Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Kobiety i Schulz

Kobiety i Schulz

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7453-418-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Kobiety i Schulz

Książka Kobiety i Schulz to efekt blisko dwuletnich badań naukowych w archiwach całego świata, dotyczących życiorysu Brunona Schulza oraz kilkunastu kobiet, które miały istotny wpływ na jego życie i twórczość. Podczas poszukiwań autorka dotarła do wielu nieznanych dotąd faktów które rzucają zupełnie nowe światło na życie pisarza. Równocześnie przywraca pamięć o kilkunastu zupełnie zapomnianych kobietach, które często miały istotny wpływ na życie intelektualne Polski, Europy i Ameryki.

Polecane książki

Decoupage to technika ozdabiania przedmiotów za pomocą serwetek i papierów. Jest łatwa, nie wymaga dużych nakładów finansowych, a przy tym – jest niezwykle efektowna. Ozdabiać można wszystko, począwszy od drewna, a skończywszy na ubraniach; jest to również metoda na nadanie nowego życia starym meblo...
Komplet przepisów obowiązujących w zakresie VAT (stan prawny na 1 stycznia 2015 r.) Zawiera: Ujednolicony tekst ustawy o VAT (z wyróżnionymi w tekście zmianami wprowadzonymi od 1 stycznia 2015 r.) Komplet rozporządzeń wykonawczych do ustawy o VAT Komentarz do zmian w ustawie o VAT wprowadzonych 1...
Autorka książki, Monika Bronowicz, absolwentka Akademii Humanistycznej im. Aleksandra Gieysztora w Pułtusku, pedagog, specjalista w dziedzinie komunikacji medialnej, w swojej książceKOMUNIKACJA WIZUALNA. Public relation. Reklama. Branding przybliża Czytelnikom trudną sztukę kreowania wizerunku osób,...
Poradnik do gry Soldier of Fortune zawiera kompletny opis przejścia gry. Solucja owa została bogato zilustrowana i poprzedzona rozdziałem, zawierającym charakterystykę dostępnej broni i wyposażenia dodatkowego. Soldier of Fortune - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje j...
Treścią niniejszego opowiadania jest wyprawa cecorska i wspomnienie o ratującej Polskę i Chrześcijaństwo wyprawie chocimskiej, r. 1621 tuż po Cecorze następującej. Obie te potrzeby, jak ojcowie nasi w duchu prawdziwie chrześcijańskim każdą wojnę nazywali, należą do siebie i wiążą się z sobą, jak upa...
Ptaki od zawsze fascynują człowieka. Postrzegamy je przez pryzmat własnych uwarunkowań: umiejętności, ograniczeń i światopoglądu. W tej książce zostały wyeksponowane ich szczególne zdolności lub zachowania i to w taki sposób, że trudno nie nabrać przekonania, iż nawet najpospolitsze z ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Anna Kaszuba-Dębska

Nie ma już nigdzie tych książek, które czytaliśmy w dzieciństwie, rozwiały się – zostały nagie szkielety. Kto miałby jeszcze w sobie pamięć i miąższ dzieciństwa – powinien by je napisać na nowo, tak jak były wtedy.

Z listu Brunona Schulza do Romany Halpern z 1936 roku

Kalendarium życia Brunona Schulza[1942]

19 listopada1942 roku Bruno Schulz, wybitny polski pisarz, artysta i nauczyciel, zostaje zamordowany na ulicy dwukrotnym strzałem w głowę.

Zabójcą jest hitlerowiec Karl Günther.

Zeznania świadków w tej sprawie są sprzeczne, ale wśród oprawców wymienia się hitlerowców Josefa Gabriela i Fritza Dengga. Jako jedną z poszlak podaje się, że bestialskie zamordowanie Brunona Schulza było prywatnym odwetem, zemstą Karla Günthera za zabicie jego Żyda przez esesmana Feliksa Landaua, protektora Schulza.

Bruno Schulz umiera na chodniku, pomiędzy godziną 11.00 a 12.00 w południe, na skrzyżowaniu ulic Mickiewicza i Czackiego.

Przypuszcza się, że zostaje pochowany we wspólnej mogile na cmentarzu, której jednak nigdy nie udaje się odnaleźć. Cudem ocalały drohobycki cmentarz żydowski po wojnie zostaje całkowicie zlikwidowany przez nowe władze sowieckie.

Do grzebania zwłok przyznaje się kilka osób, a każda podaje inną lokalizację i inne okoliczności zdarzenia.

Zgodnie z relacją Izydora Friedmana – przyjaciela Brunona Schulza – to właśnie on dokonuje pochówku ciała na drohobyckim cmentarzu.

Z kolei doktor Leopold Lustig, we wspomnieniach opublikowanych w książce Henryka Grynberga Drohobycz, Drohobycz, twierdzi, że widział ciało Brunona Schulza z dziurą w głowie i otwartymi ustami pełnymi krwi.

Inna legenda głosi, że Bruno Schulz zginął, karmiąc chlebem nadlatujące gołębie, świadomy nieuchronności tego, co miało nastąpić, i bez możliwości ucieczki.

W wyniku akcji miejscowego gestapo 19 listopada1942 roku, w dniu zwanym „dzikim czwartkiem”, ponosi śmierć ponad dwieście osób. Strzelanina rozpoczyna się w getcie około godziny 11.00. Gestapowcy strzelają do przypadkowych przechodniów i osób próbujących się ukryć w klatkach schodowych, mieszkaniach i podwórkach. Bruno Schulz idzie wówczas do Judenratu po swój przydział chleba. Prawdopodobnie tego dnia, zaopatrzony w aryjskie papiery, zdobyte z pomocą warszawskich przyjaciół, w tym Zofii Nałkowskiej, a dostarczone przez emisariuszy ze stolicy, chce uciekać.

Sytuacja w drohobyckim getcie staje się coraz trudniejsza. Bruno Schulz podejmuje próby ochrony swego dorobku artystycznego. Zabezpiecza rękopisy, listy, grafiki i rysunki, dzieląc je na kilka pakietów, i przekazuje zaufanym osobom spoza getta. Jednym z obdarowanych teką około stu dwudziestu rysunków jest jego ulubiony uczeń i pomocnik, pracujący z Schulzem przy malowidłach ściennych – Emil Górski.

Zdrowie fizyczne i psychiczne Brunona Schulza jest na wyczerpaniu. Choruje on przewlekle, leczy się w żydowskim szpitalu przy ulicy Leona Reicha, jest wycieńczony i głodny. Pogłębiają się jego stany depresyjne.

Nadal utrzymuje kontakty listowne z przyjaciółmi. W odpowiedzi na dramatyczne listy, wysłane do warszawskich znajomych z prośbą o pomoc, otrzymuje fałszywe „aryjskie papiery”. Przygotowuje się jego ucieczkę z getta w Drohobyczu.

Dzięki poparciu Judenratu Bruno Schulz pracuje przez kilka miesięcy w byłym Żydowskim Domu Starców. Wraz z przyjacielem, adwokatem Izydorem Friedmanem kataloguje ponad sto tysięcy książek, zrabowanych przez władze sowieckie, a następnie przejętych przez niemiecką administrację. Praca ta daje mu poczucie bezpieczeństwa i chroni go przed ciężkimi robotami fizycznymi, którym nie może podołać.

Bruno Schulz pracuje dla gestapowca Feliksa Landaua, stolarza z Wiednia, młodszego od niego o osiemnaście lat. Landau w 1941 roku zostaje przeniesiony z Lwowa do Drohobycza. Mieszka w dawnym komisariacie policji przy ulicy Świętego Jana 12. Jest odpowiedzialny za zatrudnienie Żydów, a w rzeczywistości staje się współorganizatorem i wykonawcą morderczych akcji. Z okien swojego mieszkania celnie strzela do pracujących na zewnątrz ludzi. Nawiązanie kontaktu z żydowskim artystą dodaje mu splendoru.

Bruno Schulz opiekuje się chorą siostrą Hanią Hoffmanową i jej synami, musi pracować dla swego oprawcy. Landauowi zaś nie przeszkadza nazistowska teoria, traktująca żydowską sztukę jako zdegenerowaną. Zleca Schulzowi prace plastyczne, opłacając je chlebem, marmoladą, a czasem miską zupy. W zamian opaska naramienna Schulza zostaje opatrzona napisem glejt, a on sam staje się „potrzebnym Żydem”. To daje gwarancję przeżycia kolejnych dni. Na zamówienie Landaua, którego fascynują konie, Bruno Schulz maluje w pokoju jego syna baśń o królewnie i siedmiu krasnoludkach. Tu na ścianie dziecięcego pokoju pozostawia ostatni autoportret – staje się woźnicą baśniowej dorożki prowadzonej przez fantastyczne konie.

W 1942 roku ginie zamordowana przez hitlerowców rodzina fotografa Bertolda Schenkelbacha, zaprzyjaźnionego z Brunonem Schulzem. Ocaleje ich syn, trzynastoletni wówczas Erwin.

W sierpniu podczas wielkiej hitlerowskiej akcji we Lwowie zostaje zamordowana pisarka, poetka i filozofka Debora Vogel wraz z czteroletnim synkiem, matką i mężem. Zwłoki identyfikuje przyjaciel Debory, autor ilustracji do jej powieści Akacje kwitną, malarz Henryk Streng, który ocaleje jako Marek Włodarski.

Zostaje zamordowana Laura Würzberg, młoda przyjaciółka Schulza, bibliotekarka i dobrze zapowiadająca się pisarka.

Rozdział pierwszyAnna Płockier

Pierwsza przewrotna myśl, jaka przychodzi mi do głowy na hasło „Kobiety Schulza”, to nie jego przyjaciółka Debora Vogel i nie literacka protektorka Zofia Nałkowska, ale ostatnia znana adresatka jego listów. Obie wspomniane panie zapisały się w historii literatury, pierwsza jako poetka, druga jako pisarka. Ich twórczość, choć w niektórych kręgach mniej znana, jednak się zachowała, przetrwała zawieruchę dziejową. Wiadomo mniej więcej, w jakim kontekście literackim i w jakim czasie historycznym można je umiejscowić. Powstało wiele opracowań dorobku jednej z najwybitniejszych polskich pisarek i chyba jednej z pierwszych głośno upominających się o prawa kobiet feministek, Zofii Nałkowskiej. Każdy średnio wykształcony Polak na hasło Nałkowska odpowie – pisarka. Z nazwiskiem Vogel może być już nieco gorzej, ale znajdą się i tacy, którzy skojarzą ją z autorem Sklepów cynamonowych – Brunonem Schulzem. W każdym niemal wstępie do tej książki wspomina się bowiem Vogel jako adresatkę epistolarnej korespondencji, z której wyłonić się miało literackie objawienie autorstwa skromnego nauczyciela rysunków z Drohobycza. Debora Vogel okazuje się jednak kimś o wiele bardziej interesującym niż tylko listowną muzą. Znana jest głównie z literatury tworzonej w języku jidysz, ale i na rodzimym, polskim gruncie warto zwrócić uwagę na jej szkice, eseje krytyczne i filozoficzne, dotyczące współczesnych jej nurtów awangardowych w polskiej sztuce okresu międzywojennego. Na szczęście w ostatnim czasie postać ta wychodzi z cienia i cieszy się coraz większym zainteresowaniem literaturoznawców. Pojawiają się nowe opracowania jej twórczości, tłumaczenia prozy i poezji tworzonej w jidysz, a także tekstów krytycznych czy esejów. Nazwiska Nałkowskiej i Vogel istnieją w szerszej świadomości. Z łatwością można je znaleźć w słownikach i wyklikać w sieci.

A Anna Płockier?

Takiego hasła nie ma nawet w Wikipedii. Jeśli gdziekolwiek się pojawia, to jedynie w kontekście ostatnich lat życia Brunona Schulza jako jego ostatnia kobieca muza.

Niewiele osób, nawet tych zawodowo zajmujących się literaturą, jest w stanie cokolwiek o niej powiedzieć. I słusznie. Umarła młodo, nie pozostawiając po sobie zupełnie nic.

To puste „nic” napełniało mnie lękiem, ale jednocześnie stało się motorem poszukiwań biografii Anny Płockier. Poszukiwania biegły niekiedy dziwnymi ścieżkami rozumowania i własnych intuicji. Oswajałam „nic”, wgryzając się w życiorysy innych, odczytując ślady, z których powoli i niewyraźnie powstawała – wydobyta z niepamięci – prawdziwa, żywa osoba.

Pamięć o Annie Płockier przetrwała dzięki dosłownie kilku listom, napisanych do niej przez wybitnego, cenionego dziś na całym świecie pisarza Brunona Schulza. Gdyby nie to, nikt nie zadałby sobie trudu pamiętania o niej. Gdyby zaś listy te, jak zresztą wiele innych listów, rękopisów i rysunków, przepadły, nie byłoby powodu do wypowiadania nazwiska Anny Płockier. I kto inny przejąłby rolę ostatniej miłości i muzy pisarza z Drohobycza. O tylu przecież osobach z kręgu Schulza nic nie wiemy, nie został po nich nawet ślad.

Jak można przeczytać w licznych publikacjach internetowych poświęconych Schulzowi, Anna Płockier była „ostatnim jego natchnieniem, miłością, erotycznym westchnieniem, powierniczką myśli i pragnień, zamordowaną wraz z przyjacielem Markiem Zwillichem, przez ukraińską milicję w 1941 roku”. Te zdawkowe informacje znajdują się w niemal każdym Schulzowskim kalendarium i z lubością są nieustannie kopiowane i przeklejane, choć właściwie niczego nie wyjaśniają, podając jedynie prawdziwą datę śmierci i wskazując na przyjaźń z bliżej nie rozpoznanym Markiem Z.

Tak, to prawda. Anna Płockier umarła jesienią 1941 roku w wieku dwudziestu sześciu lat. Zamordowana w lesie, wrzucona do ciemnego dołu, przysypana ziemią, wraz z setkami innych polskich Żydów.

Scena jak z filmu, jak z wiadomości telewizyjnych, donoszących o kolejnych masowych mordach gdzieś daleko na jakiejś wojnie. Widzę to, uodporniona przez wieczorne wiadomości, na ekranie swojego telewizora. Masowe śmierci w mass mediach nie robią na nikim większego wrażenia. Dopiero konkretne życie, konkretna historia i konkretna śmierć sprawiają, że zaczynamy buntować się przeciwko złu.

Konkretna śmierć spotyka Annę Płockier. Najpierw widzę, jak konkretnie jedzie ciężarówką, wciśnięta pomiędzy innymi przestraszonymi twarzami mężczyzn, kobiet i dzieci. Potem stoi w lesie i czeka. Świeci jesienne słońce. A może pada deszcz? Niedaleko głęboki konkretny dół. Jeden? Dwa? Może trzy? Czy kopie go własnoręcznie wraz z innymi aresztowanymi tego dnia współtowarzyszami niedoli? Czy wykopali go dla niej inni? Co przeczuwa? Czy już wszystko jest jasne i nie ma czasu na strach, rozpacz i żal? Czy to odwaga wiedzieć, że to koniec, że nic się już nie da zrobić? Czy umierając, patrzy pożegnalnie w oczy najbliższej sobie osoby? Martwej czy jeszcze żywej?

Zastanawiam się, jak umarła Anna Płockier. Czy zginęła przed plutonem egzekucyjnym? Czy trafił ją strzał z ręcznego pistoletu? Czy ubrana była w jedną ze swoich eleganckich, ekstrawaganckich sukienek, uszytych według jej projektu, na miarę? Czy założyła kapelusz z seledynowo-różową wstążeczką? Czy umarła szybko? Czy może wymyśloną na potrzeby pogromów efektywną metodą pewnego dowódcy SS, Friedricha Jeckelna? Metodą na sardynkę w puszce. Ciało obok ciała. Żywe, położone w wykopanym przez siebie dole, na innych zakrwawionych, martwych ciałach. Ciało położone samo przez siebie, twarzą w dół, ciasno, jedno obok drugiego. I seria z karabinu. I następne piętro, ciało obok ciała, wyżej i jeszcze wyżej. A tych, co się już nie zmieścili, palono.

Myślę o Annie Płockier. Czy bolało? Czy myślała o mamie? Dlaczego nie doszła do skutku planowana przez nią ucieczka z Borysławia do rodzinnej Warszawy? Dlaczego tak długo zwlekała? I co ją powstrzymywało? Może zabrakło jednego dnia, może jednej godziny, może zaledwie minuty, by zrealizować zorganizowaną ucieczkę.

Niemcy są już przecież wszędzie, i w Warszawie, z której uciekła, i tutaj, gdzie znalazła schronienie. Od wkroczenia w lipcu 1941 roku hitlerowskich wojsk na tereny drohobycko-borysławskiego zagłębia ropy mija kilka miesięcy. Histeria wojenna i strach przed śmiercią opanowują większość mieszkańców pobliskich miast i na pewno nie omijają Borysławia, w którym mieszka Anna. W tym mieście okupowanym najpierw przez Sowietów, teraz przez nazistów, relacje międzyludzkie i sąsiedzkie szybko się zmieniają. Każdy boi się każdego i nikt nie czuje się bezpiecznie. Nastroje wśród Polaków i Żydów polskiego pochodzenia nie są najlepsze. Niemców przyjaźnie wita faszyzująca ludność ukraińska. Sowiecką propagandę rządów radzieckich komunistów z ostatnich dwóch lat zastępuje propaganda nazistowska, skierowana głównie do Ukraińców. Ze słupów ogłoszeniowych zniknęły plakaty przedstawiające Armię Czerwoną bohatersko wyzwalającą chłopów z pańskiego, polskiego jarzma. Nie ma też bohaterskiego żołnierza Armii Czerwonej dobijającego bagnetem Białego Orła z polskiego godła. Za to wszędzie podziwiać można niemieckie plakaty zachęcające młodych, silnych ukraińskich chłopców do wstąpienia w szeregi Waffen-SS. Nacjonaliści ukraińscy w ataku wojsk niemieckich na ZSRR z 22 czerwca1941 roku upatrują szansę na stworzenie upragnionej własnej państwowości. Ukraińskie grupy paramilitarne w ślad za wermachtem wkraczają na teren wschodniej Małopolski i Wołynia, tworząc ukraińską administrację, prowadząc wśród ludności agitację antypolską i antysowiecką. W niedalekim Lwowie zostaje ogłoszony Akt Odnowienia Państwa Ukraińskiego deklarujący, że: „Odrodzone Państwo Ukraińskie będzie ściśle współdziałać z Narodowo-Socjalistycznymi Wielkimi Niemcami, które pod kierunkiem Adolfa Hitlera tworzą nowy ład w Europie”.

Polska nie istnieje.

W takim oto tyglu ścierających się ideologii, karmionych wojenną nienawiścią i kłamliwą propagandą, znajduję Annę Płockier. Uciekinierkę z okupowanej i bombardowanej w 1939 roku stolicy, dobrze wychowaną panienkę z dobrego polskiego domu, z bogatej, znanej i szanowanej warszawskiej rodziny lekarskiej, wykształconą Żydówkę, komunizującą awangardową artystkę.

Od lipca 1941 roku jest ona świadkiem kolejnych straszliwych akcji, skierowanych przeciwko borysławskim Żydom. Czy myśli, że jej nie dotyczą? Pierwsze tak zwane „działanie” ukraińskich nacjonalistów, przy aprobacie Niemców, ma miejsce już na początku lata, w lipcu. Ginie wówczas około dwustu Żydów. Represje wobec ludności żydowskiej z dnia na dzień przybierają na sile. Każdy Żyd i Żydówka musi nosić żółtą opaskę z gwiazdą Dawida na lewym przedramieniu. Każdy Żyd pomiędzy szesnastym a sześćdziesiątym piątym rokiem życia musi pracować. Wszystkie żydowskie szkoły zostają zamknięte. Żydom nie wolno chodzić po chodnikach. Żydzi mają kłaniać się wszystkim napotkanym umundurowanym Niemcom. Nie mogą prowadzić własnych sklepów i interesów. Żydom nie wolno jeździć samochodem ani dorożką, ani też pociągiem. Nie wolno im mieszkać przy głównych ulicach. Nie wolno leczyć się w aryjskich szpitalach. Nie wolno żyć. Wolno będzie umierać.

W dziennej dacie śmierci Anny Płockier odkryłam pewną nieścisłość. Nieoceniony w badaniu życiorysu i spuścizny Brunona Schulza, Jerzy Ficowski w Notach i przypisach do Księgi listów napisał: „Anna wraz z narzeczonym i całą jego rodziną została zamordowana przez milicję ukraińską, działającą z ramienia niemieckich mocodawców. Ów masowy mord nastąpił 27 listopada1941 roku w lesie pod Truskawcem”.

Trudno podważać słowa takiego znawcy biografii pisarza. Jednak podczas moich poszukiwań śladów biografii Anny Płockier natknęłam się przypadkiem na inną relację, zapis w dzienniku naocznego świadka tamtych wydarzeń: „Październik. Niemcy zabrali Anię i Maćka. Wyłapali tych Żydów, którzy, jak twierdzili, wykręcali się od pracy. Pewnie nie żyją już w tej chwili. Podobno złapali też Freidenheimową. Zachowała się bardzo odważnie. Na aucie wygłosiła przeciwko Niemcom płomienną mowę”1.

Te dwie przytoczone noty są sprzeczne zarówno pod względem czasu śmierci Anny Płockier (miesiąc albo nawet półtora miesiąca różnicy), jak i narodowości jej oprawców. W pierwszej relacji mordercy to Ukraińcy, w drugiej Niemcy. Zagadkę tę zapewne mógłby rozstrzygnąć niejeden historyk i to historykom właśnie pozostawiam tę kwestię. Mnie chodzi tu o coś innego. O miesięczną nieścisłość w obu relacjach, która wzbudza zaciekawienie.

Fakt podany przez Jerzego Ficowskiego w 1975 roku został uznany za wystarczający dla biografii pisarza Brunona Schulza. Nikt też nie weryfikował tej daty, gdyż nikt nie zajmował się szczegółowo biografią Anny Płockier, po której, jak wiadomo, nie ocalało prawie nic. Korzystając z dostępu do obszerniejszej niż w latach siedemdziesiątych XX wieku bazy archiwalnej, z coraz liczniejszych publikacji, poruszam się pomiędzy urywkami wspomnień, strzępami pamięci tych, którzy przetrwali, i próbuję odnaleźć w ich historiach jakieś punkty wspólne, klucz do biografii Anny Płockier.

Autorką przytoczonego przeze mnie wspomnienia naocznego świadka tamtych zdarzeń z roku 1941 jest zaprzyjaźniona z Anną Płockier Alina. Ta młoda nauczycielka matematyki po opuszczeniu rodzinnego Lwowa postanawia zaszyć się na prowincji i zamieszkać w Borysławiu z rodziną swojego męża Stanisława Dawidowicza. W trudnych czasach sowieckiej okupacji jest częstym gościem w domu Marka Zwillicha, narzeczonego Anny Płockier. Marek inicjuje i organizuje w swoim domu i ogrodzie liczne spotkania i dyskusje zaprzyjaźnionej grupy osób. Po latach poeta Marian Jachimowicz nazwie to środowisko „borysławskim zagłębiem kulturalnym”. Alina chętnie uczestniczy w tych spotkaniach, a przy okazji robi osobiste notatki, prowadzi coś na kształt prywatnego dziennika. To w nim właśnie zachowana zostaje najświeższa, najbardziej bezpośrednia pamięć o ostatnim etapie życia Anny Płockier i Marka Zwillicha.

Czy Alina jako bezpośredni świadek tamtych wydarzeń i najbliższa Annie osoba, która odwiedza ją niemal codziennie, mogła się pomylić, notując w dzienniku „październik”? Wydaje mi się, że nie. Z kolei Jerzy Ficowski ustalił datę śmierci na 27 listopada. I również nie mógł się mylić, gdyż z opracowanych przez niego listów słanych przez Brunona Schulza z Drohobycza do Anny Płockier, mieszkającej w pobliskim Borysławiu, jasno wynika, że spotykali się jeszcze na przełomie października i listopada 1941 roku. Gdzie tkwi rozwiązanie tej, być może na pierwszy rzut oka błahej, zagadki, która jednak dotyczy ponad miesiąca z życia dwóch ważnych tu osób? Spróbuję to wyjaśnić.

Pomimo wprowadzenia godziny policyjnej oraz zakazów obejmujących ludność żydowską Bruno Schulz i Anna Płockier ślą do siebie listy i na pewno kontaktują się ze sobą między 4 października a6 listopada1941 roku.

Anna czyta jego nigdzie niepublikowany rękopis noweli Die Heimkehr, on zapoznaje się z fragmentami jej tekstów literackich. W liście z 6 listopada Schulz pisze:

„Próby, które Pani mi czytała, bardzo mi się podobały. Chciałbym, żeby Pani nabrała odwagi, rozmachu do objęcia szerszych tematów, do opracowania tą metodą większych mas Pani wewnętrznego świata. […] Nie chciałbym za nic w świecie zdeprymować Pani, ale nie mogę pozostawiać Pani w tym, co uważam za błędne. To właśnie, że polemizuję z Panią, powinno być dla Pani dowodem, jak poważnie Panią traktuję. Mam wielki respekt dla Pani umiejętności malarskiej, połączony równocześnie z poczuciem własnej niekompetencji. W kwestiach literackich arroguję sobie pewną kompetencję, którą mi Pani przecież przyznaje – zwracając się z tymi kwestiami do mnie.

Bardzo jestem ciekaw tego, co Pani napisała. Kiedy będę mógł to przeczytać? Kiedy Pani przyjedzie? Bardzo serdecznie Panią i Marka pozdrawiam. Serdeczne pozdrowienia dla Hildy i Marka S.”2

W listach i w trakcie spotkań dyskutują o nowych trendach w sztuce, wspólnie analizują twórczość Tomasza Manna i Rainera Marii Rilkego, których czytają zapewne w niemieckim oryginale. Wymieniają się swoimi autorskimi tekstami, licząc na wzajemną rzetelną krytykę, w czasie niesprzyjającym rozwiązaniom awangardowym, pod sowiecką okupacją i w warunkach wszechogarniającego socrealizmu. Treść listu Schulza do Anny zdradza nie najlepszy stan ducha zarówno nadawcy, jak i adresatki. Podejmowane przez nią próby literackie wyrażają bunt przeciwko otaczającej beznadziei: „Obawiam się mianowicie, że jest Pani na drodze opozycji, negacji, że zamiast zrobić coś samemu [sic!], obserwuje Pani, czego ten wróg-szatan nie zrobił, i że to śledzenie grzechów i błędów realizmu nie dopuszcza Pani do własnej pozytywnej produkcji. Wie Pani dobrze, że Pani twórczość cenię i wierzę w Pani możliwości i dlatego właśnie obawiam się, że Pani zastępuje własną twórczość i własną pracę – krytyką realizmu”.

Czy Anna odpisuje na powyższy list, datowany na 6 listopada 1941 roku? Tak. Na pewno jeszcze przed dziewiętnastym tego samego miesiąca, kiedy to Schulz pisze do niej po raz ostatni. Z listu Anny jasno wynika, że szykuje się ona do drogi, czeka na możliwość wyjazdu z Borysławia do Warszawy. Rozumie, że ani ona, ani jej narzeczony Marek nie są już bezpieczni. Czas uciekać. Wydaje się, że ta decyzja przychodzi nagle, podyktowana kolejnymi „działaniami” i „akcjami” ukraińskich nacjonalistów i niemieckich faszystów. Rozumie to też Bruno. Jego ostatni list do Anny jest swoistym pożegnaniem, w którym wyraża on wielki żal z powodu utraty kogoś naprawdę bliskiego pod względem duchowym.

„Droga Pani Aniu!

Dziś właśnie doświadczyłem żywych wyrzutów sumienia na myśl o moim liście do Pani, w którym zachciało mi się dogodzić mentorskim czy moralizatorskim zapędom, zamiast cieszyć się sukcesami i odkryciem bliskiej mi i drogiej osoby. Myślałem także, że pewnie wybiera się Pani do Warszawy i zabierze ze sobą wspomnienie o mnie skażone i popsute. Z listu Pani widzę, że miałem słuszność, ale zarazem poznaję, że Pani się nie gniewa, za co Pani stokrotnie dziękuję. Odjazd Pani jest dla mnie bardzo smutny. Nie umiałem wykorzystać obecności Pani, nie wyzyskałem Pani, ale sama obecność Pani tak blisko była do pewnego stopnia ostoją, czymś, o co zaczepić było można. […]

Chciałbym, by bliski nasz kontakt nie ustał przez Pani wyjazd, byśmy się wzajemnie komunikowali, często i w sposób istotny. Może być nawet, że taki kontakt na odległość stanie się dla nas produktywny i obrodzi nam rodzajem marginesowej twórczości. Przeczucie mówi mi, że się wkrótce jeszcze spotkamy i że dzieje naszej przyjaźni nie są skończone. Dopiero się zaczną obiektywnie, gdy dotychczas trzymały się w granicach prywatnych.

Czy Pani uważałaby za rzecz beznadziejną wziąć mnie w swoją naukę jako adepta malarstwa? Przeprowadzić ze mną, może przy pomocy Marka, kurs malarstwa oczyszczonego od akademickości? Ja, w zamian, podzieliłbym się z Panią moim doświadczeniem pisarskim.

Zdaje mi się teraz, że miałbym Pani dużo jeszcze do powiedzenia, niewyczerpane zasoby obchodzących nas żywo rzeczy. Teraz, kiedy Panią, potocznie mówiąc – tracę. Niech Pani mi napisze jeszcze, czy gotowa jest Pani odpowiedzieć z równym zapałem na moje propozycje, czy nasz kontakt będzie utrzymany. Oby nam dane było w spokoju i bez niespodzianek utrzymywać naszą tak ważną i istotną rozmowę. Może jeszcze Pani coś stąd napisze. W przeciwnym razie oczekuję stamtąd prędko wiadomości. Serdecznie i gorąco Panią pozdrawiam

Bruno

19 XI 1941

Jak smutno pomyśleć, że pod Mazepy 30, gdzie tyle miłego przeżyłem, już nikogo nie będzie, że to wszystko już tylko legenda. Nie wiem, dlaczego mam poczucie winy wobec siebie samego, jakbym z własnej winy coś tracił”3.

Odpowiedź  s t a m t ą d  już nie nadeszła. Czy Anna Płockier zdążyła jeszcze odpowiedzieć na ten list? Jak wiadomo z ustaleń Jerzego Ficowskiego, została zamordowana prawdopodobnie tydzień później, 27 listopada1941 roku.

Co zatem z relacją naocznego świadka, Aliny Dawidowiczowej, w której pojawia się termin październikowego aresztowania Anny i Marka? Może nie należy zastanawiać się nad prawdopodobieństwem tych relacji, ale przyjąć, że obie są prawdziwe?

Być może bieg zdarzeń jest następujący: Rzeczywiście, jak notuje Alina, w październiku jej przyjaciele Anna i Marek zostają aresztowani i wywiezieni ciężarówką w nieznanym kierunku. Skoro od listopadowej daty śmierci dzieli te wydarzenia ponad miesiąc, może jakimś cudem, niewytłumaczalnym zbiegiem okoliczności Annie i Markowi udaje się wrócić do domu i ukryć. Może wówczas, gdy właśnie otarli się o śmierć, podejmują nagłą decyzję ucieczki do stolicy. Potwierdzałby to również ton ostatniego, zupełnie innego od poprzednich, listu Schulza. Wcześniej nie wyczuwa się żalu z powodu konieczności rychłego pożegnania się, piszący raczej snują plany, udzielają sobie rad, szukają pocieszenia w rozmowach o sztuce, zapominając o represjach i tragizmie otaczającej rzeczywistości. Słowa ostatniego listu potwierdzają ostateczność decyzji Anny o wyjeździe daleko. Oczekiwanie i nadzieja Schulza „na prędką wiadomość stamtąd” nigdy się nie ziszczą. Data tego pożegnalnego listu nabierze proroczego charakteru. Dokładnie rok po jego napisaniu, 19 listopada1942 roku, Bruno Schulz zginie od kuli gestapowca na chodniku drohobyckiego getta.

*

Cofnijmy się jednak nieco w czasie i ustalmy fakty. Od wkroczenia wojsk niemieckich do Borysławia w lipcu 1941 roku aż do listopada nie wyczuwa się w korespondencji pomiędzy Płockier a Schulzem jakiejkolwiek presji, wynikającej z przygotowań do ucieczki, czy też żalu rozstania. Mimo odległości kilkunastu kilometrów, jaka dzieli Drohobycz i Borysław, dochodzi do wzajemnych, choć coraz rzadszych wizyt. Narasta terror i strach, lecz mimo to znajomi starają się żyć własnym życiem wewnętrznym i dzielić się nim z innymi. Środowisko artystyczne, które tworzą Anna i Marek Zwillich, daje poczucie bezpieczeństwa. W grupie osób podobnie czujących i myślących na pewno łatwiej przetrwać trudne chwile. Przez tych kilka miesięcy od lipca do października nikt nie myśli o opuszczeniu Borysławia. Być może dopiero październikowe aresztowanie, które notuje Alina Dawidowiczowa, uruchamia lawinę strachu przed niepewną przyszłością i paniczną potrzebę ucieczki daleko stąd.

Jeżeli przyjmiemy, że obie relacje, Ficowskiego i Dawidowiczowej, są prawdopodobne, pojawia się kolejne pytanie: Jak udaje się uwolnić Annę i Marka z październikowego aresztowania?

Wygląda na to, że musi za tym stać ktoś jeszcze, ktoś, kto może pomóc, chce interweniować i rzeczywiście to robi. Kto spośród najbardziej zaufanych przyjaciół ma takie możliwości? Warto w tym miejscu przyjrzeć się uczestnikom coniedzielnych spotkań kulturalnych organizowanych w domu Marka Zwillicha. Są wśród nich: kierownik biblioteki Marek Holzman-Singer, prywatnie fotograf. Poeta i erudyta Artur Rzeczyca. Bibliotekarka z pisarskimi ambicjami Laura Würzberg. Poeta Juliusz Wit. Pracownik czytelni, a także poeta Marian Jachimowicz. Bruno Schulz. Kto jeszcze należy do kręgu najbliższych? Kto z przyjaciół ma wystarczającą determinację, w miarę bezpieczną pozycję, by pomóc? Trudno o rzetelną odpowiedź. Warto jednak pokusić się o próbę rekonstrukcji tamtych zdarzeń. Zakładam więc, że za uwolnieniem Anny i Marka stoi ktoś wpływowy, sprytny i odważny. Kiedy rozglądam się po najbliższych im osobach, wczytuję się we wspomnienia ocalałych, śledzę linijki listów, wyłania się z nich jeszcze jedna interesująca postać. To tajemnicza przyjaciółka Anny, stale wspominana i pozdrawiana przez Schulza:

„Może Pani może mi przywieźć Die Heimkehr. Proszę pozdrowić Przyjaciółkę ode mnie.

13 VI 1941”4.

„Droga Pani Aniu!

[…] Wielką przyjemność sprawiła mi Przyjaciółka Pani krótkimi odwiedzinami.

Bruno Schulz

23 IX 1941”5.

„Bardzo serdecznie Panią i Marka pozdrawiam. Serdeczne pozdrowienia dla Hildy i Marka S.

Bruno Schulz

6 XI 1941”6.

Z listów wyłania się postać kobiety o imieniu Hilda. Jak czytam z post scriptum, pomimo represji i zakazów obowiązujących Żydów, jesienią 1941 roku Hilda swobodnie porusza się pomiędzy miastami. Składa krótkie wizyty przyjaciołom z Drohobycza, zapewne po to, by podtrzymać kontakt i wesprzeć ich duchowo. To ona przekazuje Schulzowi informację o literackich ambicjach Ani i zostaje poproszona o przeczytanie jego niemieckojęzycznego opowiadania Die Heimkehr. Dla Brunona Schulza młoda kobieta wykształcona w Berlinie, biegle czytająca w języku niemieckim, jest czytelniczką idealną.

Intuicja podsuwa mi myśl, że to właśnie Hilda Berger jest poszukiwaną przeze mnie osobą, która była w stanie pomóc Annie i Markowi. Rozpoczęłam zatem dalsze poszukiwania i oto, co ustaliłam.

HILDA BERGER

Pojawia się w Borysławiu mniej więcej w tym samym czasie, co Anna Płockier, czyli na początku wojny, prawdopodobnie we wrześniu 1939 roku. Pochodzi z Berlina. Zamienia metropolię na małe prowincjonalne miasteczko przemysłowe. Dla młodej, aktywnej kobiety z wielkiego miasta miejsce, w którym się znajduje, to koniec świata.

To tu, na stacji Borysław-Tustanowice, kończy się szlak trakcyjny kolei, a dalej można iść już tylko pieszo. Co ją tu przywiodło? Dlaczego niemiecka Żydówka wybiera miejsce na obrzeżach Polski okupowanej przez władze sowieckie?

Wyjaśnieniem jest na pewno fakt, że w tym czasie ogromna większość niemieckich Żydów zostaje pozbawiona praw i majątków, a następnie deportowana z Rzeszy na jej wschodnią granicę z biletem w jedną stronę. Sytuacja Żydów w kraju owładniętym hitlerowskim fanatyzmem, od kilku lat stale się pogarsza. W sierpniu 1938 roku każdy Niemiec pochodzenia żydowskiego, który nie ma żydowskiego imienia, zmuszony jest dodać do swojego imienia w wypadku kobiety imię Sara, w wypadku mężczyzny – Izrael. Norymberskie ustawy rasowe odbierają niemieckim Żydom wolność obywatelską nawet w wyborze imion. We wrześniu 1938 roku zakazuje się lekarzom Żydom leczyć nie-Żydów, a żydowscy prawnicy zostają pozbawieni licencji i tracą, podobnie jak nauczyciele, prawo wykonywania zawodu. W październiku każdy Żyd otrzymuje w paszporcie stempel z dużą literą J, będącą skrótem od niemieckiego słowa Jude, Żyd. W listopadzie żydowskie dzieci tracą prawo uczęszczania do niemieckich szkół. Z miesiąca na miesiąc dochodzi do eskalacji drastycznych zakazów i nakazów. W końcu w nocy z 9 na 10 listopada Joseph Goebbels wydaje rozkaz przeprowadzenia pogromu na wielką skalę. W ciągu jednej nocy, nazwanej później „nocą kryształową”, naziści bezczeszczą żydowskie cmentarze i synagogi, niszczą i palą ponad siedem tysięcy sklepów, aresztują trzydzieści tysięcy Żydów, osadzają ich w więzieniach i wysyłają do nowo utworzonych obozów koncentracyjnych. Pośród więźniów politycznych III Rzeszy znajduje się jedyny brat Hildy, Hans Berger. Ją samą spotyka podobny los. Za antyhitlerowską działalność polityczną jest kilkakrotnie aresztowana i więziona. W końcu zostaje zwolniona, ale pod warunkiem opuszczenia Niemiec.

Miejsce ukrycia wybiera daleko od Berlina, w Borysławiu. Jednym z punktów zaczepienia jest jej przyjaciółka i rówieśniczka Ania. Całkiem możliwe, że miejsce schronienia wskazuje Hildzie ojciec Anny, Leon Płockier, który od 1924 roku działa w Międzynarodowej Organizacji Pomocy Rewolucjonistom – MOPR. Jest lekarzem tej organizacji, bezpłatnie leczy lewicowych aktywistów i wspiera ich materialnie. Hilda jako lewicowa rewolucjonistka z ciężarem więziennych doświadczeń na pewno takiej pomocy potrzebuje. Jej berliński dom zostaje zarekwirowany, a rodzina deportowana. Po wyjściu z więzienia musi ukryć się przed nazistami. Wydaje się, że powinna korzystać z pomocy MOPR-u.

Po raz pierwszy za działalność komunistyczną i opozycyjną zostaje aresztowana wraz z bratem Hansem w 1936 roku. Rodzeństwo od dzieciństwa zdradza skłonność do buntu i walki o sprawiedliwość społeczną. Jako żydowscy emigranci z Polski stają w opozycji do nastrojów społeczno–politycznych w swojej niemieckiej szkole. Już wówczas rodzeństwo: Hilda, Rose i Hans wstępuje do młodzieżowej organizacji syjonistycznej, by później zamienić ją na komunistyczną organizację młodzieżową o charakterze trockistowskim, tworząc jednocześnie ruch opozycyjny do niemieckiej narodowej socjaldemokracji. Urodzeni w Polsce, w dzieciństwie emigrują z rodzicami do Berlina w poszukiwaniu lepszych warunków życia. Ojciec Nathan Berger wraz z żoną Sarą i czwórką dzieci: Hildą, Reginą, Rose i Hansem osiedlają się w dzielnicy Kreuzberg. Sześcioosobowa rodzina mieszka w domu przy ulicy Mariannenstrasse 34, w którym znajduje się także zakład krawiecki ojca. Jakie są jego preferencje polityczne jako żydowskiego emigranta i rzemieślnika z Polski, nie wiadomo. Czy rewolucyjne poglądy jego dzieci wyniosły z domu, czy raczej są one wynikiem młodzieńczego buntu przeciw rodzicom, tego nie wiem. Pewne jest to, że Hildę, Hansa i Reginę kilkakrotnie aresztuje i torturuje gestapo. Hans nigdy nie wychodzi z niewoli. Po sześciu latach więzienia trafia do obozu w Auschwitz, gdzie dzień po swoich dwudziestych siódmych urodzinach, 18 lutego1943 roku, zostaje zamordowany.

Spacerując pewnego razu po barwnej, multikulturowej dzielnicy Berlina, Kreuzberg, na Mariannenstrasse 34 natknęłam się niespodziewanie na ołowianą tablicę o takiej treści:

Hier wohnte

Hans Berger

jg 1916

deportiert Auschwitz

???

Hans Berger znany jest dzisiaj jako jeden z niewielu obywateli niemieckich, którzy nie zawahali się stanąć w opozycji do hitlerowskich władz i okupili to największą ofiarą.

Siostra Hildy, Rose, na czas okupacji znajduje schronienie we Francji. Hilda zaś po kilkakrotnych aresztowaniach zostaje w końcu zwolniona z więzienia z nakazem natychmiastowego opuszczenia kraju. Reszta rodziny Bergerów zostaje wydalona z Niemiec, dzieląc los większości niemieckich Żydów w roku 1938.

I tak po tych wszystkich tragicznych wydarzeniach Hilda zjawia się w Borysławiu w 1939 roku. Znajduje tu grono serdecznych przyjaciół i przychylnych jej osób. Jest przyjaciółką Ani i tak jak Alina Dawidowiczowa, często bywa w domu Marka Zwillicha, artysty, dzielącego z nią lewicujące poglądy i popierającego działalność konspiracyjną. Okupacja sowiecka Borysławia nie stwarza dla nich zagrożenia życia. Pracują, organizują spotkania artystycznej bohemy, tworzą. Jednak wraz z nastaniem okupacji niemieckiej w 1941 roku sytuacja drastycznie się zmienia. Żydów z Borysławia obowiązują teraz te same zasady co Żydów w całej III Rzeszy. Marek traci posadę nauczyciela rysunków w szkole, Ania nie pracuje. Za to Hilda, jako osoba niemieckojęzyczna, podejmuje pracę w przedsiębiorstwie Karpathen Oil AG, które podobnie jak inne niemieckie spółki przejmuje zwierzchnictwo nad przemysłem w tak zwanej drohobycko-borysławsko-tustanowickiej Pensylwanii.

Firma zatrudnia ponad dziesięć tysięcy robotników przymusowych i kontroluje produkcję naftową całego Zagłębia Drohobycko-Borysławskiego. Dyrektorem handlowym przedsiębiorstwa zostaje Austriak Berthold Beitz. Wychowana i wyedukowana w Berlinie Hilda jest jego osobistą sekretarką. Jako jedna z niewielu otrzymuje„nietykalność”, czyli status ważnego pracownika dla Rzeszy Niemieckiej. To tłumaczy fakt, że pomimo zakazów nakładanych na ludność żydowską może ona swobodnie poruszać się w celach zawodowych pomiędzy Borysławiem i Drohobyczem, składając przy okazji krótkie wizyty przyjaciołom, w tym schorowanemu i przygnębionemu Schulzowi. Od najmłodszych lat wychowana w organizacjach konspiracyjnych, zna metody działania, wie, jak unikać kłopotów. Staje się emisariuszem dobrych i złych wiadomości.

To ona może pomóc ratować życie Annie i Markowi podczas październikowego aresztowania. Może skorzystać z pomocy i interwencji swojego szefa Bertholda Beitza, osoby niesłychanie wpływowej. Dopiero po wojnie okaże się, że w trakcie swojej „służby dla III Rzeszy” w Borysławiu Berthold Beitz uratuje życie dwustu pięćdziesięciu osobom. Zostanie uhonorowany tytułem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Z dniem, gdy obejmuje posadę w Karpathen Oil, otacza się grupą zaufanych osób, do których z pewnością należy Hilda Berger. Berthold Beitz znany jest z tego, że zjawia się podczas tak zwanych „akcji” na stacji kolejowej i żąda uwolnienia swoich pracowników przeznaczonych do transportu do obozów koncentracyjnych.

Może ocalić najbliższych przyjaciół Hildy podczas październikowego aresztowania. Za drugim razem szczęścia niestety im zabraknie. Oboje Anna i Marek zginą anonimowo i zostaną zakopani w masowym grobie. Ich ciał nikt nie odprowadzi w żałobnym kondukcie na miejsce spoczynku. Choć, jak wspomni po latach ich bliski przyjaciel, poeta Marian Jachimowicz, „Wszystkimi ulicami ciągnęły trumny ku cmentarzom. Makabryczny humor nazwał je tramwajem borysławskim”7.

Hilda Berger ocaleje z Shoah, chroniona przez swojego pracodawcę Bertholda Beitza. Przetrwa wszystkie kolejne borysławskie „akcje”, aż do tej ostatniej, w której pojedzie transportem do obozu w Płaszowie na terenie Krakowa, gdzie władzę nad ciałami i duszami sprawować będzie wyjątkowo perfidny Amon Goeth. Tu Hilda, niemiecka Żydówka, choć wydaje się to nieprawdopodobne, otrzyma pracę w fabryce naczyń emaliowanych Oskara Schindlera na stanowisku sekretarki. Jednej z wielu, ale przywilej ten należy się głównie polskim nieżydowskim więźniarkom płaszowskiego obozu. Potem, kiedy obóz będzie likwidowany, wpisze siebie i kilka bliskich osób na jego listę, ratując im i sobie życie. Po latach milczenia wspomni: „Zdałam sobie sprawę, że to był lepszy transport, Brünnlitz. Dawał szansę na przeżycie bardziej niż inne transporty. Dlatego wpisałam siebie i kilku znajomych na tę listę transportową”8. Na żółtej, poniszczonej kartce, kalce maszynopisu z 18 kwietnia1945 roku, na siódmej pozycji od góry, w długim szeregu kilkuset pozycji, obok numeru 76 207 widnieje wpis „Berger Hilde, urodzona 13.6.1914, maszynistka”.

To prawdziwa historia, utrwalona w świadomości współczesnych dzięki holywoodzkiej produkcji Stevena Spielberga Lista Schindlera. Hilda Berger przetrwała najgorsze, ocalała z Holokaustu i wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych, gdzie założyła rodzinę i dożyła sędziwego wieku. Umarła w 2011 roku, mając dziewięćdziesiąt siedem lat. Dwa lata po jej śmierci ukazała się w Niemczech książka Reinharda Hessego pod tytułem Ich schrieb mich selbst auf Schindlers Liste. Die Geschichte von Hilde und Rose Berger (Wpisałam się na listę Schindlera. Historia Hildy i Rose Berger), w której autor przedstawił sylwetki młodych, odważnych nastolatek, ich zaangażowanie w antynazistowski ruch oporu w latach największego terroru w Berlinie.

I tak z kilku linijek tekstu, z pozdrowień w post scriptum w listach Brunona Schulza pisanych do Anny Płockier, wyłania się postać tajemniczej Hildy z niezwykłą historią ocalenia. Przyjaciółki Anny Płockier i towarzyszki radosnych chwil spędzonych w Borysławiu.

*

Pamięć o tamtych biednych, ale szczęśliwych i bezpiecznych latach, o borysławsko-drohobyckiej bohemie artystycznej trwa nie tylko dzięki listom do Ani, ale też we wspomnieniach poety Mariana Jachimowicza. To jemu zawdzięczamy ocalenie nielicznych pamiątek po zamordowanych przyjaciołach. Znalazł je w opuszczonym domu Marka Zwillicha. Te rzeczy, które uznał za najcenniejsze, zabrał ze sobą, a wśród nich listy Schulza do Ani, jej szkice, obrazy Marka, zdjęcia i notatki. Naprawdę niewiele. W tym jednak ciekawa fotografia: są na niej cztery osoby. Dwie kobiety i dwóch mężczyzn. Troje z nich siedzi na pasiastym kocu, rozłożonym na zielonej trawie. Trawa na pewno jest zielona, bo to lato w pełni. W tle wybujała ogrodowa sceneria. Za nimi rząd niemal metrowych, mięsistych i strzelistych agaw, nieoczywistych w tej strefie klimatycznej. Za drzewami majaczy jasny dom, obok fragment drewnianego płotu. Cała czwórka znajduje się w głębi ogrodu, z dala od ulicy. Cisza i spokój. Na rozkładanym plażowym leżaku, tuż za kobietami, siedzi mężczyzna. Szara marynarka, jasna rozpięta koszula z nonszalancko wyłożonym na zewnątrz kołnierzykiem. Mężczyzna z lekkim uśmiechem wpatruje się w obiektyw. Podobnie jak obie siedzące przed nim panie. Wszyscy troje są w wyśmienitych nastrojach i dobrze się bawią. Drugi mężczyzna, czwarta osoba z towarzystwa, jest bardziej powściągliwy. Biała koszula, pod szyją ciemny krawat w małe kwadratowe wzorki, spodnie uprasowane w kant. Mężczyzna zerka w bok. Jest jakby nieobecny albo ciekawy innych bieżących, bardziej interesujących wydarzeń. To Bruno Schulz. Za nim roześmiana, ładnie ubrana Laura Würzberg. Jasna bluzeczka z delikatną aksamitką pod szyją, w pasie przewiązana ciemnym, wąskim paseczkiem, czarna spódnica. Obok Anna Płockier w zjawiskowej białej sukience w groszki, starannie wykończonej lamówkami, małe rozcięcie nad kolanem i szeroki pas w talii. Do tego zgrabne, jasne buciki na obcasie, jak do flamenco. Wszyscy ubrani elegancko, na niedzielę. Za Anną, na leżaku Marian Jachimowicz. Małe spotkanie towarzyskie na pasiastym kocyku w ogrodzie? Bruno i Laura przyjechali w odwiedziny? Może właśnie dołączyli do rozbawionego towarzystwa i Bruno nie może się odnaleźć w nowej konwencji. Anna, z dziwnie poważną, udawaną miną, w lewej ręce prezentuje drewnianego ptaszka, mały etniczny gadżet, cichego bohatera tej fotografii. Laura jest rozbawiona. Marian zdradza aprobatę, Bruno zerka w inną stronę. Co oni tu porabiają w ten ciepły, letni dzień? O czym rozmawiają, o czym plotkują? Pomiędzy Laurą i Brunonem na kocu leży mała damska lornetka teatralna. Do kogo należy? I co tu robi ten niepozorny sprzęt szpiegowski?

Zdjęcie to jest wspomnieniem słynnych niedzielnych spotkań artystów, pamiątką szczęśliwych chwil w domu Zwillichów przy ulicy Mazepy 30, wcześniej Szczorosa30 i Mościckiego 30. To jedyny zachowany wizerunek panny Laury Würzberg.

LAURA WÜRZBERG

To bardzo młoda, dobrze zapowiadająca się drohobycka pisarka. W dniu gdy pozuje z Anną, Brunonem i Marianem do niedzielnego zdjęcia, ma już za sobą pierwsze próby pisarskie i wydrukowane opowiadania w prasie. Jej promotorem jest Bruno, który ceni jej talent i jako uznany polski pisarz próbuje pomagać. Czwartego września 1938 roku tak pisze do Karola Kuryluka, redaktora lwowskich „Sygnałów”, o swojej dwudziestopięcioletniej przyjaciółce:

„Pozwalam sobie przesłać Panu fragment prozy napisany przez młodą osobę, który wydaje mi się godny uwagi i nawet czymś więcej niż piękną zapowiedzią. Widzę w tej pracy nieprzeciętne walory. Przedkładam go Panu do łaskawej oceny i cieszyłbym się bardzo, gdyby go Pan mógł zamieścić. Byłoby to dla młodej autorki bardzo wielką podnietą i zobowiązaniem do poważnej pracy.

W każdym razie proszę o Pańską opinię oraz o zachowanie rękopisu”9.

Laura Würzberg debiutuje zamieszczonym w prasie opowiadaniem Pożar, w którym opisuje własne wspomnienia pożaru borysławskiego szybu naftowego, którego świadkiem była w dzieciństwie. Młoda, życzliwa, chętna do pomocy i – wnioskuję z ogrodowej fotografii – bardzo radosna. Przez kilka lat, od przynajmniej 1938 do 1942 roku, towarzyszy Schulzowi czy to w długich spacerach do przyjaciół w Borysławiu, czy odwiedzając go w rodzinnym Drohobyczu. Laura obecna jest w wielu listach, w pozdrowieniach dla adresatów Schulza i tych kierowanych do niego. Są sobie bliscy i nierozłączni, choć nie prowadzą ze sobą korespondencji. To Laura, a nie Anna Płockier mogłaby zyskać miano ostatniej miłości, muzy i kobiety Schulza, gdyby jakieś listy od niej się zachowały, ale przecież one po prostu nigdy nie powstały. Relacja z Laurą musi być bliższa niż z Anną. Po pierwsze mają ze sobą kontakt niemal codziennie, po drugie on zwraca się do niej po imieniu, podczas gdy do zaręczonej ze Zwillichem Pani Ani do końca odnosi się z dystansem.

W liście Schulza do Mariana Jachimowicza czytamy: „Często o Panu z Laurą mówimy i wybieramy się, ażeby Pana odwiedzić. Ciekawiśmy, jak Pan się ma, czy Pan zdrów i Pańska rodzina. Pani Laura też jest w bardzo złym położeniu i nędznie wegetuje. Trzeba by i dla niej coś zrobić”10.

Laura pracuje jako bibliotekarka w drohobyckiej wypożyczalni książek Alfa. Tu prawdopodobnie poznaje Schulza i się z nim zaprzyjaźnia. Na pewno znajomość z uznanym i starszym o dwadzieścia cztery lata pisarzem imponuje młodej debiutantce. Dla niego ta znajomość również jest korzystna. Widują się często. Laura wnosi radość i powiew młodości w schorowane i depresyjne życie czterdziestolatka.

Niestety niewiele udało mi się ustalić na temat dalszej drogi literackiej i losów panny Laury Würzberg. Tak jak Anna Płockier, jest jedną z tych wielu zapomnianych młodych, budzących się talentów, którym nie dane było się rozwinąć. Na stronach Yad Vashem odnalazłam skąpą informację, coś w rodzaju elektronicznego testamentu. Widnieje tam adnotacja, że w 1942 roku pracowała jeszcze jako pomoc aptekarska w drohobyckim getcie. Wkrótce potem zginęła jak cała żydowska społeczność Drohobycza. Dokładnej daty ani okoliczności jej śmierci nie sposób ustalić.

Jedno zdjęcie, z rzędem egzotycznych agaw w tle, potwierdza jej istnienie. Spośród czterech fotografowanych w ogrodzie osób przeżyje tylko jedna, poeta Marian Jachimowicz, który wspomni przyjaciół w innym czasie i innym miejscu:

„Kilkadziesiąt kroków z mego mieszkania i już się było u nich. Po drugiej stronie ulicy dom z zieloną werandą za zmurszałymi sztachetami. Wkomponowany w dwa przyjazne sady: jeden od ulicy częstował wiśniami, drugi w głębi przyklękał pod ciężarem grusz i jabłoni. A dalej pola, gdzieniegdzie domki, wreszcie lasy i góry.

Tu, po miękko poddających się schodach wchodziliśmy wszyscy do wnętrza zawieszonego unistycznymi kompozycjami Maćka i umiłowanymi przez niego prymitywami dziecięcych malowanek. Tu zażywaliśmy ciepła przyjaźni, entuzjazmu dla sztuki i rozbłysków świadomości w pasjonujących nas sprawach. Stąd schodziliśmy w sad, w dalszy ciąg rozmowy, by odpocząć na trawie i nacieszyć się obłokami”11.

Ogród okalający dom malarza Marka Zwillicha jest bezpieczną przystanią dla wielu wrażliwych, artystycznych dusz. Bywa tu często z mężem wspominana już wcześniej Alina Dawidowiczowa:

„Chodzimy do Fleisherów. Na pozór nic się tam nie zmieniło. W ogrodzie rosną truskawki i Ania leżąc na leżaku czyta książkę. Jednak jest tu bardzo smutno.

Ania jest zaledwie parę lat ode mnie starsza, a jednak jak dojrzała, jak zrównoważona w porównaniu ze mną. Rysy jej twarzy przypominają mi Marię Pawlikowską, którą znałam jako dziecko. Jej stroje są dla mnie szczytem dobrego smaku. Ania nie ma rzeczy modnych. Jej płaszcze, jej kapelusze, jej kostiumy – wszystko to przypomina epokę Renoira. Nie ma w tych strojach jednak żadnego dziwactwa. Dla kogoś niewrażliwego są to zwykłe kapelusze, zwykłe sukienki i płaszcze. Trzeba mieć dużo dobrego smaku, żeby zrozumieć sens tych przedmiotów. Różowo–seledynowa wstążka spływająca z letniego kapelusza nie jest na pewno wyjęta z paczki z rupieciami. Celowo tak właśnie wyhaftowano ją z rysunku Ani w drogim warszawskim magazynie. Żaden ze zgniłych kolorów jej sukni nie jest przypadkowy, podobnie jak nie jest przypadkowe staroświeckie upięcie jej kasztanowatych włosów”12.

Fleisherowie – tak mówi się tu na Anię i Marka, zwanego też Maćkiem. Fleisher to nazwisko jego ojca. W ogrodzie Fleisherów w ciągu kilku lat, najpierw podczas akademickich wakacji, później w trakcie okupacji radzieckiej i hitlerowskiej, spotykają się ci z bliska, którzy zaglądają tu niemal codziennie, jak Alina Dawidowicz, Hilda Berger, Marek Holzman-Singer czy Marian Jachimowicz, mieszkający trzy numery dalej na ulicy Mościckiego 33. Ci z daleka – Juliusz Wit, Bruno Schulz, Laura Würzberg z Drohobycza i Artur Rzeczyca z Truskawca, przyjeżdżają tu co tydzień, na niedzielę. Pojawiają się czasem przyjaciele z Krakowa, w tym najbliższy przyjaciel Maćka, Tadeusz Kantor, a z Warszawy rzeźbiarz, scenograf i poeta Henryk Wiciński.

MAREK ZWILLICH – MACIEK FLEISHER

W eseju Borysław – Zagłębie Poetyckie Marian Jachimowicz wspomina:

„Wyrocznią był dla nas Maciek. Tak subtelnego odbiorcy i inspiratora już nie znajdziemy. Ten człowiek kochał się w ludziach, ale nie można go było zmylić jakimś zakrętasem. Sztuka dla niego była najczystszym źródłem, skąd się czerpało wiedzę o człowieku”.

Spotykają się w okresie wakacji, kiedy Maciek wraca do rodzinnego miasta ze studiów, najpierw w Krakowie, potem w Warszawie. Dowiaduje się od przyjaciela z ławy szkolnej o literackich ambicjach Jachimowicza i pragnie go poznać. Podczas pierwszego spotkania skazany na prowincję poeta zazdrości Maćkowi fascynujących opowieści o ciekawych, związanych ze sztuką ludziach mających wspólne cele. Ze zdziwieniem słucha Maćkowych „wybuchów marksistowskich rac, oświetlających nędznych i skulonych indywidualistów». «– Niech nikt się nie waży – mówił – uprawiać sztukę dla swoich osobistych celów, zatruwać pesymizmem ludzi o jasnych twarzach»”13.

Maciek studiuje wówczas na Wydziale Malarstwa krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, na jednym roku z przyszłą narzeczoną, Anną Płockier. Jest żywo zaangażowany w ruchy studenckie o podłożu komunistycznym, zafascynowany nową ideą rewolucyjną, postępem oraz socjalistyczną myślą traktującą wszystkich na równi. Należy między innymi do Grupy Krakowskiej, skupiającej wielu utalentowanych młodych artystów i awangardowych poetów. Wśród członków grupy są między innymi Maria Jarema, Jonasz Stern, Henryk Wiciński, Tadeusz Kantor, Erna Rosenstein i Anna Płockier. Dla Mariana Jachimowicza, przebywającego na borysławskiej prowincji, spotkanie z Maćkiem jest rodzajem objawienia, rewolucji w odbieraniu twórczości własnej i innych:

„Maciek mnie odmienił.

Zaczął od tego, że wszystko, co mi się w malarstwie podobało, nazywał bohomazami. Uświęcone wielkości skręcały się w ogniu jego słów jak podpalona wełna i topniały […]. Sypnął za to nazwiskami, które zakręciły mi się w głowie kolorowymi znakami zapytania”14.

Maciek prosi Jachimowicza o pokazanie mu swoich wierszy: „Słuchał i czytał z uwagą. Potraktował życzliwie. Przyznał, że są lepsze, niż się spodziewał. Pocieszył: «Właśnie to, że się Pan tak martwi, świadczy o możliwości rozwoju. Nie wyobraża Pan sobie, z jakimi bzdurami ludzie się reklamują»”15.

Spotykają się wielokrotnie i zaprzyjaźniają. Już nazajutrz po wygłoszeniu opinii przez Marka na temat twórczości Jachimowicza, ten tworzy dla niego wiersz z dedykacją, zatytułowany Biały uśmiech. Tym trafnym posunięciem „uwodzi sobie przyjaciela i tak zaczynają krążyć razem”. Wierszy dedykowanych przyjacielowi będzie więcej. Między innymi ten napisany na maszynie trzynastego sierpnia 1939 roku, na kartce wydartej z zeszytu, podpisany starannie czarnym długopisem „Kochanemu Przyjacielowi Markowi Zwillichowi Marian Jachimowicz”:

Bufory czerwieni

grożące gwiazdy

Niebo od wieczoru wyższe

Wiatr od pociągu dalszy

Ludzie jak stacje samotne

Wieją rąk chorągiewki

W czerwony mrok

lecące na oślep pauzy.16

Maciek w podziękowaniu przed wyjazdem na Akademię daje mu do przeczytania coś bardzo osobistego. Są to Pieśni Bilitislegendarnej uczennicy Safony, napisane przez Pierre’a Louys’a i przełożone przez Leopolda Staffa. Ten zbiór erotyków ofiarowała Maćkowi koleżanka ze studiów – Anna. Wkrótce sam Jachimowicz nawiąże z nią kontakt listowny. „Pożyczył mi Pieśni Bilitis, zadedykowane mu kilkoma słowami z tekstu, dużym, jakby dziecinnym pismem, zamkniętym imieniem Anna”17. Dedykację czyta Jachimowicz przy Maćku. Rozumie wagę nowego uczucia pomiędzy Maćkiem a koleżanką z roku. „Nieznani sobie osobiście, poznaliśmy się z najlepszej strony. Ta «niematerialna», jak określiła, znajomość – bardzo zbliżała”18.

Z ocalałych listów i wspomnień wyłania się obraz Anny jako osoby życzliwej, przejętej losem poety skazanego na prowincjonalną egzystencję.Wspólnie z Maćkiem bezinteresownie podejmują próby wypromowania poezji Jachimowicza, starszego od niej o niemal całą dekadę. Przekazuje je młodym, awangardowym poetom. Jeden z nich to satyryk, autor piosenek do kabaretów i szopek politycznych, a także felietonista – Świętopełk Karpiński, współpracujący z „Cyrulikiem Warszawskim” i „Szpilkami”. Drugi to poeta z kręgu Czechowicza, Józef Łobodowski – ostatni romantyk, tułacz, buntownik i skandalista swoich czasów.

Płockier pisze do Jachimowicza w lutym 1939 roku:

„Drogi Panie

przed paru dniami dałam Pańskie wiersze do przeczytania dwóm młodym poetom: Świętopełkowi Karpińskiemu i jeszcze jednemu, którego nazwiska nie pamiętam. Według relacji mojej koleżanki, która przy ocenie tych wierszy była (osobiście nie znam tych panów, więc prosiłam ją o pośrednictwo), orzekli «co następuje» (przepraszam za ten urzędowy ton, ale chcę być ścisła, bo sądzę, że Panu na tym zależy):

Że musiał Pan dużo czytać, co odbiło się w wierszach brakiem bezpośredniości, a raczej czerpaniem ze wzorów niż z siebie. Tyczy to treści. Co do strony formalnej, to orzekli, że jest nadspodziewanie dobra. Że po prostu formie nic nie można zarzucić. Jeśli chodzi o ten wiersz «z wełną liter», to orzekli, że można mu stawiać zarzuty z poetyckiego punktu widzenia, ale że zbudowany jest i przeprowadzony nadzwyczaj konsekwentnie. Jeden z nich, ten którego nazwiska nie pamiętam, a który musi być subtelnym człowiekiem, wyczuł, że Pan musiał mieć (i może ma) życie samotne i trudne i zastanowiło go to, że Pan pisze pomimo trudności i braku kontaktu z życiem artystycznym. Obaj bardzo prosili, aby Pan nadesłał jeszcze swoje wiersze i w ogóle odnieśli się do tego bardzo poważnie. Niech więc Pan pomyśli jeszcze. Bardzo możliwe, że uda nam się pokazać je Tuwimowi. Co do drukowania, to postaramy się o to niezależnie od tych opinii, które może będą Panu podnietą, bo jak już mówiłam, odniesiono się do Pana wierszy poważnie i życzliwie. Czekamy listu i wierszy. Co u Pana słychać? Może się na wiosnę wybierzemy do Borysławia.

Serdecznie pozdrawiam.

Anna”19.

Płockier pisze w liczbie mnogiej. Zapewne ma więc na myśli działania podejmowane wspólnie z Maćkiem. Ten, odkąd mieszka w Warszawie, współpracuje jako grafik z tygodnikiem społeczno-literackim „Pion” i innymi redakcjami. Wydana w 1938 roku powieść Czerwona rzeka, napisana przez brytyjskiego dziennikarza Philipa Gibbsa, świadczy o takiej współpracy. Z polecenia samego autora książkę tłumaczy związana z redakcją komunistycznego „Robotnika” Bolesława Koppelówna, która wskazuje na Maćka jako autora grafiki do okładki książki. Powstaje projekt unistyczny i prosty, oszczędny w formie, ale bogaty w przekazie, biało-czerwona okładka z czarną typografią. Czasopismo „Pion” publikuje teksty Józefa Czechowicza, Czesława Miłosza, Józefa Łobodowskiego, Melchiora Wańkowicza, Józefa Wittlina, Artura Sandauera, Ewy Szelburg-Zarębiny, Jalu Kurka, Stanisława Piętaka i Artura Rzeczycy, w przyszłości uczestnika borysławskich spotkań.

Maciek, także przejęty losem Jachimowicza, pisze do niego z Warszawy:

„Drogi panie Marianie,

Pozwoli Pan, że dorzucę moje trzy grosze z relacji z ekspertyzy Pana wierszy, gdyż obawiam się, że Pan może źle zrozumieć. […] Sądzę, że to, co powiedział Karpiński i Łobodowski (to jest ten drugi, którego nazwiska Ania zapomniała), jest doskonałą oceną Pana wierszy, gdyż forma okazała się doceniona. Co u Pana? Czy ma Pan teraz trochę pracy? Niech Pan napisze o wszystkim szczegółowo!

Serdecznie pozdrawiam Panią Czesię i Pana

Maciej Zw.”20.

Jachimowicz na pewno odpowiada na listy swoich młodszych przyjaciół, choć tego, co pisze, niestety nie wiem. Przytoczę jednak słowa Anny, z drugiego ocalałego listu, pisanego do poety z Borysławia:

„Warszawa, marzec1939

Miły Panie Marianie

porządkowałam swoje papiery i znalazłam paczkę pańskich wierszy – nigdy mi się nie wydały tak piękne. Siedziałam długo pomiędzy porozrzucanymi kartkami i byłam do głębi wzruszona. Miły, drogi Panie – zawdzięczam Panu piękną godzinę. To nie frazes: gdyby o mojej sztuce ktoś tak powiedział, byłabym szczęśliwa. Zazdroszczę Panu daru tak pięknego notowania każdego drgnienia duszy. Chciałabym tworzyć gdzieś, gdzie jest pięknie i cicho. Tępo życia w dużym mieście ogromnie mnie rozprasza. Pisał mi Marek, że często byliście razem i że dobrze Wam było ze sobą. Ja za to czułam się bardzo samotna podczas nieobecności Maćka.

Pisałam do Pana Schulza – odpowiedział mi pięknym i smutnym listem. Gdybym mogła mu ofiarować trochę swego zdrowia i sił, zrobiłabym to z radością.

U mnie niewiele nowego – nie jestem z siebie pod żadnym względem zadowolona. Chciałabym się na nowo «zbudować według własnego projektu»…

Miły Panie, proszę do mnie pisać zawsze, kiedy będzie Pan miał ochotę. Listy Pana są mi bardzo miłe. Czeka Pana teraz piękna wiosna borysławska – moja będzie nędzniejsza ale oczekuję jej z utęsknieniem.

Serdecznie Pana i rodzinę

pozdrawiam, Ania Płockier”21.

Słowa tego nigdy wcześniej niepublikowanego listu są dla mnie ważne nie tylko ze względu na wzajemny podziw i wsparcie, jakimi obdarowują siebie te dwie twórcze osobowości. Przynoszą one też nowe informacje uzupełniające do biografii Brunona Schulza. Okazuje się, że znajomość z Anną Płockier możemy datować na wakacje 1938 roku (a nawet wcześniej), kiedy Anna odwiedza Maćka w Borysławiu. Już na początku 1939 roku koresponduje z Schulzem, a listy wędrują drogą pocztową pomiędzy Drohobyczem a Warszawą. Zebrane przez Jerzego Ficowskiego Listy Brunona Schulza, adresowane do Anny Płockier i zamieszczone w Księdze listów, zostały napisane pomiędzy lipcem 1940 a listopadem 1941 roku i dotyczą okresu borysławskiego w życiorysie Anny. Zatem znajomość Schulza z awangardowymi malarzami unistami z Warszawy zaczęła się o dwa lata wcześniej, niż było wiadomo do tej pory.

W liście pojawia się osoba o imieniu Marek, nie jest to ukochany Anny, którego zaraz w kolejnym zdaniu nazywa Maćkiem. Chodzi tu o mieszkającego w Borysławiu Marka Singera-Holzmana. To młodszy o cztery lata od Ani i Maćka chłopak zafascynowany literaturą, teatrem i fotografią. Za sprawą nieprzychylnych okoliczności zamknięty w prowincjonalnej wypożyczalni książek. Ale nawet tu można odnaleźć osoby o podobnych pasjach. Marek zaprzyjaźnia się z Marianem Jachimowiczem, wielbicielem gór i wycieczek traperskich. Zachowały się ich wspólne fotografie. Stoją na nich pośród szybów borysławskich rafinerii. We wspomnieniach Jachimowicza o Marku Singerze można przeczytać:

„Gdzieś w styczniu dopiero zacząłem pracować w bibliotece miejskiej, dzięki staraniom Maćka. Miałem dziewiętnastoletniego kierownika Marka S. Bardzo zdolnego, zatopionego po uszy w literaturze i marzeniu o teatrze. […]

Gdy «szychta» po wydawaniu książek «poczytnych» pięciu tysiącom abonentów stawała się uciążliwa jak wydawanie cegieł, wymknął się z kolegą […] do «Adrii» i tam przy napoczętych kieliszkach wyznali sobie najskrytsze łzy. To nie słowa. Płakali. Bezsilni wobec losu, który nie dał im zaznać rozkoszy… pisania”22.

Artystyczna przystań w domu Maćka Zwillicha, z którym mieszka Anna Płockier, działa od września 1939 do listopada 1941 roku. Tu wraz z przyjaciółmi Anna może zapomnieć o „bezsilności wobec losu”. Tu odbywają się oryginalne wieczorne spotkania przy winie, po głodnych, przeżytych czasem tylko na zupie, smutnych i banalnych dniach. Wino za okupacji radzieckiej jest wyjątkowo tanie. Sprowadzane z Mołdawii przez świeżo przyłączoną do Związku Radzieckiego Besarabię. W tych wieczorach w męskim gronie zakrapianych winem uczestniczy Anna Płockier, ale to głównie Marek Holzman rozbawia wszystkich swoim talentem aktorskim, recytując pastisze znanych dzieł literackich, w tym Historii Jakubowych Tomasza Manna:

„Raz, po zamknięciu biblioteki, wieczorem, gdy Maciek przyniósł butelkę wina, słyszałem («oglądałem») tak wspaniałą recytację Sokratesa tańczącego, że nie wyobrażam sobie, by ktoś potrafił go w tym doścignąć. Stał z kieliszkiem w ręku, a nogi poszły same w pląs… Recytacje swoje czuł czasem potrzebą wykrzyczenia się. Pamiętam, jak Schulz, człowiek lubiący ciszę, zląkł się, gdy Marek na prośbę moją i Rzeczycy zaczął swoje larum przy wierszu Świrszczyńskiej Kobiety przy studni. Schulz drgnął, zbladł i miną pełną dezaprobaty speszył Marka zupełnie. […]

Maciek nie pił nigdy więcej niż lampkę wina. Cedził je ze swoim smakoszostwem i cytował Wicińskiego: «Siadajcie, siadajcie, przyjaciele». Rzeczyca pił chciwie i z pośpiechem, potem bladł i wychodził. Marek też często odchorowywał, był za delikatny. Kazio najwyżej dwa kieliszki. Ja powoli i chętnie”.

ARTUR RZECZYCA

Nadszedł czas, aby poświęcić kilka stron innemu uczestnikowi borysławskich spotkań – Arturowi Rzeczycy. We wspomnieniach Mariana Jachimowicza czytam:

„Gnębiony brakami, sprzedałem pewnego dnia dziesięć tomów Słowackiego. Jak było z 200 rubli nie wydać na butelkę wina, aby się odwdzięczyć za stałe poczęstunki przyjaciół? Ale miałem wyrzuty sumienia. Powiedziałem:

– No, Słowacki obróciłby się w grobie, gdyby wiedział, że za jego poezje pijemy. – Na to Rzeczyca: – Czemu? Byłby zadowolony, że koledzy jego piją i weselą się dzięki niemu”23.

Artur Rzeczyca to poeta z „kręgu Czechowicza”, erudyta i źródło anegdot o warszawskim półświatku artystycznym. Do Borysławia przyjeżdża z Truskawca, w którym zatrzymał się po ucieczce z Warszawy we wrześniu 1939 roku. Mieszka w pensjonacie prowadzonym przez ciotkę, której szczerze nienawidzi, zresztą z wzajemnością, i wykorzystuje każdą wolną chwilę, by się od niej oddalić. Jak wspomina Jachimowicz: „[…] ciotka z Truskawca – z którą się nienawidzili do tego stopnia, że w ogóle przestali ze sobą rozmawiać, choć… podawała mu śniadanie do łóżka”24. Rzeczyca gładko dołącza do zgranej już borysławskiej kompanii. Ma do zaoferowania wiele interesujących i pikantnych historyjek z życia warszawskich pisarzy i poetów. Zapewne ma też mnóstwo wspólnych znajomych z Maćkiem Zwillichem i Anną Płockier, jak choćby wspomnianego wcześniej Świętopełka Karpińskiego czy Józefa Łobodowskiego. Sam Rzeczyca odznacza się niełatwym charakterem, budzi tu na prowincji, wśród swoich nowych przyjaciół, ironiczną sympatię. Szczególną nić porozumienia nawiązuje z Brunonem Schulzem, który odwiedza go dość często w Truskawcu, uwielbiają swoje towarzystwo. Bruno zazwyczaj wynajmuje pokój w pięknej, modernistycznej willi rodziny Proszowskich, zbudowanej w 1936 roku, a zaprojektowanej przez Jerzego Stachiewicza. Na przedwojennej widokówce z Truskawca, na której uwieczniono tę nowoczesną i prostą budowlę, widać wystylizowany typograficznie napis „Aida”, umieszczony na fasadzie budynku. Forma napisu jak z awangardowego czasopisma tamtych lat. Kółko, kreska, kreska, kółko, kreska, kółko, kreska. Grube, twarde linie liter, wyraźne i rytmiczne, wpasowujące się w idee rewolucyjne awangardowej sztuki lat trzydziestych.

Wracam jednak z tej dygresji do równie awangardowego Artura Rzeczycy, który pojawia się w różnych środowiskach literackich, po czym znika bez śladu. Nie pozostawia potomnym żadnej fotografii, żadnej biografii, żadnego tomu poezji, jedynie kilka rozrzuconych krótkich wierszy w przedwojennych czasopismach. Za to dla sobie współczesnych jest Rzeczyca fantastycznym kompanem do zabawy i snucia niekończących się rozmów.

W pięknej scenerii uzdrowiskowej, w ogrodach, wśród egzotycznych palm spotyka się więc Bruno Schulz z Arturem Rzeczycą. Rozmawiają o poezji, literaturze i sztuce. Czasem odwiedza ich Anna Płockier:

„Droga Pani Aniu!

Jestem od wczoraj w Truskawcu, mieszkam w „Aidzie” i spędzam długie godziny z panem Arturem na rozmowach, które mi się niekiedy wydają istotne. Pogoda i pejzaż sprzyjają nam. Raz wędrowaliśmy wczesnym jesiennym wieczorem przez park w deszczu […]. Tęsknimy za Panią, która by związała nasze poszukiwania, stała się zarodkiem syntezy. Prosimy, niech Pani pojawi się któregoś dnia w luce parku – lekka wędrownica wkraczająca z gajów Borysławia w aleje Truskawca. Czy Pani dotrzyma przyrzeczenia? Serdecznie pozdrawiam

Bruno Schulz

do których to życzeń najintegralniej się przyłączam oczekując Pani

artur rzeczyca

7 X 1940”25.

Anna przyjmuje zaproszenie i odwiedza obu panów w Truskawcu, jednak z korespondencji dowiaduję się, że wizyta pozostawia jakieś rozczarowanie, niedopowiedzenie, niesmak, o którym wspomina w kolejnym liście Schulz:

„[…] Niepokoi mnie także, że Pani okazywała ostatnio jakieś rozczarowanie i niechęć. Ale mam nadzieję, że to przeszło. Mieszkam w pensji „Aida” […]. Oczekuję Pani z utęsknieniem i pozdrawiam serdecznie

Bruno Schulz

10 X 1940”26.

Cóż może być przyczyną owego rozczarowania i niechęci? Czy niewybredne anegdoty pana Artura, czy może niestosowność w zachowaniu pana Brunona? Sytuacja jest intrygująca. Niechętna postawa Anny wobec przyjaciół – to raczej mało prawdopodobne. Anna znana jest z życzliwości i serdecznego usposobienia. Zastanawia mnie to i skłania do dalszych poszukiwań, które mogłyby rzucić trochę światła na osobowość Artura Rzeczycy. Skąd pochodzi i kim jest ten warszawski erudyta? Jak funkcjonuje w środowisku artystycznym stolicy i dlaczego znajduje się w kręgu bohemy artystycznej Borysławia? Oczywiście trudny czas wojny wiele tłumaczy, może podobnie jak Ania i Maciek wybiera prowincję ze względów bezpieczeństwa. Z przypisów Jerzego Ficowskiego do Księgi listów wiadomo niewiele: „Artur Rzeczyca, właściwie Buchsbaum vel Buxbaum, (1910–1942) – poeta z kręgu Czechowicza, schwytany przez hitlerowców podczas próby ucieczki przez granicę węgierską i zamordowany w Drohobyczu”27.

Tylko tyle. I aż tyle!

„Poeta z kręgu Czechowicza” – te słowa dają mi impuls do kolejnych poszukiwań. Józef Czechowicz jest już wówczas twórcą uznanym i rozpoznawalnym, wszechstronnie uzdolnionym, awangardowym i trochę skandalizującym. Dla wielu młodych poetów, przybywających do stolicy, jest niedoścignionym w aktywności twórczej mistrzem, opiekunem adeptów, wprowadzającym ich w życie cyganerii poetyckiej. Takim przybyszem z dalekiej prowincji jest młodziutki Artur Rzeczyca. Urodzony w Stryju, wychowany w Przemyślu przez matkę, Helenę z Neusteinów, i ojca, Michała Buksbauma. Źródłem tej informacji jest centralna baza danych, znajdująca się na stronie internetowej Yad Vashem, dotycząca ofiar Holokaustu. Widnieje tam zapis: „Nazwisko: Buksbaum, Imię: Artur, Płeć: męska, Wiek: 32, Data urodzenia: 11/03/1910, Osoba wpisująca: Horn Elżbieta, Relacja z ofiarą: brat”.

To wszystko, co udało mi się ustalić na temat rodziny i pochodzenia Artura. Ma zatem młodszą o jedenaście lat siostrę Elżbietę. Jedyną ocalałą z rodziny Buksbaumów. Po wojnie będzie znaną polską historyczką, a jej mąż Maurycy obejmie posadę dyrektora Żydowskiego Instytutu Historycznego w Warszawie.

Nie widziałam żadnej fotografii przedstawiającej Artura Rzeczycę, mogę go sobie jedynie wyobrazić na podstawie opisów bliskich mu osób, w tym nieocenionego Mariana Jachimowicza: „Maciek nazywał go «Francuzikiem». Drobniutki, w jasnogranatowym, prawie niebieskim garniturze. W kapelusiku z wgiętym amfiteatralnie denkiem. W czarno obramowanych okularach. Z pierścienistą, dosyć długą na karczku fryzurą, z ładnymi, ale już nadpsutymi ząbkami. Główką zawsze przytakiwał własnym słowom. […] Poza tym, że był literatem, odznaczał się potężnym snobizmem. Uważał, że każdy wielki artysta powinien być trochę zboczeńcem. Tyle anegdot z życia pisarzy, tyle intymnej wiedzy (ktoś z nas się wyraził: «zna literaturę przez dziurkę od klucza») przywiózł z Warszawy”28.

Zanim Artur Rzeczyca pojawia się w Borysławiu, długo bawi w stolicy. Jest tam już w połowie lat trzydziestych XX wieku. Pomocą młodemu, dobrze zapowiadającemu się poecie służy uznany już wówczas Józef Czechowicz, tak jak wielu innym, pomaga mu w codziennych prozaicznych sytuacjach. Użycza mu na przykład swojego mieszkania w Warszawie. Adres Dobra 9 jest przystanią dla poetów przybywających z daleka. „Wspólny pokój” staje się tyglem przekonań, w którym ścierają się różne ideologie, toczą burzliwe dyskusje, wykluwają nowe idee. O „wspólnym pokoju” krążą legendy i nieprawdopodobne plotki. Mieszkają tu i tworzą między innymi: Józef Łobodowski, Stanisław Piętak oraz Henryk Domiński. To tutaj Józef Czechowicz z Czesławem Miłoszem planują wydanie nowego pisma literackiego „Zmowa”. Tu właśnie znajduje przystań dwudziestokilkuletni chłopak z prowincji, Artur Rzeczyca. Po latach opisze go Józef Łobodowski, ten sam, który na prośbę Anny i Maćka wyraził pozytywną opinię o twórczości Mariana Jachimowicza:

„Niewiele później po Mrozowskim objawił się Artur Rzeczyca. Kiedy go poznałem, byłem pod lekkim gazem i zacząłem wypytywać, czy pochodzi z Białorusi (skojarzyło mi się z miasteczkiem Rzeczyca w Homelszczyźnie). Aż Domiński krzyknął: «Nie męcz Buksbauma! Abramek pochodzi ze świętej Galilei. Jaka tam Białoruś!» W wielu wspomnieniach «zaczarowany Arturek» nabrał eterycznych cech jegomościa nie z tego świata. «Myślę, że zbrodniarz hitlerowski, który go zabił, zabił dziecko». «Miły, delikatnie i cicho mówiący jakąś ultrastaranną, literaturoznawczą mową…» «Z okrągłą, rumianą buzią, układny, w granatowym ubranku…» «Mały, chudziutki Żyd w okularach… Lubiliśmy go bardzo, mimo że był często uciążliwy…»

«Dziecko» – może, ale chyba krewne psotnego Dyzia. Żył przez te pięć warszawskich lat, aż do wojny, jak ten ptak niebieski, nie orząc, nie siejąc. Bo jednak, zarabiając z rzadka jakieś iluzoryczne sumy, potrafił obijać się po Warszawie przez tyle czasu i był jak te automatyczne zabawki, zachwalane przez ulicznych sprzedawców: «Nie je, nie pije, a chodzi i żyje!» Nigdy nie mogłem zorientować się, czy siedzi w nim fenomenalny megaloman, czy wyrachowany kanciarz. Może jedno i drugie, w dziwacznej, niekontrolowanej przez samego właściciela proporcji. Zestawiał siebie z Joyce’em, przekładał, zresztą nieźle, Ungarettiego, pisał nijakie, pozbawione indywidualności wiersze, które sam określał jako genialne. Czasem to i owo mu się udawało. Niewątpliwie był zakochany w poezji. Może w innych okolicznościach byłby z niego niezły krytyk. W mojej pamięci pozostał jako bezbronny wróbel, trzepocący skrzydłami na pograniczu nędzy i megalomanii. A wiersze? Więc oto taki utwór:

«Światło śpiewa: – Przyjdź Królestwo Twoje!» Koniec.

Ktoś usiłował go przekonywać, że owszem, zdanie ładne, mogłoby stać się punktem wyjścia do poematu albo zakończeniem, ale Arturek z miłym uśmiechem wyższości zapewniał, że w tych pięciu słowach zawarta jest cała metafizyka poetycka. Gorzej było, gdy pisał: «Wyprowadź swe serce na spacer», albo wypełniał butelkę «pianiem koguta». Niepoprawny Domiński obiecywał z poważną miną, że kupi mu na imieniny obrożę i kaganiec («żeby, jak wyprowadzisz serce na spacer, hycel nie złapał»). Aż za układny i słodko-grzeczny w stosunku do pisarzy ustabilizowanych i wpływowych, Rzeczyca umiał zachować się opryskliwie i niechętnie wobec początkujących, takich jak on sam, traktując ich z pogardliwą wyższością. Nie znał umiaru przy – już nie wypraszaniu – wymuszaniu pożyczek, jeśli znalazł się w sytuacji wyjątkowo ciężkiej. Normalnie działał według dobrze opracowanego rozdzielnika; zasada polegała na tym, żeby nie zwracać się do tych samych osób za często: tego można zaatakować raz na dwa tygodnie, tamtego – raz na miesiąc. Jednych oceniał na złoty–dwa, innych na piątkę, albo nawet na dychę. Wyżej aspiracje Rzeczycy sięgały bardzo rzadko i trzeba przyznać, że węch na możliwości pożyczkowe miał mocno wyczulony. Ale niejednokrotnie najlepiej opracowane plany i rachuby brały w łeb. […] Nie wydał żadnego zbioru, pozostało po nim kilkanaście wierszy, rozrzuconych po czasopismach. Źle pokierowana inteligencja, estetyczny szczebiot, wieczne koczowanie na marginesach życia, dumnie podkreślana deklasacja ze świadomego wyboru, snobistyczne zgrywanie się na homoseksualizm, chociaż nie miał w tym kierunku żadnych predylekcji”29.

„Dostawcą wesołości” i „niepoważnym człowiekiem” nazywa Rzeczycę Marian Jachimowicz w swoich wspomnieniach literackich. Istotnie, trudno było brać Artura na poważnie. Innym pomagano, wierząc w ich świetlaną przyszłość, Arturowi – chyba tylko z litości.

Opis Łobodowskiego pozwala mi wyobrazić sobie atmosferę, jaką tworzy wokół siebie „dostawca wesołości – Arturek”. Ze swoim usposobieniem i dowcipami może działać odprężająco na nowych przyjaciół. W szczególności na depresyjnego i hipochondrycznego Brunona Schulza, który do truskawieckich wód jeździ w celu poratowania schorowanego ciała. Teraz może też ukoić zmarniałego ducha. Schulz jest zachwycony nowym kolegą, jego recytacjami, poezjami, znajomością kilku języków, umiejętnością przekładu wierszy z języka tureckiego.

Taki oto duet: czterdziestoośmioletni bezbronny wobec życia Bruno i trzydziestoletni Arturek, „krewny psotnego Dyzia” z powieści Stefana Żeromskiego. Obydwaj proszą w liście do Anny: „Prosimy, niech Pani pojawi się któregoś dnia w luce parku – lekka wędrownica wkraczająca z gajów Borysławia w aleje Truskawca. Czy Pani dotrzyma przyrzeczenia?”.

Potrzebują obecności młodziutkiej koleżanki, by mogła zsyntetyzować ich myśli. Czy jest wystarczająco kompetentna, oczytana i inteligentna, by móc sprostać wielkiemu erudycie, Arturowi Rzeczycy? Wiele wskazuje na to, że tak. Choć znana jest z ogromnej empatii, to jednak potrafi atakować z całym swoim kobiecym wdziękiem.

*

Do grona bliskich przyjaciół Anny Płockier i Maćka Zwillicha związanych z czasami borysławskiej bohemy należy również Henryk Wiciński. Podobnie jak Tadeusz Kantor, jest bliskim przyjacielem Maćka ze studiów na Wydziale Malarstwa Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Razem działają artystycznie w studenckiej Grupie Krakowskiej. Obydwaj odwiedzają Maćka w Borysławiu podczas wakacyjnych przerw. Jachimowicz zapamiętuje taką wizytę, a w szczególności osobę Tadeusza Kantora. Pamięta go jako wysokiego, szczupłego, młodego chłopaka, który razem z Maćkiem zakasując rękawy koszuli, kopie łopatą rów pod instalację gazową w ogrodzie. Wspaniały obrazek – przyszły demiurg teatru w roli pomocnika fizycznego. Wyobrażam sobie, jak koledzy artyści dobrze się przy tym bawili. Może snuli plany wspólnych działań teatralnych, wystaw i plenerów. Marzeniem Maćka jest stworzenie tu, na prowincji, domu dla artystów, miejsca do pracy twórczej i odpoczynku. Planuje zorganizować wspólnotę artystyczną i trzeba przyznać, że przez tych kilka lat nawet mu się to udaje. Po wojnie chce wrócić do Warszawy i wydawać pismo artystyczno-literackie, ale jego najgłębsze idée fixe to przede wszystkim stworzenie teatru. Swoimi pomysłami dzieli się z najbliższym przyjacielem Tadeuszem Kantorem, wspólnikiem studenckich wystaw i amatorskich sztuk teatralnych.

Zachował się list Kantora do Zwillicha, pisany w Krakowie w maju 1939 roku:

„Do Sekretariatu wystawy

Dziękuję za zaproszenie młodego, początkującego, nieznanego etc. Dokładnej ilości eksponatów nie mogę oznaczyć – to zależy, zdaje mi się, od planu organizacji wystawy – zresztą dostosuję się do przeciętnej liczby prac dostarczanych przez członków wystawy.

Przesyłam pozdrowienia

Tadeusz Kantor”,

a teraz:

„Kochany Marku!

Dziękuję Ci bardzo za pamięć o niepamiętającym. Nie wiem, czy ten list zastanie Cię w Warszawie – ale mam nadzieję, że kiedyś tam dostanie się w Twoje ręce – nie mogłem w żaden sposób znaleźć ostatnio czasu do napisania listu – kończyłem prace w naszej czcigodnej akademii – potem urządzałem wystawę swoich makiet, a w końcu zaprzęgnięto mnie do robienia kostiumów na widowisko, które odbyło się na murach koło Floriańskiej bramy […].

Chciałbym się z Tobą kiedy zobaczyć – oglądnąć Twoje kompozycje – w ogóle Twoją twórczość – czy pracujesz w teatrze – jakie masz plany, projekty – kiedy zrealizujemy swój Teatr. Teatr, w którym każda forma będzie miała swoją doskonałą nierealną czystość, w którym forma złączy się z muzyką w swoim ruchu i harmonii – chciałbym bardzo w jakikolwiek sposób z Tobą się porozumieć – tyle mam Ci do powiedzenia – szkoda, że nie pracujemy razem, ale mam wielką wiarę, że swoje projekty zrealizujemy, że zbudujemy nowy teatr – sądzę, że Ty masz taką samą wiarę – mam zamiar opracować przez te miesiące Romea i Julię. Napisz, nad czem pracowałeś i pracujesz i w jaki sposób – naturalnie, o ile będziesz miał ku temu ochotę. […]

Żegnam Cię i ściskam

Tadek

Serdeczne pozdrowienia dla Ani – napiszcie

Adres mój

Kraków, ul. Kazimierza Wielkiego 103 m. 8”30.

W liście dochodzi do głosu tęsknota spowodowana brakiem przyjaciela, który zamienia krakowską akademię i tutejszych przyjaciół na warszawską cyganerię. Wynika z niego, że potrzeba tworzenia nowego, wspólnego teatru jest dla nich obu niesłychanie ważna. List jest odpowiedzią na zaproszenie do wzięcia udziału w zorganizowanej przez Marka Zwillicha ogólnopolskiej wystawy artystów modernistów w warszawskim Instytucie Propagandy Sztuki. Inicjatorami przedsięwzięcia, oprócz Zwillicha, są także: Andrzej Pronaszko, Henryk Stażewski oraz wspomniany już wcześniej Henryk Wiciński.

Z Henrykiem Wicińskim związana jest pewna historia, która pokazuje Maćka jako filantropa i człowieka o wielkim sercu. Znają się jeszcze z Krakowa. Anna i Maciek są studentami pierwszego roku Wydziału Malarstwa, on jest ich nieco starszym kolegą, rzeźbiarzem. Niestety za działalność polityczną zostaje usunięty z akademii, na chwilę przed uzyskaniem dyplomu. Wiciński to działacz, postępowiec, komunista i członek zakazanej organizacji KPP. W 1932 roku wraz z Marią Jaremą, koleżanką z pracowni rzeźby profesora Xawerego Dunikowskiego, zakłada ugrupowanie artystyczne, skupiające studentów ASP o