Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Klub Samobójców

Klub Samobójców

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66234-28-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Klub Samobójców

Futurystyczna wizja świata, w którym śmierć jest towarem luksusowym

W niedalekiej przyszłości technologia i medycyna są tak zaawansowane, że oferują ludziom szansę bycia nieśmiertelnym. Jednak wieczne życie zarezerwowano tylko dla wybranych, którzy spełniają określone wymagania.

Lea to 100-letnia, perfekcyjna pod względem genetycznym i idealnie zdrowa, dziewczyna, która dla innych jest uosobieniem marzeń o nieśmiertelności. Kiedy przypadkowo spotyka na ulicy ojca, którego nie widziała od 88 lat, po raz pierwszy od dawna ma do czynienia ze śmiercią.

Okazuje się, że ślady ojca prowadzą do Klubu Samobójców – tajemniczej organizacji, która działała jako grupa aktywistów. Teraz państwo określa ich mianem terrorystów zagrażających idealnemu porządkowi. Pomimo tego Lea decyduje się nawiązać z nimi kontakt.

W świecie, w którym władza obiecuje życie wieczne, tajemniczy Klub Samobójców daje nadzieję na wieczny spoczynek

__

O autorce

Rachel Heng — urodziła się i wychowała w Singapurze. Wielokrotnie doceniana za swoją twórczość, publikuje opowiadania na łamach m.in. „The Offing” i „Prairie Schooner”. Prawa do wydania jej pierwszej książki Klub Samobójców zostały sprzedane do prawie dziesięciu krajów. Rachel obecnie mieszka i studiuje w Austin.

Polecane książki

O tym, jak dojrzewa się do poważnych decyzji. Izka pracuje w salonie sukien ślubnych. Choć mówi o sobie, że jest singielką z wyboru, skrycie marzy, że sama kiedyś założy jedną z tych pięknych kreacji, które ogląda na co dzień… Los jednak nieustannie rzuca jej kłody pod nogi i funduje przyspieszon...
Publikacja stanowi zbiór referatów zaprezentowanych podczas konferencji naukowej zorganizowanej przez Katedrę Prawa Samorządu Terytorialnego Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach w dniach 10-11 marca 2016 r., dotyczącej nowych form udziału społeczeństwa w zarządzaniu jed...
Komu bajki różnej treści?Komu bajki do poduszki?Rymowane opowieści,Nawinięte na kłębuszki.Gdy już nużą klocki lego,Dość masz kredek i plastelin,Z kłębka nitkę chwyć kolego,Utkasz z bajek wnet gobelin.Niech się same bajki plotąLecz nie pozwól im się zmylić,Bajka jest tu anegdotą,Która ma ci czas umil...
Wciąż brakuje Ci czasu?Chcesz, aby doba miała 48 godzin?Pragniesz mieć czas dla bliskich?Czujesz przytłoczenie nadmiarem obowiązków?Zapisz się na tygodniowy praktyczny kurs w formie e-book’a „Czas na zmiany…”, po to, aby cieszyć się swobodą wyboru i już nigdy nie poddawać się presji czasu. Bez wycho...
Przełomowa książka o diecie, w której Aidan Goggins i Glen Matten – dwóch ekspertów w dziedzinie żywienia – pokazują, jak skłonić organizm do intensywniejszego spalania tłuszczów poprzez włączenie do diety produktów bogatych w pewne bardzo konkretne związki chemiczne. Te wyjątkowe produkty określa s...
W ramach serii Skarby Mądrości ukazał się czwarty tom - Radość mimo trudności - Alfred J. Palla Radość mimo trudności.  Jak trwać w radości gdy przechodzimy burze i trudności? Studium listu do Filipian.   - - Alfred J. Palla   CZY PRAGNIES...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Rachel Heng

Mojemu ojcu, Geoffreyowi Hengowi(1957–2017)

Zanim zrozumiesz, czym naprawdę jest życzliwość, musisz doznać straty, poczuć, jak przyszłość rozpuszcza się w jednej chwili niczym sól w cienkim bulionie. To, co miałeś w ręku, co liczyłeś i co skrzętnie oszczędzałeś, wszystko to musi zniknąć, abyś się dowiedział, jak wielka pustka może zionąć tam, gdzie nie ma życzliwości.

Życzliwość, Naomi Shihab Nye

Mężczyzna stał w pokoju bez okien. Miał na sobie smoking, czarny jak węgiel, podkreślający barczyste ramiona. Pomieszczenie było puste, nie licząc szklanej butelki i pudełka zapałek leżących u jego stóp.

Niektórzy oglądający tej nocy wyłączali nagranie w tym momencie, uznawszy je za reklamę albo spam. Inni jednak nie przerywali seansu, zaintrygowani oficjalnością stroju mężczyzny i jego twardym spojrzeniem. Usłyszeli, jak podaje swoje nazwisko i wiek. Jak tłumaczy, dlaczego zamierza to zrobić, wyjaśnia, ile czasu i wysiłku kosztowało go podjęcie tej decyzji. Dlaczego nie chce żyć kolejnych dwustu lat. Usłyszeli, jak mówi, że jego rodzina nie ma z tym nic wspólnego i że na tę okazję postanowił się elegancko ubrać.

Gdy umilkł, podniósł z podłogi butelkę i wychylił jej zawartość, a jego grdyka miarowo podskakiwała pod mięsistymi bruzdami na szyi. Na koniec rzucił swej niewidzialnej publiczności długie, milczące spojrzenie.

– Nie pozostawiają nam wyboru – odezwał się wreszcie. – DiamentowaSkóraTM, TwardeMięśnieTM. Zamienniki. Kiedyś było dużo łatwiej, wystarczyło przyłożyć nóż kuchenny do nadgarstków i patrzeć, jak z żył wycieka życie.

Bardziej spostrzegawczy widzowie zauważali, że z kącika ust spływa mu teraz strużka przezroczystego płynu.

– Coś musi się zmienić. Ograbiając nas ze śmierci, pozbawiają nas życia.

Zapalił zapałkę. Płomień zadrżał w chłodnym świetle fluorescencyjnych lamp.

– Nie pozostawiają nam wyboru.

Kiedy przytknął główkę zapałki do wysuniętego języka, ogień zdawał się przez chwilę wahać, jakby rozważał, w którą stronę pójść. Ale potem mężczyzna wciągnął powietrze i płomień nagle się ożywił. Wdarł się w jego przesiąknięte alkoholem usta, by następnie zapuścić się w czeluście gardła i przewodów nosowych. Mężczyzna nie powiedział już nic więcej.

Tort był ogromny, piętrowy, pokryty masą maślaną i udekorowany maleńkimi czerwonymi kwiatkami. Stał na szklanej paterze pośrodku zatłoczonej sali.

Nikt o nim nie mówił ani nawet nie patrzył w jego stronę. Od czasu do czasu ktoś jednak zatrzymywał się na dłużej przy stoliku z zielonymi, musującymi napojami, udając zainteresowanie, a w rzeczywistości zerkając kątem oka na tort.

Todd stał wiernie u boku Lei, trzymając w dłoni wąski, wysoki kieliszek wypełniony bladym, słodkim napojem owocowym.

– Urocze przyjęcie – powiedział, kiwając głową, jakby odpowiadał na pytanie. Skinął kieliszkiem w jej stronę. – Świetne napoje. Naprawdę pyszny ten spirulinowy szprycer.

Lea uśmiechnęła się z roztargnieniem. Jej wzrok błądził wśród tłumu, prześlizgując się po granatowych sukniach, delikatnej srebrnej biżuterii i gustownych garniturach w różnych odcieniach szarości. Jedynie kwiatki na torcie, przypominające kropelki krwi, ożywiały bladość tej anemicznej sali. Nawet opalone, dobrze nawilżone twarze o regularnych rysach, otoczone lśniącymi lokami, wydawały jej się szare.

Ale podobno całe to przyjęcie było sukcesem.

Nie zapominała o uśmiechu. Zdrowy duch, zdrowe ciało.

– Są wreszcie! Moja ulubiona para.

– Natalie. – Rozpromieniony Todd pokiwał głową na powitanie.

Z pobłażliwością gwiazdy łaskawie zezwalającej na zrobienie sobie zdjęcia Natalie cmoknęła powietrze, uważając, by przypadkiem nie dotknąć ustami policzków Todda i Lei.

– Och, wyglądasz wspaniale – oświadczył Todd, wciąż kiwając głową. Lea miała ochotę mu ją przytrzymać i unieruchomić, ale się opanowała.

Natalie naprawdę wyglądała wspaniale. Jej elegancka ołówkowa sukienka w kolorze ciemnego indygo połyskiwała w blasku świec. Leżała na niej jak ulał.

Lea błysnęła uśmiechem, oceniając w myślach własny wygląd. Porównała swoje proste, czarne włosy z błyszczącymi, brązowymi lokami Natalie (włosy Natalie były bujniejsze, pełne witalności), swoją cerę w kolorze umbry palonej z jej bladą, pokrytą piegami twarzą (narażoną na uszkodzenia wywoływane promieniowaniem UV i na czerniaka, więc pod tym względem Lea zdecydowanie wygrywała). Natalie miała pociągłą, kanciastą twarz i duże przednie zęby, co nadawało jej raczej koński wygląd. Natomiast Lea nigdy nie pozbyła się dziecięcego tłuszczyku, przez co jej policzki pozostały pełne i pulchne, bez jakichkolwiek kantów. W dzieciństwie ją to martwiło, ale teraz nie miała już kompleksów. Ciała większości długowiecznych w zbliżonym wieku, w przeciwieństwie do twarzy, wyglądały podobnie: miały niemal identyczne kształty i napięcie mięśniowe.

– Proszę – powiedziała Natalie – nie traktuj mnie protekcjonalnie. Widzisz te zmarszczki? – Wskazała na gładki, pokryty różem policzek. – Wiem, że tak, więc nie musisz się silić na uprzejmość. Mam za sobą najgorszy tydzień w życiu, serio, najgorszy, pewnie odjął mi co najmniej trzy miesiące. Ale nie chcę o tym mówić.

Zacisnęła usta. Było oczywiste, że tak naprawdę bardzo chce o tym powiedzieć, jednak nikt się nie odezwał.

– Lea! – wykrzyknęła nagle. – Opowiadaj, co u ciebie! Zawsze wszystko ukrywasz. – Rzuciła Toddowi niby skromne spojrzenie.

– Wierz mi, chciałabym mieć jakieś sekrety. Ale przy takiej przyjaciółce jak ty…

Zaśmiały się głośno, a Todd im zawtórował. Ich gromki, niepohamowany śmiech potoczył się po sali, przyciągając uwagę gości, którzy jeszcze przed chwilą byli zadowoleni ze swojego życia, a teraz nagle poczuli, że czegoś im brakuje.

Dołączyło do nich kilkoro znajomych i wszyscy zaczęli robić sobie żartobliwe przytyki. Lea miała wkrótce dostać awans, co niby mimochodem wtrąciła do rozmowy, narzekając na nawał pracy, który ją czeka. Czuła, jak całe towarzystwo trawi tę wiadomość, i czekała na jakąś reakcję. Oczywiście Jasmine zaraz wyskoczyła z umoralniającą powiastką o tym, że awans zwykle nastawia współpracowników przeciwko tobie; sama tego doświadczyła, kiedy jako pierwsza długowieczna w firmie zasiadła w dyrektorskim fotelu, choć jeszcze nie dobiegła setki.

Rozmowa przestała się kleić, wszyscy zaczęli rzucać spojrzenia po kątach, szukając nowego tematu. Niektórzy wyjęli tablety.

– No więc – odezwała się Natalie, konspiracyjnie zniżając głos – widziałaś je? – Odrzuciła bujne włosy do tyłu, a w powietrzu uniósł się lekki zapach kokosów. Miała jędrną i gładką szyję. Jak bok u konia wyścigowego, pomyślała Lea.

– Co widziałam?

Natalie przewróciła oczami i ściągnęła łopatki. Lewy bark, zauważyła Lea z satysfakcją, opadał jej nieco niżej niż prawy. Ona też się wyprostowała, zadowolona, że jedwabny top bez rękawów podkreśla zarys jej ramion i symetrię obojczyka.

– Wideo, rzecz jasna – odparła Natalie.

Nikt nie podniósł wzroku znad tabletu, ale Lea poczuła, że atmosfera zgęstniała. Widziała oczy tamtego mężczyzny, błysk twardego spojrzenia, źrenice mętne jak u ryby. Usta wypełnione gorącem i ogniem, roztapiające się w brązowo-czarno-czerwoną masę, znikającą wśród dymu i płomieni.

– O Boże – powiedział wysoki mężczyzna o gładkiej, mahoniowej cerze. Pociągnął łyk witaminowego szprycera i się wzdrygnął. – Możemy już do tego nie wracać, Natalie?

Nowy narzeczony Natalie, przypomniała sobie Lea. Przyjrzała mu się dokładniej, ogarniając wzrokiem jego wzrost, posturę, mięśnie. Zwróciła uwagę na ciemne, inteligentne oczy, długie rzęsy, eleganckie szerokie czoło.

– Co? Przecież wszyscy o tym myślą – zaprotestowała Natalie.

– Nieszczęśnik… nieszczęśnik. Jakże o nim nie myśleć? – Todd zwiesił głowę.

– No właśnie! – wykrzyknęła Natalie triumfalnie.

– Oni są chorzy – wtrącił się ktoś.

– Odrażający.

– Świętokradczy.

– Wyobraźcie sobie, że oglądają to dzieci.

– Wyobraźcie sobie, że my to oglądamy. Kto wie, ile miesięcy nam ubywa, gdy widzimy coś takiego?

– Racja! Tylko pomyślcie, jaki to ma wpływ na poziom kortyzolu.

– Robią z siebie widowisko i tyle.

– Do tego w taki sposób. Mdli mnie na samą myśl.

Nagle Lea to poczuła – gryzący swąd palącego się ciała, piekący dym, który wyciska łzy. Oczy tamtego mężczyzny wypełnione niezrozumiałym dla niej przekonaniem, głębokim smutkiem. Ścisnęło ją w żołądku. Odraza, powiedziała sobie. Szok.

– Dobrze się czujesz, Leo? – spytał Todd. – Trochę zbladłaś.

Teraz wszyscy na nią spojrzeli.

– O, właśnie, Leo – dodała Natalie z troską, wybałuszając na nią oczy. – Skoro już Todd o tym wspomniał. Jak tam twój poziom witaminy D, kochanie? Mogę ci polecić klinikę, jeśli jest kiepski.

– Idealny, skoro już pytasz. – Lea uśmiechnęła się, ignorując tę ledwo zawoalowaną zniewagę. – Nie trzeba, dziękuję. Nigdy nie zrezygnuję ze swojej Opiekunki. Jessie i ja znamy się od lat, przydzielono ją naszej rodzinie, kiedy matka została starszą zastępczynią dyrektora.

– Oczywiście – odparła Natalie. Zacisnęła usta i odwróciła się do reszty obecnych.

***

Przynajmniej postaraj się być miła. Korona ci z głowy nie spadnie.

Przecież się staram, pomyślała Lea z irytacją. Ujrzała twarz matki i jej cienkie, smutne zmarszczki w kącikach oczu. Potem znów w głowie usłyszała jej głos: Zmarszczki powstają wskutek utraty elastyczności skóry, która się zużywa. Można to opóźnić, choć nie wyeliminować, stosując ReperantyTM.

Cała matka, zawsze praktyczna. Chociaż nie żyje od trzydziestu lat. Do samego końca trzymała się prosto i miała czarne włosy, które co miesiąc przycinała w salonie fryzjerskim – krótko, przy samej czaszce. Skóra matki pozostała znacznie bardziej sprężysta niż u jej lżejszych rówieśniczek, które przywiędły kilkadziesiąt lat wcześniej. Mięśnie miała twarde, stopy gładkie i zadbane, a fiołkoworóżowe usta pełne. Wszystko dzięki temu, że była dyrektorem generalnym Talent Global i miała dostęp do przywilejów Czwartego Szczebla.

Uju dożyła stu czterdziestu dwóch lat – była o czterdzieści dwa lata starsza niż Lea teraz. To dobry wynik jak na kogoś z jej pokolenia, kogoś, kto był po sześćdziesiątce, kiedy zaczęła się Druga Fala. Ale dla Lei taki wiek byłby porażką. Teraz chodziło o to, aby przeżyć ponad trzysta lat.

Nie zmarnuj tego. Dałam ci wszystko. Wszystko, czego nie mógł mieć twój brat. Głos matki brzmiał teraz ciszej, ale Lea słyszała w nim ból, który zawsze stawiał ją na baczność, grożąc ponownym otwarciem niezagojonej od kilkudziesięciu lat rany.

Rozejrzała się, przebiegając wzrokiem po eleganckich, lśniących fryzurach, gładkich czołach i prostych jak struna kręgosłupach. Piękni, bogaci, kochający życie ludzie, którzy rozmawiają przyciszonymi głosami, uśmiechają się uprzejmie i od czasu do czasu stukają się kieliszkami. Elitarne witaminowe szprycery, kryształowe kieliszki, wysokie sufity i rozciągający się w dole widok na miasto. W sali wynajętej na to przyjęcie organizowano zwykle imprezy korporacyjne, ale wybrani pracownicy fundacji HealthFin, w której była zatrudniona, mogli ją rezerwować na specjalne okazje.

Nie, niczego nie zmarnowałam, pomyślała Lea. Matka na pewno byłaby dumna.

***

– Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, niech nam żyje, niech żyje Lea!

Sala rozbrzmiewała gromkim aplauzem. Błyskały flesze. Lea uśmiechała się tak, jak osiemdziesiąt osiem lat temu uczyła ją Uju: Oczy, pamiętaj o oczach, bo inaczej uśmiech nie wygląda szczerze.

Sięgnęła po nóż i wbiła go w tort, docierając aż do jego dolnej warstwy. Krojony plastikowym ostrzem styropian wydał wysoki pisk, ale choć Lea krzywiła się w duchu, nie pozwoliła, aby uśmiech zszedł jej z twarzy choćby na chwilę.

Chodnikiem płynął strumień brązów i szarości. Wszyscy przechodnie, mężczyźni i kobiety, byli ubrani w kurtki i szli w taki sam sposób – przyciskając łokcie do boków, pochylając głowy i wbijając spojrzenia w pięty osoby idącej przed nimi.

Lea nie wiedziała, dlaczego podniosła wzrok. Może skłoniło ją do tego coś w powietrzu, zapach lata ustępującego jesieni, pierwsze uszczypnięcie chłodu w policzek. Może delikatne kostki kobiety idącej przed nią, odziane w ciemne siatkowe pończochy. Albo resztki ekscytacji po wczorajszym przyjęciu urodzinowym, chęć, by ogarnąć wzrokiem przestrzeń ulicy i jasnobłękitne poranne niebo.

Gdy go ujrzała, powietrze uszło jej z płuc. Przechodził przez ulicę kawałek przed nią. Szedł powoli, nieświadomy, że zakłóca ruch przechodniów wokół siebie. Lea widziała gniewne spojrzenia na ich twarzach, gdy musieli zbaczać ze swoich utartych, bezmyślnych ścieżek. Zewsząd słyszała zniecierpliwione mlaśnięcia językiem i westchnienia. On jednak zdawał się ich nie dostrzegać i po prostu szedł przed siebie niespiesznym, ciężkim krokiem.

Ten stary, gapowaty mężczyzna nie mógł być jej ojcem. A jednak nie umiała oderwać od niego wzroku. Zauważyła, że niegdyś czarne włosy teraz posiwiały i ledwo zakrywały mu czaszkę, a ich rozczochrane końcówki zwijały się na pomarszczonej szyi. Spojrzała na linię jego szczęki, która dawniej była znacznie pulchniejsza. Widziała, jak pochylił głowę, dotykając piersi podbródkiem, i podniósł dłoń do nosa, aby ścisnąć jego czubek, jakby przygotowywał się do zanurzenia. Ten gest nie pozostawiał żadnych wątpliwości.

Lea poczuła gwałtowne szarpnięcie w piersi. Ucisk na przeponę, a potem w gardle. Minęło osiemdziesiąt osiem lat od dnia, w którym zniknął bez słowa pożegnania, a teraz nagle się pojawił. Po drugiej stronie ulicy, jakby tamto nigdy się nie wydarzyło.

Niech idzie. Słowa Uju do dwunastoletniej Lei. Musimy pozwolić mu odejść. Tak będzie lepiej po tym, co zrobił. Nie ma już dla niego miejsca w naszym życiu.

Tłum unosił go coraz dalej mimo jego powolnych ruchów. Teraz był już na chodniku po drugiej stronie ulicy i znikał w oddali. Wkrótce Lea straci go z oczu.

Matka nie myliła się wtedy i prawie na pewno teraz – zwłaszcza teraz. Wszystko, na co Lea tak ciężko pracowała przez kilkadziesiąt lat, miało się opłacić. Zrobiła to dzięki wsparciu matki i dyscyplinie, owszem, ale także wbrew ojcu, mimo tego, co zrobił i kim był.

Lea mocno przygryzła wnętrze policzka i przez chwilę ściskała zębami miękką tkankę. Potem łokciami zaczęła torować sobie drogę przez tłum.

– Uważaj! – Czyjeś zabłąkane ramię wbiło się w jej klatkę piersiową.

Oddalał się. Nie straciła go z oczu tylko dlatego, że się nie spieszył; był jak kamyk w strumieniu, zakłócał płynny ruch otaczającego go tłumu. Teraz widziała już jedynie czubek jego posiwiałej głowy, na zmianę pojawiający się i znikający wśród tego ludzkiego nurtu.

Przejście dla pieszych było za daleko. Lea wyciągała szyję, cały czas przeciskając się przez tłum, ale on już skręcił za róg po drugiej stronie ulicy i wkrótce zupełnie zniknie jej z oczu. Gwałtownie odbiła w prawo.

Przepraszam. Wybacz. Przepraszam. Pardon. Wybacz.

Znalazła się na krawędzi chodnika. Samochody pędziły tuż obok, a ich przyciemnione szyby zasłaniały twarze tych, którzy mieli dość władzy, aby korzystać z carpoolingu w godzinie szczytu. Po drugiej stronie ulicy jej ojciec właśnie skręcał za róg, zaraz znowu zniknie. Miała go stracić po raz drugi w ciągu osiemdziesięciu ośmiu lat.

Zrobiła się luka w ruchu. Lea wbiegła na ulicę.

***

Obudził ją znajomy chłód maleńkich elektrod przyczepionych do gołej skóry.

– Lea Kirino, wiek: sto lat.

Głos należał do stojącej przy łóżku kobiety w bordowym stroju Opiekunów. Czytała z tabletu. Gdy podniosła wzrok znad ekranu, Lea zauważyła, że jej oczy miały kolor ciemnego, wilgotnego mchu.

– Już po urodzinach, ale wszystkiego najlepszego. Może mi pani powiedzieć, co się stało? – spytała Opiekunka.

– Szłam do pracy. Byłam spóźniona… – Lea urwała. Praca. Prezentacja. Zesztywniała i spróbowała usiąść, ale głowa jej ciążyła, a mózg zdawał się puchnąć. – Która godzina?

Opiekunka położyła dłoń na jej ramieniu. Dotyk był delikatny, ale zaskakująco stanowczy. Lea z powrotem zatopiła głowę w poduszce.

– Co się stało? – ponowiła pytanie Opiekunka. – Dlaczego wbiegła pani na ulicę?

Twarz ojca w tłumie. Obwisłe policzki, chuda szyja. Lea pomyślała o białych kopertach, które wsuwano jej pod drzwi co kilka miesięcy – musiała składać pisemne oświadczenia, że nie wie, gdzie znajduje się jej ojciec. Wciąż go szukali, choć minęło kilkadziesiąt lat. Co on robił w mieście?

– Byłam spóźniona do pracy – powtórzyła, czując mętlik w głowie. – Chciałam skrócić sobie drogę. Samochody się nie zatrzymały.

Opiekunka patrzyła na nią ze ściągniętymi brwiami, między którymi pojawiły się dwie głębokie bruzdy. Lea chciała jej powiedzieć, żeby się tak nie marszczyła, przypomnieć, jak bardzo neutralny wyraz twarzy wpływa na zachowanie elastyczności skóry. Ale widziała, że cera Opiekunki była dobrze nawilżona i miała zrównoważone pH.

– Jest bardzo źle? Trzeba będzie coś wymienić? – Lea aż się wzdrygnęła. Jak dotąd wszystkie kończyny miała organiczne, to nie lada wyczyn dla kogoś, kto właśnie skończył sto lat. Opiekunka nie odpowiedziała i dopiero wtedy Lea zauważyła białe paski na jej bordowych rękawach.

– Który to oddział? – spytała.

Opiekunka w milczeniu stuknęła w tablet. Zamrugała czerwona kontrolka nagrywania.

– Mówiła pani, że była spóźniona do pracy.

– Tak. Czy to ważne? – Zadając to pytanie, czuła, że serce zamiera jej w piersi. Dyrektywa 109A: Nieostrożne zachowanie pieszego w strefach niewyznaczonych. – Proszę posłuchać, wiem, że to była strefa nieoznaczona – dodała. – Ale może pani sprawdzić, że moje akta są czyste. Ten jeden malutki błąd to chyba nic takiego?

Opiekunka słuchała jej teraz uważnie, przechylając głowę na bok.

– Proszę przypomnieć, w którym miejscu pani przechodziła? – Jej chłodne spojrzenie ani drgnęło.

– Gdzieś przy Broadwayu. Na skrzyżowaniu z Trzydziestą Drugą. Może Trzydziestą Czwartą.

Paznokcie Opiekunki stukały w wypolerowaną szybkę tabletu.

– A gdzie pani pracuje?

– Okręg Pierwszy Zachodni. To naprawdę istotne? Nie odpowiedziała mi pani: czy jest bardzo źle? Nic mi nie jest? – Lea rozcapierzyła palce pod kołdrą i poczuła napinającą się między nimi skórę. Zaczęła przebierać palcami u nóg i zginać kolana. Wokół niej zaszeleściły przewody elektrod. Jej ciało wydawało się normalne, o ile sama mogła to stwierdzić. Słyszała jednak, że w tych czasach zamienniki też sprawiały wrażenie normalnych.

Na ścianach wisiały uspokajające, znajome plakaty w cienkich metalowych ramach. Tętnica ze złogami tłuszczu, rozciągnięta jak stara skarpetka („Mięso zabija”); zerwany staw („Od dzisiaj się nie forsuj”); lśniąca czerwienią gałka oczna („Owoce – pierwsza przyczyna ślepoty cukrzycowej”). Wbudowane w sufit lampy rzucały ciepłe, lecz uporczywe światło, docierające do każdego kąta. Z niewidocznych głośników dobiegały dźwięki utworu Morze i mandolina, okrzykniętego jednym z najbardziej uspokajających kompozycji dziesięciolecia. Mimo to Lea czuła, jak podnosi się jej poziom kortyzolu. Co ta Opiekunka wyprawia? Na pewno nie robi tego, co do niej należy. Lea rozejrzała się po pomieszczeniu, szukając pudełka z opiniami, ale oprócz łóżka w pokoju nie było żadnych mebli ani sprzętu.

– Okręg Pierwszy Zachodni – powtórzyła Opiekunka. – Więc dlaczego próbowała pani przejść przez ulicę w tamtym miejscu?

– Słucham? – spytała Lea, a jednocześnie pomyślała: Bo go zobaczyłam. Bo nie chciałam go znów stracić. Tego jednak nie mogła powiedzieć na głos.

– Przechodząc w tamtym miejscu, skręcała pani jeszcze bardziej na wschód.

– To śmieszne. Muszę iść do pracy. – Lea usiadła na łóżku.

Opiekunka zmierzyła ją wzrokiem, ale się nie odezwała. Po kilku sekundach wystukała kolejną notatkę na tablecie, który bezgłośnie wypluł z siebie pojedynczą kartkę.

– To pani plan leczenia – powiedziała kobieta. – Nie odniosła pani żadnych obrażeń, zostały tylko drobne siniaki po omdleniu. Przeżyła pani wstrząs. Samochód ledwo panią drasnął, miał czujniki w idealnym stanie.

Papier, który Lea trzymała w palcach, był tak cieniutki, wręcz półprzezroczysty, że zdawało się, jakby za sprawą dotyku miał się za chwilę rozpłynąć. Zapisany był czerwoną czcionką imitującą odręczne pismo, z eleganckimi zawijasami wokół takich wyrażeń jak „wskaźnik krzywizny potylicznej” i „brzuszno-przyśrodkowa kora przedczołowa”.

– Będzie pani musiała się zgłosić na kilka wizyt kontrolnych.

Lea jeszcze raz przebiegła treść kartki wzrokiem, ale nic nie zrozumiała. Nigdy w życiu nie widziała takiego planu leczenia. Cotygodniowe sesje miały się odbywać w innej klinice niż zwykle; nie przepisano też żadnych suplementów. Ani ćwiczeń rehabilitacyjnych.

– Co to ma być? – spytała Lea, podnosząc wzrok znad kartki.

Ale Opiekunki już nie było.

Lea odwróciła kartkę, czując, jak strach ściska jej żołądek. Była pod Obserwacją. Ale to nie miało sensu, tacy jak ona nie trafiali na Listę Obserwowanych. To się zdarzało innym – nikomu, kogo by znała, rzecz jasna – takim, którzy, jak sobie wyobrażała, wielokrotnie się rozwodzili, byli niezdolni do pracy i cierpieli na zaburzenia poznawcze. Takim, którzy nie kochali życia, świętokradcom. Lea była porządną długowieczną. Pracowała w HealthFin. Kochała życie, przecież Ministerstwo musiało o tym wiedzieć.

I nagle zrozumiała: myśleli, że celowo rzuciła się pod samochód.

Prychnęła z oburzeniem. Pokręciła głową i zaczęła odczepiać elektrody ze swojego ciała. Białe kółeczka stawiały lekki opór, gdy odrywały się od ciemnej, gładkiej skóry z przyjemnym plaśnięciem. Ułożyła je starannie na łóżku, tak aby przewody leżały równolegle do siebie, a małe samoprzylepne końcówki przypominały bukiecik białych, przywiędłych róż.

Jej złożone ubrania leżały obok łóżka. Kiedy włożyła bieliznę, zahaczyła wzrokiem o swoje odbicie w ciemnym połysku gładkich ścian. Instynktownie się wyprostowała, wciągnęła brzuch i ścisnęła pośladki. Była modelową długowieczną. Pod Obserwacją – ale wkrótce to wyjaśni.

Ruch kręgosłupa sprawił, że płuca się rozszerzyły i oddech wrócił do normy. Musi porozmawiać z Jessie. Rewitalizacja była zaplanowana na sobotę, więc nie trzeba nawet umawiać się na dodatkową wizytę. Wtedy o wszystkim jej opowie. Jessie powiadomi ich, że cała ta sprawa to jedna wielka pomyłka, szczegółowo omówi wzorowy stan zdrowia i poziom motywacji Lei. Natychmiast usuną ją z Listy Obserwowanych. Może nawet zażąda oficjalnych przeprosin na piśmie.

***

Biuro Lei mieściło się w wysokim szklanym budynku w samym środku Okręgu Pierwszego. Osiemdziesiąt pięter pełnych biurek i ludzi, a na samej górze siedziba Partnerów Kapitałowych. Ta olbrzymia świątynia pustej przestrzeni wykrojonej z kłębowiska zatłoczonych ulic coś w sobie miała i za każdym razem, kiedy Lea wkraczała do rozległego holu, czuła przeszywający ją dreszcz. Wystarczyło podnieść głowę, aby zobaczyć podeszwy wypolerowanych butów, podkładki ochronne pod nogami biurek, glazurowane spody wzorzystych donic. Miała wrażenie, że ten budynek żyje, a zawieszone w górze przedmioty i osoby zdawały jej się obnażone i bezbronne. Często przychodziła do pracy wcześniej tylko po to, by pokręcić się trochę w holu, ale dzisiaj nie miała na to czasu.

Wjeżdżając windą, Lea odsłuchiwała gorączkowe wiadomości Jianga. Z jednej strony widziała ludzi, ekrany i boksy biurowe, przelatujące obok niej tak szybko, że wręcz zlewały się w niewyraźną plamę, a z drugiej wznoszące się ku niebu miasto niczym las z metalu i szkła.

Będąc coraz wyżej, myślała o tym, jak tego ranka Opiekunka mierzyła ją wzrokiem. W jej rozbieganym spojrzeniu i bladej, monoetnicznej twarzy dostrzegła coś niepokojącego. Nawet ruch windy, zwykle tak kojący, nie mógł rozwiać tego uczucia.

Gdy dotarła do swojego biura, Jiang już tam na nią czekał. Z jego mocno ściągniętych brwi Lea mogła wyczytać, że jest gorzej, niż myślała. Jiang zazwyczaj naprawdę dbał o swoją skórę.

– Bardzo, bardzo mi przykro – powiedziała, zanim zdążył się odezwać. – Będziesz miał tę prezentację na biurku za godzinę, obiecuję. Jest niemal skończona. Muszę tylko zaktualizować dane godzinowe. – Nie zamierzała wspominać o wypadku, bo mogłoby to wpłynąć na jej tegoroczny awans. Nie, lepiej zachować tę informację dla siebie.

Jiang wciąż krzywo na nią patrzył. Nie miał w zwyczaju się złościć – nikt tego nie robił. Wszyscy wiedzieli, że złość wywołuje stres oksydacyjny. Może powinna poradzić mu zrobienie kilku głębokich oddechów?

Wskazywał na coś przed jej biurem.

– Co oni tutaj robią?

Wszystko wyglądało normalnie: dobrze ubrani koledzy i koleżanki wbijający wzrok w terminale, na których pojawiały się i znikały zielone liczby, siedzący z zamkniętymi oczami w boksach, wyrażający w konstruktywny sposób odrębne zdania w salach konferencyjnych za szklanymi drzwiami. Jasną, nasłonecznioną przestrzeń przepełniała atmosfera efektywności.

– Kto? – spytała Lea.

I wtedy ich ujrzała. Dwóch mężczyzn w garniturach: tyczkowatego blondyna o włosach zaczesanych do tyłu tak mocno, że sięgały za kołnierzyk koszuli, i ciemnoskórego, dobrze zbudowanego, z kwadratowym nosem. Lea zauważyła, że ich antracytowe garnitury, choć gustowne, nie były uszyte z drogiej tkaniny, jak garnitury jej klientów. Każdy z mężczyzn ściskał w prawej dłoni tablet – niczym Biblię. Patrzyli prosto na Leę.

– Od rana zadają pytania, mają zezwolenie z Ministerstwa. Z jakiegoś departamentu, o którym nawet nie słyszałem. Klienci już marudzą, że kręcą się tu obcy, a jeśli się dowiedzą, że to ktoś z Ministerstwa…

Co oni robili w tym miejscu i jakim cudem tak szybko się tu znaleźli? Przecież przyjechała prosto z kliniki.

– Przeskrobałaś coś? Wiesz, że złożyłaś firmie przysięgę. Chodzi o… – ściszył głos jeszcze bardziej – o nielegalne przedłużenie? Bo jeśli tak, to znam pewnego faceta. Oczywiście sam z tego nie korzystałem. Ale wiesz, jak to jest, lepiej mieć szerokie znajomości.

– Nie! – odparła Lea. – Jasne, że nie chodzi o oszustwo. Po prostu… dziś rano miałam taki tam wypadek.

– Wypadek? Coś ci wymienili?

Lea aż się odwróciła, bo w głosie Jianga zabrzmiał nowy ton. Tak jakby napięcie, fascynacja. A może podekscytowanie? Ale jego wyraz twarzy się nie zmienił, maskę powagi mącił jedynie lekki niepokój.

– Nie! To śmieszne. Czuję się doskonale, wystarczy spojrzeć – odparła. Rzuciła mu uprzejmy, lecz sztywny uśmiech, tak jak swoim klientom, którzy nie spełniali normy wskaźnika wartości netto długości życia, po czym wyszła z biura na korytarz.

– Dzień dobry, panowie. Mogę w czymś pomóc? – spytała.

Ten z przylizanymi włosami i nieprawidłową postawą ciała otworzył usta, jakby miał zamiar coś powiedzieć, ale przerwało mu pokasływanie kolegi. Zacisnął wargi.

– Otrzymała pani plan leczenia – wtrącił się drugi z mężczyzn. Jego zdrowa i gładka cera biła tym nienaturalnym blaskiem charakterystycznym dla kogoś, kto ma nieograniczony dostęp do kuracji antyoksydacyjnych. W Ministerstwie musiał zajmować wysoką pozycję.

Lea nie mogła oderwać oczu od jego skóry, która dosłownie lśniła. Nieskazitelny połysk przywodził jej na myśl lakierowany orzech i działał elektryzująco. Miała ochotę wyciągnąć rękę i go uszczypnąć.

– Co panowie tu robią?

Znów spojrzeli po sobie. Teraz przyciągali jeszcze więcej uwagi – wszyscy naokoło udawali pochłoniętych transakcjami i negocjacjami, ale byli zbyt cicho, by Lea uwierzyła, że naprawdę pracują.

– Nazywam się AJ – powiedział ten o idealnej skórze. – A to mój kolega, GK.

GK, zajęty zapisywaniem czegoś na tablecie, podniósł na nią wzrok.

– Jesteśmy tu, aby obserwować – ciągnął AJ. GK znów się zgarbił nad tabletem. Lea oparła się pokusie, aby skorygować mu postawę ciała; z takim kręgosłupem musiał zajmować niższą pozycję w ministerialnej hierarchii.

– Prowadzimy w tym miejscu działalność handlową. Wiedzą panowie, kim są nasi klienci? Nie możecie tu być.

Obaj jednocześnie wyjęli jakieś świstki zapisane taką samą czerwoną czcionką imitującą odręczne pismo jak plan leczenia, który Lea dostała rano. Były mniejsze, widniały na nich zaledwie trzy słowa: „Uprawniony do Obserwacji”. Dokładnie na środku odciśnięto złotą pieczęć w kształcie serca. To te papiery, o których mówił Jiang.

– Z jakiego jesteście departamentu? – spytała Lea. – Będę musiała to zgłosić.

AJ zamrugał zaskoczony. Teraz zyskała jego uwagę. Jednakże już po chwili się uśmiechnął, błyskając małymi kwadratowymi zębami.

– Co zgłosić? – spytał.

– Wtargnięcie – zaczęła Lea, ale przypomniała sobie ich papiery. – Umyślne prowokowanie produkcji kortyzolu – dokończyła. Za coś takiego mogli stracić pracę.

Teraz już zgromadzili się wokół nich wszyscy pracownicy. Kątem oka widziała, jak Jiang poklepuje ich po plecach i ujmuje za łokcie, próbując rozpędzić gapiów.

GK zaczął pisać szybciej. Między kolejnymi zdaniami rzucał okiem na Leę, raz z jednej, raz z drugiej strony, jak artysta próbujący uchwycić podobieństwo malowanego obiektu.

– A jeśli w tej chwili nie znikniecie, będziemy zmuszeni wezwać ochronę – dołożyła Lea.

Teraz zareagował także GK, podnosząc wzrok znad tabletu i rozciągając wargi w lekkim uśmiechu na płaskiej, bladej twarzy.

– Działamy w porozumieniu z ochroną. Tym nie powinna się pani martwić. – Wyjął niewielki kwadratowy kawałek pomarańczowego plastiku o zaokrąglonych rogach, identyczny jak przepustka, którą Lea miała przypiętą do swoich kluczy. – Mamy pełny dostęp.

Lea wypuściła powietrze z płuc, czując rosnącą panikę.

– Niech będzie. Róbcie, co chcecie.

Obróciła się i weszła z powrotem do swojego biura. Jiang wsunął się za nią i zamknął szklane drzwi.

– Nie mogą tu zostać. Odstraszają klientów. – Skinął głową w stronę poczekalni, gdzie garstka klientów wypełniała formularze i czytała najnowsze raporty. Niektórzy mieli dolną połowę twarzy zasłoniętą wzorzystymi chustkami z jedwabiu. Jedna para nosiła nawet okulary przeciwsłoneczne. Byli zbyt dyskretni, by otwarcie się na nią gapić, ale Lea czuła na sobie ich wzrok.

– Nic na to nie poradzę. Słyszałeś, co powiedzieli. Jestem pod Obserwacją.

Z dłońmi pod biurkiem zaczęła skubać skórkę przy paznokciu, czerpiąc z tej czynności masochistyczną przyjemność. Na ułamek sekundy rana nabiegła krwią, by zaraz skrzepnąć w postaci strupka, który za chwilę się zagoi.

– Och. – Jiang mówił z wysiłkiem, jakby był przytłoczony niewidzialnym ciężarem. – Pod Obserwacją. Rozumiem, no tak. Rozumiem. Tego nie usłyszałem.

Jego spojrzenie ześliznęło się z jej twarzy i obiegło całe biuro, zanim spoczęło na środku ściany naprzeciwko. Jiang splótł dłonie, po czym rozplótł je i złączył ponownie.

Jeszcze raz wyjrzał na zewnątrz, gdzie stali AJ i GK. Ten pierwszy opierał się o blat recepcji i trzymając ręce w kieszeniach, rozmawiał z recepcjonistką. Z jej gardła gruchnęła salwa śmiechu. Kobieta nachyliła się konspiracyjnie, jej czerwone usta ledwo się poruszały. Stuk, stuk, stuk, stukały palce GK.

– Jiang – powiedziała Lea – chyba nie myślisz, że…

– Nie, nie, oczywiście, że nie. – Zamachał jej przed nosem swoimi różowymi dłońmi. – Ale jednak.

– Jednak co?

– No wiesz, ostrożności nigdy za wiele. Jako pracodawcy chcemy dla ciebie tego, co najlepsze. Zdrowy duch, zdrowe ciało. Może… – dodał, przyglądając się grzbietowi swojej lewej dłoni, jakby widział ją pierwszy raz w życiu. – Może za ciężko pracujesz.

– Słucham?! – Lea podniosła głos.

– Natalie pomoże ci zająć się Muskami. Co dwie głowy to nie jedna, zwłaszcza przy tak dużej transakcji jak ta.

Myśl o triumfalnym uśmiechu na całkowicie naturalnej twarzy Natalie sprawiła, że Lea odpowiedziała głośniej, niż zamierzała:

– Nie ma mowy! To ja pozyskałam Musków. Nie przekażesz ich nikomu innemu.

Słońce wpadało do biura z każdej strony. Twarz Jianga przypominała księżyc, była okrągła i usiana widocznymi porami, po części ciemnymi i rozszerzonymi. Mimo lodowatego powiewu z klimatyzacji na jego czole pojawiła się cienka warstewka potu.

– Do soboty stąd znikną, obiecuję – powiedziała Lea, już w pełni opanowana. – Jestem wtedy umówiona na rewitalizację. Wyjaśnią całą tę sprawę. To jakieś nieporozumienie.

– W porządku – odparł w końcu. – Ale obiecaj, że dasz mi znać, jeśli… Jeśli znów wyskoczy coś, co może zaburzyć odpoczynek albo wywołać nadprodukcję kortyzolu.

Gdy Jiang wyszedł, Lea usiadła wygodnie w fotelu ergonomicznym. Oprócz czujnika, który regulował czas siedzenia, wszystkie monitory na biurku były wyłączone. Timer odliczał określoną liczbę sekund, po której automatyczny głos przypominał jej o wykonaniu cogodzinnych ćwiczeń rozciągających. Cyfry znikały bezgłośnie, zieleń raz po raz przechodziła w czerń. Im dłużej Lea się w nie wpatrywała, tym mniej dostrzegała sensu. Zerkając nad ekranami, widziała, jak GK i AJ chodzą po poczekalni.

Przyszło jej do głowy, że może rozwiązać ten problem. Wystarczy im powiedzieć, kogo zobaczyła i dlaczego w pośpiechu wbiegła na ulicę. Że nie chciała pozwolić mu uciec. I po części byłaby to prawda.

Ale co potem? Co, jeśli go znajdą? Może i minęło osiemdziesiąt osiem lat, ale Ministerstwo było bezlitosne i bardzo pamiętliwe.

Anja ciasno opatuliła chude ramiona wełnianym szalem, zanurzając w nim podbródek i wdychając ulatujący zapach matki. Mieszankę francuskiej lawendy i morza.

Czas odmierzało bicie mechanicznego serca matki. Bum, bum, bum. Przestrzeń zawierała się w liczbie kroków potrzebnych, aby przejść na drugi koniec pokoju po suszone posiłki, które przynoszono regularnie.

Serce matki, odporne na pęknięcia, prześwitywało przez przezroczystą błonę, która kiedyś była skórą okrywającą klatkę piersiową z kości. Anja umiała przewidzieć z dokładnością do ułamka sekundy kolejne skurcze i rozkurcze jego przedsionków i komór. Żadne uderzenie nie różniło się niczym od poprzednich. Patrzyła, jak zastawki otwierają się i zamykają, a serce nieprzerwanie pompuje atramentową InteligentnąKrewTM.

Bum, bum, bum. Jak czyjeś kroki dobiegające z korytarza w dużym, pustym domu. Serce przestanie działać na końcu. Miało najdłuższą gwarancję i zostało wykonane zgodnie z najnowszą i najbardziej nowatorską technologią. Pierwsza zawiodła skóra. Coraz ciaśniej opinała kości, a na jej powierzchni zaczęły się pojawiać liczne plamy w kolorze herbaty.

DiamentowaSkóraTM, jak ją nazywali, miała być samoregenerująca się i bardzo wytrzymała. I taka też była – dopóki matka Anji nie osiągnęła przewidywanej przedłużonej długości życia i szklane, nieskazitelne drzwi kliniki nie zamknęły się przed nią na zawsze. Odtąd Anja, uwięziona z matką w tym ciemnym, cuchnącym stęchlizną pokoju, mogła już tylko czekać.

***

Na początku, gdy matka zaległa w łóżku, nie było tak źle, bo przynajmniej wciąż mogły rozmawiać. Wtedy jeszcze udawała, że wszystko jest w porządku, nawet kiedy mięśnie matki, leżącej pod haftowaną kołdrą, ulegały atrofii, a płuca powoli się zapadały. Spędzały czas na jałowych rozmowach o wszystkim i o niczym – o muzyce, Szwecji, ojcu Anji.

Czasem Anja grywała dla niej na skrzypcach, czując, jak zimne, okrutne struny wbijają się w jej zesztywniałe palce. Wyszła z wprawy i było to słychać, ale matka już nie wytykała jej błędów. Zdawała się nie słyszeć bezbarwnych dźwięków i fałszywych tonów, uśmiechała się tylko w milczeniu, leżąc ze wzrokiem wlepionym w sufit i z dłońmi splecionymi na pustym żołądku.

Anja marzyła, by usłyszeć, jak matka w ostrych słowach krytykuje ją za błędy, nazywa leniwą i zarzuca jej, że spoczęła na laurach. Pragnęła, by gwałtownie wciągnęła powietrze przez zęby, tupnęła nogą i dała jej po łapach, jak dawniej. Zaczęła więc fałszować celowo, myląc dźwięki oraz gubiąc rytm, i z cichą rozpaczą wypatrywała najdrobniejszej oznaki niezadowolenia na jej twarzy. Ale na próżno. Widziała tylko obojętność. Schowała skrzypce do futerału wyściełanego ciemnym aksamitem, a klamry z lśniącego metalu zatrzasnęły się z hukiem, który zabrzmiał niemal jak wystrzał.

***

W dzieciństwie, gdy Anja miała patykowate ręce i nogi, a twarz usianą trądzikiem, jeździły z matką nad Bałtyk. Wstawały o świcie, kiedy chmury jeszcze spały, a w powietrzu unosiła się wilgotna mgła. Owinięte w grube płaszcze kąpielowe, wsiadały na rowery i jechały wysadzaną krzewami ścieżką skąpaną w łagodnym świetle, znając na pamięć każdą jej nierówność i każdy zakręt. Ten zaciszny poranek zdawał się trwać wiecznie, jak we śnie. Jednakże potem, gdy ich obute w sandały stopy zaczynały drętwieć od wiatru, ścieżka nagle się rozszerzała, roztaczając przed nimi widok na chlupoczące, szaroniebieskie otwarte morze. Szybko się rozbierały. Rzucały szlafroki na ziemię i mknęły po szorstkim piasku i kłujących, drobnych roślinkach, aż docierały do krawędzi wody i morskiej piany. Lepiej było zrobić to szybko, więc od razu się zanurzały, pokonując chłód, który paraliżował je dopóty, dopóki nie zaczynały płynąć, gdy piaszczyste dno umykało im spod stóp. W różowym świetle poranka ręce i nogi matki lśniły jak kość słoniowa, nieustraszenie walcząc z chłodem. Wraz z córką robiła tak każdego dnia, dopóki nie wyjechały do Nowego Jorku, a tam już nie było gdzie pływać.

W dniu, w którym matka Anji wypowiedziała swoje ostatnie słowa, rozmawiały o ich plaży. O tym, jak mocno piasek obcierał im stopy, a stalowoniebieski kolor wody zlewał się z barwą nieba. Jak za każdym razem to ostre zimno zaskakiwało ich ciała. Matka zastanawiała się, czy sąsiad, pan Andersson, wciąż podlewa im kwiatki, tak jak obiecał, czekając na dzień, w którym obie wrócą do swojego małego białego domku nad morzem. Anja przypomniała jej, że pan Andersson już dawno umarł, przynajmniej pięćdziesiąt lat temu, jeszcze zanim wprowadzono w Szwecji przedłużanie życia. Teraz oczywiście już je tam znano i stosowano, ale wciąż nie na taką skalę jak w Ameryce.

W połowie tych wspomnień krtań odmówiła matce posłuszeństwa. Mięśnie jeszcze przez chwilę się zaciskały, produkując niezrozumiałe dźwięki, ale wkrótce dały za wygraną. Na początku przez jakiś czas Anja próbowała podtrzymywać te rozmowy, dopowiadając to, co jej zdaniem chciałaby wyartykułować matka. Było to łatwiejsze, dopóki widziała w jej oczach iskrę świadomości, dopóki tliło się w nich życie. Ale w końcu ta iskra przygasła. Skóra zaczęła się robić coraz bledsza i bardziej przezroczysta. Z każdym dniem coraz trudniej było prowadzić jednostronne rozmowy.

Teraz Anja siedziała w milczeniu na twardym drewnianym krześle przy łóżku matki, słuchając bicia jej mechanicznego serca.

Wmawiała sobie, że ona już dawno odeszła, że jej duch zgasł jak płomień w pokoju pozbawionym powietrza. Że jej matki już tutaj nie ma, a to ciało, przy którym siedziała, jest tylko udającą ją skorupą. Więzieniem.

Czasem jednak, gdy Anji zdarzało się dostrzec drgnięcie tych półprzezroczystych powiek, zaczynała się zastanawiać. I ciągle, ciągle to nieustające bum, bum, bum obcego serca – dźwięk, który prześladował Anję nawet we śnie. Choć bardzo się starała, nie mogła uniknąć myśli, że jej matka wciąż tam jest. Uwięziona w mroku, całkowicie niema i ociemniała.

Jak długo to już trwało? Sama nie wiedziała. Dni zlewały się ze sobą.

***

Zanim zmętniały i zaszły bielmem, oczy matki miały kolor morza. Przypominały czysty, chłodny szary lód na świeżo zamarzniętym jeziorze. Teraz Anja widziała je, ilekroć spoglądała w lustro. Widziała wpatrujące się w nią oczy matki, jej spiczasty nos i blade usta o łososiowym odcieniu.

Popatrzeć przecież nie zaszkodzi. Tak właśnie powiedziała matka, kiedy po raz pierwszy przyjechały do Nowego Jorku i przechodziły obok kliniki. Poszły więc się przebadać. Wyszło, że obie mają wspaniałe geny, tak dobre, że mogły się ubiegać o dofinansowanie wszelkiego rodzaju kuracji. Zbyły to śmiechem. Nie po to tu przyjechały, o nie, przyjechały dla muzyki. Matka miała śpiewać, a Anja grać na skrzypcach.

Ale myśl o wiecznym życiu już się w jej matce zalęgła, zaraziła się nią jak chorobą w chwili, kiedy zrobiły tamte badania. Zaczęła żyć jak Amerykanie, przestała jeść mięso, nawet ryby, a jej zwalistą sylwetkę zastąpiło szczupłe, idealnie wyrzeźbione na siłowni ciało. Skończyła z bieganiem, bo źle wpływało na jej kolana. Śpiewała coraz rzadziej, gdyż dowiedziała się, że serce to najsłabsze ogniwo w jej niemal nieskazitelnym kodzie genetycznym. Co więcej, praca muzyka wiązała się z nadprodukcją kortyzolu. Ryzyko zawodowe.

Matka miała obsesję na punkcie ulepszeń, a potem także reperacji. Zaczęła od skóry, którą przeszczepiano jej co piętnaście miesięcy, potem była krew uszlachetniana mikroskopijnymi inteligentnymi cząsteczkami, nanobotami, które ją oczyszczały, reperowały i regenerowały. W dniu, w którym jej serce zastąpiono potężną syntetyczną pompą, Anja ćwiczyła grę na skrzypcach, dopóki palce jej nie zsiniały i nie zaczęły krwawić. W klinice uważnie przyglądała się matce, próbując odgadnąć, jak to się skończy.

Teraz oczywiście już wiedziała. Właśnie tak. Obie skończyły w tym pustym, wilgotnym pokoju, w którym nie zostało im już nic oprócz kilku przyrządów. Zabiegi były dotowane tylko do pewnego momentu, a kiedy matka osiągnęła przewidywaną długość życia, kosztowały coraz więcej, aż nic im już nie zostało. Teraz mogły tylko czekać.

***

Tablet Anji zaczął dzwonić, ale go zignorowała. Wstała i podeszła do okna. Położyła dłonie na gładkiej, malowanej drewnianej ramie i pchnęła ją. W pierwszej chwili okno ani drgnęło, więc powtórzyła ruch, tym razem mocniej, aż szal, który spowijał jej szyję, opadł na podłogę. Okno otworzyło się ze skrzypnięciem.

Poczuła rześki i cierpki zapach miasta. Uderzył ją w nos jak woda morska, oczy zaszły jej łzami. Ulice były puste, a większość okien ciemna. Ilu jeszcze ludzi leżało na łożu śmierci, nie mogąc umrzeć? Jej matka miała przynajmniej ją.

Piskliwe wycie tabletu potoczyło się po opustoszałych ulicach.

Anja odeszła od okna i wsunęła rękę do kieszeni. Zacisnęła palce wokół karty, którą nosiła przy sobie już od dawna, odkąd matka utkwiła w łóżku. Przesunęła kciukiem po wytłoczonych liczbach, znanych jej już na pamięć. Był to numer telefonu nadrukowany na dwóch wyrazach, które wypisano pogrubioną czerwoną czcionką: Klub Samobójców.

Najważniejsza była koncentracja, jak w większości spraw, więc Lea odsunęła od siebie wszelkie zbłąkane myśli, zmuszając się do odprężenia i głębokiego oddechu. Skupiła się na krągłościach ramion Todda, które wznosiły się i opadały, a przy każdym poruszeniu jego głowy ich obraz na zmianę się rozmazywał i wyostrzał. Skupiła się na wilgotnym cieple jego twardego boku przyciśniętego do jej łydek. Na pokrytych szczeciną policzkach, ocierających się o wnętrze jej ud. Jej palce, spoczywające na głowie Todda, zacisnęły się na jego włosach. Przyspieszył, ale Lea zacisnęła uda i usiadła.

– Co jest? – zapytał, a jego różowe wargi zalśniły w bladym świetle.

Lea ześliznęła się z łóżka.

Najpierw obiegła wzrokiem salon. Wszystko było, jak należy. Ozdobne poduszki starannie ułożone na kanapie w stylu mid-century, kaszmirowa narzuta na szarej tapicerce w jodełkę. Białe szafki pod ścianą, które w porannym świetle wydawały się lekko pomarańczowe. Rozstawione w pokoju papierowe lampiony, pulsujące miękkim bladoróżowym blaskiem, który miał pobudzać i poprawiać nastrój. Nieskazitelne lniane zasłony wisiały nieruchomo, meble w neutralnych odcieniach spokojnie stały na swoich miejscach. Chłód marmurowej podłogi przenikał stopy Lei.

Dwukrotnie obeszła całe mieszkanie, zaglądając do kuchni, łazienki i gościnnego pokoju. Gdy wróciła do łóżka, Todd rzucił jej pytające spojrzenie.

– Zdawało mi się, że coś słyszałam – powiedziała.

Oparł się na łokciach, marszcząc brwi z troską.

– Musisz z tym skończyć. Z tą całą paranoją, to ci nie służy.

– Nie rozumiesz. Zdajesz sobie sprawę, że do mnie przyszli? Do mojego biura? Zadawali pytania, rozmawiali z recepcjonistką. I jeszcze… – Urwała.

Widziałam go. Mojego ojca. Ale te słowa utknęły jej w gardle. Todd wiedział o jej rodzinie, oczywiście, że wiedział, ale dla niego była to jedynie historia z przeszłości, tragiczny rozdział w jej życiu, który dawno się skończył. Jego zdaniem już sobie z tym poradziła.

Todd dotknął jej kości ogonowej ciepłą stopą. Potem palcami zaczął masować twarde mięśnie wokół kręgosłupa Lei. Dotarł do odsłoniętej gładkiej szyi i objąwszy ją, gorliwie poruszał kciukami. Lea zesztywniała.

– Co się stało? – spytał.

Wyśliznęła się z jego rąk i odsunęła od niego.

– Co jeszcze mogę zrobić? Jak ich przekonać?

– Nie musisz nikogo przekonywać – odparł. – Cała ta sprawa to jakieś szaleństwo, prędzej czy później zrozumieją, że popełnili błąd. Ministerstwo się tym zajmie. Nie ma sensu się denerwować i tracić z tego powodu dni.

Lea wstała z łóżka i podeszła do lustrzanej szafy. Nawet naga mogłaby uchodzić za kobietę co najwyżej pięćdziesięcioletnią. Oczywiście nie ona jedna, bo większość długowiecznych zbliżonych do setki była nie do odróżnienia od osób przed pięćdziesiątką. Naprawdę liczyło się to, jak się wyglądało w okolicach drugiej setki. A jednak patrząc na jej prosty kręgosłup, ładnie uformowaną przerwę między udami i subtelne krągłości bioder, trudno było uwierzyć, że to właśnie ona znalazła się pod Obserwacją.

– Martwiąc się tym, tylko pogarszasz sprawę – ciągnął Todd. – Zdrowy duch, zdrowe ciało. Nie możesz ich po prostu zignorować?

– Przez nich straciliśmy Musków. To może mnie kosztować kilka lat – odparła Lea.

– Nie straciliście ich – poprawił ją. – Powiedzieli, że na razie się wstrzymują. Po co zaraz zakładać najgorsze? Może gdybyś po prostu…

– Gdybym po prostu co?

Todd odwrócił wzrok. Wygładził zmarszczkę na pościeli.

Uklękła przy nim i przesunęła dłońmi po jego udach. Pod miękką skórą upstrzoną blond włoskami, przypominającą powierzchnię obcej planety, wyczuła twardość, która zawsze ją fascynowała. Pewnego dnia nie pozostanie już nic innego, pomyślała nagle ze smutkiem. Tylko InteligentnaKrewTM, DiamentowaSkóraTM i TwardeMięśnieTM, które będą żyć wiecznie. Odepchnęła myśl o twarzy ojca, z ciemnymi przebarwieniami i zmarszczkami.

Todd przykrył jej dłonie swoimi.

– Wiem, że się uda. Jesteś najlepszą, najgorliwszą długowieczną, jaką znam. Właśnie to chciałem powiedzieć.

– A jeśli to nie wystarczy? A jeśli…

– Sam pójdę do Ministerstwa i wszystko im powiem. Że byłaś pierwszą długowieczną, która porzuciła bieganie, jeszcze zanim ogłoszono zalecenie unikania forsownego wysiłku. Powiem im, jak dzielisz Nutripaki na półgodzinne porcje, żeby dostarczać organizmowi optymalne dawki składników odżywczych przez cały dzień. Powiem, że co wieczór medytujesz przez dwie godziny, że ani razu nie zapomniałaś o porannych ćwiczeniach rozciągających i że…

– Okej, okej, rozumiem – przerwała mu Lea.

Uśmiechnęła się, ale wewnętrzne napięcie nie zniknęło. Todd znów przybrał ten swój wyraz twarzy – cały on. Może właśnie dlatego byli zaręczeni od prawie ośmiu lat i wciąż nie wyznaczyli daty ślubu. Todd i te jego wzorowe geny, jego wiara w dobro i niezłomne przekonanie, że Ministerstwo jest sprawiedliwe i rozsądne. Todd i jego HealthFin, które traktuje jak rodzinę, jego fundusz powierniczy, który oznaczał, że mógł sobie pozwalać na stałą rewitalizację. Todd, który nigdy nie znał żadnego niestulatka, bo zawsze żył wśród genetycznie uprzywilejowanych.

Ale czy to właśnie nie dlatego z nim żyła? Czy nie był dla niej jak plaster z opatrunkiem, jak zbroja, która miała ją chronić przed pogmatwaną przeszłością? Czy nie był ukoronowaniem jej wysiłków, wisienką na torcie życia, którego pragnęła, życia, którego chciałaby dla niej Uju? Ich dzieci niemal na pewno byłyby długowiecznymi, może nawet jako pierwsze przekroczyłyby próg. Próg nieśmiertelności. Z genami Todda i Lei miałyby spore szanse.

Lea gwałtownie wstała z miejsca.

– Chodź ze mną – powiedziała.

Ujęła go za rękę i poprowadziła do najmniejszego pokoju w swoim mieszkaniu. Pierwotnie miała to być garderoba. Teraz całe pomieszczenie, od podłogi do sufitu, zajmowały obrazy. Wysokie lustra, którymi zabudowano w całości jedną ścianę, pokryte były kolorowymi smugami i plamami.

Todd nigdy sam tu nie wchodził. Zawsze z uroczym szacunkiem traktował to jej dziwaczne prywatne hobby. Teraz przyglądał się płótnom, uprzejmie zdziwiony, i marszczył brwi, jakby próbował rozwikłać jakiś matematyczny problem.

– Co o tym myślisz? – Obróciła go twarzą do dużej sztalugi rozstawionej na środku pokoju. – To jest miasto – powiedziała, wskazując na siatkę drapaczy chmur pod cieniowanym niebem.

– Widzę – odparł, powoli kiwając głową. Lea była jednak pewna, że wcale tego nie widział. Mimo to zdjęła płótno ze sztalugi i podała mu je.

– Proszę. Chcę ci to dać.

– Nie mogę przyjąć takiego prezentu – zaprotestował Todd. Ale Lea się nie poruszyła, więc wziął od niej obraz, starając się nie dotykać lśniącej powierzchni. – Jest piękny – dodał z pewną determinacją. – Dziękuję.

Lea pocałowała go tak, jak robiła to zawsze – rozchylając usta, jakby miała pić przez słomkę, i nieśmiało wysuwając język. Dłońmi gładziła jego muskularną szyję, powtarzając sobie, że właśnie o to chodzi, że to jest prawdziwy sukces. Zdrowy duch, zdrowe ciało.

Czuła chłód marmuru na udach, gdy robili to na podłodze, otoczeni płótnami i chemicznym zapachem koloru w płynie. Niebo na zewnątrz spowijały gęste chmury.

Każdy rodził się z liczbą. Wszystkich poddawano badaniom natychmiast po urodzeniu. Pobierano wymaz z gardła płaczącego dziecka, a rodzice nerwowo splatali dłonie w oczekiwaniu na ten moment, który miał zaważyć na dalszym życiu ich potomka. Czasami wyniki przychodziły, gdy matka po raz pierwszy trzymała dziecko w swoich ramionach, patrząc w jego wielkie, głębokie, nie do końca ludzkie oczy.

Tak właśnie było z Leą, a przynajmniej tę wersję znała. Słyszała o tym niezliczoną ilość razy: matka poprosiła, aby powtórzono jej informację o wynikach, a potem, usłyszawszy to samo, nalegała, by badanie przeprowadzono jeszcze raz. Lekarz odparł szorstkim tonem, że nie ma mowy o pomyłce, a jego czarne wąsy aż drgały z oburzenia. Wciąż nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała, ale rozpłakała się, a łzy spływały jej po podbródku i kapały na idealne, okrągłe policzki małej Lei, która otworzyła swoją maleńką buzię i po raz pierwszy w życiu skosztowała soli.

Z Samuelem było, rzecz jasna, inaczej. Urodził się czterdzieści lat przed Leą. Wtedy matka przyjęła wyniki z kamiennym wyrazem twarzy, jakby się ich spodziewała.

Najpierw Samuel, a potem Lea. Uju i Kaito nadali im, jak sądzili, dobre amerykańskie imiona, które dla rodziny miały oznaczać nowy początek.

Coś takiego zdarzało się niezwykle rzadko. Zdaniem lekarzy istniała jedna szansa na milion. Liczby rodzeństwa różniły się co najwyżej o sto lat; każde następne dziesięć lat różnicy stanowiło policzek wymierzony prawdopodobieństwu. Aby jedno z rodzeństwa okazało się długowiecznym, a drugie nie, było praktycznie nie do pomyślenia.