Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Kaukaskie epicentrum

Kaukaskie epicentrum

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-62730-18-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Kaukaskie epicentrum

Dynamiczna akcja, świetni bohaterowie, dobrze oddane realia współczesnego pola walki z biało-czerwonymi w roli głównej. Polecam.
Konrad Sosiński, Wargamer

W 2008 roku Gruzińska interwencja zbrojna w Osetii sprowokowała Rosję do ostrego działania, którego efektem był rajd jej armii zatrzymany kilka kilometrów od Tbilisi. Sytuacja skomplikowała się do tego stopnia, że groźba kolejnej wojny światowej na nowo zawisła nad starym kontynentem.

Co by było, gdyby NATO zareagowało równie zdecydowanie i wsparło Gruzję nie tylko w zakresie logistyki i dyplomacji? Gdyby naprzeciw rosyjskim kolumnom pancernym wysłało najlepsze oddziały? Gdyby wysłało nas, Polaków?

Marcin Gawęda, historyk i publicysta wojskowy, znany z artykułów w Nowej Technice Wojskowej , Komandosie oraz Armii, w brawurowym stylu przedstawia właśnie taką wersję wydarzeń. Dynamiczną akcję śledzimy z perspektywy wszystkich stron konfliktu. Autor przenosi nas od politycznych gabinetów do wnętrz czołgów, samolotów i ze znawstwem przedstawia realia współczesnego pola walki.

Polecane książki

Jeżeli kontrola podatkowa zakwestionuje uznanie wydatków za koszty podatkowe, prowadzi to do powstania zaległości podatkowej, a to z kolei oznacza obowiązek uregulowania zaległości wraz z odsetkami. W niektórych sytuacjach za niewłaściwe zakwalifikowanie kosztów grozi też odpowiedzialność karnoskarb...
Czy terrorysta może być pozytywnym bohaterem? Człowiek definiuje siebie poprzez swoje cele i sposób ich osiągania. Sam terroryzm to określone działanie, którego narzędziem jest przemoc psychiczna i fizyczna. Jego celem, poprzez gwałt na spokoju ducha, jest zastraszenie, wymuszenie, zranienie, aby os...
Wiadomo, że w Polsce wieków średnich tylko senior, czyli najstarszy syn dziedziczył herb ojcowski w jego niezmienionym kształcie, młodsi zaś synowie musieli herb ojcowski odmieniać, każdy dla siebie w nieco inny sposób. Otóż, dopóki tylko stannice runiczne były w użyciu, które przedstawiały figury z...
Spektakularna podróż zaczynająca się na ulicach szarego Londynu, ciągnąca się poprzez dziką Rosję, smagane wiatrem wybrzeża Irlandii i parną puszczę... Wszystko po to, aby odkryć tajemnicę starej fotografii... Daj się porwać fenomenalnej opowieści, która dzieje się jednocześnie w obecnych czasach i ...
Nowelizacja ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych wprowadziła opodatkowanie dochodów uzyskanych na giełdzie 19% podatkiem liniowym oraz zniosła ulgi związane ze zbyciem papierów wartościowych. Niektórzy inwestorzy, zwłaszcza ci nastawieni na inwestycje długofalowe, mogą jednak korzystać...
Korzyści W publikacji znajdziesz odpowiedzi naszereg pytań m.in.: kiedy można odmówić wydania decyzji o lokalizacji inwestycji celu publicznego? jakie są ograniczenia wpozwoleniu nabudowę,a jakiew decyzji o warunkach zabudowy? w jaki sposób ustala się lokalizację inwestycji celu publicznego? co ro...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Marcin Gawęda

MarcinGawędaKaukaskie epicentrumUstroń 2010

Składam podziękowania osobom, które
przyczyniły się do powstania tej powieści. W szczególności
dziękuję Sławkowi – za szansę – oraz Witkowi – za cenne
uwagi.

Żonie dedykuję.

PROLOG

[…] bitwa ma charakter rzezi, a jej ceną jest
krew.

Clausewitz

Irak, Falludża, kwiecień 2004, 13.33 czasu
lokalnego

Pocisk gwizdnął mu koło ucha, odłupując za nim
kawałek ściany. Sierżant Bogdan Anielak nawet nie drgnął – za
bardzo czuł już krew przeciwnika. Rebeliancki strzelec wyborowy, który
do niego strzelał, był wyraźnie widoczny w oknie na piątym piętrze
oddalonego o czterysta dziesięć metrów dużego szpitala.

Już jesteś martwy, pomyślał, wyrównał
oddech i delikatnie musnął spust. Sako TRG-22 leciutko kopnął i pocisk
pomknął na spotkanie z wrogiem. Snajper zobaczył, jak głowa rebelianta
gwałtownie odskoczyła do tyłu – trafił prosto w oko.

– Jeszcze jeden. Drugie piętro, dwadzieścia
metrów w lewo, narożne okno – przydzielony Anielakowi do obserwacji
spotter z oddziału marines starał się mówić spokojnie i wyraźnie,
żeby Polak nie miał żadnych wątpliwości. Anielak kiwnął tylko
głową na znak, że rozumie, i przesunął celownik lunety.

Marine, korzystając z urządzenia wykrywającego
celowniki optyczne i lornetki, wynajdywał jedynie strzelców wyborowych
albo dowódców – zwykłych rebeliantów, na ogół strzelających
panu Bogu w okno, zupełnie ignorował.

– Zaraz powinien się pojawić w oknie, czekaj
cierpliwie – dobiegł Anielaka spokojny, pewny głos wprawnego
obserwatora.

Chwila, która niedoświadczonemu snajperowi
wydawałaby się wiecznością, była zaledwie kilkusekundową pauzą,
w której rebeliant zapewne brał krótki oddech przed kolejnym
strzałem.

– Co z nim? – zapytał beznamiętnie
Anielak.

– Easy man – sierżant Javier Marquez mówił
flegmatycznie, z pewnością siebie, jakby zamawiał kawę w kafejce
– pojawi się. Jest.

Kurwa, Meksyk ma jaja jak cholera – przemknęło
Anielakowi przez głowę, gdy w celowniku uchwycił składającego się
do strzału rebelianta. Całe napięcie zniknęło, kiedy zobaczył
cel. Wyrównał oddech. Miał chwilę, bo rebeliant przymierzył się ze
swojego SWD, biorąc za cel jakiegoś marine na ulicy poniżej. Delikatnie
wcisnął język spustowy, mierząc w głowę. Dobrze wycelowany pocisk
odrzucił najemnego snajpera od okna jak szmacianą kukłę.

– Pocisk w celu – doszedł go beznamiętny głos
sierżanta Marqueza.

Po sekundzie, może dwóch pauzy, usłyszał jeszcze
lakoniczną pochwałę: – Good shot, man.

Wypuścił spokojnie powietrze. Gdzieś górą,
ponad dachem budynku, przeszła seria z kałacha, na którą nawet
nie zwrócili uwagi. Rebelianci ostrzeliwali się gęsto, ale w dużej
mierze niecelnie.

– Nie widzę więcej celów – zameldował po
chwili spotter.

Anielak oderwał oko od celownika i spojrzał przed
siebie. Budynki przed nimi płonęły. Zobaczył, że pluton marines,
który wspierali, wdarł się już do środka kilkupiętrowego,
masywnego bloku. Z wewnątrz dochodziły odgłosy walki na krótkim
dystansie. Dotarła do nich przytłumiona seria eksplozji.

– Ale pierdolnęło – zachichotał wyraźnie
już rozluźniony marine. – Nasi ich zaraz wykurzą z piwnic. Cholerne
krety. Wygląda na to, że nic tu po nas.

Anielak nie był pewien, czy wszystko dobrze
zrozumiał, ale intencja mówiącego była oczywista. Na wszelki
wypadek zlustrował jeszcze przez lunetę górne piętra bloku,
gdzie działali obaj strzelcy wyborowi, ale niczego godnego uwagi nie
zobaczył. Najwyraźniej sierżant musiał być pewien, że ze strony
snajperów przeciwnika nic już im nie grozi. Co prawda, rebelianci
uzbrojeni w SWD nie byli równorzędnymi przeciwnikami, ale z drugiej
strony znali świetnie teren i głupotą byłoby ich lekceważyć.

– Nie wierzysz mi? – zaśmiał się
Marquez.

– Po prostu chcę się upewnić… – rzucił
Anielak.

– Masz rację, stary. Można powiedzieć, że
to nasz pierwszy raz – żartował dalej Meksykanin – to za mało,
żeby mieć pełne zaufanie do spottera.

Anielak burknął coś pod nosem. Ciszę przerwała
radiostacja. Sierżant zamienił kilka zdań w slangu, z którego Anielak
zrozumiał ledwie połowę treści. Kiedy skończył, uśmiechnął się
od ucha do ucha.

– No i nie mówiłem? Prostaki z Południa właśnie
zameldowali, że zajęli cały budynek… – klepnął przyjacielsko
w ramię leżącego obok Polaka. – Porucznik kazał przekazać, że masz,
stary, u chłopaków wielkie piwo.

Anielak uśmiechnął się lekko. Schodził z niego
cały stres, całe napięcie.

Gdzieś nad ich głowami przeszły dwa F-16,
zmieniając jeden z jednopiętrowych budynków w kupę gruzu. Operatorzy
GROM-u działali w Falludży od wczoraj. To wciąż za mało, nawet
dla zawodowców, żeby przyzwyczaić się do rozgrywającej się tu
apokalipsy. Pardonu nie dawały obie strony. Z położonych niedaleko
parterowych domków, naćkanych koło siebie niczym klocki lego,
dochodziły zacięte odgłosy strzelaniny. Najwyraźniej marines wgryźli
się w kolejny kwartał zbuntowanej Falludży.

– Kurwa, nasza kawaleria zawsze przychodzi na
czas! – wrzasnął z entuzjazmem Marquez na widok rozpadającego się
niemal na ich oczach parterowego domku, który zajmowali rebelianci. –
Jeszcze kilka godzin i wrócisz do swoich, stary. Tylko nie zapomnij,
kurwa, że masz u nas duże piwo, a może nawet…

Potok słów wypluwanych przez sierżanta
zagłuszyło wycie samolotów i seria pobliskich detonacji. Śmierć obu
rebelianckich strzelców wyborowych wyraźnie popchnęła sprawy do przodu
– marines wspierani przez samoloty, śmigłowce i czołgi wydzierali
z rąk rebeliantów kolejny budynek. Po chwili wśród niskich zabudowań
doszło do serii eksplozji. Pojawił się gęsty, nienaturalnie biały
dym. Biały fosfor.

– Hooah! Willy Pete w akcji! – wrzasnął
Marquez – wypalimy skurwieli do kości!

Anielak spojrzał na rozradowanego marine. Napotkał
wzrok latynosa.

– Cywile – Polak cicho wystękał, wśród
kolejnej serii eksplozji – przecież tam mogą być cywile.

– Stary, nie pierdol. W tym mieście nie ma już
cywili, są tylko rebelianci. Tylko skurwiele, których trzeba wypalić
do gołej kości, rozumiesz? Rozumiesz?!

Anielak kiwnął lekko głową.

Nie myśl za wiele – powtarzał sobie w duchu –
jesteś tu, by celnie strzelać. A myślenie zabija skuteczność.

Pacyfikacja dzielnicy zakończyła się dopiero po
północy. Anielak był pewien dwóch rzeczy. Po pierwsze, zobaczył
na własne oczy, że pacyfikacja Falludży nie miała nic wspólnego
z humanitaryzacją wojny, o której tyle się nasłuchał. Po drugie
– i to było najważniejsze – mając na koncie łącznie ośmiu
rebeliantów, w tym czterech strzelców wyborowych, wracał do oddziału
z tarczą. Nie skrewił.

Kapitan Paweł Majak nie miał czasu myśleć,
co się dzieje z Anielakiem – znajdował się w samym oku
cyklonu. Musiał przyznać, że natężenie ognia przekraczało jego
wyobrażenie. Żaden poligon nie mógł oddać nawet w połowie tego, co
tu się działo. Czteroosobowa sekcja GROM-u miała za zadanie wspierać
pluton marines, ale linia frontu była tak zagmatwana, że właściwie
nie bardzo było wiadomo, kto tu kogo wspiera.

Domy w okolicy meczetu Abdel-Aziz al-Samarrai
i sama świątynia zamienione zostały w twierdzę, której rebelianci
postanowili bronić do końca.

Majaka dobiegał jęk rannego marine, który
przed momentem usiłował przebiec przez ulicę. Pociski z AK-47 łupały
cegły budynku kilka metrów od niego. Zobaczył, że ukryty po drugiej
stronie ulicy marine pokazuje dwa palce i kieruje palec wskazujący
przed siebie.

– Teraz! Godzina druga! – zanalizował Majak
i podniósł kciuk do góry. Zaczerpnął powietrza i gwałtownie się
wychylił, niemal na ślepo grzejąc pierwszą serię w miejsce, gdzie
ukrywał się rebeliant. Złapał go w celowniku prawie w tym samym
momencie, kiedy pierwsze pociski łupały już cegły poddasza. Dwie
krótkie, precyzyjne serie obramowały rebelianta, który zniknął
z pola widzenia.

– Bingo! – pomyślał Majak i natychmiast schował
się za węgłem. W narastającej palbie karabinowej dał się słyszeć
wrzask któregoś z marines.

– RPG!!!

– Uwaga!!! – wydarł się Majakowi niemal do
ucha major Waligórski, działający z nim w parze.

Sekundę później na środku ulicy, zaledwie kilka
metrów od nich, eksplodował granat PG-7 wystrzelony z RPG-7. Trafiony
samochód osobowy wyleciał w górę niczym na hollywoodzkiej
superprodukcji. Jeśli rebeliant celował do sunącego środkiem ulicy
M1A1, to srodze spudłował.

Dwóch marines, mając lepsze pole ostrzału,
natychmiast rozpoczęło kanonadę ze swoich M4A1, demolując
z granatników M203 i pocisków 5,56 milimetra połowę piętra sąsiedniego
budynku. Po chwili przemówiła studwudziestomilimetrowa armata toczącego
się leniwie Abramsa. Pierwszy uniwersalny pocisk M830A1 MPAT zmiótł
ćwierć domu wraz z dwoma ostrzeliwującymi się bojownikami. Drugi MPAT
– wpakowany niemal w to samo miejsce – rozwalił to, co jeszcze jako
tako stało, grzebiąc w gruzach resztę bojowników. Ogień rebeliantów
na ulicy wyraźnie zamierał.

– Kurwa, chyba oberwałeś! – rzucił do
Majaka Waligórski – masz krew na policzku!

– Co?? – Majak prawie ogłuchł – nie
słyszę!!

– Dostałeś!! – Waligórski dotknął palcem
swojego umorusanego policzka.

– To tylko draśnięcie!! Idziemy!! – Majak
puścił się biegiem za ostatnim z marines.

Paroma susami pokonali niebezpieczny odcinek i w kilku
przypadli do ściany kolejnego domku zamienionego w punkt oporu. Jeden
z Amerykanów pokazał sugestywny ruch wzdłuż szyi, a potem spuścił
dłoń gwałtownie w dół. Polacy natychmiast skulili się, przyklejając
do murowanego płotu.

– Fire in the hole!! – wrzasnął marine, na
wszelki wypadek ostrzegając innych. – Get down!!!

Wewnątrz jednopiętrowego domku rozległy się
przytłumione eksplozje. Raz, dwa, trzy – cała seria.

– Jezu, dobrze że jestem po właściwej stronie
– zdążył jeszcze pomyśleć Majak, zanim dowódca marines wrzasnął
mu do ucha: – Let’s go!!

Nie było czasu na zbędne przemyślenia.

ROZDZIAŁ I

Atakuj [przeciwnika], gdy jest nieprzygotowany. Idź
tam, gdzie się ciebie nie spodziewa.

Sun Tzu

Pogranicze abchasko-gruzińskie, 21 kwietnia, 9.49
czasu lokalnego

Błękitno-szary MiG-29 Fulcrum wczesnej serii
produkcyjnej nabierał szybkości, mknąc po długim, betonowym pasie
lotniska Bombora. Chociaż maszyna do najnowszych nie należała,
umieszczone w gondolach pod kadłubem dwa dwuprzepływowe silniki RD-33
pracowały bez zarzutu. Charakteryzowały się one ogromnym ciągiem,
który bez dopalania wynosił 49,5 kN, dlatego myśliwiec lekko oderwał
się od pasa i zaczął się gwałtownie wznosić.

Po kilkudziesięciu sekundach od startu podpułkownik
Aleksandr Milikin łagodnie położył maszynę na skrzydło. W dole
została Gudauta, o której nikt by pewnie nie usłyszał, gdyby nie
znajdująca się tam od lat rosyjska baza.

Milikin, szczupły mężczyzna
z charakterystycznym wąsem, zastępca dowódcy eskadry 31 Gwardyjskiego
Nikopolskiego Pułku Lotnictwa Myśliwskiego, wylatał na MiG-ach
setki godzin. Pochodził z Moskwy, ale od lat mieszkał z rodziną
w Ziernogradzie, gdzie w 1993 roku przeniesiono pułk z Niemiec.
W Gudaucie służył od niedawna. Była tu między innymi baza pułku
myśliwców przewagi powietrznej Su-27. Kilka MiG-ów „dwudziestych
dziewiątych” z jego jednostki przebazowano na to lotnisko dopiero
kilka tygodni temu. Wszystko z powodów narastającego napięcia na
granicy. Wśród oficerów w bazie od dawna panowało przekonanie,
że nadchodzi kolejna wojna Abchazów z Gruzinami.

– Ani nie pierwsza, ani na pewno nie ostatnia –
gorzko podsumował Milikin.

Rosjanie nie zamierzali w tym konflikcie pozostać
bezczynni. Milikin czuł się wyróżniony, że to on będzie miał
zaszczyt zniszczyć tego cholernego, bezzałogowego gruzińskiego
szpiega. Ta misja to była bułka z masłem. Milikin dysponował
dokładnymi namiarami na cel, który był bezbronny wobec samolotu
myśliwskiego. Zadanie przypominało bardziej ćwiczenia niż typową
misję bojową – wystarczy tylko dolecieć na kilka kilometrów
i odpalić rakietę. Doświadczony podpułkownik nie spodziewał się
żadnych problemów, ale na wszelki wypadek kazał załadować dwie
rakiety krótkiego zasięgu R-73.

– Pułkowniku, tylko tyle? – przy wózku
amunicyjnym stał zdziwiony Kola, drapiąc się za uchem. – Przywiozłem
wszystko. Toż pójdzie pan na bal nieubrany? Niech pan wybiera,
założymy – namawiał, pokazując zgromadzony arsenał.

Wystarczyło skinąć głową, aby na węzłach
podskrzydłowych zamocowano po dwie rakiety R-27R i R-60M.

– Nie trzeba, Kola, nie trzeba – podpułkownik
machnął ręką i uśmiechnął się pod wąsem. – Do czego niby
miałbym jeszcze strzelać? Do kaczek?

Pilot doskonale wiedział, że Gruzja nie ma żadnych
samolotów myśliwskich.

– Starczą dwie siedemdziesiątki trójki, ale
dzięki za troskę – rzucił, wchodząc po drabince do kabiny.

To było kilkanaście minut temu, uśmiechnął się
na wspomnienie rozmowy.

MiG-29 szybko połykał przestrzeń, zbliżając się
nieuchronnie do abchasko-gruzińskiego pogranicza. Urządzenia pokładowe
działały bez zarzutu. Milikin miał wyłączony radar, ale dokładnie
naprowadzany z ziemi nie musiał długo szukać celu. Gruziński szpieg
wolno leciał wzdłuż rzeki Inguri. MiG-29 nadlatywał od strony
morza, nieco z dołu w stosunku do lecącego na średniej wysokości
bezzałogowca.

Kiedy tylko Milikin usłyszał, że komputer
pokładowy sygnalizuje pojawienie się celu, odpalił rakietę. R-73
gładko zeszła z wyrzutni i pomknęła w kierunku oddalonego o kilka
kilometrów bezzałogowego aparatu latającego.

Pogranicze abchasko-gruzińskie, 21 kwietnia, 9.57
czasu lokalnego

Należący do gruzińskiego Ministerstwa
Spraw Wewnętrznych bezzałogowy Hermes 450 wykonywał rutynowy lot
patrolowy nad pogranicznym obszarem kraju. Ten niewielki, pochodzący
z Izraela aparat latający naszpikowany był nowoczesną elektroniką –
wykorzystywał m.in. najnowocześniejszy radar typu GMTI/SAR. Dzięki
bogatemu wyposażeniu sterujący nim operator mógł dokładnie i, co
najważniejsze, w czasie rzeczywistym monitorować teren, nad którym
Hermes latał.

Bezzałogowe maszyny od lat używano w konfliktach
wojennych, między innymi nad Afganistanem czy Irakiem, ale nad Kaukazem
ciągle były nowością.

Zmiany operatorów dostosowano do koniecznych
technicznych lądowań Hermesa. Araspian, od kilku godzin wpatrywał
się w ekrany. Od czasu do czasu przybliżał na monitorach obraz terenu,
który aktualnie rejestrowały kamery samolotu. Interesowały go wszelkie
punkty i nieregularności terenu, pojazdy czy grupy ludzi, które mogły
zainteresować gruzińskie służby wywiadowcze. Od czasu do czasu
wywoływał na jednym z monitorów obraz zarejestrowany kilka tygodni
wcześniej, aby porównać zmiany. W ten sposób każdy z operatów
zyskiwał pewność, że niczego nie przegapił.

Sięgnął po kubek kawy, która zdążyła już
wystygnąć. Upił mały łyk i potarł czoło. Na chwilę przymknął
powieki, chcąc dać odpocząć zmęczonym oczom. Cokolwiek by nie
powiedzieć, nie była to porywająca służba. Misje przynosiły jednak
taką ilość cennych danych z pogranicza abchasko-gruzińskiego, że
nikt nie brał pod uwagę ich zawieszenia czy ograniczenia. Kontynuowano
je dość regularnie, ignorując abchaskie sprzeciwy i ponoszone
w czasie akcji straty. Wszystkie informacje uzyskane z podniebnego
szpiega trafiały do zespołu analityków w Ministerstwie Spraw
Wewnętrznych.

Od wielu tygodni zdobywali coraz
więcej dowodów na to, że zarówno rosyjskie siły pokojowe,
jak i regularna armia separatystów abchaskich wzmacniały swoje
siły nad Inguri – graniczną rzeką rozdzielającą zwaśnione od
wieków narody. Bezzałogowiec przelatywał właśnie nad pozycjami
abchaskimi. Araspian uważniej spojrzał na rejestrowane przez kamerę
ciężarówki pograniczników, zasieki z drutu kolczastego, kilku
kręcących się bez celu, znudzonych abchaskich żołnierzy – ot,
typowy graniczny posterunek obserwacyjny. W sumie nic nowego.

Takich punktów obserwacyjnych nad Inguri było
dziesiątki. Z rzadka udało się zarejestrować coś bardziej
interesującego, na przykład nową baterię ciężkich moździerzy
albo okopane wozy pancerne. Araspian wolał nie lekceważyć żadnego
z dostrzeżonych szczegółów. Obrazy z kamery i radaru był ostre
i wyraźne. Błok-post, czyli posterunek obserwacyjny, był solidnie
umocniony, niczym miniaturowa twierdza. Widać było worki z piaskiem,
otwory strzelnicze, ustawione na stanowiskach dwa kaemy, zasieki z drutu
kolczastego i kolczatkę w poprzek asfaltowej drogi. Dwóch żołnierzy
abchaskich obserwowało gruzińską stronę przez wojskowe lornetki. Nieco
z boku kamera uchwyciła dwa dobrze okopane transportery opancerzone BTR,
byle jak zamaskowane gałęziami drzew.

– Hmm – zaczął szukać obrazu z wczoraj. –
Coś mi się wydaje, że jednak na obrazie czegoś brakuje. No pewnie! Mam
cię! – Araspian głośno zaczął mówić sam do siebie. Odwrócił
głowę i w ułożonej tuż za nim piramidzie minidysków zaczął
szukać zapisu sprzed tygodnia, na którym po raz pierwszy zarejestrowali
błok-post. Kątem oka nadal obserwował obraz z Hermesa. Jakieś
pięćdziesiąt metrów za ostatnimi umocnieniami błok-postu widać
było niewielkie lądowisko dla śmigłowców. Nieoczekiwanie w polu
widzenia kamery pojawił się zarys jakiegoś obiektu latającego,
który z dużą szybkością zbliżał się do bezbronnego aparatu.

– Kurwa, co jest… – Gruziński operator,
jakby przeczuwając, co się zaraz może wydarzyć, wykonał kilka
błyskawicznych ruchów na konsoli sterowniczej, tak by zbliżający
się obiekt został uchwycony centralnie przez kamerę wideo. Obraz nie
był zbyt wyraźny, a samolot poruszał się bardzo szybko. Dało się
jednak zauważyć charakterystyczne dla MiG-ów 29 podwójne usterzenie
i dwa silniki. Wszystko działo się w zastraszającym tempie i Araspian
nie zdołał zrobić nic więcej – ledwo dostrzegł zbliżający się
niewielki obiekt, a już ekran zrobił się całkowicie czarny. Operator
zerwał się z fotela, zrzucając przy okazji kubek z kawą.

Trafiony rakietą powietrze-powietrze R-73 gruziński
Hermes 450 zamienił się w eksplodującą kupę złomu. Araspian
spojrzał na zegarek. Była dokładnie 9.57. Pozostało mu już tylko
zabezpieczyć bezcenne nagranie wideo i przekazać sprawę dalej.
W niewielkim kontenerze operatorów zrobił się ruch. Pojawił się
wezwany oficer dyżurny.

Tymczasem resztki tego, co jeszcze przed chwilą było
bezzałogowym aparatem latającym, spadły w rejonie wioski Hagida.

BBC, 22 kwietnia

Napięcie na pograniczu abchasko-gruzińskim
zdaje się nie maleć. Do tej pory Rosjanie zaprzeczali, jakoby to oni
zestrzelili wczoraj gruziński bezzałogowy aparat latający, jednak
ujawnione dzisiaj przez gruzińskie władze nagranie wideo jednoznacznie
wskazuje, że Hermes 450 padł ofiarą MiG-a 29. Tym samym obalono
również twierdzenia władz Abchazji, że bezzałogowy Hermes o numerze
seryjnym 553, wyprodukowany w Izraelu w 2006 roku, został zestrzelony
nad abchaską wsią Hagida przez ich samolot L-39.

Kamera ze zniszczonego bezzałogowca
zarejestrowała w ostatniej chwili samolot z podwójnym usterzeniem
i dwoma silnikami. Jak potwierdzają specjaliści, jest to ponad
wszelką wątpliwość myśliwski Fulcrum. Ponieważ takie samoloty
w strefie konfliktu użytkują tylko rosyjskie Siły Powietrzne, władze
gruzińskie o zestrzelenie oskarżają Kreml. Rosjanie stanowczo
zaprzeczają, jakoby mieli coś wspólnego z tym incydentem. To
już kolejny gruziński bezzałogowiec zniszczony w czasie lotów
patrolowych nad granicą z separatystycznymi republikami Abchazją
i Osetią Południową.

Polska, Warszawa, Biuro Bezpieczeństwa Narodowego,
12 lipca, 7.30 czasu lokalnego

Ludzie, którzy znali Marka Jackowskiego, lekko
otyłego szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego, określali go zawsze
jednym krótkim zdaniem – pracowity i chorobliwie ambitny. On sam
zasadniczo się z tym zgadzał, chociaż w gronie zaufanych żartował,
że wolałby, aby mówiono raczej – kreatywny i ambitny. Nie pracoholik
i nie chorobliwie. Pracował od świtu do nocy, wyznając zasadę, że aby
coś osiągnąć, nie wystarczy przychodzić do pracy na osiem godzin,
a potem po prostu się wyłączać. Szybko piął się po szczeblach
kariery w administracji, szczególnie tej związanej z bezpieczeństwem
wewnętrznym.

Jackowski marzył o uczynieniu z Biura Bezpieczeństwa
Narodowego sprawnie działającej instytucji. Na razie mu się to
udawało. Wystarczyło półtora roku, odkąd został szefem, by zmiany
na lepsze zauważyli nawet sceptycy z sejmowych komisji. To chyba Lenin
powiedział, że o wartości instytucji decydują pracownicy. W tym
jednym szef Biura się z nim zgadzał i stawiał na młodych, ambitnych,
dobrze wyedukowanych i pracowitych ludzi.

Jackowski cieszył się wielką estymą
u prezydenta. Wspólne poglądy na bezpieczeństwo bardzo ułatwiały
współpracę. Co najważniejsze, podobnie postrzegali niebezpieczną dla
polskiej gospodarki neoimperialną politykę Federacji Rosyjskiej.

– Prowadzą niebezpieczną dla nas grę. Czytajcie,
słuchajcie, uczcie się, wychwytujcie i rozróżniajcie to, co jest
zwykłą maskirowką, a co sednem sprawy – powtarzał nieustannie
pracownikom. – Nie dajcie się zwieść. A tam, gdzie to tylko
jest możliwe, szukajcie sojuszników nad Wołgą i Moskwą –
zachęcał.

Ci, którzy znali się lepiej na sprawach
bezpieczeństwa państwa niż przeciętny zjadacz chleba, od dawna
podkreślali, że Polska jest swego rodzaju europejskim fenomenem
niemającym rządowego centrum badań strategicznych. Dyskusja odżyła na
nowo, w chwili kiedy rozwiązano wreszcie tak mocno krytykowane Rządowe
Centrum Studiów Strategicznych.

I tu Jackowski chciał zrealizować swoje
ambicje. Miał zamiar utworzyć przy boku prezydenta organ analityczny
z prawdziwego zdarzenia. Biorąc pod uwagę dotychczasową działalność
BBN-u, zadanie nie należało do najłatwiejszych. Z drugiej strony –
Jackowski powtarzał różnym politycznym kontestatorom jego planów –
jak mogła działać dobrze instytucja, która przez wiele miesięcy
w ogóle nie miała szefa!

Jackowski postawił sobie jasny i sprecyzowany
cel – prężnie działające Biuro spowoduje, że zdolność do
szybkiego reagowania na rozmaite sytuacje kryzysowe będzie lepsza niż
w poprzednich latach. Na jego korzyść działał także fakt, że BBN
nie miało jasno sprecyzowanych zadań, co w przypadku ambitnego szefa
de facto ułatwiało zadanie. Nie było bowiem żadnych barier, które
uniemożliwiałyby Biuru zajmowanie się wszystkim, co miało choćby
tylko ulotny związek z bezpieczeństwem.

Przy aktywnej polityce głowy państwa Biuro miało
do spełnienia ważną funkcję, a Jackowski był na tyle ambitny, by
ją realizować. Nie wykluczając żadnego z dostępnych sposobów
i metod. Poza czysto administracyjnymi zmianami skoncentrował się też
na działaniach zmierzających do przeniesienia GROM-u pod skrzydła
prezydenta. Wiedział, że nie jest to tylko zwykła przepychanka
z Ministerstwem Obrony Narodowej.

Przemyślenia Jackowskiego nagle zostały
przerwane. Usłyszał, jak ktoś podchodzi do drzwi. Podniósł
głowę.

– Proszę! – zawołał, zanim usłyszał
stukanie.

– Szefie, przyniosłam ten najnowszy raport –
do pokoju weszła sekretarka – tak jak szef prosił, zrobiłam od razu
kilka kopii.

Jackowski zmierzył ją wzrokiem, z przyjemnością
obserwując burzę rudych włosów.

– Dziękuję, Zosiu. – Sekretarka położyła
raport na biurku. – Odwołaj najbliższe wizyty, chcę to przejrzeć
od razu.

– Jeszcze kawy?

– Czytasz w moich myślach – uśmiechnął
się. – Źle spałem tej nocy, a czeka mnie nawał pracy.

– Przyniosę za kilka minut – podeszła do biurka
i zabrała pustą filiżankę. – A może by szef coś zjadł?

Kiwnął tylko głową, wpatrzony w teczkę, którą
przyniosła.

Dziewczyna odwróciła się i po chwili
usłyszał cicho zamykające się drzwi. Odczekał kilka sekund, po czym
otworzył otrzymany przed chwilą raport z najnowszymi doniesieniami
o sytuacji na Kaukazie. Od kilku dni temat stale przewijał się w czasie
różnych spotkań.

Chodziło o ropę, wielkie pieniądze
i wpływy. W Polsce uważano, że należy wspierać kontakty
z Azerbejdżanem i to było – także jego zdaniem – na pewno słuszne
założenie, ale przecież cały plan nie był możliwy do zrealizowania
bez Gruzji. To ten kraj zapewniał swobodny przesył ropy z Azerbejdżanu
na Zachód.

– Tak – pomyślał, śledząc spis treści
raportu. – Gruzja, choć pozornie mało ważna, de facto mogła być
kluczem do powodzenia tego planu. Rosjanie wiedzieli to od dawna.

Jackowski jeszcze przez moment wertował skoroszyt,
a następnie sięgnął po słuchawkę. Chwilę szukał numeru w pamięci
telefonu.

– Dzień dobry, dzień dobry – głos po drugiej
stronie niczym nie zdradzał zaskoczenia. – Spodziewałem się.

– Co ty nie powiesz, stary szpiegu – Jackowski
uśmiechnął się, wyobrażając sobie minę emerytowanego pułkownika
Rafała Kroplowskiego. Znał go od wielu lat. W czasie jakiegoś spotkania
w Ośrodku Studiów Wschodnich jego uwagę zwrócił starszy facet
obłożony kilkunastoma książkami. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby
nie atencja, z jaką zwracał się do niego personel ośrodka.

Zaintrygowany natychmiast kazał sprawdzić gościa
w dostępnych mu archiwach. Nie znaleźli nic. Nawet jednej linijki. Albo
inaczej, ani jednej użytecznej linijki. To wystarczyło, by zaaranżować
pierwsze spotkanie.

Na zawsze zapamiętał zdanie powitalne
Kroplowskiego. Zanim jego gość wyciągnął dłoń, by się przywitać,
powiedział z zagadkowym uśmiechem: – Dyrektorze, o tych, którzy
naprawdę coś robili, nie znajdzie pan nic. Zadbaliśmy o to.

Spotkanie trwało ponad pięć godzin. Kiedy
Kroplowski wyszedł z gabinetu, Jackowski wiedział, że chce, aby ten
dla niego pracował.

To dlatego teraz rozmawiali, jak starzy
znajomi.

– No i co cię sprowadza w moje ciche emeryckie
progi?

– Ani one ciche, ani – o ile się nie mylę
– tylko emeryckie. Ale zostawmy czułości na potem. Chciałbym,
żebyś pojechał do Moskwy. Za godzinę dostaniesz kopię raportu
i kilka pytań. Załatw to szybko.

Air Force One, nad Colorado, 14 lipca, 12.00 czasu
lokalnego

Co prawda, ciasteczka szybko się skończyły,
ale nikt z przedstawicieli prasy nie narzekał. Podróż samolotem
prezydenckim była nie lada wyróżnieniem i brak słodyczy
czy nieco dłuższe oczekiwanie na briefing prezydencki nie
mogły tego zmienić. Dziennikarze częstowali się więc kawą,
której nie brakowało, i cierpliwie oczekiwali na prezydenta Stanów
Zjednoczonych. Wreszcie ich cierpliwość została nagrodzona. Na tyłach
samolotu pojawił się zadowolony i roześmiany prezydent.

– Trzeba zażądać więcej ciastek –
zażartował na wstępie. Widać było, że dobrze się czuje wśród
dziennikarzy.

– Tylko błagam, nie pytajcie o sprawy rodzinne
– kilka osób uśmiechnęło się, łapiąc żart.

Po kilku błahych pytaniach o politykę
wewnętrzną dziennikarze przeszli do znacznie poważniejszych tematów
i skupili się na wojnach. W ogniu pytań o Afganistan i Irak uśmiech
znikał powoli z twarzy prezydenta. Kilka razy musiał się nie lada
nagimnastykować, aby sensownie odpowiedzieć. Kiedy ustał grad pytań
dotyczący strat wojsk amerykańskich w Afganistanie, prezydent wyraźnie
odetchnął z ulgą.

– Panie i panowie – odezwał się James Fowler,
sekretarz obrony odgrywający rolę moderatora i udzielający głosu
reporterom – briefing miał być krótki, więc proszę o ostatnie
pytania. Może pani z „Washington Post”.

– Panie prezydencie, chciałam zapytać
o ćwiczenia w Gruzji w świetle pogarszających się stosunków
amerykańsko-rosyjskich. Może lepiej się z nich wycofać? –
szczupła blondynka miała to szczęście, że stała zaraz przed
prezydentem. Wyciągnęła przed siebie dyktafon.

Jeśli nawet prezydent został zaskoczony pytaniem,
to nie dał tego po sobie poznać.

– Nic nie wiem o pogarszających się stosunkach na
linii Waszyngton–Moskwa – zażartował, ale zaraz spoważniał. –
Jak wiadomo, ćwiczenia „Immediate Response” mają rozpocząć się
15 lipca i tak też się stanie. Zdaje się, że mamy w Gruzji około
tysiąca naszych chłopców. Nie widzę powodów, dla których miałoby
do tych ćwiczeń nie dojść, nawet jeśli Rosja uważa, że powinny
zostać odwołane. Nie rozumiem niepokojów rosyjskich, skoro ćwiczenia
te były zaplanowane już wcześniej, a żołnierze amerykańscy,
zwłaszcza personel szkoleniowy, są obecni w Gruzji od dawna.

– Więc nie zauważa pan, panie prezydencie,
ochłodzenia stosunków Zachodu z Rosją? – dziennikarka z „Washington
Post” nie dawała za wygraną, w jej głosie można było wyczuć
prawdziwe zdziwienie.

– Szanowna pani, nie wydaje mi się, żeby to
był jakiś poważny problem – prezydent przeczesał włosy palcami,
zbierając myśli. – Rozumiem, że Rosja nie pochwala dążeń
gruzińskich do członkostwa w Sojuszu Północnoatlantyckim, ale
to wolny kraj i może na swoim terytorium rządzić się własnymi
prawami. Przypominam, że ćwiczenia amerykańsko-gruzińskie
są zaplanowanym działaniem przygotowującym wojska gruzińskie do
zagranicznych misji. W żaden sposób tego typu ćwiczenia nie zagrażają
bezpieczeństwu Federacji Rosyjskiej. To chyba oczywiste?

– Pytanie, czy oczywiste także dla Rosjan –
rzucił żartem jeden z dziennikarzy, wywołując salwę śmiechu.

– Może pan w czerwonym krawacie – sekretarz
obrony z marsową miną wskazał na dziennikarza stojącego obok
okna.

Wśród osób, których żart nie rozśmieszył,
był Bruce Longbeer. Teksańczyk nie lubił, gdy żartowano z Rosji. Nie
dlatego, że był rusofilem, ale dlatego, że doceniał Rosję –
była niebezpieczna. Znał nie tylko meandry rosyjskiej polityki
i stosunków panujących w armii, ale i rosyjską mentalność. Od lat
uchodził za jednego z niewielu specjalistów – przynajmniej po tej
stronie oceanu – który orientował się w skomplikowanej rosyjskiej
grze na Kaukazie.

– Nigdy nie wolno żartować z kraju, który ma
broń atomową – powtarzał.

To było jego kredo. Longbeer uchodził za
wścibskiego, zadającego trudne pytania dziennikarza. Dużo publikował
w renomowanych czasopismach, także wojskowych. W Waszyngtonie liczono
się z jego opiniami. Niektórzy sądzili, że gdyby tylko chciał,
zostałby senatorem w rodzinnym Teksasie. Ale nie chciał. Longbeer
gardził polityką i politykami. Był przeciwnikiem angażowania
się Stanów Zjednoczonych w konflikty, które sprowadzały się do
grzęźnięcia przez lata w jakichś zapyziałych kraikach.

Ostatnio najbardziej krytykował wojnę
w Afganistanie, wychodząc z prostego założenia, które popierało wielu
Amerykanów: Idziemy na całość albo wychodzimy natychmiast.

– Bruce Longbeer z ABC – dziennikarz przedstawił
się i tak wiedząc, że wszyscy go poznają. Sekretarz obrony nie
wysilił się, żartując i określając go jako „pana w czerwonym
krawacie”. Teraz wszyscy, zarówno po stronie prezydenta, jak
i dziennikarzy, zamarli w oczekiwaniu na serię kłopotliwych pytań.

– Panie prezydencie, a czy wiadomo już, kiedy
nastąpi wymiana gruzińskiego kontyngentu w Iraku?

– Taka decyzja oczywiście nie należy do naszych
kompetencji – uśmiech prezydenta był czarujący, iście filmowy –
ale kiedy tylko rząd Gruzji wyrazi taką gotowość, dostarczymy mu
odpowiednią ilość samolotów transportowych. Oczywiście weźmiemy
na siebie także ciężar transportu żołnierzy z obecnej zmiany do
domu.

– Rozumiem. O ile mnie pamięć nie myli, w Iraku
służy obecnie dwa tysiące żołnierzy gruzińskich, czy tak? –
Longbeer szybko spojrzał w trzymane w dłoni notatki.

Prezydent kiwnął lekko głową w kierunku sekretarza
obrony, który zabrał głos.

– W Iraku faktycznie służy około dwóch
tysięcy żołnierzy gruzińskich z I Brygady Piechoty stacjonujących
w Al-Kut. Nie muszę chyba nikogo przekonywać, że jest to dość
znaczny wkład w wojnę z terroryzmem i trudno takiego zaangażowania nie
zauważyć ani go nie docenić. Gruzja pod względem swojego kontyngentu
w Iraku plasuje się na trzecim miejscu, zaraz po Wielkiej Brytanii.Trudno
tego nie doceniać.

– Jak wiecie – kontynuował sekretarz obrony –
od lat wdrażamy program „Train and Equip” właśnie po to, żeby
umożliwić wojskom gruzińskim partycypację w natowskich misjach.

– Czy poza Irakiem Gruzini uczestniczą w jakichś
kontyngentach stabilizacyjnych? – dziennikarz wertował swój notanik,
jakby dopiero teraz zastanawiał się nad pytaniami.

Sekretarz obrony zaczął stukać nerwowo w trzymany
w dłoniach segregator. Już wiedział, że coś jest nie tak, że
za chwilę padnie pytanie, które będzie jak tornado pustoszące
samolot.

– Tak, panie Longbeer. Od lat są obecni
na Bałkanach, przez chwilę ich pododdział służył także
w Afganistanie. Ale proszę mnie nie pytać o szczegóły, bo nie znam
ich na pamięć.

Dziennikarz kiwnął głową, a sekretarz obrony
zapisał coś w notesie.

– O ile mnie pamięć nie myli –
wtrącił prezydent – chociaż mogę nie być precyzyjny, to
misja w Iraku została nawet okupiona ofiarami wśród gruzińskich
żołnierzy. Traktujemy Gruzję jako poważnego i naturalnego partnera
na Kaukazie i całkowicie popieramy starania członkowskie. W takim
kontekście odwołanie ćwiczeń szkoleniowych z byle powodu wydaje się
nonsensem. Gruzja jest naszym strategicznym partnerem… – prezydent
zawiesił głos, jakby chciał jeszcze coś dodać.

– Tak, tak. Wspominał pan o tym kilka razy
w ostatnich tygodniach – Longbeer nie dał mu dokończyć. – Jak
rozumiem, Ameryka jest wdzięczna żołnierzom gruzińskim, że oddali
życie w Iraku, który jest tak ważny dla każdego Amerykanina –
w jego słowach można było wyczuć lekki sarkazm – to chyba także
oczywiste…? – Longbeer urwał w pół zdania, jakby oczekując na
potwierdzenie.

– Tak, oczywiście – prezydent nie był już taki
pewny siebie jak jeszcze kilka minut temu. Poprawił nerwowo krawat. –
Do czego pan zmierza, panie Longbeer? – spojrzał na dziennikarza,
nie dostrzegając nerwowych gestów Jamesa Fowlera.

Teraz cię mam, skurwielu, pomyślał Longbeer
i przystąpił do ataku.

– Jak wiadomo, Rosjanie nie byli zadowoleni
z naszych ćwiczeń w Gruzji i trudno uznać stosunki Rosji z USA za
wzorcowe. Nasze poparcie dla Gruzji i zaangażowanie się w modernizację
i szkolenie armii jest przez Rosjan źle postrzegane.

– Do rzeczy, panie Longbeer, nie mamy zbyt dużo
czasu – ponaglił sekretarz, włączając się do rozmowy.

– Oczywiście, panie sekretarzu. Moje
pytanie jest następujące: czy w razie konfliktu na Kaukazie, na razie
czysto hipotetycznego, Gruzja może liczyć na pełną pomoc Stanów
Zjednoczonych i zaangażowanie się polityczne, a nawet militarne?

– Kurwa, wiedziałem – powiedział do siebie
sekretarz obrony i zagryzł wargi.

Wybuch granatu nie uczyniłby większego
spustoszenia niż to ostre, bezpośrednie pytanie. Uwaga wszystkich
skupiła się teraz na twarzy prezydenta, który został całkowicie
zbity z tropu. Najwyraźniej nie spodziewał się tego typu pytań,
bo chwilowo zaniemówił. Sięgnął po szklankę z wodą, by zyskać
kilka sekund. W końcu był zawodowym politykiem i nierzadko znajdował
się w tak trudnej sytuacji.

– Naturalnie, że tak – choć pytanie
było trudne, przebiegłe, prezydent odzyskiwał powoli rezon –
każdy z naszych sojuszników może liczyć na pełną pomoc Stanów
Zjednoczonych… ee… szczególnie w trudnych sytuacjach – wił się
jak w ukropie, ale szło mu wyraźnie coraz lepiej. – Na razie jednak
takiej sytuacji nie ma i zapewne nie będzie. Stany Zjednoczone zawsze
były lojalnym i wiarygodnym partnerem politycznym i wojskowym.

– Panie prezydencie, wszyscy wiemy o analizach,
z których wynika jednoznacznie, że Rosja eskaluje agresywne kroki wobec
Gruzji. Narasta stan napięcia. Czy gdyby prezydent Gruzji zwrócił się
o pomoc militarną – Longbeer brnął jak buldożer w stos gruzów
– Ameryka wyśle swoich chłopców na Kaukaz? Gruzja wiele razy
sugerowała, że liczy na strategiczną współpracę z USA, wiadomo do
jakiego zagrożenia nawiązywała… – zawiesił głos.

To był majstersztyk, prezydent został
ugotowany. Każda jego odpowiedź będzie zła. Na szczęście z pomocą
wkroczył sekretarz obrony, przyjmując cios na siebie. Niektórzy
uważali, że Fowler dla kariery sprzeda własną matkę, ale wszyscy
chylili czoło przed jego błyskotliwością.

– Panie Longbeer, to czysta futurologia. Zawsze
są analizy, które wskazują na możliwość wybuchu wojny w wielu
zakątkach świata. Nie twierdzimy, że sytuacja w Gruzji jest stabilna
pod każdym względem, ale prognozowanie wojny rosyjsko-gruzińskiej
to już lekka przesada. I jeszcze jedno, na zakończenie – dodał
z naciskiem na ostatnie słowo – nie zamierzamy budować żadnych
instalacji wojskowych w Gruzji ani zakładać bazy wojskowej, przynajmniej
nie w najbliższych miesiącach.

– Niech pan zapisze to sobie jako nowe motto –
przyda się. Notuje pan?! Mogę już dyktować?! – Fowler dopiero teraz
zorientował się, że krzyczy i nieco się zreflektował. – Poniosło
mnie, redaktorze, ale pomimo to proszę sobie zapisać: Nie zamierzamy
i nie planujemy! Tylko tyle i dziękuję – zakończył.

Longbeer zamilkł. Kilka osób podśmiewało się
po kryjomu, doceniając ripostę. Prezydent popatrzył na Fowlera
z dozgonną wdzięcznością – w generalnym rozrachunku starcie można
było uznać za nierozstrzygnięte.

– Czy to już wszystko? – pytanie sekretarza
obrony było czysto retoryczne, najwyraźniej czas przeznaczony dla
dziennikarzy się skończył. – Życzę państwu miłego dnia.

Podobno Fowler nie znał się na wojsku ani trochę,
ale na pewno był zdolnym politykiem.

Rosja, Moskwa, 16 lipca, 8.57 czasu lokalnego

Metro przyjechało punktualnie. Kroplowski szybko
wyszedł ze stacji Arbatskaja. Kilkanaście metrów dalej młodzi ludzie
kończyli właśnie rozkładać kram z książkami. Zatrzymał się
przy nim i chwilę przeglądał dopiero co ułożone pozycje. W końcu
zdecydował się na najnowszą książkę Marka Sołonina. Uważnie
odliczył trzysta rubli i schował nabytek do teczki.

Dochodziła dziewiąta, kiedy wszedł do Moskowskowo
Kiniżnewo Magazinu. Mimo wczesnej pory w księgarni kłębił się już
tłum klientów. Wszedł na piętro. Przy kasie stało kilka osób. Na
końcu jednej z alejek zauważył młodą sprzedawczynię. Dłuższą
chwilę przyglądał się jej uważnie. Wreszcie, kiedy spojrzała na
niego zaintrygowana, Kroplowski, szepcząc pod nosem swój protest
song „ech prostato, prostato”, ruszył ku niej z promiennym
uśmiechem.

Kilkadziesiąt minut później wyszedł z księgarni
z nowym planem miasta, „Łaźnią” Majakowskiego i zupełnie nieznaną
mu książką, której młoda sprzedawczyni długo szukała na najniższej
półce.

Szybkim krokiem pokonał dystans dzielący go od
domu Puszkina na Starym Arbacie. Jeszcze kilkanaście metrów i usiadł
na ławeczce, sącząc kwas chlebowy. Spojrzał na zegarek. Do spotkania
pozostało blisko dwie godziny, a jego ulubiona restauracja „Praga”
była tylko trzysta metrów dalej.

Pogrążył się w myślach. Wspominał stare
czasy. Mossad, KGB, CIA. Ech, całe szczęście, że tajne służby
doceniały emerytów. Mimo podeszłego wieku nie chciał iść
w odstawkę. Szkoda byłoby tracić tak cenne znajomości.

Rosja, Moskwa, Ministerstwo Obrony, 17 lipca, 13.00
czasu lokalnego

Zza bukietu różnego rodzaju mikrofonów radiowych
i telewizyjnych prawie nie było widać szefa rosyjskiego Sztabu Generalnego
generała Walerija Stiepanowa. Obok niego zasiadało jeszcze kilku innych
wojskowych, wszyscy w nienagannie wyprasowanych mundurach, z gwiazdami
na pagonach.

Kamery kilku czołowych rosyjskich stacji
telewizyjnych tłoczyły się blisko siebie. Sala konferencyjna pękała
w szwach. Widać było gołym okiem, że briefing rosyjskiego szefa
Sztabu Generalnego wzbudził wielkie zainteresowanie. Dziennikarze
żartowali, że ostatni raz tak tłumnie się stawili, kiedy Borys Jelcyn
dymisjonował ministra Graczowa.

Spodziewano się, że resort przedstawi
zdecydowane stanowisko w sprawie rozpoczętych przedwczoraj ćwiczeń
amerykańsko-gruzińskich. Pogarszające się stosunki Rosji z Zachodem
były w ostatnim czasie bacznie obserwowane przez media na całym
świecie. Trudno było uznać, że sytuacja, kiedy po jednej stronie
Kaukazu ćwiczą wojska amerykańskie, a po drugiej rosyjskie, jest
normalna.

Briefing zaczął się punktualnie i zaraz po krótkim
powitaniu, jak na wojskowe spotkanie przystało, głos zabrał generał
pułkownik Walerij Stiepanow.

– Rozpoczęte właśnie w Osetii Północnej
ćwiczenia wojskowe o kryptonimie „Kawkaz” mają zasadniczo
charakter antyterrorystyczny, trudno jednak uciec od zagadnienia
wielkiej polityki. W związku z pojawiającym się zagrożeniem od
południowej granicy nasze manewry nabierają nowego oblicza. Jak
wiadomo, na terytorium Gruzji mają miejsce podobne ćwiczenia,
w których uczestniczą żołnierze amerykańscy. To wzbudza nasz
największy niepokój.

Przygasły światła i na ekranie za jego plecami
pojawiły się sceny z rozpoczynających się ćwiczeń „Immediate
Response” emitowane przez gruzińską telewizję Rustawi 2. Przez
kilka minut Stiepanow przemawiał na ich tle.

– Mimo naszego zaniepokojenia taką agresywną
polityką Stanów Zjednoczonych władze w Gruzji nie odwołały tych
ćwiczeń. Jest to jawna prowokacja, o czym wspominał już kilka dni temu
prezydent naszego kraju. Z punktu widzenia własnego bezpieczeństwa
wyrażamy głębokie zaniepokojenie sytuacją w Gruzji, zwłaszcza
prowokacjami, do jakich dopuszcza się strona gruzińska na granicy
z Osetią Południową. Teraz kilka słów o samych ćwiczeniach powie
generał Igor Koszakow. Generale, prosimy.

Z boku sali wyszedł generał lejtnant
Igor Koszakow. Mierzący prawie dwa metry wzrostu oficer czasów
głasnosti wzbudzał respekt już samym pojawianiem się. Podszedł do
pulpitu. Chwilę przyglądał się zebranym. Uwielbiał ten moment,
kiedy skupiał na sobie zainteresowanie milionów widzów przed
telewizorami. Chrząknął znacząco, jeszcze bardziej przykuwając
uwagę.

– Głównym celem manewrów „Kawkaz” jest
wspólna odpowiedź sił wojskowych na zagrożenie z południa Rosji
– zaczął wolno dowódca rosyjskich wojsk lądowych. – Ćwiczenia
mają oczywisty związek ze wzrostem napięć w gruzińsko-abchaskiej
i gruzińsko-osetyjskiej strefie nadgranicznej. Choć nie tylko… –
kiedy zamilkł, przez ułamek sekundy wskaźnik zakreślił w powietrzu
szeroki łuk, po czym wrócił na mapę.

– W trakcie ćwiczeń sztabowych i poligonowych
symulowane będą działania związane z wprowadzaniem pokoju
w wymienionych regionach konfliktu zbrojnego. – Na ruch ręką wykonany
przez Koszakowa na ekranie pojawiły się sceny z czołgami T-72
strzelającymi na poligonowej strzelnicy. Koszakow kontynuował. –
W manewrach „Kawkaz” bierze udział około ośmiu tysięcy
żołnierzy i sprzęt pancerny, głównie z Północnokaukaskiego
Okręgu Wojskowego. Oczywiście z uwagi na tajemnicę wojskową nie będę
podawał szczegółów dotyczących manewrów. Koordynuje je sztab okręgu
we Władykaukazie oraz sztab 58 Armii Ogólnowojskowej. Same ćwiczenia
potrwają około dwóch tygodni.

Generał przerwał i sięgnął po szklankę,
z której upił łyk wody, po czym mówił dalej.

– Ćwiczenia są odpowiedzią na zagrożenie,
jakie stwarza nierozważna polityka rządu gruzińskiego, nie tylko
dlatego, że kraj ten, korzystając z pomocy amerykańskiej, modernizuje
swoją armię. Jak nam wiadomo, duża część uzbrojenia sprowadzana
jest także z Izraela i Ukrainy. To również nas bardzo niepokoi.
W sumie nie ma nic, o czym byśmy nie wiedzieli – uśmiechnął się
do zebranych. – Natomiast nie dopuścimy do tego, aby w efekcie
wspomnianych działań zagrożone zostały inne republiki, bo to
z kolei może doprowadzić do destabilizacji całego Kaukazu. Przypominam
rzecz oczywistą… – Koszakow teatralnie zawiesił głos, chcąc
skupić na sobie całą uwagę – zarówno Osetyjczycy, jak i Abchazi
mają rosyjskie paszporty, a więc jako obywatele Federacji mają prawo
oczekiwać, że w chwili wybuchu konfliktu na większą skalę nie będą
pozostawieni sami sobie. – Generał zmierzył salę surowym wzrokiem
i utkwiwszy spojrzenie w jakimś punkcie w oddali, dodał. – Zdajecie
sobie wszyscy doskonale sprawę, że Rosja nie może i nie zamierza
milczeć w takiej sytuacji – zakończył zdecydowanie.

W toku dalszej dyskusji, moderowanej odpowiednio
z reżyserskiego zaplecza, Rosjanie dowiedzieli się o wzmacnianiu przez
Gruzję potencjału wojskowego oraz o licznych incydentach nadgranicznych
prowokowanych przez gruzińskie siły stabilizacyjne. Stiepanow po
raz kolejny odparł też zarzut, jakoby w Abchazji wzmacniano rosyjski
kontyngent pokojowy.

Na pytanie dziennikarza Wiesti-24 Stiepanow
odpowiedział bez zająknięcia:

– Nie będę wdawał się w szczegóły,
bo już wielokrotnie sprawa ta była poruszana. W ciągu dwóch
miesięcy Rosja wycofa z Abchazji czterystu swoich żołnierzy
wojsk kolejowych. Wprowadzony do Abchazji z końcem maja batalion
wojsk kolejowych nie może stanowić dla nikogo niebezpieczeństwa,
gdyż nie posiada on uzbrojenia. Nie jest to jednostka bojowa,
ale jedynie oddział budowlany, którego celem jest przebudowa
pięćdziesięcioczterokilometrowego odcinka linii kolejowej łączącej
stolicę regionu Suchumi z rosyjskim Soczi. Tych czterystu rosyjskich
żołnierzy wojsk kolejowych opuści Abchazję natychmiast, gdy tylko
zrealizują postawione przed nimi zadania. Sądzimy, że potrwa to
najwyżej dwa tygodnie.

– Czyli gdzieś na przełomie lipca i sierpnia? –
dopytał dziennikarz Wiesti-24.

– Tak. Prace idą zgodnie z planem.

– A więc zarzuty, że Rosja wzmacnia swoje
kontyngenty sił pokojowych w Abchazji i Osetii Południowej są
nieuzasadnione?

– Oczywiście – generał Stiepanow zwrócił się
do dziennikarza z końca sali zadającego pytanie. – To tylko gruzińska
propaganda, której niestety ulegają rządy innych krajów.

Pytania zadawane przez rosyjskich
dziennikarzy trudno było uznać za dociekliwe. Na ogół odpowiedzi
generałów przyjmowane były za dobrą monetę i nie podlegały
dyskusji. Większość obywateli Federacji nie dowiedziała się więc,
że wprowadzenie wojsk kolejowych do Abchazji zostało potępione nie
tylko przez Gruzję, ale i przez NATO. Autorzy części europejskich
analiz wprost formułowali pytania o rzeczywisty cel budowy
linii kolejowej Soczi–Suchumi – ich zdaniem mógł być tylko
wojskowy.

Polska, Warszawa, BBN, 21 lipca, 11.33 czasu
lokalnego

Budynek Biura Bezpieczeństwa Narodowego na ulicy
Karowej 10 uchodził w powszechnej opinii za nowoczesny, ale mało
wygodny i dość pechowy. Każdy, kto spodziewał się przeszklonego,
wielopiętrowego gmachu, stawał jak wryty na widok niewielkiego,
przysadzistego budynku – rodem z linii Maginota albo Zygfryda. Zbudowany
kosztem prawie dwudziestu milionów złotych został oddany do użytku
w 2005 roku, jednak ledwo po dwóch latach użytkowania pojawiły się
pierwsze poważne usterki. Szeroko komentowano je w mediach.

Najpierw zaczął przeciekać dach, systematycznie
zawodziła klimatyzacja i wentylacja, a na domiar złego – z powodu
pęknięcia stropu – śmigłowiec przeznaczony dla prezydenta nie
mógł korzystać z lądowiska usytuowanego na dachu.

Sprawa miała iście sensacyjną otoczkę, na tyle
intrygującą, że przeprowadzonym przetargiem postanowiła zająć się
prokuratura. Jednym słowem gmach, który miał być supernowoczesny,
po kilku latach użytkowania nadawał się już tylko do generalnego
remontu. Bez zarzutu był jedynie zespół ludzi stłoczonych w kilkunastu
pokojach. W zdecydowanej większości cywili.

Marek Jackowski, kierujący od kilkunastu miesięcy
pracami Biura, już na pierwszy rzut oka wybijał się ponad urzędniczą
przeciętność. Mimo że lekko otyły, zwykł szybkim, energicznym
krokiem przemierzać korytarze Biura. I choć najczęściej ubierał
się w dobre garnitury, w każdej wolnej chwili z radością zamieniał
je na sztruksy i powyciągane swetry.

Jackowski podszedł do swojego biurka. Dopiero
teraz zauważył, że Rafał Kroplowski, który wpadł do jego biura
kilkanaście minut temu, skończył już przeglądać raport. Na oko
było to jakieś sto zbindowanych kartek, ale Kroplowski dobrze wiedział,
w którym miejscu znaleźć najważniejsze tezy.

– No… przechodząc od razu do rzeczy… raport
jest na czas i jest się czym wykazać przed prezydentem. Zawsze to
dodatkowe punkty na górze, a przecież szefem BBN-u nie jest się
wiecznie… – Jackowski przerwał ciszę.

– Ten Niekrasz to naprawdę zdolny chłopak
– rzucił Kroplowski, kładąc raport na biurku, i rozsiadł się
w fotelu. – Szkoda, że kiedyś nie chciał przyjść do nas. Ale jedno
jest pewne, w Departamencie Systemu Obronnego będziecie mieli z niego
pożytek.

Jackowski podniósł z biurka raport i spojrzał
na pierwszą stronę, gdzie widniał tytuł i nazwisko: „Analiza
ewentualnego konfliktu rosyjsko-gruzińskiego. Stan obecny i prognozy”,
sporządził Witold Niekrasz.

Kiedy prezydent kilka dni temu zażądał takiego
raportu, nie było to dla nikogo zaskoczeniem. Jednak w tydzień
napisać sto stron o konfliktach etnicznych, potencjale militarnym stron,
narastających napięciach i prowokacjach to nie lada wyzwanie. Witkowi
to się udało, chociaż musiał ostro zarywać noce, żeby skończyć
w terminie.

Kiedy trzy lata temu przyszedł do Biura
Bezpieczeństwa Narodowego, już było widać, że czas, który spędził
w Akademii Obrony Narodowej, nie poszedł na marne.

– Wiesz, co jest najlepsze? – Kroplowski
sięgnął po kawę i upił łyk. – Ten chłopak ma szeroką wiedzę
i zmysł analityczny. No wiesz, spojrzenie militarne, ekonomiczne
i społeczne. To rzadkość. A najlepsze, że potrafi łączyć te wątki
w logicznie spójną całość. – Kroplowski z podziwem pokręcił
głową.

Szef BBN-u uśmiechnął się do siebie. Miał powody
do zadowolenia tego pogodnego poranka.

– Właśnie dlatego mam na niego oko, stary. To
nieoszlifowany kamień.

Jackowski rozsiadł się wygodnie w fotelu
i odprężył. Wszystko układało się po jego myśli. Udało się
przejąć GROM, prezydent mocno się zaangażował w projekt „Tbilisi”
i pozycja Jackowskiego przy konstytucyjnym Zwierzchniku Sił Zbrojnych
stawała się coraz mocniejsza.

Jeszcze za młodu fascynował się na pół legalnymi
akcjami amerykańskiej CIA, a teraz sam mógł takie rzeczy… Skala
może nie ta sama, ale cóż, za to wykonanie lepsze – uśmiechnął
się do własnych myśli.

W końcu afera Iran-Contras wyszła na jaw. No tak,
a ile pozostało niewykrytych? W kraju o takich korzeniach demokracji
warto się nad tym zastanowić głębiej. Plan przejęcia GROM-u i aktywizacji Biura w polityce kaukaskiej to było jego dziecko, bez
wątpienia. Oczywiście nie pracował sam – zresztą to byłoby bez
sensu – wyznawał zasadę, że dobry szef sztabu musi mieć zdolnych
oficerów, a on miał takich ludzi – zdolnych i oddanych.

To od podpułkownika Wilkowskiego wyszedł projekt,
żeby dogadać się z premierem i pozyskać GROM w zamian za to słynne
porozumienie polityczne: Mój GROM i polityka wschodnia, wasza polityka
zagraniczna i natowskie szczyty, zachichotał Jackowski.

Plan był bardzo prosty, a tylko proste
wychodziły tak, jak trzeba. Coraz więcej osób przychylnie patrzyło na
projekt „Tbilisi”. Prezydent się mocno zapalił, ze strony ministra
spraw zagranicznych nie ma przeszkód, szef Dowództwa Wojsk Specjalnych
to człowiek z ich zespołu – generalnie zielone światło. Na wszelki
wypadek Wilkowskiego zdołał już odsunąć na boczny tor – za bardzo
kozakował na Cytadeli.

Jackowski uśmiechnął się zadowolony i z namaszczeniem zapalił papierosa. Z rozkoszą zaciągnął się
dymem.

– Co znowu kombinujesz? – zapytał Kroplowski. –
Tylko mi nie mów, że nic.

– Eh, znasz mnie aż za dobrze – Jackowski
przyjrzał się koledze. – Chcę, i proszę, potraktuj to priorytetowo,
abyś poszukał nam dobrych kontaktów w Azerbejdżanie.

– Nie mogłeś powiedzieć mi tego przed moim
wylotem do Moskwy? Mam tam kilku dobrych znajomych z SOCAR-u, mogłem
popytać.

Jackowski kiwnął głową.

– Nie mogłem. Wolę, żebyś ich znalazł
w Baku. Tak na wszelki wypadek, dobrze by było, gdybyś to zrobił
w białych rękawiczkach… – dodał Jackowski.

– Ah, na wszelki wypadek – Kroplowski poprawił
spinkę w krawacie – to znaczy, że coś ci łazi po głowie i lepiej,
żebym już teraz zatroszczył się o nasze tyłki? – pułkownik
przekrzywił głowę i świdrował spojrzeniem Jackowskiego.

– Wiesz, z tymi tyłkami to… – Jackowski chciał
coś powiedzieć, ale pułkownik przerwał mu w pół słowa.

– Słuchaj, ja to asertywny jestem, więc nie
pierdol. Wszyscy wiedzą, że musisz mieć jakiś dupochron, gdyby się
coś posrało, więc bez Luwru. Pomogę ci. Zrobię nawet więcej. Za
kilka dni ściągnę z Moskwy znajomego analityka. Mam tam kilku dobrych
ludzi… i nie chciałbym ich stracić – Kroplowski wstał i podszedł
do okna.

– Marek, wiesz, że to nie są żarty. Z ruskimi
nie ma przekomarzania się, są co najwyżej przerwy w dostawach gazu
i uszkodzone rurociągi. Nie do naprawy. Wam, młodym, się wydaje,
że wiecie lepiej, ale wasza wiedza jest śmiechu warta – Kroplowski
mówił ni to do Jackowskiego, ni to do okna. – Zatem mniej chorych
ambicji i fobii, a więcej współpracy – głośno wciągnął
powietrze. – Zrozumiałeś? – odwrócił się i zmierzył wzrokiem
szefa BBN-u.

– Tak. Wiem, o co ci chodzi – Jackowski starał
się pozbierać myśli.

– Gówno wiesz, ale przynajmniej słuchaj i jak
dotychczas pamiętaj, że lepiej jest zawsze zadzwonić do mnie przed
niż po… – Kroplowski usiadł znów w fotelu. Po chwili sięgnął do
kieszeni i podał Jackowskiemu niebieskie pudełko z mikroczipem.

– To ci przywiozłem z Moskwy. Pomoże ci
przypomnieć pewne kwietniowe wydarzenie nad Inguri. Z tego, co mówią
na Arbacie, sprawy idą szybko. Bardzo szybko.

Szef BBN-u chwilę przyglądał mu się
uważnie.

– Nie wiedziałem – wydusił wreszcie, po raz
kolejny czytając wydrukowaną drobnymi literami informację: „zapis
obserwacji gruzińskich Hermesów z ostatnich 30 dni”.

Informacja jak informacja, o wiele ważniejsza była
siedmioramienna menora odciśnięta na pudełku.

Emerytowany, mocno już przypruszony siwizną
pułkownik Rafał Kroplowski tylko pokręcił głową.

– No widzisz, to jest wasza cała wiedza.

Polska, Bielsko-Biała, 21 lipca, 21.23 czasu
lokalnego

Na cmentarzu żydowskim zazwyczaj trudno było kogoś
spotkać w ciągu dnia, nie mówiąc już o wieczorze. Izaak Lipman stał
kilkanaście minut nad grobem swojego ojca. Dopiero po dłuższej chwili
zorientował się, że ktoś mu się uważnie przygląda. Odwrócił
głowę. W cieniu stał Marek, gospodarz cmentarza.

– Panie Izaaku, jest telefon do pana, zapraszam
do mnie.

Lipman dołożył do leżących na pomniku kamieni
kolejny i ruszył ku dawnemu domowi pogrzebowemu.

– Proszę – Marek wskazał mu jedne z drzwi
w korytarzu i telefon – niech pan spokojnie rozmawia.

Lipman wszedł do biura, usiadł wygodnie i chwycił
za słuchawkę.

– Jak zwykle punktualny – zaczął.

– Tak jest, przyjacielu, chciałem ci powiedzieć,
że przesyłka dotarła. Zdjęcia powinny odnieść należyty
skutek. Dograłem też informacje o transportach ropy i o zagrożeniu,
jakie stanowiłoby ich przerwanie.

– Dziękuje, Rafael.

– Czego się nie robi dla przyjaciół. Służby
przemijają, ale wieloletnie przyjaźnie niekoniecznie. Zresztą, pewnie
jak się domyślasz, będziemy potrzebowali waszej pomocy, jeżeli sprawy
potoczą się w tym kierunku.

– Bez wątpienia się potoczą – Izaak
przytrzymał słuchawkę ramieniem i wyciągnął z kieszeni marynarki
notatnik. – Dostaniecie zdjęcia i pomoc naszego wywiadu. Gdyby trzeba
coś więcej, daj znać. Lecę na kilka dni do Hajfy, ale w poniedziałek
będę w Warszawie.

Położył słuchawkę. Już miał wyjść, kiedy
w kieszeni zabrzęczała komórka. Wyciągnął telefon i zobaczył kopertę
sygnalizującą nadejście e-maila. Otworzył i szybko przebiegł wzrokiem
treść wiadomości.

Niechętnie sięgnął po stojący na biurku telefon
i wybrał numer.

– Coś się stało? – pułkownik Kroplowski
był wyraźnie zaskoczony tym telefonem.

– Tak – Izaak chwilę szukał słów –
nadal trzymasz w domu niekoszerne żarcie. Nie poślę tam rabina, póki
się tego trefnego towaru nie pozbędziesz. Wiem, że to daleko, ale
za chwilę wyślę ci dla przypomnienia kilka przepisów o zachowaniu
czystości. To nam obu pomoże. Bo wiesz, ryba zawsze psuje się od
głowy… – zamilkł, jakby zabrakło mu słów. – No nic, Shalom
Rafael – zakończył.

– Shalom Izaak.

TVN24, 22 lipca

Na dzisiejszej konferencji prasowej
Ministerstwo Obrony Narodowej poinformowało, że w stadium końcowe
wchodzi formowanie Grupy Bojowej UE „Wschód”, środkowo-europejskiej
grupy szybkiego reagowania. Obok polskich żołnierzy, tworzą ją
żołnierze z Niemiec, Litwy, Łotwy i Słowacji. Trwają rozmowy
polityczne nad włączeniem w jej skład ukraińskich komandosów. Waha
się jeszcze rząd węgierski. Z naszej strony w skład grupy bojowej
wejdą żołnierze z batalionu manewrowego 17 Wielkopolskiej Brygady
Zmechanizowanej z Międzyrzecza. Służący w wielkopolskiej brygadzie
żołnierze mają na swoim koncie m.in. misje w Iraku i Afganistanie. Jak
planuje MON, bazą tej międzynarodowej jednostki ma być Lublin. Od
kilkunastu dni trwa zgrywanie jednostek na poligonie w Drawsku
Pomorskim.

Polska, Rembertów, koszary GROM-u, 24 lipca, 14.43
czasu lokalnego

– Za mało czasu, za mało – rzucił porucznik
Wojciech Buczek, budząc zdziwienie mijanych na placu żołnierzy. Nim
ktokolwiek wpadł na pomysł, by zapytać oficera, co ma na myśli,
jego już dawno nie było widać.

Pośpiech mógł wskazywać, że chodzi o coś
nieplanowanego.

Najpierw muszę ustalić jakąś listę specjalności
i zastanowić się nad składem osobowym, potem powinienem odbyć
rozmowy z wytypowanymi żołnierzami. Problem polega jednak na tym,
że niektórzy są pewnie poza bazą – rozważał w myślach.

Wstępną listę ochotników miał w głowie od
kilku minut. Wszystkich znał z Iraku. Wspólne miesiące w bazie Echo
w Diwaniji potrafiły wytworzyć szczególne więzi. Przyjaźń niezwykle
skutecznie cementował zwłaszcza ostrzał z moździerzy. Po trzydziestym
ataku na bazę Echo Buczek przestał liczyć. To była dobra szkoła nie
tylko dla GROM-u, więc Buczek był pewny, że taki klucz rekrutacji
to dobry pomysł. Spodobał się także kapitanowi Pawłowi Majakowi,
który zlecił mu to zadanie.

Ech, żachnął się Buczek, pogrążając
w myślach, gdyby tak można było skrzyknąć wszystkich chłopaków
z Falludży. Marzenie ściętej głowy, przecież pozostali już tylko
we trzech. Część odeszła ze służby, inni przeszli do prywatnych
korporacji. Taki Waligórski na przykład, podobno pracuje dla Erica
Prince’a. O tak, Blackwater z pewnością płaci lepiej niż MON,
Buczek uśmiał się w duchu.

No więc na pewno Majcher, wrócił do kompletowania
ekipy. Fachowiec w walce wręcz na pewno się przyda. Koniecznie
doświadczony snajper – nie wyobrażał sobie misji bez Anielaka. Potem
saper, no i ktoś od łączności. Lista układała mu się w głowie
niemal sama. Pytanie, kto się zdecyduje jechać na misję, kiedy w butach
pełno jeszcze piasku z ostatniej? Dobra, kto tam dalej… Paramedyk.
I to godny zaufania. To kluczowa funkcja, która może mieć wpływ na
morale oddziału.

– No i co? – Buczek poczuł solidne klepnięcie
w lewe ramię. – Krzyczysz, wymachujesz rękami. Brakuje, żebyś
jeszcze podskakiwał.

Wysoki, żylasty sierżant Leszek Majcher zaskoczył
go pytaniem na samym środku placu apelowego. Buczek był tak zatopiony
w myślach, że nie zauważyłby nawet gołej Dody Elektrody. No dobra,
ją to może akurat by zobaczył, ale Majcher nie był przecież
Dodą. Nie był nawet goły. Gorzej, był w kamizelce kuloodpornej –
jak na wojnie.

– Ej, co ty, kurwa, śpisz!? Idziesz przez plac
i śpisz czy co?

– Co? Aha… no nie, ten…

– Co tak stękasz? Coście tam z kapitanem łykali,
co? – Majcher spojrzał podejrzliwie na porucznika. – Szykuje się
misja?

– Czekaj chwilę, zamyśliłem się jak diabli –
Buczek powoli wracał do rzeczywistości, obrazy z ćwiczeń GROM-u z lat dziewięćdziesiątych i goła Doda odpływały powoli w niebyt. –
Daj mi sekundę.

Majcher po minie Buczka wyczuł, że sprawa
jest poważna. Przestał żartować i cierpliwie dreptał obok
porucznika. Zżerała go ciekawość, ale nie dał tego po sobie
poznać.

– Tak, szykuje się misja. Do Gruzji, kurwa! –
wypalił Buczek, wściekły na to, że Majcher swoim pojawieniem się
zburzył mu ułożoną w głowie listę. Teraz nie mógł się już
skupić.

– Do Gruzji? Żartujesz? – Majcher przyjrzał
się poważnej twarzy kolegi. Buczek albo był świetnym aktorem,
albo… – Nie, kurwa, ty nie żartujesz!

Majcher coś tam jeszcze mamrotał pod nosem,
ale Buczek już go nie słuchał. Po chwili usiedli w cieniu drzewa
w spokojniejszej, bardziej odludnej części placu. Majcher nie odzywał
się co prawda, ale widać było, że go roznosi.

– Powiem tak – Buczek dobierał słowa –
właściwie to mamy lipne zadanie i dalej nie wiem, o co chodzi, a bardzo
chciałbym się dowiedzieć. Co więcej, kapitan Majak też niewiele wie,
więc i ty się nie dowiesz.

– No to wszystko jasne! Jak w naszym sejmie. Nikt
nic nie wie, czeski film – sierżant nawet nie próbował maskować
ironii. – Albo raczej jak w naszym parlamencie.

– Czekaj, Leszek, znowu tak całkiem źle
to nie jest. Już mówię, co się dowiedziałem od Majaka – Buczek
zaczerpnął tchu. – No to w wielkim skrócie chodzi o to, że mamy
jechać do Gruzji, i to w terminie natychmiastowym. Oficjalnie lecimy
do Tbilisi, a wylądujemy w Waziani. – Zobaczył, jak Majcher otwiera
oczy ze zdumienia, więc pośpieszył z dalszym wyjaśnieniem. – No
wiesz, niby to mamy ochraniać naszą ambasadę w Tbilisi i takie tam
pierdoły. Przy okazji Dowództwo Wojsk Specjalnych chce, żebyśmy
uczestniczyli w szkoleniu gruzińskich komandosów i zaprezentowali
użytkowaną przez nas broń. Chyba liczą na jakieś kontrakty czy coś
takiego. Zdaje się, że na radiostacje z Radmoru i Beryle z Łucznika,
zresztą jeszcze nic nie jest pewne. Tam niby coś się dzieje na
granicy, że niebezpiecznie, że Ruski prowokują Gruzinów i takie
tam, dlatego prezydent chce mieć tam oddział specjalny. Mamy lecieć
w dziesięciu. Oczywiście sami ochotnicy, z doświadczeniem. Do tego
jeszcze jeden pułkownik łącznikowy i spec od łączności.

– Do Tbilisi? – powoli docierało do Majchera to,
co usłyszał. – Zaraz, powiedziałeś my?

– Tak, do Tbilisi, no wiesz w Gruzji. Waziani to
tamtejsza baza wojskowa, jakoś na wschód chyba – Buczek nie ukrywał
zniecierpliwienia, chociaż mógł się spodziewać takiej reakcji. Co
innego Kabul, Bagdad, Liban, ale Gruzja? Sam się przecież dziwił. –
A powiedziałem my, bo lecisz ze mną. Kapitan Majak dał nam wolną
rękę, możemy dobrać, kogo tylko chcemy, oby byli w zasięgu kilku
godzin jazdy. Musimy się spotkać osobiście i pogadać. To oczywiście
tajna misja.

– Aha, tajne przez poufne. Spalić przed
przeczytaniem, wiadomo – lekko prychnął, ale powoli zaczął
oswajać się z myślą, że jedzie do Gruzji. – A tak właściwie,
to o co chodzi?

– No właśnie tego jeszcze nie wiem. Oficjalnie
mamy osłaniać ambasadę i panią ambasador, szkolić Gruzinów i tak
dalej, natomiast nieoficjalnie mamy być gotowi na wszystko. Bierzemy
cały arsenał, jak na akcję bojową.

– No, teraz to rozumiem – Majcher uśmiechnął
się szelmowsko. – Gotowi na wszystko, wreszcie jakieś konkretne
zadanie. Kogoś odbić, kogoś postraszyć, tu i tam przeładować
broń…

– Ty se tu, kurwa, nie rób jaj! To poważna
sprawa. Musimy na jutro mieć skompletowaną ekipę. Czas nagli –
Buczek zapalił papierosa.

– OK, niech pomyślę – Majcher szybko przestawił
się na tory profesjonalnego analizowania. Zakładał, co prawda,
że porucznik jakieś typy już ma, ale życie nauczyło, że Buczek,
jeżeli już coś mówi, to znaczy, że nie jest pewny do końca swoich
wyborów albo szuka potwierdzenia.

– No to na pewno Anielak, wiadomo musimy mieć
snajpera, a ten jest najlepszy. Bronowski, demoliszyn men, też
się przyda. Kogo by tu jeszcze… Najlepiej chłopaków z Diwaniji,
to muszą być zaufani ludzie. Kurwa, szkoda, że z firmy odszedł
Waligórski.

Majcher strzelał nazwiskami niby z karabinu
maszynowego. Buczek znał ich prawie wszystkich, chociaż nie tak dobrze
jak sierżant.

– Dobra. Ekipa na jutro będzie, ze sprzętem nie
ma problemu, transport już załatwiony, no to cholera zostaje tylko
jedno pytanie: co tu jest grane – głośno myślał Majcher.

Nie on jeden.

Polska, Warszawa, 24 lipca, 21.32 czasu
lokalnego

Wieczór wcale nie był uroczy. Gdyby to był film,
z pewnością byłaby piękna, letnia pogoda, a starówka nastrajała
romantycznie. Tymczasem wiało i siąpił letni deszcz.

W restauracji na Nowym Świecie, gdzie oboje
często jadali, dzisiaj był wyjątkowy tłok. Pułkownik Jacek Skorupa
czuł się trochę dziwnie w garniturze i pod krawatem, ale nie chciał,
żeby narzeczona była skrępowana jego mundurem. Wystarczyło, że
swoją nietypową, gruzińską urodą przyciągała oczy ciekawskich
mężczyzn. Na szczęście stolik był nieco w rogu sali, co zapewniało
odrobinę intymności.

– Dlaczego ty? Jest tylu innych – Tamar Burdżadze
nie ukrywała poirytowania – to ja zostanę w Warszawie, a ty pojedziesz
do Tbilisi? Żałosne.

Skorupa milczał. Życie kolejny raz spłatało
mu figla. Tamar poznał kilka lat temu. Do Warszawy przyjechała na
studia. Najpierw widywali się zupełnie przypadkiem, potem z ciekawości,
wreszcie okazało się, że ich spotkania stają się coraz dłuższe
i intensywniejsze, aż w końcu wspólnie zaczęli snuć plany na
przyszłość.

Nie obyło się też bez wpadek z nietypowym i nieco
męskim imieniem jego przyjaciółki. Do dziś pamiętał zaskoczone
spojrzenia znajomych i kilkukrotne uporczywe upewnianie się, czy Tamar
to na pewno dziewczyna. Z kolei ona wściekała się, kiedy z rosyjska
nazywano ja Tamara.

Gdy kilka tygodni temu dowiedział się,
jaki przydział dostanie, tylko zacisnął mocniej dłonie. Niezły
pasztet. Z drugiej strony, wojsko to nie była zwykła firma. Tutaj się
nie negocjowało warunków przeniesienia. Albo się je akceptowało,
albo… trzeba było myśleć o wyjściu do cywila.

Problem jednak w tym, że Skorupa właśnie się
oświadczył, a teraz miał wyjechać na misję jako attaché wojskowy.
A to jednak awans. Czyli, ni mniej, ni więcej, tylko kolejny szczebel
w karierze wojskowej. To dlatego nie wahał się ani chwili i przyjął
stanowisko attaché wojskowego przy polskiej ambasadzie w Tbilisi. Jak
się dowiedział, podobne stanowisko zamierzano utworzyć także
w Azerbejdżanie, ale to było już bardziej zrozumiałe. Chodziło
o ropę i gaz. W przypadku Tbilisi decyzję podjęto tylko ze względu na
wielką politykę.

– Tamriko – użył ulubionego zdrobnienia –
wiesz, dlaczego zostałem wybrany. Między innymi z twojego powodu –
uśmiechnął się ciepło.

Widać było, jak bardzo jest wściekła.

– Znam angielski i rosyjski, to już coś
– kontynuował, widząc, że jego słowa do niej nie trafiają i bez
sensu nawija zimny już makaron na widelec. – Szkolenie w Stanach,
do tego narzeczona Gruzinka, co roku urlop w Tbilisi. Myślisz, że ilu
jest takich oficerów w Polsce? To jest dla mnie duża szansa – z jego
ust padały kolejne argumenty.

– Wiem, wiem – podniosła do ust lampkę wina
i upiła odrobinę – ja to wszystko wiem, tylko będę się o ciebie
martwić. Nie zobaczę cię pewnie co najmniej kilka miesięcy.

– Być może trochę dłużej, wiesz równie
dobrze jak ja, że to może potrwać. Nie martw się na zapas, trochę
postraszą, pewnie raz czy drugi ktoś komuś pogrozi, a ja, nim się
obejrzysz, wrócę – popatrzył w jej piękne oczy.

– Wiesz, gdzie mam całą tę waszą politykę? Po
prostu chcę mieć cię przy sobie tu, w Warszawie. Tak trudno to
zrozumieć? – dłonie jej drżały, kiedy sięgnęła po paczkę
papierosów.

Skorupa milczał. Co miał jej powiedzieć? Że
dobrze ją rozumie? Że już się zdecydował?

– Nie martw się na zapas – powtórzył
i sięgnął po drinka. – Jak się tam tylko jakoś zagospodaruję,
przylecę na kilka dni, a potem… a potem, kochanie, może ty będziesz
mogła przylecieć do Tbilisi – przez moment nawet myślał, że uda
mu się rozwiać jej obawy, ale nadzieja okazała się płonna.

– Wiesz, nie widzę tego… jak wy to
mówiecie? …tak różowo. Obawiam się, że może się to skończyć
wielką awanturą – powiedziała po chwili.

Milczał. W jej głosie było słychać, że targały
nią emocje.

– I wiesz co? – chwilę obracała w dłoniach
kieliszek. – Nie mam zamiaru do troski o rodziców dodawać jeszcze
strachu o ciebie. Nie jestem na to gotowa…

Cisza, która zapadła, była nie do
zniesienia. Zapaliła kolejnego papierosa.

– Co w takim razie mam według ciebie zrobić? –
Skorupa zdał sobie sprawę, że wszystko toczy się w nieoczekiwanie
złym kierunku. Że zamiast chwilowego rozstania… Po chwili dodał. –
Wolisz, żebym odmówił awansu?

– Teraz się mnie o to pytasz? Nie żartuj! Jedź
albo nie jedź. Rób, co chcesz. Moje zdanie i tak nie ma żadnego
znaczenia – powiedziała cicho. – A zresztą, Jacek, przecież nie
zrezygnujesz z tego awansu. Znam cię.

Skorupa siedział zaskoczony. Jeszcze próbował
coś wyjaśnić, jednak dziewczyna już go nie słuchała. W ostatniej
chwili chciał dotknąć jej ręki, ale cofnęła ją szybko. Wstała
i sięgnęła po płaszcz.

– Nie dzwoń, muszę ochłonąć – powiedziała
jeszcze i ruszyła do wyjścia.

Patrzył skonfudowany, jak wychodzi
z restauracji.

Westchnął ciężko i przywołał kelnera.

– Dwa razy podwójnego walkera, tylko bez
lodu…

Polska, Rembertów, koszary GROM-u, 25 lipca, 15.12
czasu lokalnego

Kapitan Paweł Majak wiedział, do kogo uderzyć,
żeby dowiedzieć się to i owo. Niski, roześmiany major Jacek Michniewicz
był mistrzem nasłuchu. Miał nad wyraz wyczulone oko i ucho. Jak to się
mówi, wywiad elektroniczny i agenturalny w jednym – chodzący ELINT
i HUMINT. W normalnych warunkach, to znaczy w sytuacji tajne przez poufne,
niewiele by powiedział, ale znali się na tyle dobrze, że już dawno
przestali zasłaniać się procedurami. Majak zarówno słuchał, jak
i starał się uporządkować informacje od majora. Ale tylko pozornie
tworzyły one zwartą całość, z każdym kolejnym zdaniem zdawał
sobie sprawę, że szykuje się sporych rozmiarów awantura.

Michniewicz wychylił się do tyłu na krześle
i balansował przez chwilę.

– Mówię ci, na Karowej dostali pierdolca na
punkcie tej operacji. Chcieli wysyłać od razu całą kompanię.

– Bez jaj…

– No serio! Człowieku, wyobraź sobie, że możecie
zabrać ze sobą, co zechcecie. Macie zielone światło. Chyba tylko
„Błyskawicy” z gdyńskiego portu by wam nie dali. Chociaż i tu
bym nie był taki pewny…

Mając sto osiemdziesiąt sześć
centymetrów wzrostu, Majak górował nad Michniewiczem, niczym
Giewont nad Zakopanem. Wysportowany, przystrzyżony na krótko,
budził respekt. Góra mięśni. Gdy był nastolatkiem, rówieśnicy
schodzili mu przezornie z drogi. Musiał stoczyć niejedną bójkę,
zanim zmądrzał i znalazł swoje miejsce w życiu. Teraz świdrował
przenikliwie Michniewicza niczym rentgen.

– Ty nie żartujesz – pokręcił z niedowierzaniem
głową. – Naprawdę żadnych nacisków z góry?

– Poważnie, żadnych. Stary zresztą niewiele
ma tu do gadania – podniósł palec do góry. – Rozumiesz
Decyduje-Sama-Góra. Możecie zabrać wyposażenie i uzbrojenie, jakie
tylko chcecie. Chcesz MP5 – masz, chcesz G36 – masz, zmodernizowany
Beryl – proszę bardzo. Eldorado, człowieku. Jak w arsenale. Tak samo
kamizelki balistyczne. Zresztą jest propozycja, żebyście na misji
przetestowali te nowe kamizelki Janysportu i Lubawy.

– Raptory? Te niby dedykowane dla BOR-u? – Majak
był wyraźnie zbity z tropu.

– Dokładnie tak. Prawda, że zostały zamówione
na potrzeby Wydziału Zabezpieczenia Specjalnego BOR, ale wiesz, jak to
jest… Dedykowane są raczej siłom specjalnym – uśmiechnął się
i z umyślną przesadą powtórzył: zintegrowana modułowa kamizelka
balistyczno-taktyczna Raptor. Wiesz, że to chyba najlepszy produkt na
rynku? Widziałeś ją?

– Widziałem, podobno jest naprawdę
niezła. Przecież od nas też szły do nich patenty.

– No i to widać, stary – oczy Michniewicza
zapaliły się. – Jest nieźle wypieszczona. System szybkiego wypięcia,
możliwość wkładów balistycznych miękkich i twardych, modułowe
oporządzenie w standardzie PALS/MOLLE i tak dalej. Przymierzysz, to
sam ocenisz.

– Gadasz tak, jakbyś lobbował – zaśmiał
się Majak.

Michniewicz uśmiechnął się szelmowsko.

– Mój mały kamyczek w ogródku też się
znalazł.

– No to wszystko jasne… A tak na poważnie,
to przymierzymy, zobaczymy, ale faktycznie to chyba dość dojrzały
produkt.

– Powiedz mi jeszcze w zaufaniu – drążył
Majak – gdzie tu jest haczyk, co? W co nas chcą wpakować? Najlepsze
wyposażenie i takie tam, dlaczego się z nami tak cackają?

– Jezu, pytasz nie tego gościa, co trzeba
– zmarszczył czoło, szukając odpowiedzi na to z pozoru tylko łatwe
pytanie. – Jedzie mała grupka, a misja jest ważna. Dla prezydenta
oczko w głowie. Staary, rozumiesz? – Michniewicz świadomie pojechał
Pazurą. – Jackowski z BBN-u wydeptał już ścieżkę w ministerstwie
obrony, nawet nie wiesz, jakie naciski są na górze. Odkąd GROM
przeszedł pod skrzydła Jackowskiego, to na nas chuchają i dmuchają. Do
Afganistanu już leci nowy sprzęt.

– Coś mi tu śmierdzi, Jacek. Mocno
śmierdzi.

– Na mój nos dostaniecie jakieś prestiżowe
zadanie, z gatunku „Za naszą i waszą”, żeby było, że prezydent
popiera demokrację swojego nowego przyjaciela. Demokrację – prychnął
Michniewicz – raczej chyba reżim, a nie demokracja, kurwa – popukał
się w głowę.

– Czyli spełnia się wizja bebeenu, co? Mają
swoją gaśnicę, której mogą użyć do gaszenia pożaru, a potem
pokazać, jacy to dzielni strażacy. Jeśli Gruzja to osadnicy, a Rosjanie
łaknący krwi Indianie, to my, jak rozumiem, jesteśmy kawalerią –
zażartował Majak, chociaż nie było mu jakoś do śmiechu.

– No to życzę wam, chłopaki, żeby to był
western z happy endem.

Przez chwilę milczeli. Majak czuł, że
faktycznie improwizacja zagląda przez okno.

– Wiadomo – podsumował zgryźliwie – Polak
potrafi. Ze szwagrem na koń wsiędziem i jakoś to będzie.

– Paweł, cholera, naprawdę niewiele
wiem. Sorry, stary – Michniewicz skierował się do drzwi, ale
jeszcze się odwrócił. – Swoją drogą… Nie zauważyłeś pewnej
prawidłowości?

– Jakiej? – Majak szybko starał się na coś
wpaść. Przeleciał myślami po liście ochotników, którą przed
chwilą razem komentowali. – Raczej nie… Wszyscy mamy narzeczone
lub żony, jeśli to masz na myśli.

Michniewicz przewiercił go wzrokiem. Majak poczuł
się nieswojo.

– No wiesz… Ta lista chłopaków…

– No wyksztuś to wreszcie – Majak tracił
cierpliwość. – Mówiłeś, że dobór jest OK.

– Kurwa mać. Paweł, cała dziesiątka… Nie
macie dzieci, stary – wydobył z siebie.

– Wiem. Sam układałem listę…

Polska, Warszawa, 25 lipca, 16.00 czasu
lokalnego

Sala była zadymiona i duszna. Późne lipcowe
popołudnie, na zewnątrz blisko czterdzieści stopni, a okna pozamykane
na głucho. Radio grało w oddali, na tyle by nie przeszkadzać
w konwersacji, a jednocześnie by nikt nie mógł podsłuchać,
o czym jest mowa. Przy stole poza kapitanem Pawłem Majakiem siedziało
jeszcze czterech żołnierzy. Na szybko tylu zgodziło się jechać do
Gruzji. Majak, gdyby mógł, skompletowałby pododdział z chłopaków,
którzy byli w Falludży, niestety udało się tylko z Buczkiem
i Anielakiem.

Część osób, na które liczyli, nie
chciała jechać, część nie mogła, kilku było poza krajem. Właśnie
zastanawiali się nad pozostałym składem grupy, więc Majak miał
chwilę, by się im przyjrzeć. Buczka i Majchera znał świetnie
jeszcze z Iraku, pozostałych jako tako. Skoro jednak znał ich Buczek,
to znaczy, że można na nich polegać. Z tego, co się zorientował, to
wszyscy z listy Buczka mieli za sobą misje w Iraku. Sierżant Bronowski
na przykład – spec od materiałów wybuchowych, z cicha i za plecami
nazywany „Demoliszyn men”.

Po kilku zdaniach Buczek wziął na siebie
skaptowanie pozostałych trzech operatorów, zgodnie z zasadą, że muszą
się oni znać na rzeczy, no i przynajmniej dwóch ze zgromadzonej już
ekipy musi ich dobrze znać. Dobrze, to znaczy nie tylko z poligonu lub
ze strzelnicy, ale ogólnie… no wiadomo, wspólne zainteresowania:
piwo przy grillu, paintball, laski, poker – cokolwiek, byle było
wiadomo, że można na nich w ciemno polegać. To oczywiście nie mogło
zastąpić znajomości z prawdziwej misji, ale przynajmniej nie musieli
zdawać się na osoby, którym nie ufali.

– Wojtek zorganizuje resztę składu do
wieczora. Macie sobie dobrać sprzęt, uzbrojenie i wszystko, co
potrzeba. Możemy wziąć, co chcemy, wedle upodobań. Po spotkaniu
idźcie do paśnika coś szamać, a potem do roboty. Jutro już nie
będzie na to czasu. Jeszcze nie wiem, kiedy lecimy, ale to już kwestia
wtórna, ważne, żeby na jutro cała ekipa była gotowa do odlotu –
Majak wydawał polecenia nieznoszącym sprzeciwu głosem.

Kiwnęli głowami. Może i nie wiedzieli,
gdzie dokładnie chce ich wysłać armia, ale wiedzieli, jak się
przygotować. Zbędne były dodatkowe ustalenia. Specjale dobrze zdawali
sobie sprawę, za co biorą żołd i czego się od nich wymaga.

– Dobra, mamy chwilę, więc krótki wykład o tym,
co nas może czekać.

Wcześniej ustalili z Buczkiem, że ten wprowadzi
grupę w temat. Buczek chrząknął.

– Panowie, zacznę może tak. Gruzja i Rosja
mają na pieńku od lat, chodzi o dwie separatystyczne republiki –
Osetię Południową i Abchazję. Generalnie są to w pewnym sensie
takie niezależne parapaństwa wspierane przez Rosję.

Na razie nie było pytań. Tyle to od biedy każdy
wiedział.

– Sytuacja na granicy Gruzji i Osetii Południowej
jest napięta jak jaja barana. Obie strony oskarżają się wzajemnie
o eskalację konfliktu, dochodzi do incydentów zbrojnych, problem
w tym, że w najgorszym wypadku może to doprowadzić do wojny
gruzińsko-rosyjskiej.

– O kurwa, o to chodzi? – rzucił Majcher.

Zebrani utkwili wzrok w Buczku.

– No właśnie – pstryknął palcami – to
może być to. Rosjanie uznają Gruzję nadal za swoją „bliską
zagranicę” i nie w smak im prozachodnia polityka Tbilisi. Prędzej
ja zostanę papieżem, niż Moskwa pozwoli Gruzji wejść do NATO. Ja to
widzę tak, panowie. Dochodzi do walk na granicy, Gruzini i Osetyjczycy
walą do siebie, wojna na całego. W najgorszym przypadku może być
powtórka z Czeczenii, tylko z ciężką bronią. No i teraz, panowie,
najważniejsze – zawiesił głos, popatrzył na nich i ciągnął
dalej – wyobraźcie sobie, że Gruzja daje się sprowokować albo
popełnia błąd, do akcji wchodzą Rosjanie, idąc na pomoc obywatelom
w Osetii albo Abchazji. A mówiąc dokładnie, idą oddziały 58 Armii
z Północnokaukaskiego Okręgu Wojskowego. I jest bum, bum na całego
– Rosjanie walą na Tbilisi.

Po ostatnich słowach Buczka zapadła cisza.

– Jakieś pytania, panowie? – Majak powiódł
po wszystkich twarzach, to lubił u specjalnych, brak głupich pytań:
po co, dlaczego, za ile?

Dwóch z nich się uśmiechnęło. Majcher gwizdnął
pod nosem.

Polska, Wędrzyn, 26 lipca, 11.15 czasu
lokalnego

Trzy Rosomaki wjechały ostrożnie w opustoszałą
uliczkę. Do tej pory wszystko szło jak z płatka – pluton
bez przeszkód przemknął przez kilka pustych ulic miasteczka,
prowadząc obserwację okrężną i wypatrując wroga z wnętrza
transporterów opancerzonych. Ponieważ Rosomak nie ma wizjerów,
oczy żołnierzy były utkwione w ciekłokrystalicznych ekranach
przypominających minilaptopy. Na terminalach wyświetlał się obraz
z kamer rozmieszczonych na transporterze, umożliwiając żołnierzom
zorientowanie się w sytuacji wokół pojazdu. Terminale były więc
swego rodzaju oczami Rosomaków. Oprogramowanie umożliwiało nie tylko
oglądanie obrazu z kamer, ale także nawigację satelitarną, kierowanie
ogniem i sterowanie modułem łączności.

Transportery wolno przemieszczały się po pustej
ulicy, gdy nagle rozległa się seria z broni maszynowej, która przeszła
nieco ponad prowadzącym Rosomakiem. Bez zbędnych słów żołnierze
desantu sprawnie opuścili pojazd, podczas gdy działonowi omietli
podejrzany budynek serią z kaemów. Po chwili trzy grupy doskonale
uzbrojonych piechurów wdarły się do budynku.

Widać, że dla tych drużyn piechoty przeczesywanie
budynku to nie nowina – sprawnie przeszukana została piwnica i pierwsze
piętro. Każdy z żołnierzy działał ostrożnie, z bronią gotową
do strzału – adrenalina buzowała.

Przeciwnik musi ukrywać się na drugim
piętrze. Dwie drużyny szturmowe przygotowywały się do wejścia na
górę, podczas gdy chwilę wcześniej trzecia została odesłana do
osłony transporterów. Podporucznik Rogosz wskazał palcem na górę,
kiwnięciem głowy żołnierze potwierdzili, że wiedzą, o co chodzi
dowódcy. Niepotrzebne były dodatkowe komendy, na razie wszystko było
jasne. Kłopotów spodziewali się dopiero teraz – od chwili szturmu
na górne piętro, gdzie ukrywali się terroryści.

– Ilu ich może być? Pewnie dwóch, może trzech
– po głowie podporucznika Mariusza Rogosza myśli przemykały niby
błyskawica. – Zaraz się zacznie. Szkoda, że nie można używać
granatów, ale wiadomo, że nie wolno sobie pozwolić na straty wśród
ludności cywilnej.

W pierwszym pomieszczeniu było pusto, żołnierze
szli ostrożnie, wzajemnie się osłaniając. W drugim pomieszczeniu
kontakt ogniowy – padła seria, potem druga.

– Mam jednego! – doleciało ze środka – uwaga
na korytarzu!

Padła trzecia seria.

– Dostał! Mamy rannego!

– Czysto! Czysto! – słychać było z innych
pomieszczeń.

– Teren zabezpieczony! Potrzebny medyk do
rannego!

– Dawaj do niego – Rogosz nie musiał nawet
krzyczeć, bo sanitariusz szedł zaraz za nim.

Już po chwili ubrany w biały strój terrorysta,
który udawał rannego, przyciskał opatrunek do krwawiącej nogi. Obok
siedział drugi z nieprzyjaciół uznany za zabitego.

– Dobra robota, panowie – Rogosz był zadowolony
– wykonaliśmy akcję bez strat. Medyk też się spisał.

– Druga, wycofujemy się – wezwał przez radio
drużynę, która zabezpieczała teren wokół transportera – mamy
rannego, wzywam medevaca.

Rogosz zaczął podawać ciąg cyfr i nazw, które
musiała zawierać procedura wzywająca śmigłowiec medyczny.
W tym czasie żołnierze zajęli już stanowiska wokół Rosomaków,
obserwując dookoła puste budynki wędrzyńskiego poligonu.

Żołnierz udający rannego terrorystę co jakiś
czas jęczał, sugerując, że rana jest poważna. Po chwili Rogosz
dowiedział się, że nie może liczyć na śmigłowiec medyczny, bo
został skierowany do innych zadań – to pewna zmiana w scenariuszu
ćwiczeń. Podporucznik nie wahał się ani chwili – trzeba wykonać
plan awaryjny – zdecydował.

Piechota szybko załadowała się do wozów, a te
ruszyły z kopyta. Teraz w pełnym pędzie Rosomaki mknęły uliczkami
Centralnego Ośrodka Zurbanizowanego. Z jakiegoś budynku padła seria,
ale wieżyczka Rosomaka błyskawicznie odwróciła się o kilkanaście
stopni i działko kilkoma pociskami omiotło okna. Szybko poruszające
się KTO wyjechały z pola ostrzału. Dalszych niespodzianek już nie
było. Zgodnie z rozkazem dowódcy Rosomaki szybko wyszły ze strefy
oznaczonej w scenariuszu jako obszar działania terrorystów. Zadanie
zostało wykonane bez strat własnych. Jeniec, dobrze opatrzony, będzie
cennym nabytkiem dla dowództwa.

Rogosz nie miał już szansy uczestniczyć w ostatnim
etapie ćwiczenia – przekazaniu jeńca Żandarmerii Wojskowej, gdyż
w trybie pilnym został wezwany do dowództwa. Po chwili terenowym Honkerem
jechał już na stanowisko dowodzenia batalionu manewrowego. W czasie
krótkiej jazdy zastanawiał się, o co może chodzić. Granatów nie
użyto, strat nie poniesiono… Gubił się w domysłach, więc dał sobie
spokój. Słów, jakie usłyszał z ust podpułkownika Wojciechowskiego,
nie miał prawa się spodziewać.

– Witaj – uścisnęli sobie dłonie, znali się
przecież bardzo dobrze – ściągnąłem cię w trakcie ćwiczeń,
bo są duże zmiany w batalionie i kompanii.

– Myślałem, że chodzi o ćwiczenia – Rogosz
nie krył zdziwienia – widzę jednak, że to coś poważnego. Coś
się stało w Afganistanie?

Kiedy tylko coś dziwnego lub niepokojącego
działo się w brygadzie, od razu wszyscy myśleli o kontyngencie
w Afganistanie. Tym razem jednak nie chodziło o misjonarzy
z brygady. Wysoki, szczupły podpułkownik Edward Wojciechowski nie
bawił się w ceregiele. Widać było, że obaj żołnierze czuli się
swobodnie.

– Nie chodzi o naszych w Afganie. Nie będę
owijał w bawełnę, za długo się znamy. Drugi batalion przechodzi
w stan alarmu, podobno źle się dzieje w Gruzji.

– W Gruzji? – podporucznik był zupełnie zbity
z tropu. – Gruzja? A co do tego…

– Ano ma – przerwał mu Wojciechowski. – Zaraz
się wszystkiego dowiesz, właśnie jesteś ostatnim wezwanym na krótką
odprawę. Chodź. Zresztą pamiętaj, że to wszystko są informacje na
pół oficjalne i utajnione.

Przez głowę Rogosza przewalał się tabun
myśli, rozczochranych, niepoukładanych, nachalnych. Pojedziemy
do Gruzji? Po co? Pewnie ćwiczenia lub szkolenie wojsk
gruzińskich. Interesy mamy w Azerbejdżanie, a nie w Gruzji. Więc to
nie ekonomia… no to może polityka? Na pewno tak. No jasne! Te wszystkie
kwiatki to przez politykę wschodnią prezydenta. No oczywiście!

Teraz Rogosz na szybko łączył pewne fakty,
które pasowały do układanki. No i ta dziwna zmiana podporządkowania
GROM-u, z podległości MON do dyspozycji prezydenta. To pewnie
ten układ polityczny premiera z prezydentem w Gdańsku w zeszłym
tygodniu. Jak to było… usiłował sobie przypomnieć treść
wiadomości prasowych… Prezydent nie lata na szczyty unii, a premier
oddaje mu politykę wschodnią, czy jakoś tak… Kurde, ale groch
z kapustą, jakby Afganistanu, Iraku i Czadu było mało. Jasny gwint,
jeszcze polecimy do Gruzji na kolejną misję stabilizacyjną.