Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Klub Mefista

Klub Mefista

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788376598024

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Klub Mefista

Łacińskie słowo 'Zgrzeszyłam', zapisane krwią w miejscu brutalnego zabójstwa młodej kobiety, to w dzień Bożego Narodzenia ponure motto dla lekarza sądowego Maury Isles i detektyw Jane Rizzoli. Obie kobiety szybko ustalają powiązania ofiary z psychiatrą Joyce O`Donnell, członkinią tajnego stowarzyszenia „Klub Mefista”. W ekskluzywnej rezydencji na Beacon Hill członkowie klubu zajmują się analizą zła. Czy można je naukowo wyjaśnić? Czy ma fizyczną postać? Czy szatan i jego demony naprawdę żyją wśród nas? Kolejne zwłoki znalezione tuż przed wejściem do rezydencji przewodniczącego klubu, historyka Anthony`go Sansone`a, nie pozostawiają wątpliwości, że pojawił się nowy seryjny morderca. Czy należy do stowarzyszenia? Czy Maura Isles, na której drzwiach ktoś wymalował te same symbole, co przy zamordowanych, będzie kolejną ofiarą?

Polecane książki

Autorzy zajęli się w książce modelowaniem prognozowania upadłości polskich przedsiębiorstw na przestrzeni ostatnich 10 lat, koncentrując swoją uwa­gę na doborze metod, ich modyfikacji, doborze odpowiedniej próby uczącej i testującej, identyfikacji kluczowych wskaźników oraz testowaniu skutecz­ności ...
  Wierszyki w formie zagadek to sposób na połączenie świetnej zabawy i zdobywanie wiedzy o świecie. Na każdej stronie książki jest też wesoły rysunek towarzyszący wierszykowi....
Rozmaite rodzaje logicznego zmysłu: jedni mają go w rzeczach pewnej kategorii, w innych zaś się gubią. Jedni dobrze wyciągają wnioski z niewielkiej ilości zasad i to jest zmysł logiczny. Inni dobrze wyciągają wnioski z rzeczy, gdzie jest wiele zasad. (Fragment)...
Marcin Jerzy Szałata urodzony 27 listopada 1981 w Zgorzelcu. Jest wegeterianinem. Ma rozliczne zainteresowania: pisanie, szachy, fotografia, żonglowanie, muzyka klasyczna ? zwłaszcza Beethowen i Mozart, muzyka barokowa ? Bach i Vivaldi.Lubi trenować jogging, wschodnie sztuki walki i jogę.Jak mówi...
Ameryka, lata sześćdziesiąte XIX wieku. W domostwie zwanym Orchard House od pokoleń mieszka rodzina Marchów. Pod nieobecność ojca walczącego w wojnie secesyjnej, opiekę nad czterema córkami sprawuje samodzielnie ich matka, Marmee. Córki pani March – stateczna Meg, żywa ja...
Willa na końcu drogi. Morderstwo w garażu. Wiele tropów, wiele pytań. Detektyw Franek Morek podejmuje się odszukania zaginionego prokuratora na prośbę zrozpaczonej żony. Prywatnie ten były policjant jest sympatycznym, choć samotnym kawalerem po czterdziestce, który często zapomina kupić chleb, al...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Tess Gerritsen

Tytuł oryginału:

THE MEPHISTO CLUB

Copyright © Tess Gerritsen 2006

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2007

Polish translation copyright © Jerzy Żebrowski 2007

Redakcja: Jacek Ring

Ilustracja na okładce: Vetta/Getty Images/Flash Press Media

Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz

Skład: Laguna

ISBN 978-83-7659-447-7

Wydawca

WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ

Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa

www.wydawnictwoalbatros.com

2012. Wydanie elektroniczne

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych– jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Dedykuję Neilowi i Mary

Podziękowania

Pisanie książki jest zawsze wyzwaniem, wspinaczką na nieosiągalny z pozoru szczyt. Bez względu jednak na trudności znajduję oparcie we wspaniałych kolegach i przyjaciołach. Bardzo dziękuję mojej niezrównanej agentce, Meg Ruley, i całemu zespołowi z Jane Rotrosen Agency. Wasze wskazówki były gwiazdą, która wskazywała mi drogę. Jestem też wdzięczna mojej znakomitej wydawczyni, Lindzie Marrow, dzięki której może zabłysnąć każdy pisarz, Ginie Centrello, za jej niesłabnący latami entuzjazm, oraz Gilly Hailparn, za nieustanną życzliwość. A także dopingującej mnie niestrudzenie zza oceanu Selinie Walker z Transworld.

Na koniec muszę podziękować osobie, która towarzyszy mi najdłużej. Mój mąż, Jacob, wie, jak trudno dzielić życie z pisarką. A jednak wciąż jest ze mną.

Zniszcz wszystkie dusze lubieżne i synów Czuwających,

bo zepsuli oni ludzi1.

Księga Enocha (10:15)

starożytny tekst żydowski, II w. p.n.e.

Rozdział pierwszy

Wyglądali na idealną rodzinę.

Tak właśnie pomyślał chłopiec, stojąc nad otwartym grobem ojca i słuchając, jak pastor czyta frazesy z Biblii. Tylko garstka ludzi zebrała się w ten ciepły czerwcowy dzień, aby pożegnać Montague’a Saula, najwyżej kilkanaście osób, z których wiele dopiero poznał. Przez ostatnie pół roku chodził do szkoły z internatem i dziś widział niektórych z tych ludzi po raz pierwszy. W większości w ogóle go nie interesowali.

Ale rodzina wuja ciekawiła go ogromnie. Byli warci uwagi. Doktor Peter Saul przypominał bardzo swego zmarłego brata, Montague’a. Był szczupłym intelektualistą o rzedniejących nieuchronnie brązowych włosach i okularach, które upodabniały go do sowy. Jego żona, Amy, miała okrągłą, słodką twarz i rzucała wciąż zatroskane spojrzenia w kierunku swego piętnastoletniego bratanka, jakby chciała go przytulić i zdusić w uścisku. Ich syn, Teddy, miał dziesięć lat. Był chudy jak szczapa i wyglądał jak miniaturowa kopia Petera Saula. Nosił nawet takie same okulary.

Mieli też szesnastoletnią córkę, Lily.

Kosmyki włosów wysunęły jej się z końskiego ogona i przywierały teraz w upale do twarzy. Najwyraźniej czuła się źle w czarnej sukience i przestępowała niecierpliwie z nogi na nogę, jakby szykowała się do ucieczki. Jakby wolała być gdziekolwiek indziej, byle nie na tym cmentarzu, gdzie opędzała się od brzęczących owadów.

Wyglądają tak normalnie, tak przeciętnie, pomyślał chłopiec. Są tak niepodobni do mnie. Nagle napotkał spojrzenie Lily i poczuł dreszcz zaskoczenia. Wzajemnego zrozumienia. W tym momencie czuł niemal, jak jej wzrok przenika najmroczniejsze zakamarki jego mózgu, wnikając we wszystkie sekretne miejsca, których nikt nigdy nie widział. Których nie pozwolił nikomu oglądać.

Odwrócił wzrok z zakłopotaniem i skupił uwagę na innych ludziach stojących wokół grobu. Zarządca domu ojca, adwokat, dwoje sąsiadów. Zwykli znajomi, którzy znaleźli się tam z poczucia obowiązku, nie z przywiązania. Znali Montague’a Saula tylko jako spokojnego naukowca, który wrócił niedawno z Cypru i spędzał całe dnie nad książkami, mapami i kawałkami ceramiki. Nie znali go naprawdę. Podobnie jak jego syna.

Wreszcie ceremonia się skończyła i zebrani ruszyli w kierunku chłopca, jak ameba szykująca się do tego, by osaczyć go wyrazami współczucia, powiedzieć mu, jak im przykro, że stracił ojca. W dodatku tak szybko po przeprowadzce do Stanów.

– Masz tu przynajmniej rodzinę, która może ci pomóc – powiedział pastor.

Rodzinę? Tak, ci ludzie to chyba moi krewni, pomyślał chłopiec, gdy podszedł do niego nieśmiało mały Teddy, popychany przez matkę.

– Będziesz teraz moim bratem – oznajmił.

– Naprawdę?

– Mama przygotowała ci już pokój. Tuż obok mojego.

– Ale ja zostaję tutaj. W domu ojca.

Teddy spojrzał zdezorientowany na matkę.

– Czy on nie wraca z nami do domu?

Amy Saul rzekła pospiesznie:

– Nie możesz mieszkać zupełnie sam, kochanie. Masz dopiero piętnaście lat. Może spodoba ci się w Purity tak bardzo, że zechcesz z nami zostać.

– Mam szkołę w Connecticut.

– Tak, ale rok szkolny już się skończył. Jeśli we wrześniu zechcesz wrócić do swojej szkoły z internatem, to rzecz jasna wrócisz. Ale przez lato pomieszkasz u nas.

– Nie będę tu sam. Przyjedzie do mnie mama.

Zaległo długie milczenie. Amy i Peter spojrzeli na siebie i chłopiec wiedział, o czym myślą. Matka opuściła go wiele lat temu.

– Przyjedzie do mnie – powtórzył z naciskiem.

– Pomówimy o tym później, synu – powiedział łagodnie wujek Peter.

* * *

Nocą chłopiec leżał w łóżku, w domu swojego ojca w mieście, nasłuchując głosów ciotki i wujka, którzy rozmawiali cicho w gabinecie na dole. W tym samym gabinecie, gdzie Montague Saul pracował w ciągu ostatnich miesięcy, tłumacząc teksty z kruchych zwojów papirusu. W tym samym gabinecie, gdzie pięć dni temu dostał zawału i osunął się na biurko. Ci ludzie nie powinni tam być, wśród bezcennych skarbów ojca. Wtargnęli bezprawnie do jego domu.

– On jest jeszcze dzieckiem, Peter. Potrzebuje rodziny.

– Nie możemy zaciągnąć go siłą do Purity, jeśli nie chce z nami jechać.

– W wieku piętnastu lat nie ma się wyboru w takich sprawach. Decyzje podejmują dorośli.

Chłopiec wstał z łóżka i wymknął się z pokoju. Zszedł chyłkiem do połowy schodów i przysłuchiwał się rozmowie.

– Z iloma dorosłymi miał tak naprawdę do czynienia? Twój brat właściwie się nie liczy. Był tak pochłonięty swoimi mumiami, że pewnie nawet nie zauważał obecności dziecka.

– Jesteś niesprawiedliwa, Amy. Mój brat był dobrym człowiekiem.

– Dobrym, ale trudnym do zrozumienia. Nie wyobrażam sobie, co za kobieta chciała mieć z nim dziecko. A potem zostawia Monty’emu chłopca na wychowanie? Nie mogę tego pojąć.

– Monty spisał się nie najgorzej. Chłopak ma w szkole celujące oceny.

– To twoim zdaniem kryterium wzorowego ojcostwa? Fakt, że dziecko dostaje dobre stopnie?

– Jest też opanowany. Spójrz, jak dobrze zniósł ten pogrzeb.

– On jest otępiały, Peter. Widziałeś dziś na jego twarzy jakiekolwiek uczucia?

– Monty też był taki.

– Pozbawiony emocji?

– Nie. Kierował się intelektem. I logiką.

– Ale przecież wiesz, że w głębi duszy chłopiec musi cierpieć. Chce mi się płakać na myśl, jak bardzo potrzebuje teraz matki. Upiera się, że matka do niego wróci, choć oboje wiemy, że to nieprawda.

– Wcale tego nie wiemy.

– Nawet nie znamy tej kobiety! Monty napisał do nas pewnego dnia z Kairu, że ma syna. Równie dobrze mógł go wyciągnąć z sitowia jak małego Mojżesza.

Chłopiec usłyszał nad sobą skrzypienie podłogi i spojrzawszy na szczyt schodów, stwierdził ze zdumieniem, że znad poręczy przygląda mu się jego kuzynka Lily. Wpatrywała się w niego uważnie, jak w egzotyczne stworzenie, którego nigdy przedtem nie spotkała, i nie była pewna, czy nie jest niebezpieczne.

– O! – powiedziała ciocia Amy. – Nie śpicie?

Ciotka i wujek wyszli właśnie z gabinetu i stali u podnóża schodów, patrząc na niego. Wydawali się nieco zaniepokojeni, że mógł słyszeć ich rozmowę.

– Dobrze się czujesz, kochanie? – spytała Amy.

– Tak, ciociu.

– Już tak późno. Może powinieneś wrócić do łóżka?

Ale chłopiec nie ruszył się z miejsca. Siedział dalej na schodach, zastanawiając się, jak by to było, gdyby zamieszkał z tymi ludźmi. Czego mógłby się od nich nauczyć? Miałby ciekawe lato, zanim przyjedzie po niego mama.

– Ciociu Amy – odezwał się wreszcie. – Już postanowiłem.

– Co takiego?

– Gdzie chcę spędzić lato.

Amy domyślała się najgorszego.

– Proszę, nie decyduj pochopnie! Mamy naprawdę ładny dom, tuż nad jeziorem i miałbyś własny pokój. Odwiedź nas chociaż, zanim coś postanowisz.

– Ale ja chcę z wami zostać.

Ciotka zaniemówiła na chwilę z wrażenia, po czym jej twarz rozpromieniła się w uśmiechu. Wbiegła na schody, by chłopca uściskać. Pachniała mydłem Dove i szamponem Breck. Tak pospolicie, tak zwyczajnie. Potem uśmiechnięty szeroko wuj Peter poklepał go serdecznie po ramieniu, jakby witał nowego syna. Ich radość opasywała chłopca jak nić waty cukrowej, wciągając go w ich świat, gdzie istniała tylko miłość, światło i śmiech.

– Dzieciaki tak się ucieszą, że z nami wracasz! – rzekła Amy.

Spojrzał w kierunku szczytu schodów, ale Lily już tam nie było. Zniknęła niepostrzeżenie. Będę musiał mieć ją na oku, pomyślał. Bo ona już mnie obserwuje.

– Należysz teraz do naszej rodziny – oznajmiła Amy.

Gdy wchodzili razem po schodach, opowiadała mu już o planach na lato. O miejscach, do których go zabiorą, o specjalnych potrawach, które dla niego przyrządzą, gdy wrócą do domu. Wydawała się radosna, nawet podekscytowana, jak matka nowo narodzonego dziecka.

Amy Saul nie miała pojęcia, co sprowadzają do swego domu.

Rozdział drugi

Dwanaście lat później

Być może popełniała błąd.

Doktor Maura Isles przystanęła przed drzwiami kościoła Najświętszej Maryi od Bożej Światłości, niepewna, czy powinna wejść do środka. Parafianie zgromadzili się już wewnątrz, a ona stała samotnie w mroku i płatki śniegu opadały wolno na jej nieosłoniętą głowę. Przez zamknięte drzwi kościoła słyszała, jak organistka zaczyna grać Adeste Fidelis i wiedziała, że wszyscy siedzą już w ławkach. Jeśli chciała do nich dołączyć, nie powinna dłużej zwlekać.

Wahała się, bo nie należała tak naprawdę do parafialnej wspólnoty. Ale nęciła ją muzyka, a także obietnica ciepła i swojskich obrzędów. Tutaj, na ciemnej ulicy, stała sama. Samotna w wieczór wigilijny.

Weszła po schodach do budynku.

Mimo późnej pory ławki były wypełnione rodzinami i zaspanymi dziećmi, które wyciągnięto z łóżek na pasterkę. Spóźnione przybycie Maury zwróciło uwagę paru osób i gdy milkły ostatnie dźwięki Adeste Fidelis, zajęła pospiesznie pierwsze wolne miejsce, jakie znalazła w ostatnich rzędach. Niemal natychmiast musiała jednak znowu wstać wraz z resztą wiernych, gdyż zaczęła się antyfona na wejście. Ojciec Daniel Brophy podszedł do ołtarza i przeżegnał się.

– Łaska i pokój Boga Ojca i naszego Pana Jezusa Chrystusa niech będą z wami wszystkimi – powiedział.

– I z duchem twoim – mruknęła pod nosem Maura razem z wiernymi. Choć od tylu lat nie chodziła do kościoła, odpowiedzi płynęły spontanicznie z jej ust, zachowane w pamięci dzięki niedzielnym mszom z dzieciństwa. – Panie, zmiłuj się. Chryste, zmiłuj się. Panie, zmiłuj się.

Chociaż Daniel nie był świadomy jej obecności, Maura koncentrowała uwagę tylko na nim. Na jego ciemnych włosach, miękkich ruchach, dźwięcznym barytonowym głosie. Tej nocy mogła przyglądać mu się bez wstydu, bez zażenowania. Niczym to nie groziło.

– Daj nam wieczną radość w Królestwie Niebieskim, gdzie On mieszka i rządzi wraz z Tobą i Duchem Świętym, jeden Bóg na wieki wieków.

Siadając ponownie w ławce, Maura słyszała stłumione chrząknięcia i pojękiwania zmęczonych dzieci. Na ołtarzu migotały świece, symbolizując światło i nadzieję w tę zimową noc.

Daniel zaczął czytać:

– Lecz anioł rzekł do nich: „Nie bójcie się! Oto zwiastuję wam radość wielką, która będzie udziałem całego narodu…”.

Święty Łukasz, pomyślała Maura, rozpoznając te słowa. Łukasz, który był lekarzem.

– „…A to będzie znakiem dla was: znajdziecie Niemowlę, owinięte w.”. Przerwał, dostrzegając nagle Maurę. Czy to aż taka niespodzianka, że mnie tu dzisiaj widzisz, Danielu? – pomyślała.

Odchrząknął, spojrzał w notatki i czytał dalej:

– „Znajdziecie Niemowlę, owinięte w pieluszki i leżące w żłobie”2.

Chociaż już wiedział, że Maura siedzi wśród jego parafian, więcej na nią nie spojrzał. Ani przy śpiewaniu Cantate Domino i Dies Sanctificatus, ani podczas ofiarowania i liturgii eucharystii. Gdy inni wokół niej wstawali z miejsc i szli do komunii, Maura pozostała w ławce. Skoro ktoś nie wierzy, hipokryzją jest spożywanie hostii i picie wina mszalnego.

W takim razie co ja tu robię?

Pozostała jednak do końca mszy, na błogosławieństwo i wezwanie do rozejścia się.

– Idźcie w pokoju Chrystusa.

– Bogu niech będą dzięki – odparli wierni.

Msza skończyła się i ludzie zaczęli wychodzić z kościoła, zapinając płaszcze i wciągając rękawiczki w drodze do drzwi. Maura także wstała i zamierzała właśnie wyjść z ławki, gdy spostrzegła, że Daniel daje jej w milczeniu znak wzrokiem, by została. Usiadła z powrotem, zauważając wścibskie spojrzenia mijających ją ludzi. Wiedziała, co widzieli, albo co im się wydawało, że widzą: samotną kobietę, spragnioną słów pociechy od księdza w wigilijną noc.

A może dostrzegli coś więcej?

Nie odwzajemniała ich spojrzeń. Gdy kościół opustoszał, spoglądała przed siebie, spokojnie wpatrzona w ołtarz, myśląc: Jest już późno i powinnam wracać do domu. Nie wiem, co dobrego może wyniknąć z tego, że zostałam.

– Witaj, Mauro.

Podniósłszy wzrok, napotkała spojrzenie Daniela. Kościół nie był jeszcze całkiem pusty. Organistka pakowała wciąż swoje nuty, a kilku chórzystów wkładało płaszcze, ale w tym momencie Daniel skupiał już całą uwagę na Maurze, jakby była tylko ona.

– Dawno cię tu nie było – zauważył.

– Rzeczywiście.

– Od sierpnia, prawda?

A więc ty też liczyłeś dni.

Usiadł w ławce obok niej.

– Jestem zaskoczony, że cię widzę.

– W końcu jest Wigilia.

– Przecież nie wierzysz.

– Ale lubię te obrzędy. I pieśni.

– Tylko dlatego przyszłaś? Żeby zaśpiewać kilka pieśni? Zaintonować parę razy „amen” i „Bogu niech będą dzięki”?

– Chciałam posłuchać muzyki. Pobyć wśród ludzi.

– Nie mów mi, że spędzasz tę noc samotnie.

Wzruszyła ramionami i zaśmiała się.

– Znasz mnie, Danielu. Nie lubię przyjęć.

– Myślałem po prostu… To znaczy, zakładałem…

– Co?

– Że jesteś z kimś. Zwłaszcza dzisiejszej nocy.

Jestem. Jestem z tobą.

Oboje zamilkli, gdy obok ławki przeszła organistka, niosąc swoją torbę z nutami.

– Dobranoc, ojcze Brophy.

– Dobranoc, pani Easton. Dziękuję za wspaniały koncert.

– To była przyjemność. – Organistka rzuciła Maurze na pożegnanie przenikliwe spojrzenie i podążyła do wyjścia. Usłyszeli odgłos zamykania drzwi i wreszcie zostali sami.

– Dlaczego nie było cię tak długo? – spytał.

– Wiesz, jak to jest w mojej pracy. Nigdy nie mam czasu. Kilka tygodni temu jeden z naszych patologów musiał iść do szpitala na operację kręgosłupa i trzeba było go zastępować. Miałam dużo zajęć, to wszystko.

– Zawsze możesz podnieść słuchawkę i zadzwonić.

– Tak, wiem. – On też mógł, ale tego nie zrobił. Daniel Brophy nigdy nie przekraczał wyznaczonej linii. Może i słusznie. Maura walczyła z wystarczająco silną pokusą za nich oboje.

– Co u ciebie? – spytała.

– Słyszałaś, że ojciec Roy miał w zeszłym miesiącu wylew? Zostałem policyjnym kapelanem.

– Wiem o tym od detektyw Rizzoli.

– Kilka tygodni temu byłem na miejscu przestępstwa w Dorchester. Kiedy zastrzelono policjanta. Widziałem cię tam.

– A ja ciebie nie. Powinieneś się przywitać.

– Cóż, byłaś bardzo zajęta. Całkowicie pochłonięta pracą, jak zwykle. – Uśmiechnął się. – Wyglądasz czasem tak groźnie, Mauro. Wiedziałaś o tym?

Roześmiała się.

– Może na tym polega mój problem.

– Jaki problem?

– Odstraszam mężczyzn.

– Mnie nie odstraszyłaś.

Jak bym mogła? – pomyślała. Tobie nie złamie się serca. Spojrzała wymownie na zegarek i wstała.

– Już późno. Zabrałam ci zbyt wiele czasu.

– Nie mam już żadnych pilnych zajęć – oznajmił, odprowadzając ją do drzwi.

– Musisz opiekować się całą trzódką parafian. Poza tym jest Wigilia.

– Zauważyłaś pewnie, że ja też nie mam dziś dokąd pójść.

Przystanęła i odwróciła się do niego. Stali sami w kościele, wdychając wonie świec i kadzidła, znajome zapachy, które przywodziły wspomnienia z dzieciństwa, z dawnych świąt, dawnych pasterek. Z dni, kiedy wizyta w kościele nie wzbudzała w niej takiej burzy uczuć jak teraz.

– Dobranoc, Danielu – powiedziała, odwracając się do drzwi.

– Czy znów nie zobaczę cię przez cztery miesiące? – zawołał za nią.

– Nie wiem.

– Brakowało mi naszych rozmów, Mauro.

Znów się zawahała, dotykając już ręką drzwi.

– Mnie też ich brakowało. Może właśnie dlatego powinniśmy z nimi skończyć.

– Nie zrobiliśmy nic, czego należałoby się wstydzić.

– Na razie – odparła cicho, nie patrząc na niego, lecz na ciężkie rzeźbione drzwi, które zagradzały jej drogę ucieczki.

– Mauro, nie zostawiajmy tego tak. Nie ma powodu, żebyśmy nie mogli utrzymywać… – Zamilkł.

Dzwonił telefon Maury.

Wydobyła go z torebki. O tej porze sygnał komórki nie mógł oznaczać nic dobrego. Gdy odbierała, czuła na sobie wzrok Daniela, który wprawiał ją w drżenie.

– Doktor Isles – odezwała się nienaturalnie chłodnym tonem.

– Wesołych świąt! – powiedziała detektyw Jane Rizzoli. – Jestem trochę zaskoczona, że nie zastałam cię o tej porze w domu. Dzwoniłam najpierw tam.

– Byłam na pasterce.

– Chryste, jest już pierwsza w nocy. Jeszcze się nie skończyła?

– Owszem, Jane. Skończyła się i właśnie wychodzę – odparła Maura tonem, który ucinał dalsze pytania. – Co dla mnie masz? – spytała. Wiedziała już, że Jane nie dzwoni z pozdrowieniami, tylko z wezwaniem.

– Wschodni Boston, Prescott Street, numer dwieście dziesięć. Prywatny dom. Frost i ja dotarliśmy tu pół godziny temu.

– Szczegóły?

– Jedna ofiara, młoda kobieta.

– Zabójstwo?

– O tak!

– Wydajesz się tego bardzo pewna.

– Sama zobaczysz, jak przyjedziesz.

Wyłączyła telefon i zobaczyła, że Daniel wciąż na nią patrzy. Ale czas na ryzykowne decyzje, na wypowiadanie słów, których oboje mogliby żałować, już minął. Stanęła między nimi śmierć.

– Musisz jechać do pracy?

– Pełnię dziś dyżur. – Wsunęła telefon do torebki. – Ponieważ nie mam w tym mieście rodziny, zgłosiłam się na ochotnika.

– Akurat tej nocy?

– Prawdę mówiąc, Boże Narodzenie nie ma dla mnie większego znaczenia.

Zapięła kołnierz płaszcza i wyszła z kościoła w ciemną noc. Podążył za nią i gdy brnęła w świeżym śniegu do samochodu, przyglądał się jej ze schodów, a jego białe szaty powiewały na wietrze. Obejrzawszy się, zobaczyła, jak unosi rękę w pożegnalnym geście.

Wciąż do niej machał, gdy odjeżdżała.

Rozdział trzeci

Niebieskie światła trzech radiowozów pulsowały wśród opadających płatków śniegu, obwieszczając każdemu, kto się zbliżał: tutaj stało się coś strasznego. Maura poczuła, jak ociera przednim zderzakiem o lód, gdy parkowała swojego lexusa tuż przy śnieżnej zaspie, aby mogły ją mijać inne pojazdy. O tej porze w wigilijną noc mogły się pojawić na tej wąskiej uliczce zapewne tylko samochody członków orszaku śmierci, takich jak ona. Zbierała przez chwilę siły, aby stawić czoło wyczerpującym godzinom ciężkiej pracy. Jej zmęczone oczy zachodziły mgłą od błyskających świateł. Czuła odrętwienie kończyn. To przez nie najlepsze krążenie.

Ocknij się, pomyślała. Czas do pracy.

Wysiadła z samochodu i nagły powiew zimnego powietrza pozbawił ją natychmiast senności. Przeszła po świeżej warstwie śnieżnego puchu, który szeleścił jej delikatnie pod butami. Choć było wpół do drugiej w nocy, w kilku stojących wzdłuż ulicy skromnych domkach paliły się światła, a w oknie ozdobionym świątecznymi motywami latających reniferów i laseczek z cukru zobaczyła sylwetkę ciekawskiego sąsiada, wyglądającego z ciepłego domu w noc, która nie była już cicha ani święta.

– Hej, doktor Isles? – zawołał starszy policjant, którego znała z widzenia. Najwyraźniej wiedział dobrze, kim jest. Oni wszyscy ją znali. – Jakim cudem miała pani szczęście tu dzisiaj trafić, hm?

– Mogłabym pana spytać o to samo.

– Pewnie oboje wyciągnęliśmy krótkie zapałki. – Zaśmiał się. – Wesołych świąt, psiakrew.

– Czy detektyw Rizzoli jest w środku?

– Tak, razem z Frostem nagrywali wszystko na wideo. – Wskazał niewielki prostokątny budynek, w którym paliły się wszędzie światła, wciśnięty w rząd starszych, podniszczonych domków. – Teraz są już chyba gotowi do rozmowy z panią.

Odgłos gwałtownych torsji sprawił, że Maura spojrzała w kierunku ulicy, gdzie stała przy zaspie zgięta wpół blondynka, przytrzymując ręką długi płaszcz, aby nie ubrudzić go wymiocinami.

Policjant prychnął pogardliwie i mruknął do Maury:

– Ta się świetnie nadaje do wydziału zabójstw. Wpadła tu jak bohaterka Cagney i Lacey. Rozkazywała wszystkim naokoło. Prawdziwa twardzielka! A potem weszła do tego domu, rzuciła tylko okiem i teraz rzyga w śnieg. – Zaśmiał się ironicznie.

– Nie widziałam jej wcześniej. Jest z wydziału zabójstw?

– Podobno przenieśli ją właśnie z wydziału narkotyków. Błyskotliwy pomysł komisarza, żeby zatrudniać u nas więcej kobiet. – Pokręcił głową. – Moim zdaniem długo tu nie wytrzyma.

Dziewczyna otarła ręką usta, przeszła niepewnie w kierunku ganku i przysiadła na schodach.

– Hej, pani detektyw! – zawołał policjant. – Może odejdzie pani z miejsca przestępstwa? Jeśli chce pani jeszcze wymiotować, proszę przynajmniej robić to tam, gdzie nie zbierają dowodów.

Stojący w pobliżu młody policjant zaśmiał się drwiąco.

Blondynka zerwała się na nogi i w blasku migających świateł radiowozów widać było zażenowanie na jej twarzy.

– Chyba pójdę posiedzieć przez chwilę w samochodzie – mruknęła.

– Właśnie. Niech pani tak zrobi.

Maura przyglądała się, jak dziewczyna znajduje schronienie w swoim wozie. Jakie koszmary czekały wewnątrz tego domu?

– Pani doktor! – zawołał detektyw Barry Frost. Wyłonił się właśnie z budynku i stał na ganku, opatulony wiatrówką. Jego jasne włosy sterczały kępkami, jakby dopiero wygramolił się z łóżka. Choć miał zawsze ziemistą cerę, w żółtawej poświacie lampy na ganku był jeszcze bledszy niż zwykle.

– Zdaje się, że źle to wygląda – powiedziała Maura.

– Mało świąteczny widok. Pomyślałem, że wyjdę na chwilę i zaczerpnę powietrza.

Przystanęła u podnóża schodów, zauważając na zaśnieżonym ganku mnóstwo śladów.

– Można tędy wejść?

– Tak. To odciski butów policjantów.

– A ślady sprawcy?

– Niewiele znaleźliśmy.

– Czyżby wleciał przez okno?

– Wygląda na to, że po sobie posprzątał. Ganek był pozamiatany.

Maura zmarszczyła brwi.

– Dba o szczegóły.

– Zobaczy pani, co jest wewnątrz.

Weszła po schodach i nałożyła osłony na buty i rękawiczki. Z bliska Frost wyglądał jeszcze gorzej. Twarz miał wychudzoną i bladą. Zaczerpnął jednak tchu i zaproponował dzielnie:

– Wprowadzę panią do środka.

– Nie, proszę tu zostać. Rizzoli wszystko mi pokaże.

Skinął głową, ale nie patrzył na nią. Wpatrywał się w ulicę, koncentrując całą uwagę na tym, by zatrzymać w żołądku obiad. Zostawiła go, by kontynuował walkę, i chwyciła za gałkę w drzwiach. Była już przygotowana na najgorsze. Zaledwie przed kilkoma minutami przyjechała wyczerpana, nie mogąc się dobudzić. Teraz ogarnęło ją elektryzujące napięcie.

Weszła do domu. Przystanęła na chwilę, czując przyspieszone bicie serca, i nie zobaczyła niczego, co budziłoby grozę. W holu była porysowana dębowa podłoga. Przez drzwi widziała salon z tanimi meblami: zapadniętym tapczanem, miękkim krzesłem i zbitym z desek regałem. Nic na razie nie obwieszczało, że to miejsce zbrodni. Koszmar miał się dopiero pojawić. Wiedziała, że czeka na nią w tym domu. Widziała jego odbicie w oczach Barry’ego Frosta i szarej jak popiół twarzy wymiotującej dziewczyny.

Przeszła przez salon do jadalni, gdzie zobaczyła ustawione wokół sosnowego stołu cztery krzesła. Ale nie umeblowanie zwróciło jej uwagę, lecz zastawa na stole, przygotowana jakby do rodzinnego obiadu. Obiadu dla czterech osób.

Na jednym z talerzy leżała zwinięta lniana serwetka, zaplamiona krwią.

Sięgnęła po nią ostrożnie i podniósłszy ją za róg zajrzała, co jest pod spodem, na talerzu. Natychmiast upuściła serwetkę i cofnęła się, chwytając powietrze.

– Widzę, że znalazłaś lewą dłoń – usłyszała za sobą.

Maura odwróciła się raptownie.

– Ależ mnie przestraszyłaś!

– Chcesz zobaczyć coś naprawdę przerażającego? – spytała detektyw Jane Rizzoli. – To chodź za mną.

Odwróciła się i poprowadziła Maurę korytarzem. Podobnie jak Frost Jane wyglądała tak, jakby dopiero wygramoliła się z łóżka. Miała wygniecione spodnie i zmierzwione włosy. W przeciwieństwie jednak do Frosta poruszała się energicznie, szeleszcząc po podłodze papierowymi osłonami na butach. Spośród wszystkich detektywów, którzy pojawiali się regularnie w prosektorium, Jane najczęściej podchodziła blisko do stołu, pochylała się nad zwłokami, aby z bliska się im przyjrzeć, i teraz także szła bez wahania przez korytarz. To Maura wlokła się z tyłu, wpatrując się w ślady krwi na podłodze.

– Trzymaj się tej strony – ostrzegła Jane. – Tutaj mamy jakieś niewyraźne ślady sportowych butów, prowadzące w obu kierunkach. Są już suche, ale nie chcę ich zatrzeć.

– Kto wezwał policję?

– Był telefon pod dziewięćset jedenaście. Tuż po północy.

– Skąd?

– Z tego domu.

Maura zmarszczyła brwi.

– Ofiara? Próbowała wezwać pomoc?

– Nikt się nie odezwał. Ktoś wykręcił tylko numer alarmowy i odłożył na bok słuchawkę. Pierwszy radiowóz dotarł tutaj w ciągu dziesięciu minut. Policjant zastał otwarte drzwi, wszedł do sypialni i doznał szoku. – Jane przystanęła na progu i popatrzyła przez ramię na Maurę, posyłając jej ostrzegawcze spojrzenie. – Tutaj zaczyna się koszmar.

Ta odcięta dłoń już mi wystarczyła.

Jane odsunęła się na bok, by Maura mogła zajrzeć do sypialni. Nie zobaczyła ofiary, tylko krew. Ludzkie ciało zawiera przeciętnie około pięciu litrów krwi. Taka ilość czerwonej farby pokryłaby całą powierzchnię niewielkiego pokoju. Zaglądając przez drzwi Maura ujrzała ze zdumieniem jaskrawe, ekstrawaganckie plamy, rozpryśnięte fantazyjnie na białych ścianach, meblach i pościeli.

– Krew tętnicza – powiedziała Rizzoli.

Maura zdołała tylko skinąć głową w milczeniu, wpatrując się w rozpylone łukiem kropelki i odczytując straszliwą historię, zapisaną czerwienią na tych ścianach. Gdy jako studentka czwartego roku medycyny odbywała praktykę na pogotowiu, widziała kiedyś, jak postrzelony mężczyzna wykrwawiał się na stole operacyjnym. Ponieważ spadało mu ciśnienie, chirurg próbował rozpaczliwie wykonać laparotomię, aby powstrzymać krwotok wewnętrzny. Kiedy rozkroił mu brzuch, krew tętnicza z rozerwanej aorty trysnęła lekarzom na fartuchy i twarze. W ciągu ostatnich dramatycznych sekund, gdy odsysali krew i przykładali sterylne ręczniki, uwagę Maury przyciągała tylko ta krew. Jej lśnienie i zapach. Gdy sięgnęła do otwartego brzucha po retraktor, ciepło, które poczuła przez rękawy fartucha, było kojące jak gorąca kąpiel. Tego dnia w sali operacyjnej Maura przekonała się, jak krew może tryskać z tętnicy nawet przy niskim ciśnieniu.

Teraz, gdy przyglądała się ścianom sypialni, znów skupiała jej uwagę krew, która opowiadała historię ostatnich chwil życia ofiary. Gdy sprawca dokonał pierwszego cięcia, serce ofiary jeszcze biło, krew krążyła pod ciśnieniem. Tam, nad łóżkiem, wysoko na ścianie, było miejsce, gdzie trysnął jej pierwszy strumień, jak seria z karabinu maszynowego. Potem pulsowanie krwi słabło, więc kolejne ślady są coraz niżej. Organizm próbował wyrównać słabnące ciśnienie, tętnice się zaciskały, puls był coraz szybszy. Ale z każdym uderzeniem serca zbliżał się nieuchronny koniec. Gdy w końcu ciśnienie spadło i serce przestało bić, krew już nie tryskała, tylko sączyła się wąską strużką. Maura widziała zapis tej śmierci na ścianach i łóżku.

Nagle dostrzegła coś, czego omal nie przeoczyła wśród krwawych plam. Poczuła mrowienie na karku. Na jednej ze ścian wymalowane były krwią trzy odwrócone krzyże. A pod nimi seria zagadkowych symboli.

– Co to oznacza? – spytała cicho Maura.

– Nie mamy pojęcia. Próbujemy to rozszyfrować.

Maura nie mogła oderwać wzroku od napisu. Przełknęła głośno ślinę.

– Co tu się, do cholery, dzieje?

– Zaczekaj, aż zobaczysz wszystko. – Jane obeszła łóżko i wskazała na podłogę. – Ofiara jest tutaj. W każdym razie większość tego, co z niej zostało.

Dopiero gdy Maura przeszła na drugą stronę łóżka, zobaczyła ciało kobiety. Leżała naga, plecami do podłogi. Z powodu upływu krwi jej skóra miała barwę alabastru i Maura przypomniała sobie nagle wizytę w jednej z sal Muzeum Brytyjskiego, gdzie eksponowano dziesiątki fragmentów rzymskich posągów. Marmur kruszał z upływem stuleci, kamiennym postaciom odpadały głowy i ręce, a pozostawały tylko anonimowe tułowia. Podobny widok miała teraz przed oczami. Okaleczona Wenus. Pozbawiona głowy.

– Zdaje się, że zabił ją tam, na łóżku – rzekła Jane. – To by wyjaśniało plamy krwi na tej właśnie ścianie i na materacu. Potem ściągnął ją na podłogę, może dlatego, że na twardym podłożu lepiej się tnie.

Jane zaczerpnęła powietrza i odwróciła się, jakby doszła już do kresu wytrzymałości i nie mogła dłużej patrzeć na zwłoki.

– Wspomniałaś, że pierwszy radiowóz przyjechał dziesięć minut po wezwaniu – powiedziała Maura.

– Zgadza się.

– To, co zrobił sprawca – amputowanie kończyn i odcinanie głowy – musiało mu zająć więcej czasu.

– Zdajemy sobie z tego sprawę. Nie sądzę, żeby to dzwoniła ofiara.

Odwróciły się, słysząc skrzypienie podłogi, i zobaczyły w drzwiach Barry’ego Frosta, który wyraźnie nie miał ochoty wchodzić do środka.

– Przyjechała ekipa kryminalistyczna – oznajmił.

– Niech wejdą. – Jane milczała przez chwilę. – Kiepsko wyglądasz.

– Chyba nie najgorzej się trzymam. Zważywszy na okoliczności.

– Co z Kassovitz? Przestała wymiotować? Przydałaby się nam tu pomoc.

Frost pokręcił głową.

– Nadal siedzi w samochodzie. Chyba jej żołądek tego nie zniesie. Pójdę po kryminalistyków.

– Powiedz tej dziewczynie, żeby się wzięła w garść, na litość boską! – zawołała za nim Jane, gdy wychodził z pokoju. – Nie cierpię, jak kobieta mnie zawodzi. To nam wszystkim psuje reputację.

Maura ponownie spojrzała na tułów leżący na podłodze.

– Znaleźliście…

– Resztę zwłok? – przerwała jej Jane. – Tak. Widziałaś już lewą dłoń. Prawa ręka jest w wannie. A teraz chyba pora, żebym pokazała ci kuchnię.

– Co tam jest?

– Kolejne niespodzianki. – Jane ruszyła przez pokój na korytarz.

Odwróciwszy się, by podążyć za nią, Maura dostrzegła nagle swoje odbicie w lustrze w sypialni. Miała zmęczone oczy, a jej czarne włosy kleiły się od stopniałego śniegu. Ale nie ten widok spowodował, że znieruchomiała.

– Jane – wyszeptała. – Zobacz.

– Co?

– Te symbole. W lustrze. – Maura odwróciła się, wpatrzona w napis na ścianie. – Widzisz? Odwrócony obraz! To nie symbole, tylko litery. Trzeba je odczytywać w lustrze.

Jane spojrzała na ścianę, a potem do lustra.

– To jakieś słowo?

– Tak. Peccavi.

Jane pokręciła głową.

– Nawet odwrócone nic mi nie mówi.

– To po łacinie, Jane.

– Co oznacza?

– Zgrzeszyłem.

Przez chwilę kobiety wpatrywały się w siebie. Nagle Jane się roześmiała.

– Cóż za szczere wyznanie! Myślisz, że kilka „zdrowasiek” zmaże jego winy?

– Może to słowo nie odnosi się wcale do zabójcy, tylko do ofiary. – Maura spojrzała na Jane. – Zgrzeszyłam.

– Może to kara – odparła Jane. – Zemsta.

– To potencjalny motyw. Rozgniewała czymś zabójcę. Zgrzeszyła przeciw niemu. A on się zemścił.

Jane wzięła głęboki oddech.

– Chodźmy do kuchni.

Poprowadziła Maurę korytarzem. Przystanąwszy przy kuchennych drzwiach, spojrzała na nią. Maura zatrzymała się na progu i zaniemówiła z wrażenia, oszołomiona tym, co zobaczyła.

Na wyłożonej kafelkami podłodze narysowano czymś w rodzaju kredy duży czerwony krąg. Na jego obwodzie widniało pięć czarnych plam zastygłego wosku. Świece, pomyślała Maura. W środku kręgu znajdowała się odcięta głowa kobiety, umieszczona tak, że jej oczy skierowane były w ich stronę.

Krąg. Pięć czarnych świec. To rytualna ofiara.

– I teraz mam wracać do domu do mojej córeczki – powiedziała Jane. – Rano usiądziemy wszyscy przy choince i rozpakujemy prezenty, udając, że na ziemi panuje pokój. Aleja będę myślała o… tych martwych oczach… Wesołe pieprzone święta!

Maura przełknęła ślinę.

– Wiemy, kim ona jest?

– No cóż, nie ściągałam tu jej przyjaciół i sąsiadów, żeby dokonali identyfikacji. Hej, rozpoznajecie tę głowę na podłodze w kuchni? Na podstawie zdjęcia z jej prawa jazdy, powiedziałabym, że to Lori-Ann Tucker. Dwadzieścia osiem lat. Brązowe włosy i piwne oczy. – Jane nagle się roześmiała. – To mniej więcej jej rysopis, jak zbierze się razem wszystkie części ciała.

– Co o niej wiadomo?

– Znaleźliśmy w jej torebce odcinek wypłaty. Pracowała w Muzeum Nauki. Nie wiemy, na jakim stanowisku, ale sądząc po wyglądzie domu, meblach… – Jane zerknęła w kierunku jadalni – …nie zarabiała fortuny.

Usłyszeli głosy i skrzypienie podłogi pod nogami ludzi z ekipy kryminalistycznej. Jane od razu się wyprostowała, by powitać ich ze zwykłą pewnością siebie. W roli niezłomnej detektyw Rizzoli, jaką wszyscy znali.

– Cześć, chłopcy – powiedziała, gdy Frost i dwaj technicy weszli ostrożnie do kuchni. – Mamy tu trochę zabawy.

– Chryste! – mruknął jeden z mężczyzn. – Gdzie reszta ciała?

– W kilku miejscach. Możecie zacząć od… – Przerwała, nagle nieruchomiejąc.

Na blacie w kuchni dzwonił telefon.

Frost stał najbliżej.

– Co robimy? – spytał, spoglądając na Rizzoli.

– Odbierz.

Frost podniósł ostrożnie słuchawkę. Był w rękawiczkach.

– Halo? Halo? – Po chwili odłożył słuchawkę. – Ktoś się rozłączył.

– Skąd dzwonił?

Frost wcisnął przycisk identyfikacji numeru.

– To z Bostonu.

Jane wyjęła swój telefon komórkowy i spojrzała na ekran wyświetlacza.

– Spróbuję zadzwonić – oznajmiła i wystukała numer. Nasłuchiwała przez chwilę sygnału. – Nikt nie odpowiada.

– Sprawdzę, czy dzwoniono tu z tego numeru wcześniej – powiedział Frost. Przejrzał listę wszystkich przychodzących i wychodzących rozmów. – W porządku, mamy to połączenie z dziewięćset jedenaście. Dziesięć minut po północy.

– Nasz sprawca chwalił się swoim dziełem.

– Jest jeszcze jedna rozmowa, nieco wcześniej. Z numerem w Cambridge. – Podniósł wzrok. – O dwunastej pięć.

– Czyżby sprawca dzwonił stąd dwa razy?

– Jeśli to był on.

Jane wpatrywała się w telefon.

– Zastanówmy się. Stoi tutaj w kuchni. Właśnie zabił i poćwiartował tę kobietę. Odciął jej głowę i rękę. Kładzie tę głowę na podłodze. Po co miałby do kogoś dzwonić? Chce się tym chełpić? Niby przed kim?

– Dowiedz się tego – odparła Maura.

Jane ponownie skorzystała z komórki, tym razem dzwoniąc pod numer z Cambridge.

– Jest sygnał. W porządku, odezwała się automatyczna sekretarka. – Przerwała, przenosząc nagle wzrok na Maurę. – Nie uwierzysz, do kogo należy ten numer.

– Do kogo?

Jane przerwała połączenie, wybrała ponownie ten sam numer i wręczyła Maurze aparat.

Maura usłyszała, jak telefon dzwoni cztery razy. Potem włączyło się nagranie z automatycznej sekretarki. Poczuła dreszcz, rozpoznając natychmiast znajomy głos.

Mówi doktor Joyce P. O’Donnell. Proszę zostawić wiadomość, to oddzwonię.

Maura rozłączyła się i napotkała równie zdumione spojrzenie Jane.

– Po co zabójca dzwoniłby do Joyce O’Donnell?

– Żartujecie – wtrącił się Frost. – To jej numer?

– Kim ona jest? – spytał jeden z techników.

Jane spojrzała na niego.

– Joyce O’Donnell – odparła – jest wampirzycą.

Rozdział czwarty

Jane nie pragnęła spędzać świątecznego poranka w takim miejscu.

Siedziała z Frostem w swoim subaru, zaparkowanym na Brattle Street, wpatrując się w duży biały kolonialny dom. Po raz ostatni odwiedziła go latem i ogródek z przodu był wtedy starannie wypielęgnowany. Widząc go teraz, w innej porze roku, była znów pod wrażeniem, jak gustownie jest urządzony, od niebieskoszarego obramowania po stylowy wieniec na drzwiach frontowych. Furtkę z kutego żelaza zdobiły sosnowe gałązki i czerwone wstęgi, a przez okno widać było lśniącą przystrojoną choinkę. Zdumiewające. Nawet krwiopijcy obchodzili święta.

– Jeśli nie masz ochoty – oznajmił Frost – ja z nią porozmawiam.

– Myślisz, że sobie nie poradzę?

– To musi być dla ciebie trudne.

– Mam nadzieję, że się powstrzymam, żeby jej nie udusić.

– Widzisz? Właśnie to mam na myśli. Twoje nastawienie do niej będzie nam przeszkadzało. Macie swoje porachunki i to wpływa na wasze relacje. Nie potrafisz być bezstronna.

– Trudno być bezstronnym, wiedząc, kim ona jest. I co robi.

– Rizzoli, ona zajmuje się tym, za co jej płacą.

– Tak samo jak dziwki. – Tyle że one nikogo nie krzywdzą, pomyślała Jane, wpatrując się w dom Joyce O’Donnell. Dom utrzymywany kosztem krwi ofiar morderców. Dziwki nie wchodzą tanecznym krokiem w stylowych garsonkach na salę sądową i nie składają zeznań w obronie oprawców.

– Proszę tylko, żebyś zachowała spokój, dobrze? – powiedział Frost. – Nie musimy jej lubić. Ale nie możemy sobie pozwolić na to, żeby ją wkurzać.

– Myślisz, że taki mam zamiar?

– Spójrz na siebie. Już wystawiasz pazury.

– Tylko w samoobronie. – Jane pchnęła drzwiczki samochodu. – Ponieważ wiem, że ta suka będzie próbowała zatopić we mnie swoje szpony.

Wyszła z wozu, zapadając się do połowy łydki w śniegu, ale nie czuła prawie zimna. Chłód przenikał ją od wewnątrz. Koncentrowała uwagę na domu, na czekającym ją spotkaniu z kobietą, która aż nazbyt dobrze znała jej skrywane lęki. A przy tym wiedziała, jak je wykorzystać.

Frost otworzył furtkę i weszli na odgarniętą ze śniegu ścieżkę. Kamienie były oblodzone i Jane tak bardzo uważała, by się nie poślizgnąć, że gdy doszła na ganek, czuła się już wytrącona z równowagi i pozbawiona pewnego gruntu pod nogami. Nie w takim stanie powinna spotykać się z Joyce O’Donnell. Nie pomógł też w niczym fakt, że gdy otworzyły się drzwi i O’Donnell stanęła w progu, wyglądała jak zawsze elegancko, z przyciętymi równo blond włosami, w zapinanej na guziki różowej koszuli i spodniach w kolorze khaki dopasowanych idealnie do jej wysportowanej figury. Jane, w swym znoszonym czarnym spodniumie, z mankietami nogawek mokrymi od stopionego śniegu, czuła się jak petentka u wrót pałacu. Dokładnie tak, jak ona tego chce.

O’Donnell przyjęła ich chłodno.

– Witam państwa.

Nie odsunęła się od razu na bok, najwyraźniej chcąc zademonstrować, że tu, na swoim terytorium, to ona rządzi.

– Czy możemy wejść? – spytała w końcu Jane. Wiedząc, że oczywiście ich wpuści. Że gra już się zaczęła.

O’Donnell gestem zaprosiła ich do środka.

– Nie tak chciałabym spędzać święta – oznajmiła.

– My również – odparowała Jane. – I jestem pewna, że ofiara też pragnęła czegoś innego.

– Jak już powiedziałam, nagranie zostało skasowane – oświadczyła O’Donnell, prowadząc ich do salonu. – Możecie posłuchać taśmy, ale nic tam nie znajdziecie.

Od ostatniej wizyty Jane w tym domu niewiele się zmieniło.

Ujrzała te same abstrakcyjne obrazy na ścianach, te same kolorowe orientalne dywany. Jedyną nowością była choinka. Drzewka, które Jane pamiętała z dzieciństwa, dekorowano czym się dało, wieszając na gałęziach rozmaite ozdoby, na tyle wytrzymałe, że przetrwały kilka poprzednich świąt. I zawsze włosy anielskie – całe mnóstwo. Jane zwykła nazywać te choinki drzewkami z Las Vegas.

Ale tutaj nie było ani jednego pasemka włosów anielskich. Ten dom nie miał nic wspólnego z Las Vegas. Na gałązkach wisiały kryształowe piramidki i srebrne łezki, odbijając na ścianach promienie zimowego słońca, jak roztańczone świetlne ogniki. Nawet ta jej cholerna choinka wprawia mnie w kompleksy.

O’Donnell podeszła do automatycznej sekretarki.

– Zostało mi tylko to – oznajmiła, wciskając klawisz odtwarzania. Nagrany głos oznajmił: „Nie masz nowych wiadomości”. Spojrzała na parę detektywów. – Obawiam się, że nagranie, o które prosiliście, zostało skasowane. Gdy tylko wróciłam wczoraj wieczorem do domu, odsłuchiwałam wszystkie wiadomości i kolejno je kasowałam. Zanim dotarłam do waszej prośby, żeby zachować tamto nagranie, było już za późno.

– Ile tam było wiadomości? – spytała Jane.

– Cztery. Wasza była ostatnia.

– Rozmowa, która nas interesuje, musiała zostać nagrana dziesięć minut po północy.

– Tak, i numer nadal tu jest, w elektronicznej pamięci. – O’Donnell wcisnęła klawisz, wracając do zapisu z godziny dwunastej dziesięć. – Ale ten, kto o tej porze dzwonił, nie odezwał się. – Spojrzała na Jane. – Nie zostawił żadnej wiadomości.

– Co pani usłyszała?

– Już mówiłam. Kompletnie nic.

– Jakieś hałasy? Odgłosy telewizji, ruchu ulicznego?

– Nie słyszałam nawet oddechu. Tylko kilka sekund ciszy, a potem kliknięcie odkładanej słuchawki. Dlatego od razu to nagranie skasowałam. Nie było czego słuchać.

– Czy rozpoznaje pani ten numer? – spytał Frost.

– A powinnam?

– O to właśnie pytamy – powiedziała Jane z wyraźnym sarkazmem.

O’Donnell spojrzała na nią i Jane dostrzegła w jej oczach błysk lekceważenia. Jakbym w ogóle nie zasługiwała na uwagę.

– Nie, nie znam tego numeru – odparła O’Donnell.

– Mówi pani coś nazwisko Lori-Ann Tucker?

– Nie. Kto to jest?

– Została zamordowana wczorajszej nocy w swoim domu. Dzwoniono z jej telefonu.

O’Donnell zamilkła, po czym odparła logicznie:

– To mogła być pomyłka.

– Nie sądzę, pani doktor. To był telefon do pani.

– Po co ktoś miałby dzwonić i milczeć? Bardziej prawdopodobne, że ta kobieta usłyszała nagranie z automatycznej sekretarki, zdała sobie sprawę z pomyłki i po prostu odłożyła słuchawkę.

– Nie sądzę, żeby dzwoniła ofiara.

O’Donnell znów zamilkła, tym razem na dłużej.

– Rozumiem – powiedziała po chwili. Podeszła do fotela i usiadła, ale nie dlatego, że była wstrząśnięta. Zachowywała niewzruszony spokój jak cesarzowa na tronie. – Myślicie, że zadzwonił do mnie zabójca.

– Nie wydaje się pani wcale zaniepokojona taką możliwością.

– Za mało jeszcze wiem, żeby się niepokoić. Nie znam tej sprawy. Może powiecie mi coś więcej? – Wskazała ręką na kanapę, zapraszając gości, by usiedli. Był to pierwszy uprzejmy gest.

Wszystko dlatego, że teraz mamy jej do zaoferowania coś interesującego, pomyślała Jane. Wyczuła zapach krwi. Tylko tego pożąda.

Kanapa była nieskazitelnie biała i Frost zawahał się przez chwilę, zanim zajął miejsce, jakby obawiał się, że zabrudzi tapicerkę. Ale Jane się nie zastanawiała. Usiadła w mokrych od śniegu spodniach, wpatrując się w O’Donnell.

– Ofiarą była dwudziestoośmioletnia kobieta – oznajmiła Jane. – Zamordowano ją wczoraj, około północy.

– Macie jakichś podejrzanych?

– Nikogo nie aresztowaliśmy.

– Więc nie wiecie, kto jest zabójcą.

– Powiedziałam tylko, że nikogo nie zatrzymaliśmy. Prowadzimy śledztwo.

– I przesłuchujecie mnie.

– Ktoś dzwonił do pani z domu ofiary. Mógł to być sprawca.

– A po co chciałby rozmawiać ze mną?

Jane pochyliła się naprzód.

– Obie wiemy dlaczego, pani doktor. Ponieważ z tego pani żyje. Ma pani pewnie cały fan club morderców, którzy uważają panią za przyjaciółkę. Cieszy się pani wśród nich sławą. Psychoanalityczka, która rozmawia z potworami.

– Staram się ich zrozumieć, to wszystko. Badam ich reakcje.

– Broni ich pani.

– Jestem neuropsychiatrą. Mam o wiele lepsze kwalifikacje do zeznawania w sądzie niż większość specjalistów. Nie każdy zabójca powinien trafiać do więzienia. Niektórzy z nich są poważnie chorymi ludźmi.

– Tak. Znam pani teorie. Wystarczy stuknąć dzieciaka w głowę, uszkodzić mu płaty czołowe – i już za nic nie odpowiada. Może zabić kobietę, posiekać ją na kawałki, a pani i tak go będzie bronić.

– Czy to właśnie stało się z ofiarą? – Twarz O’Donnell stała się niepokojąco czujna, a jej oczy dziko zabłysły. – Została poćwiartowana?

– Dlaczego pani pyta?

– Po prostu chciałabym wiedzieć.

– Zawodowa ciekawość?

O’Donnell usiadła głębiej w fotelu.

– Pani detektyw. Rozmawiałam z wieloma zabójcami. Z biegiem czasu zgromadziłam mnóstwo informacji na temat motywów ich działań, metod, wzorców zachowań. A więc owszem, to zawodowa ciekawość. – Przerwała na chwilę. – Ćwiartowanie ofiary nie jest czymś wyjątkowym. Zwłaszcza jeśli pomaga w pozbyciu się ciała.

– W tym wypadku nie o to chodziło.

– Jest pani pewna?

– To dość oczywiste.

– Czy sprawca celowo wystawił na pokaz odcięte części ciała? Chciał je wyeksponować?

– Dlaczego pani pyta? Zna pani jakichś świrów, którzy gustują w takich rzeczach? Może usłyszymy jakieś nazwiska? Pisują do pani, prawda? Wiedzą o pani doktor, która uwielbia znać szczegóły zbrodni.

– Jeśli do mnie piszą, to zwykle anonimowo. Nie ujawniają swoich nazwisk.

– Ale dostaje pani listy – powiedział Frost.

– Kontaktują się ze mną różni ludzie.

– Zabójcy.

– Albo mitomani. Trudno mi stwierdzić, czy mówią prawdę.

– Myśli pani, że niektórzy z nich dzielą się po prostu swoimi fantazjami?

– I prawdopodobnie nigdy ich nie realizują. Szukają sposobu na wyrażanie swoich zakazanych pragnień. Wszyscy je mamy. Nawet najłagodniejszy mężczyzna marzy czasem o tak perwersyjnych zachowaniach wobec kobiet, że nie ośmiela się nikomu o tym mówić. Założę się, że nawet panu się to zdarza, panie Frost. – Przeszyła detektywa wzrokiem, który miał wprawić go w zakłopotanie, ale Frost – trzeba mu to przyznać – nawet się nie zaczerwienił.

– Czy ktoś fantazjował w listach do pani na temat ćwiartowania zwłok? – spytał.

– Nie w ostatnim czasie.

– Ale to się zdarzyło?

– Jak mówiłam, nie jest to takie wyjątkowe.

– Jako fantazja czy rzeczywisty akt?

– I jedno, i drugie.

– Kto pisał pani o swoich fantazjach, doktor O’Donnell? – spytała Jane.

Lekarka spojrzała jej w oczy.

– Ta korespondencja jest poufna. Dlatego ci ludzie czują się bezpiecznie, gdy ujawniają mi swoje tajemnice, pragnienia i marzenia.

– Czy kiedykolwiek do pani dzwonią?

– Rzadko.

– Rozmawia pani z nimi?

– Nie unikam ich.

– Ma pani listę tych rozmów?

– Niewiele ich jest. Nie pamiętam nawet, kiedy po raz ostatni miałam taki telefon.

– Wczorajszej nocy.

– No cóż, nie było mnie tutaj.

– O drugiej w nocy również pani nie było – zauważył Frost. – Dzwoniliśmy i odezwała się automatyczna sekretarka.

– Gdzie pani była zeszłej nocy? – spytała Jane. O’Donnell wzruszyła ramionami.

– Poza domem.

– O drugiej w nocy, w Wigilię?

– Byłam z przyjaciółmi.

– O której wróciła pani do domu?

– Chyba około wpół do trzeciej.

– To muszą być bardzo bliscy przyjaciele. Zechce mi pani podać ich nazwiska?

– Nie.

– Dlaczego?

– Dlaczego nie chcę, żeby naruszano moją prywatność? Czy muszę odpowiadać na to pytanie?

– Prowadzimy śledztwo w sprawie zabójstwa. Zeszłej nocy zamordowano kobietę. To była jedna z najbardziej brutalnych zbrodni, jakie w życiu widziałam.

– I żąda pani mojego alibi.

– Jestem po prostu ciekawa, dlaczego pani odmawia odpowiedzi.

– Czy jestem podejrzana? Czy tylko próbujecie mi zademonstrować, kto tu rządzi?

– Nie jest pani podejrzana. Na razie.

– W takim razie nie mam obowiązku nawet z wami rozmawiać. – O’Donnell zerwała się raptownie z fotela i ruszyła w kierunku drzwi. – Odprowadzę was.

Frost zaczął również się podnosić, ale zobaczywszy, że Jane nie wstaje, został na kanapie.

– Gdyby choć trochę myślała pani o ofierze – powiedziała Jane – gdyby pani zobaczyła, co on zrobił tej Lori-Ann Tucker.

O’Donnell odwróciła się do niej.

– Więc może mi pani powie? Co właściwie jej zrobił?

– Chce pani znać szczegóły, prawda?

– Tym się zajmuję. Muszę znać szczegóły. – Podeszła do Jane. – To pomaga mi zrozumieć.

To cię nakręca. Dlatego nagle okazałaś zainteresowanie. A nawet entuzjazm.

– Wspomniała pani, że ta kobieta została poćwiartowana – powiedziała O’Donnell. – Czy odcięto jej głowę?

– Rizzoli! – rzucił ostrzegawczo Frost.

Ale Jane nie musiała niczego ujawniać. O’Donnell wyciągnęła już własne wnioski.

– Głowa ma takie symboliczne znaczenie. Jest czymś tak osobistym i indywidualnym. – O’Donnell zbliżała się jak drapieżnik. – Zabrał ją ze sobą jako trofeum? Jako pamiątkę z polowania?

– Proszę nam powiedzieć, gdzie pani była zeszłej nocy.

– Czy zostawił tę głowę na miejscu zbrodni? Tam gdzie mogła wywołać maksymalny szok? Gdzie nie można jej było przeoczyć? Na przykład na blacie w kuchni? Albo w jakimś widocznym miejscu na podłodze?

– Z kim pani była?

– Wystawianie na pokaz czyjejś głowy czy twarzy stanowi znaczące przesłanie. Zabójca daje w ten sposób do zrozumienia, że w pełni kontroluje sytuację. Pokazuje pani bezsilność, pani detektyw. I swoją moc.

– Z kim pani była? – Wypowiedziawszy te słowa, Jane pojęła natychmiast, że popełniła błąd. Dała się sprowokować i straciła panowanie nad sobą. To była oznaka słabości.

– Moje przyjaźnie to prywatna sprawa – odparła O’Donnell i dodała, uśmiechając się lekko: – Z wyjątkiem tej, o której już pani wie. Myślę o naszym wspólnym znajomym. Wciąż o panią pyta. Zawsze chce wiedzieć, co pani porabia.

– Nie musiała wymieniać jego nazwiska. Obie wiedziały, że mówi o Warrenie Hoycie.

Nie reaguj, pomyślała Jane. Nie pozwól jej zobaczyć, jak głęboko wbiła w ciebie szpony. Czuła jednak, jak tężeje jej twarz, i dostrzegła zaniepokojone spojrzenie Frosta. Blizny, które Hoyt pozostawił na jej rękach, były tylko śladami po zewnętrznych ranach. Zadał jej też o wiele głębsze. Jeszcze teraz, choć minęły ponad dwa lata, wzdraga się na jego wspomnienie.

– Jest pani wielbicielem – mówiła dalej O’Donnell. – Chociaż z pani powodu nie będzie mógł już chodzić, nie żywi o to żadnej urazy.

– Nie obchodzi mnie, co myśli.

– Odwiedziłam go w zeszłym tygodniu. Pokazał mi swój zbiór wycinków z prasy. Nazywa go „kartoteką Janie”. Kiedy latem była pani uwięziona w tym oblężonym szpitalu, miał przez całą noc włączony telewizor. Oglądał przekaz na żywo bez przerwy. – O’Donnell milczała przez chwilę. – Powiedział mi, że ma pani córeczkę.

Jane zesztywniała. Nie pozwól jej na to. Nie pozwól, żeby wbijała szpony jeszcze głębiej.

– Zdaje się, że ma na imię Regina, czy tak?

Jane wstała z kanapy i choć była niższa od O’Donnell, coś w wyrazie jej oczu sprawiło, że lekarka nagle się cofnęła.

– Jeszcze panią odwiedzimy – oświadczyła.

– Proszę bardzo – odparła O’Donnell. – Nie mam nic więcej do powiedzenia.

* * *

– Ona kłamie – rzuciła Jane.

Otworzyła z impetem drzwiczki samochodu i wsunęła się za kierownicę. Siedząc w wozie, przyglądała się scenerii jak z kartki świątecznej. Słońce lśniło na soplach, ośnieżone domy zdobiły gustowne wieńce i gałązki ostrokrzewu. Nie było na tej ulicy krzykliwych Mikołajów, reniferów ani żadnych ekstrawaganckich ozdób na dachach, jak w Revere, gdzie dorastała. Przypomniała sobie sąsiada rodziców, Johnny’ego Silvę i tłumy ciekawskich, którzy ściągali każdego grudnia z całej okolicy, żeby popatrzeć na feerię świateł na dziedzińcu jego domu. Był tam Mikołaj, Trzej Królowie, szopka z Maryją, Jezusem i tyloma zwierzętami, że zatopiłyby arkę Noego. Wszystko lśniło jak podczas karnawału. Prądem, który państwo Silva zużywali podczas każdych świąt, można by zasilić niewielki afrykański kraj.

Ale tutaj, na Brattle Street, nie było takich jarmarcznych spektakli, tylko powściągliwa elegancja. Nie mieszkali tu ludzie pokroju Johnny’ego Silvy. Jane wolałaby jednak mieć za sąsiada tego kretyna Johnny’ego niż kobietę, która zamieszkiwała w tym domu.

– Ona wie o tej sprawie więcej, niż nam mówi.

– Skąd taki wniosek? – spytał Frost.

– Intuicja.

– Sądziłem, że nie wierzysz w intuicję. Zawsze mi to powtarzasz. Że jest tyle warta co domysły.

– Ale ja znam tę kobietę. Wiem, co ją kręci. – Spojrzała na Frosta, którego twarz w nikłych promieniach słońca wyglądała jeszcze bladziej. – Zeszłej nocy zabójca nie ograniczył się do głuchego telefonu.

– To tylko twoje spekulacje.

– Dlaczego skasowała nagranie?

– A po co miała je zachowywać, skoro dzwoniący nie zostawił wiadomości?

– To ona tak twierdzi.

– O Boże! Wyprowadziła cię z równowagi. – Frost pokręcił głową. – Wiedziałem, że tak będzie.

– Wcale nie.

– Nie? Nie wkurzyła cię, jak zaczęła mówić o Reginie? Ona jest psychiatrą. Potrafi tobą manipulować. Nie powinnaś w ogóle się z nią zadawać.

– Więc kto powinien? Ty? Czy ta mimoza Kassovitz?

– Ktoś, kto nie miał z nią do czynienia. Kogo nie może zranić.

Zmierzył Jane tak przenikliwym spojrzeniem, że miała ochotę się odwrócić. Pracowali razem już od dwóch lat i choć nie byli bliskimi przyjaciółmi, rozumieli się lepiej niż niejedna para kochanków, ponieważ wspólnie przeżywali koszmary i toczyli razem walkę. Frost wiedział więcej niż ktokolwiek – więcej nawet niż jej mąż, Gabriel – o relacjach Jane z Joyce O’Donnell.

I z zabójcą nazywanym Chirurgiem.

– Ona nadal cię przeraża, prawda? – spytał cicho.

– Tylko mnie wkurza.

– Ponieważ wie, czego się boisz. I bez przerwy ci o nim przypomina, ciągle wymienia jego nazwisko.

– Miałabym się bać faceta, który nie potrafi nawet poruszać palcami u nóg? Który może się wysikać dopiero wtedy, gdy pielęgniarka podsunie mu pod kutasa kaczkę? O tak, Warren Hoyt naprawdę mnie przeraża.

– Nadal miewasz koszmary?

Jego pytanie ją zmroziło. Nie umiała go okłamywać. Wyczułby to. Nic więc nie odpowiedziała, tylko patrzyła przed siebie na idealną ulicę z idealnymi domami.

– Też bym miał koszmarne sny, gdyby mnie się to przydarzyło.

Ale tego nie przeżyłeś, pomyślała Jane. To ja czułam na gardle ostrze skalpela Hoyta i mam po nim blizny. To o mnie wciąż myśli i fantazjuje. Chociaż nie mógł już jej skrzywdzić, sama świadomość, że stanowi obiekt jego pożądania, przyprawiała ją o dreszcze.

– Dlaczego rozmawiamy o nim? – spytała. – Chodzi o O’Donnell.

– Nie można ich rozdzielić.

– To nie ja wciąż o nim przypominam. Trzymajmy się tematu, dobrze? Mówmy o Joyce P. O’Donnell i o tym, dlaczego zabójca do niej dzwonił.

– Nie możemy być pewni, że to on.

– Rozmowa z O’Donnell to dla każdego zboczeńca wymarzona forma seksu przez telefon. Mogą dzielić się z nią najbardziej chorymi fantazjami, a ona się tym delektuje i błaga o jeszcze, skrzętnie wszystko notując. Sprawca zadzwoniłby właśnie po to. Chciałby pochwalić się swoim wyczynem. Szukał chętnego słuchacza, a ona była najodpowiedniejszą osobą. Doktor Śmierć. – Przekręciwszy ze złością kluczyk w stacyjce, uruchomiła silnik. Z kratek wentylacyjnych dmuchnęło zimne powietrze. – Dlatego do niej zadzwonił. Żeby się chełpić. Upajać jej zainteresowaniem.

– Po co kłamałaby na ten temat?

– Dlaczego nie powiedziała nam, gdzie była zeszłej nocy? To daje do myślenia. Ciekawe z kim była. Czy ten telefon nie oznaczał zaproszenia.

Frost zmarszczył brwi.

– Czy dobrze rozumiem, co sugerujesz?

– Jakiś czas przed północą nasz sprawca ćwiartuje Lori-Ann Tucker. Potem dzwoni do O’Donnell. Ona twierdzi, że jej nie zastał, że telefon odebrała automatyczna sekretarka. A jeśli była wtedy w domu? Jeśli ze sobą rozmawiali?

– Dzwoniliśmy do niej o drugiej w nocy. Nie odpowiadała.

– Ponieważ już zdążyła wyjść. Powiedziała, że spotkała się z przyjaciółmi. – Jane spojrzała na Frosta. – A może to był tylko jeden przyjaciel? Nowy i atrakcyjny.

– Daj spokój. Naprawdę sądzisz, że osłaniałaby mordercę?

– Po niej wszystkiego bym się spodziewała. – Jane zwolniła hamulec i ruszyła od krawężnika. – Absolutnie wszystkiego.