– Broń! – krzyk­nął.

Pa­lec do­koń­czył ruch.

Huk strza­łu za­brzmiał ostro w ci­chym po­wie­trzu let­nie­go wie­czo­ru.

Kula prze­le­cia­ła dwie­ście me­trów w jed­ną trze­cią se­kun­dy i wbi­ła się w skroń czło­wie­ka zaj­mu­ją­ce­go miej­sce na tyl­nym sie­dze­niu, któ­ry wła­śnie wy­su­wał przez okno lufę pi­sto­le­tu ma­szy­no­we­go. Broń wy­pa­dła na ze­wnątrz, a męż­czy­zna znik­nął z pola wi­dze­nia.

Wte­dy wy­da­rzy­ło się wie­le rze­czy na­raz.

Sil­nik sa­mo­cho­du ryk­nął i po­jazd sko­czył do przo­du, jak­by pchnię­ty gi­gan­tycz­ną sprę­ży­ną. Nie­daw­ny czy­tel­nik ga­ze­ty był zbyt bli­sko, w związ­ku z czym za­re­ago­wał z opóź­nie­niem – cios za­da­ny koń­ców­ką zde­rza­ka pod­ciął go i rzu­cił na zie­mię. Auto na­bie­ra­ło pędu; Oba­ra koń­czył ry­glo­wać za­mek.

Nim strze­lił po­wtór­nie, z od­da­lo­nych o kil­ka­dzie­siąt me­trów za­ro­śli roz­le­gła się se­ria ka­ra­bi­nu ma­szy­no­we­go MG 42. Ope­ra­tor miał mało cza­su na pod­ję­cie de­cy­zji i spo­rą od­le­głość przed sobą. Po­mi­mo tego se­ria była cel­na. Osza­ła­mia­ją­co szyb­kie stac­ca­to kul za­bęb­ni­ło o ko­cie łby i ka­ro­se­rię od­da­la­ją­ce­go się po­jaz­du. Pę­kły szy­by, z prze­bi­te­go baku chlu­snął stru­mień ben­zy­ny, z hu­kiem strze­li­ła tra­fio­na kulą opo­na. Sa­mo­chód za­ko­ły­sał się i prze­krzy­wił na bok. Kie­row­ca do­dał gazu, sil­nik za­wył jak­by w pro­te­ście, spod opon syp­nę­ło ka­mie­nia­mi i ku­rzem; Oba­ra ob­ró­cił dłu­gą nie­mal na metr lufę i po­cią­gnął spust. Po­cisk prze­szedł przez wy­tłu­czo­ną szy­bę tyl­ne­go okna, prze­bił gór­ną część opar­cia i tra­fił w szy­ję kie­row­cy. Męż­czy­zna po­le­ciał twa­rzą na kie­row­ni­cę, bez­sil­ne ręce stra­ci­ły chwyt i opa­dły wzdłuż cia­ła. Sa­mo­chód zje­chał z dro­gi, prze­sko­czył siłą roz­pę­du przez płyt­ki przy­droż­ny rów, po czym ude­rzył w ra­chi­tycz­ną, po­wy­krę­ca­ną jak­by w reu­ma­tycz­nych spa­zmach ol­chę, zła­mał ją nie­mal u pod­sta­wy i po­to­czył się da­lej. Po­now­nie za­grzmiał od­le­gły kaem. Kule prze­bi­ły po­trza­ska­ną ka­ro­se­rię i wy­rwa­ły kęp­ki tra­wy wo­kół.

Sa­mo­chód prze­je­chał jesz­cze dwa­dzie­ścia me­trów, po czym sta­nął.

Oba­ra za­re­pe­to­wał broń, przy­tknął oko do ce­low­ni­ka i cze­kał. Nie do­strzegł żad­ne­go ru­chu, je­że­li nie li­czyć nie­wiel­kie­go stru­mycz­ka ben­zy­ny na­dal wy­cie­ka­ją­cej ze zbior­ni­ka. Po gwał­tow­nej erup­cji prze­mo­cy świat po­now­nie za­stygł w ci­szy i spo­ko­ju.

– Sek­cja Alfa, spraw­dzić kon­takt i fi­gu­ran­ta – usły­szał głos Woj­tyń­skie­go. – Oba­ra, ubez­pie­czasz.

– Zro­zu­mia­łem – po­twier­dził sier­żant.

Z krza­ków po dru­giej stro­ny dro­gi wy­sko­czy­ło trzech żoł­nie­rzy z bro­nią go­to­wą do strza­łu. Je­den z nich pod­biegł do pod­no­szą­ce­go się z ko­lan męż­czy­zny w ja­snym pro­chow­cu. Po­mógł mu wstać, po czym obaj szyb­ko od­da­li­li się w stro­nę sto­ją­ce­go w ukry­ciu sa­mo­cho­du sek­cji za­bez­pie­cza­ją­cej ak­cję. Dwaj ko­lej­ni po­de­szli ostroż­nie do roz­bi­te­go auta. Je­den z nich zaj­rzał do środ­ka.

– Tu Alfa Je­den. Obaj nie żyją – usły­szał w słu­chaw­kach jego głos Oba­ra. – Je­den z nich to fi­gu­rant. Ten, co chciał strze­lać.

– Je­steś pe­wien, Alfa Je­den? – za­py­tał Woj­tyń­ski.

Żoł­nierz na­chy­lił się. Bły­snął flesz.

– Zro­bi­łem zdję­cie. Ale je­stem pe­wien.

– Do­brze. Ob­szu­kaj go, za­bierz im broń i do­ku­men­ty i zwi­ja­my się. Uwa­ga, wszyst­kie sek­cje. Ko­niec ak­cji. Od­wrót.

Oba­ra roz­ła­do­wał broń i pod­niósł się do klę­czek. Spot­ter otarł pot z czo­ła.

– No – po­wie­dział to­nem czło­wie­ka zrzu­ca­ją­ce­go z ra­mion nad­mier­nie za­ła­do­wa­ny ple­cak, po czym za­czął zbie­rać po­roz­rzu­ca­ne wo­kół przy­rzą­dy po­mia­ro­we i ter­mos z daw­no wy­sty­głą kawą.

Sto me­trów da­lej, na sta­no­wi­sku do­wo­dze­nia, po­rucz­nik Le­szek Jam­róz ner­wo­wo za­tarł ręce. Czuł, że na­pię­cie za­czy­na go po­ma­łu opusz­czać; zda­wał so­bie spra­wę, że na do­bre nie odej­dzie ni­g­dy. Spoj­rzał na Woj­tyń­skie­go. Do­wód­ca ba­ta­lio­nu umiał ma­sko­wać uczu­cia, ale tym ra­zem w oczach mi­ga­ła me­lan­cho­lia; może na­wet złość.

– Uda­ło się – po­wie­dział Jam­róz.

– Tym ra­zem tak.

– Ostat­nim ra­zem też się uda­ło. I wcze­śniej też.

Woj­tyń­ski scho­wał lor­net­kę do fu­te­ra­łu. Wzru­szył ra­mio­na­mi. Byli sami na sta­no­wi­sku do­wo­dze­nia.

– To nie ma zna­cze­nia – od­parł.

– Prze­sa­dzasz. Sys­tem ochro­ny ba­ta­lio­nu jest szczel­ny. In­for­ma­cje do­cho­dzą z wy­prze­dze­niem. Tak jak wcze­śniej. Tak jak te­raz.

– Aż do pierw­sze­go razu, kie­dy przyj­dą za póź­no. Zdą­ży­li­śmy o włos. Tam­tych było dwóch, a miał być je­den. Chcie­li zli­kwi­do­wać Sta­ni­szew­skie­go.

– Bo?

Woj­tyń­ski skrzy­wił się ze znie­cier­pli­wie­niem.

– Na­bra­li po­dej­rzeń, na tyle, by uznać, że Sta­ni­szew­ski ich wy­sta­wia. Jak do tego do­szli? Nie wiem. Są ostroż­ni i mają masę kon­tak­tów wśród na­szych ro­dzi­mych ko­mu­chów. Moż­li­we, że in­fil­tru­ją znacz­nie głę­biej, niż nam się wy­da­je.

– Nie wiem. To ra­czej izo­lo­wa­ne śro­do­wi­sko. Lu­dzie wie­dzą, kto jest kim. Od ko­mu­chów ra­czej trzy­ma­ją się z da­le­ka.

– My też je­ste­śmy wy­izo­lo­wa­nym śro­do­wi­skiem. Nie mamy zno­wu tak wie­lu kon­tak­tów.

– Może to i le­piej.

– I tak, i nie. Nie lek­ce­waż ko­mu­ni­stów. Są sku­tecz­ni. Stoi za nimi siła i do­wol­ne środ­ki ma­te­rial­ne.

Jam­róz przyj­rzał się do­wód­cy uważ­niej. To było do nie­go nie­po­dob­ne. Woj­tyń­ski hoł­do­wał za­sa­dzie, żeby ni­g­dy nie uze­wnętrz­niać emo­cji. A te­raz jego głos wręcz drżał od pa­sji.

– Od po­cząt­ku było wia­do­mo, że ani jed­ni, ani dru­dzy nie od­pusz­czą. Niem­cy słab­ną, więc mamy z nimi co­raz mniej kło­po­tów. So­wie­ci są ak­tyw­ni i będą jesz­cze bar­dziej. Tak po pro­stu jest.

– Ja­sne. To nie zmie­nia fak­tu, że w koń­cu będą górą.

Taki pe­sy­mizm rów­nież nie pa­so­wał do ob­ra­zu do­wód­cy. Jam­róz za­wsze są­dził, że Woj­tyń­ski prze­trwa woj­nę nie tyl­ko nie­dra­śnię­ty fi­zycz­nie, ale rów­nież bez uszczerb­ku na psy­chi­ce. Ktoś w tym to­wa­rzy­stwie mu­siał wy­da­wać się nie­znisz­czal­ny. Wszy­scy po­trze­bo­wa­li tego rów­nie moc­no, jak suk­ce­sów w wal­ce.

– Na ra­zie idzie zgod­nie z pla­nem. Trzy­ma­my So­wie­tów z dala od nas, opa­nu­je­my War­sza­wę, przy­je­dzie rząd, Ame­ry­ka­nie za­pew­nią do­sta­wy…

Woj­tyń­ski skrzy­wił się.

Ow­szem, po raz ko­lej­ny uda­ło się zi­den­ty­fi­ko­wać, na­mie­rzyć i zli­kwi­do­wać so­wiec­kie­go agen­ta, ma­ją­ce­go za za­da­nie roz­pra­co­wa­nie struk­tur ba­ta­lio­nu. Sta­ni­szew­ski, męż­czy­zna z ga­ze­tą, był jed­nym z naj­bar­dziej wy­daj­nych in­for­ma­to­rów Stań­cza­ka, sze­fa kontr­wy­wia­du od­dzia­łu. Ulo­ko­wa­ny wy­so­ko w struk­tu­rach ko­mu­ni­stycz­nych or­ga­ni­za­cji dzia­ła­ją­cych w pod­zie­miu, na te­re­nie sto­li­cy przy­dał się już nie­raz, za co był zresz­tą hoj­nie wy­na­gra­dza­ny.

Ale Woj­tyń­ski wie­dział, że prze­ciw­nik może dzia­łać w ska­li, któ­ra dla nie­go była nie­do­stęp­na. Wróg miał nie­mal nie­ogra­ni­czo­ne za­so­by, wspar­cie Za­cho­du i kon­kret­ny plan dzia­ła­nia. Opa­no­wa­nie Pol­ski i usta­no­wie­nie po­wol­ne­go so­bie rzą­du było tyl­ko jego czę­ścią, na­wet nie ce­lem sa­mym w so­bie. Woj­tyń­ski miał przy tym świa­do­mość, że So­wie­ci do­sko­na­le wie­dzą o ist­nie­niu ba­ta­lio­nu, a co za tym idzie, nie usta­ną w wy­sił­kach, by nie tyl­ko prze­chwy­cić znaj­du­ją­cą się w jego rę­kach tech­no­lo­gię, ale rów­nież wy­do­być od żoł­nie­rzy od­dzia­łu wie­dzę do­ty­czą­cą przy­szło­ści. Fakt, że cho­dzi­ło o wie­dzę co do szcze­gó­łów nie­ak­tu­al­ną – wy­da­rze­nia, przy­naj­mniej w Pol­sce, to­czy­ły się nie­co in­nym to­rem niż w wer­sji hi­sto­rii zna­nej Woj­tyń­skie­mu i spół­ce – nie miał zna­cze­nia. Li­czy­ła się zna­jo­mość me­cha­ni­zmów, pro­ce­sów, a tak­że, co rów­nie istot­ne, wie­dza na te­mat per­so­na­liów. Woj­tyń­ski mógł się za­ło­żyć, że Sta­lin dał­by wie­le, by do­wie­dzieć się, na któ­re­go ze swo­ich pod­wład­nych może bez­względ­nie li­czyć, a kto pla­nu­je go zdra­dzić. Były to in­for­ma­cje bez­cen­ne dla każ­de­go je­dy­no­wład­cy.

– Więc co da­lej? – za­py­tał Jam­róz.

– Nic.

– Nie ro­zu­miem.

Woj­tyń­ski wes­tchnął. Żoł­nie­rze za­czę­li się wy­co­fy­wać. Gdzieś nie­opo­dal za­war­czał sil­nik cię­ża­rów­ki.

– Do­wódz­two, tu Alfa. Ła­dun­ki go­to­we – za­szu­mia­ło w słu­chaw­ce.

– Przy­ją­łem – po­wie­dział Woj­tyń­ski. – Od­pa­laj.

Je­den z żoł­nie­rzy na­ci­snął gu­zik de­to­na­to­ra. Eks­plo­zja była nie­wiel­ka, stłu­mio­na, wy­star­cza­ją­ca jed­nak, by za­mie­nić sa­mo­chód ze zwło­ka­mi dwój­ki lu­dzi w nie­roz­po­zna­wal­ny wrak. Pło­mień ostro kon­tra­sto­wał z za­pa­da­ją­cą szyb­ko ciem­no­ścią.

Woj­tyń­ski spoj­rzał na Jam­ro­za.

– Zwi­ja­my się – po­wie­dział.

Po­rucz­nik na­wet się nie po­ru­szył.

– Nie od­po­wie­dzia­łeś na py­ta­nie.

– Od­po­wie­dzia­łem.

– Po­wiedz jesz­cze raz, że­bym zro­zu­miał. So­wie­ci nie zre­zy­gnu­ją. Będą da­lej pró­bo­wa­li nas roz­pra­co­wać. Uda im się w koń­cu ko­goś ku­pić. Moż­li­we. Więc co? Od­pusz­cza­my? Pły­nę­li­śmy pięć lat, a te­raz za­wra­ca­my przed por­tem?

Woj­tyń­ski już się od­wra­cał, ale za­wa­hał się. Po­rucz­nik spoj­rzał mu w oczy. Prze­szedł go dreszcz; ni­g­dy nie wi­dział do­wód­cy w ta­kim sta­nie du­cha. Nie cho­dzi­ło o me­lan­cho­lię czy złość. W tym czło­wie­ku była ja­kaś zło­wróżb­na re­zy­gna­cja.

– Zda­jesz so­bie spra­wę, co się wy­da­rzy? – za­py­tał ci­cho Woj­tyń­ski.

– Py­tasz, jaki jest plan? Opa­no­wu­je­my sto­li­cę, przy­jeż­dża rząd, Ame­ry­ka­nie do­star­cza­ją broń i po­pie­ra­ją nas wo­bec So­wie­tów… – Urwał, bo zo­ba­czył, że Woj­tyń­ski go nie słu­cha.

– Ni­g­dy nie wró­ci­my do sie­bie, ro­zu­miesz? – za­py­tał ma­jor.

– No… – Jam­róz za­wa­hał się. Co wła­ści­wie chciał po­wie­dzieć? – Więk­szość się na to zgo­dzi­ła.

– Wiem. Co ozna­cza, że mniej­szość, któ­ra się nie zga­dza, też bę­dzie mu­sia­ła tu tkwić. Czy chce, czy nie. Obo­jęt­nie, jak się sy­tua­cja po­to­czy, od­wro­tu nie bę­dzie. Może uda się zmie­nić przy­szłość, a może nie.

– Ale…

– Czy mamy pra­wo tego żą­dać od lu­dzi?

Jam­róz po­czuł na­gły przy­pływ iry­ta­cji.

– Każ­dy do­wód­ca ma pra­wo żą­dać od żoł­nie­rzy po­świę­ce­nia, na­wet po­świę­ce­nia ży­cia – wy­pa­lił, może odro­bi­nę gło­śniej, niż za­mie­rzał.

Spo­dzie­wał się re­pry­men­dy, ale za­miast tego po­czuł rękę na ra­mie­niu.

– Każ­da epo­ka ma swój ko­deks po­stę­po­wa­nia. Zda­je mi się, że szcze­gól­nie do­ty­czy to woj­ska. Tyle że my nie na­le­ży­my do tej epo­ki. Nie mamy tu ro­dzin, żad­ne­go za­ko­twi­cze­nia, wła­ści­wie nic nas tu nie trzy­ma. Nie ist­nie­je­my spo­łecz­nie. Więc jak mogę wy­ma­gać od lu­dzi, żeby za to umie­ra­li?

– Sam nie wie­rzysz w to, co mó­wisz.

– Chciał­bym.

– Więc po co to wszyst­ko? Wal­ka, ry­zy­ko, wy­si­łek? Nie mia­ło sen­su?

– Nie wiem. I pew­nie ni­g­dy się nie do­wiem.

– Jezu.

– Przyj­mij­my, że wy­gry­wa­my po­wsta­nie, przy­jeż­dża rząd i jest wol­na Pol­ska. Czy wte­dy wszyst­ko na­bie­ra sen­su?

– Oczy­wi­ście. Mamy Pol­skę. Nie taką, jaką pa­mię­ta­my, ale na­szą. Je­ste­śmy tu pięć lat. Przy­zwy­cza­ili­śmy się. Chło­pa­ki my­ślą o za­kła­da­niu ro­dzin. Wszyst­ko się uło­ży.

– Obyś miał ra­cję.

– To jest two­ja ra­cja. To mniej wię­cej mó­wi­łeś przez ten czas. I lu­dzie ci uwie­rzy­li. Ja ci uwie­rzy­łem.

Woj­tyń­ski od­wró­cił się. Jego ra­mio­na, moc­ne i mu­sku­lar­ne, opa­dły nie­co.

– Nie mogę przez to spać – po­wie­dział ci­cho.

Jam­róz ni­g­dy nie za­po­mniał tych słów. ■

Część pierwszaZwycięstwo3 sierp­nia – 16 wrze­śnia 1944 roku, War­sza­wa

Świ­ta­ło.

Łuny po­ża­rów po­że­ra­ją­cych Śród­mie­ście i Mo­ko­tów po­wo­li tra­ci­ły na in­ten­syw­no­ści. Nie­bo z in­kru­sto­wa­ne­go pło­mie­nia­mi gra­na­tu prze­szło w krwi­stą czer­wień, a po­tem roz­ja­śni­ło się na do­bre. Za­po­wia­dał się pięk­ny let­ni dzień. Opa­no­wa­ne przez po­wstań­ców kwar­ta­ły mia­sta były spo­koj­ne; za­cię­te wal­ki trwa­ły wo­kół co­raz bar­dziej izo­lo­wa­nych punk­tów opo­ru oku­pan­ta. Głów­no­do­wo­dzą­cy gar­ni­zo­nem ge­ne­rał Re­iner Sta­hel, świa­dom po­kła­da­ne­go weń przez Füh­re­ra za­ufa­nia, po­dej­mo­wał roz­pacz­li­we wy­sił­ki, by przy­naj­mniej utrzy­mać łącz­ność z bro­nią­cy­mi się jesz­cze re­jo­na­mi.

Nie­miec­ki gar­ni­zon, choć za­sko­czo­ny roz­ma­chem i siłą po­wstań­cze­go ude­rze­nia, a tak­że zszo­ko­wa­ny utra­tą dziel­ni­cy po­li­cyj­nej oraz lot­ni­ska, da­le­ki był od ka­pi­tu­la­cji. Ufny w od­por­ną siłę za­wcza­su przy­go­to­wa­nych be­to­no­wych bun­krów, dużą ilość bro­ni ma­szy­no­wej i wspar­cie ar­ty­le­ryj­skie, z na­dzie­ją wy­glą­dał przyj­ścia od­sie­czy. Jesz­cze spo­re frag­men­ty Śród­mie­ścia, Mo­ko­to­wa i Woli po­zo­sta­wa­ły w jego ręku. War­sza­wa sta­no­wi­ła bez­po­śred­nie za­ple­cze fron­tu bro­nio­ne­go przez 9 Ar­mię ge­ne­ra­ła Vor­man­na, co wo­bec wcze­śniej­szej ka­ta­stro­fy Gru­py Ar­mii „Śro­dek” ozna­cza­ło, że nie mo­gła zo­stać od­da­na; a je­śli już, to po upo­rczy­wej, krwa­wej wal­ce.

Po­rucz­nik Le­szek Jam­róz nie my­ślał o sy­tu­acji po­li­tycz­nej ani stra­te­gii. Nie za­sta­na­wiał się nad skut­ka­mi zwy­cię­skich dla po­wstań­ców walk. Pa­trzył na pierw­szy z dłu­gie­go rzę­du gro­bów i utwier­dzał się w prze­ko­na­niu, że ta chwi­la nie po­win­na na­stą­pić ni­g­dy. Głów­ny cel na­tar­cia – lot­ni­sko – zo­sta­ło zdo­by­te, suk­ces oku­pio­no jed­nak stra­ta­mi się­ga­ją­cy­mi bli­sko jed­nej pią­tej siły ba­ta­lio­nu. Co naj­gor­sze, po­legł rów­nież ma­jor Woj­tyń­ski; do­wód­ca, men­tor i przy­ja­ciel. Jego grób zaj­mo­wał pierw­sze miej­sce w sta­now­czo zbyt dłu­gim sze­re­gu. Nie wy­róż­niał się ni­czym szcze­gól­nym.

Skrom­na uro­czy­stość wła­śnie się skoń­czy­ła. Nikt, z Jam­ro­zem na cze­le, nie miał ocho­ty wy­gła­szać żad­nych prze­mó­wień. Żoł­nie­rze ba­ta­lio­nu, peł­ni żalu, wąt­pli­wo­ści i po­czu­cia stra­ty, za­czę­li się roz­cho­dzić w cał­ko­wi­tym mil­cze­niu. Jam­róz do­sko­na­le ich ro­zu­miał. Woj­tyń­ski był obec­ny w ży­ciu od­dzia­łu od po­cząt­ku tej prze­klę­tej, nie­chcia­nej woj­ny. Sta­no­wił jego in­te­gral­ną część. Nikt nie wy­obra­żał so­bie, że mo­gło­by go za­brak­nąć.

Sto­ją­cy obok po­rucz­nik Wa­łec­ki chrząk­nął.

– Na­dal nie wie­rzę – mruk­nął.

Jam­róz nie od­po­wie­dział.

– Pięć lat wy­da­wał się nie­znisz­czal­ny.

Po­rucz­nik Ja­kub Bo­rek, do­wód­ca ba­ta­lio­no­wej pie­cho­ty, po­ru­szył się nie­spo­koj­nie i po­cią­gnął no­sem. Ni­g­dy wcze­śniej nie pła­kał; te­raz na­wet nie ukry­wał łez. Jam­róz prze­śli­zgnął się po nim nie­wi­dzą­cym spoj­rze­niem, po czym po­now­nie wbił wzrok w pach­ną­cy jesz­cze świe­żą zie­mią grób, ozdo­bio­ny pro­stym drew­nia­nym krzy­żem.

– Miał pla­ny… na po­tem… – po­wie­dział Bo­rek ci­cho.

– Wszyst­kie pla­ny na po­tem są prze­waż­nie gów­no war­te – od­parł Jam­róz, po czym skrzy­wił się z nie­sma­kiem: sar­kazm ni­ko­mu nie mógł przy­nieść po­żyt­ku. Bo­rek nie był ni­cze­mu wi­nien.

Wa­łec­ki pod­niósł gło­wę i z uwa­gą przyj­rzał się Jam­ro­zo­wi.

– Nie mo­żesz tak my­śleć. Te­raz ty do­wo­dzisz – mruk­nął.

– Nie chcę.

– Mu­sisz. Je­steś im to wi­nien – po­parł Wa­łec­kie­go Bo­rek. Zdo­łał się już opa­no­wać. Jego głos brzmiał aż nie­na­tu­ral­nie spo­koj­nie.

– Im?

– Żoł­nie­rzom. Nam wszyst­kim.

– Nie mam ocho­ty na żar­ty.

– Nikt nie ma.

– Wła­śnie.

– Ktoś musi do­wo­dzić. A ty na­da­jesz się naj­le­piej.

***

Cięż­kie dzia­ła biły gdzieś da­le­ko, na ro­gat­kach Żo­li­bo­rza. Za­ini­cjo­wa­ne przez 9 Ar­mię prze­ciw­dzia­ła­nie było na­dal ane­micz­ne i po­zba­wio­ne roz­ma­chu, choć przy­bra­ło nie­co bar­dziej sko­or­dy­no­wa­ny cha­rak­ter niż dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny wcze­śniej. Nie­miec­kie od­dzia­ły sta­ra­ły się przy­naj­mniej utrzy­mać do­tych­cza­so­wy stan po­sia­da­nia. W nie­któ­rych miej­scach uda­ło się na­wet zmu­sić po­wstań­ców do przej­ścia do obro­ny.

W po­rów­na­niu z za­cie­kle wal­czą­cy­mi pe­ry­fe­ria­mi oko­li­ce lot­ni­ska na Okę­ciu sta­no­wi­ły praw­dzi­wą oazę spo­ko­ju. Ci­szę tyl­ko od cza­su do cza­su prze­ry­wa­ła da­le­ka se­ria z ka­ra­bi­nu ma­szy­no­we­go, bliż­szy war­kot sil­ni­ka cię­ża­rów­ki czy do­cho­dzą­cy zza ple­ców gwar roz­mów, prze­ty­ka­ny rzad­ki­mi jesz­cze wy­bu­cha­mi śmie­chu.

Jam­róz nie wi­nił żoł­nie­rzy. By funk­cjo­no­wać da­lej, mu­sie­li ja­koś po­go­dzić się z tym, co jest.

Lu­dzie od­re­ago­wy­wa­li dobę cięż­kich, nie­mal nie­prze­rwa­nych walk. Zdo­by­cie dziel­ni­cy po­li­cyj­nej, for­tów na Mo­ko­to­wie czy w koń­cu głów­ne­go celu ude­rze­nia, lot­ni­ska Okę­cie, na­pa­wa­ło ich słusz­nym za­do­wo­le­niem. Mie­li pra­wo czuć się dum­ni. Byli też nie­ludz­ko zmę­cze­ni.

Jam­róz ro­zu­miał ich do­sko­na­le.

Sam nie my­ślał o do­wo­dze­niu, pla­no­wa­niu na­stęp­nych po­su­nięć, nie roz­wa­żał szans zwy­cię­stwa, nie do­szu­ki­wał się ja­kie­go­kol­wiek sen­su w tym, że on, czło­wiek uro­dzo­ny w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych XX wie­ku, od­był wraz z pię­ciu­set żoł­nie­rza­mi Pierw­sze­go Sa­mo­dziel­ne­go Ba­ta­lio­nu Roz­po­znaw­cze­go po­dróż w cza­sie i wy­lą­do­wał w sa­mym środ­ku dru­giej woj­ny świa­to­wej.

Już nie.

Kie­dyś, gdy już po­go­dził się z fak­tem, że przyj­dzie mu żyć i wal­czyć w tej nie­zwy­kłej epo­ce, któ­rą do tej pory znał z pod­ręcz­ni­ków i fil­mów, miał po­czu­cie mi­sji, ufny, że za po­mo­cą wie­dzy i za­awan­so­wa­nej tech­no­lo­gii uda się przy­by­szom z przy­szło­ści zmie­nić tra­gicz­ne pol­skie losy. Te­raz po­dob­ne roz­wa­ża­nia na­wet nie przy­cho­dzi­ły mu do gło­wy: chciał tyl­ko po­ło­żyć się spać, za­paść w za­po­mnie­nie i ciem­ność, a po­tem obu­dzić w in­nym, po­zba­wio­nym prze­mo­cy świe­cie. Gdzieś w głę­bi du­szy zda­wał so­bie spra­wę, że to nie­re­al­ne – od pię­ciu lat jego pra­gnie­nia z re­gu­ły nie mia­ły wie­le wspól­ne­go z rze­czy­wi­sto­ścią. Sku­mu­lo­wa­ne zmę­cze­nie nie­mal po­wa­li­ło go na ko­la­na. Kon­spi­ra­cyj­ne ży­cie w nie­ustan­nym na­pię­ciu, pla­no­wa­nie ata­ku na dziel­ni­cę po­li­cyj­ną i lot­ni­sko, sama wal­ka, w któ­rej brał udział na pierw­szej li­nii, utra­ta do­wód­cy – to wszyst­ko spo­wo­do­wa­ło, że od­czu­wał wy­łącz­nie znu­że­nie, któ­re­go roz­pacz­li­wa pust­ka w gło­wie była tyl­ko naj­bar­dziej ja­skra­wym ob­ja­wem.

Od­wró­cił się i ru­szył na­przód. Po chwi­li po­czuł, że za­czy­na tra­cić rów­no­wa­gę. Za­krę­ci­ło mu się w gło­wie, świat stał się od­le­gły, nie­re­al­ny, za­ma­za­ny, o mięk­kich, sto­no­wa­nych bar­wach.

Cięż­ko oparł się o pan­cerz Ro­so­ma­ka.

Do­pie­ro po chwi­li usły­szał szu­ra­nie kro­ków.

Pod­niósł wzrok. Wa­łec­ki pro­wa­dził przed sobą jeń­ca w po­rwa­nym i brud­nym mun­du­rze We­hr­mach­tu, o prze­stra­szo­nej, jak­by za­pad­nię­tej twa­rzy. Ten czło­wiek wy­raź­nie miał dość. Po­włó­czył no­ga­mi, jak­by każ­dy krok spra­wiał mu praw­dzi­wą trud­ność.

Obaj za­trzy­ma­li się przed do­wód­cą.

– Tro­chę po­py­ta­łem jeń­ców – po­wie­dział Wa­łec­ki. – Nie­któ­rzy byli cał­kiem roz­mow­ni. Ten na­zy­wa się Glass. Ślą­zak. Mówi po pol­sku. Po­wi­nie­neś z nim po­ga­dać.

Jam­róz wy­pro­sto­wał się. Po­ma­cał kie­sze­nie w po­szu­ki­wa­niu pa­pie­ro­sów. Po­tem przy­po­mniał so­bie, że pacz­ka skoń­czy­ła się jesz­cze przed go­dzi­ną „W”. Od tej pory nie miał cza­su uzu­peł­nić za­pa­sów.

– Od­daj go żan­dar­me­rii – od­parł.

– Mówi cie­ka­we rze­czy.

– Niech je opo­wie żan­dar­mom.

Wa­łec­ki wes­tchnął, a po­tem stuk­nął Glas­sa w ple­cy. Żoł­nierz za­chwiał się.

– Niem­cy kon­cen­tru­ją siły na za­cho­dzie – po­wie­dział. – Ude­rzą na Wolę. Mają za za­da­nie od­blo­ko­wać do­wódz­two i ko­mu­ni­ka­cję przez Wi­słę. A po­tem zdo­być mia­sto.

– On zna miej­sca kon­cen­tra­cji i lo­ka­li­za­cję sta­no­wisk do­wo­dze­nia – do­po­wie­dział Wa­łec­ki, gdy zo­rien­to­wał się, że je­niec na tych kil­ku krót­kich zda­niach za­koń­czył wy­stęp. – Był goń­cem w szta­bie Dzie­wią­tej Ar­mii.

Jam­róz zmarsz­czył brwi. Znał Wa­łec­kie­go do­brze; był w sta­nie wy­czuć kry­ją­cą się za spo­tka­niem in­ten­cję.

Ko­lej­na in­ter­wen­cja w hi­sto­rię.

Już daw­no prze­stał do­szu­ki­wać się sen­su w py­ta­niu, czy ma pra­wo zmie­niać prze­szłość, któ­ra sta­ła się te­raź­niej­szo­ścią. Tyle rze­czy po­to­czy­ło się ina­czej, niż pa­mię­tał z lek­cji hi­sto­rii, że wie­rzył tyl­ko w to, co było dniem dzi­siej­szym. Zer­k­nął na jeń­ca. Glass wpa­try­wał się tępo w prze­strzeń.

Gdy po­rucz­nik w koń­cu się ode­zwał, trud­no było do­pa­trzyć się prze­ko­na­nia w jego gło­sie.

– Roz­kaz mówi o za­bez­pie­cze­niu lot­ni­ska i do­staw – po­wie­dział ci­cho. – Mamy po­cze­kać na bry­ga­dę spa­do­chro­no­wą.

– Lu­dzie puł­kow­ni­ka Grzy­ma­ły mogą to zro­bić bez nas – za­re­pli­ko­wał Wa­łec­ki. – Zdo­by­li­śmy tyle bro­ni, że wy­star­czy dla ba­ta­lio­nu wzmoc­nio­ne­go ar­ty­le­rią.

– Ba­ta­lion to za mało. Niem­cy będą chcie­li od­bić lot­ni­sko.

– Nie słu­chasz. Glass, po­wiedz panu po­rucz­ni­ko­wi, kto ob­jął do­wódz­two od­sie­czy.

– SS-Grup­pen­füh­rer He­inz Re­ine­farth – od­parł je­niec.

– No wła­śnie, Le­szek. Pa­mię­tasz co­kol­wiek z lek­cji? Nie? To przy­po­mnę. Pan ge­ne­rał Re­ine­farth nie bę­dzie zdo­by­wał lot­ni­ska. Him­m­ler ka­zał mu zdo­być mia­sto. I uni­ce­stwić miesz­kań­ców.

***

Nie­wiel­ki, za­gra­co­ny i brud­ny po­kój w jed­nym z bu­dyn­ków lot­ni­ska, oświe­tlo­ny sła­bą ża­rów­ką, ide­al­nie kom­po­no­wał się z ich na­stro­jem. Jam­róz, Bo­rek, Stań­czak i Wa­łec­ki na­dal czu­li się osie­ro­ce­ni przez Woj­tyń­skie­go. Szok po stra­cie do­wód­cy miał trzy­mać ich w ob­ję­ciach jesz­cze przez wie­le dni.

Nie mie­li jed­nak cza­su na roz­pa­mię­ty­wa­nie prze­szło­ści.

Sta­li wo­kół sto­łu ze zły­mi, za­cię­ty­mi twa­rza­mi. Spra­wia­li wra­że­nie rów­nych so­bie. Ale po­dział był wy­raź­ny: Jam­róz prze­ciw po­zo­sta­łej trój­ce.

Wa­łec­ki sta­rał się być rze­czo­wy i nie pod­da­wać emo­cjom. Prze­ko­nu­jąc tam­tych, osią­gnął już prze­wa­gę li­czeb­ną nad Jam­ro­zem. Za­le­ża­ło mu jed­nak na tym, by do­wód­ca uznał ich ra­cje.

– Niem­cy kie­ru­ją się że­la­zną lo­gi­ką – po­wie­dział to­nem rze­czo­wej per­swa­zji. – War­sza­wa jest bez­po­śred­nim za­ple­czem fron­tu. Tędy prze­cho­dzi przez Wi­słę kil­ka mo­stów o du­żej no­śno­ści. Oni mu­szą przy­wró­cić po­rzą­dek na za­ple­czu, ale co naj­waż­niej­sze, utrzy­mać droż­ność głów­nych ar­te­rii wschód – za­chód. Tędy za­opa­tru­ją swo­je jed­nost­ki fron­to­we. To dla nich pod­sta­wo­wa kwe­stia.

– Ude­rzą pią­te­go? – za­py­tał Bo­rek.

– Z sa­me­go rana. Od za­cho­du, wzdłuż Wol­skiej. Kom­bi­no­wa­ny ba­ta­lion SS i We­hr­mach­tu, bry­ga­da po­li­cji z Po­zna­nia, pułk Azer­bej­dżan i naj­gor­sza ze wszyst­kich, bry­ga­da Dir­le­wan­ge­ra. Kry­mi­na­li­ści i de­zer­te­rzy. Naj­gor­sza swo­łocz. Od rana będą roz­strze­li­wać. Wszyst­kich, jak po­dej­dzie: ko­bie­ty, dzie­ci, star­ców, ran­nych, po­wstań­ców… Bez róż­ni­cy.

– Nie mogę tego słu­chać – po­wie­dział Jam­róz. Czuł, że za­czy­na mu się krę­cić w gło­wie. – To ja­kieś sza­leń­stwo.

Wa­łec­ki wi­dział, że po­rucz­nik słab­nie. Nie miał za­mia­ru od­pusz­czać, choć w pew­nym stop­niu zda­wał so­bie spra­wę z tar­ga­ją­cych Jam­ro­zem uczuć. On na­praw­dę przy­jaź­nił się z Woj­tyń­skim.

– A może po­pro­szę tu jeń­ca? – za­ata­ko­wał. – Sam ci opo­wie, ja­kie Re­ine­farth ma roz­ka­zy. Pro­sto od Him­m­le­ra.

Bo­rek rów­nież nie po­zo­sta­wał bier­nym ob­ser­wa­to­rem spo­tka­nia.

– Mo­że­my za­po­biec ma­sa­krze – mruk­nął.

– Nie mo­że­my za­ra­dzić ca­łe­mu złu tego świa­ta. – Głos Jam­ro­za nie­ocze­ki­wa­nie stward­niał.

– Oni wrzu­ca­li nie­mow­lę­ta w ogień – po­wie­dział Wa­łec­ki. – Strze­la­li do dzie­ci na oczach ma­tek. Gwał­ci­li żony na oczach mę­żów. Wrzu­ca­li do piw­nic gra­na­ty, a po­tem pod­pa­la­li bu­dyn­ki. Ni­g­dy się nie do­wiesz, ilu lu­dzi spa­li­ło się żyw­cem…

Za­pa­dło cięż­kie mil­cze­nie. Da­le­ka se­ria tyl­ko po­głę­bi­ła po­nu­ry na­strój.

Wa­łec­ki wes­tchnął. Na­gle za­czął wy­glą­dać na znu­żo­ne­go.

– Tam zgi­nie pięć­dzie­siąt ty­się­cy lu­dzi. Ro­zu­miesz?

– Nie prze­ze mnie.

– To nie ma zna­cze­nia – włą­czył się do roz­mo­wy Stań­czak.

Trzask ude­rza­ją­cej w stół pię­ści Jam­ro­za kla­snął ni­czym wy­strzał.

– Dla mnie ma!

– Ma­jor by ude­rzył – po­wie­dział Bo­rek.

Pięść wa­li­ła w stół raz po raz. Jam­róz po­czuł, że wło­sy sta­ją mu na gło­wie. W żo­łąd­ku za­wią­zał się su­peł, wiel­ki i ohyd­ny.

– Do­syć, kur­wa mać, do­syć! Ro­zu­mie­cie? Do­syć! Nie je­stem Woj­tyń­skim! – wrzesz­czał.

Mil­cze­nie było jesz­cze dłuż­sze niż po­przed­nio.

– A może weź­miesz się w garść? – po­wie­dział Stań­czak. Spra­wiał wra­że­nie znie­sma­czo­ne­go wy­bu­chem do­wód­cy.

Zno­wu przez dłuż­szą chwi­lę ci­szę wy­peł­nia­ły tyl­ko wście­kłe od­de­chy. Po­wie­trze ki­pia­ło od emo­cji. Gdzieś w od­le­głej czę­ści mia­sta na­ra­sta­ła przy­tłu­mio­na ka­no­na­da.

Stań­czak opa­no­wał się pierw­szy. Jego głos był nad­spo­dzie­wa­nie ła­god­ny.