Strona główna » Obyczajowe i romanse » Kobold: Niepotrzebna czułość. O wodzie; Niepotrzebni ludzie. O ogniu

Kobold: Niepotrzebna czułość. O wodzie; Niepotrzebni ludzie. O ogniu

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-953940-1-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Kobold: Niepotrzebna czułość. O wodzie; Niepotrzebni ludzie. O ogniu

Wstrząsająca powieść o sile i słabości, o destrukcyjnym uczuciu i nieustającej opresji, przede wszystkim zaś o złu, które rodzi się niepostrzeżenie, by potem prędko rozrosnąć się do monstrualnych rozmiarów. Uosobieniem tego demonicznego pierwiastka jest tytułowy bohater, Michael Kobold – charyzmatyczny mężczyzna ogarnięty osobliwą obsesją na punkcie wody. Tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej Kobold poznaje siedemnastoletnią Hellę, piękną, ambitną dziewczynę z dobrej żydowskiej rodziny. Hella, przekonana, że małżeństwo z Koboldem uratowało ją od obozu, staje się zupełnie zależna od męża, a tym samym skazuje się na życie w strachu, bólu i poniżeniu. Jedyną drogą ucieczki są słowa w dziwnym języku, spisywane na opakowaniach po mące i cukrze… Kobold Radki Denemarkovej składa się z dwóch komplementarnych wobec siebie części, nawiązujących tytułami do dwóch żywiołów. To czytelnik decyduje, która z nich wprowadzi go w przedstawione w powieści historie: tę małą, rodzinną, i tę wielką, europejską. Za pomocą subtelnych, a przy tym niezwykle oddziałujących obrazów i metafor Radka Denemarková pokazuje, że obie historie są właściwie historiami przemocy.

Polecane książki

Urodzili się jeszcze w PRL, dorastali w III RP, na rynek pracy wchodzili już  w XXI w. Słyszeli, że mają liczyć tylko na siebie – czy takie doświadczenia to walor, czy obciążenie? Trzej ostatni papieże jednym głosem mówią o pilnej pot...
Najnowsza książka profesora Michaela Walzera, jednego z najwybitniejszych amerykańskich filozofów polityki, jest wykładem na temat problemów, jakie stoją przed współczesną lewicą w niezwykle skomplikowanym współczesnym świecie. Autor szeroko formułuje pojęcie lewicy – zalicza do niej przede wszystki...
  ZFŚS 2018. Komentarz zawiera praktyczne objaśnienia do każdego artykułu ustawy o zakładowym funduszu świadczeń socjalnych. Są one poparte przykładami, wzorami dokumentów, stanowiskami urzędowymi i orzecznictwem sądowym. W przystępny sposób, a zarazem szczegółowo omówiono ważne dla pracodawców obow...
Książka podejmuje niezwykle ważną problematykę ryzyka gospodarczego i jego wpływu na funkcjonowanie przedsiębiorstwa. Łączy w sobie zalety podręcznika zwierającego szczegółową analizę problematyki ryzyka i poradnika pokazującego praktyczny sposób analizy ryzyka gospodarczego, odwołując się do idei z...
Zuzu mieszka w Namibii w domu zbudowanym z gliny. Opowie wam jak wygląda życie na pustyni. Dowiecie się, czy zajmowanie się kozami i krowami jest łatwe, jak zrobić specjalny krem, który barwi skórę na czerwono i chroni przed słońcem. Dlaczego chociaż jest chłopakiem nosi na głowie warkoczyki i jak m...
Komplet przepisów obowiązujących w zakresie VAT (stan prawny na 1 stycznia 2015 r.) Zawiera: Ujednolicony tekst ustawy o VAT (z wyróżnionymi w tekście zmianami wprowadzonymi od 1 stycznia 2015 r.) Komplet rozporządzeń wykonawczych do ustawy o VAT Komentarz do zmian w ustawie o VAT wprowadzonych 1...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Radka Denemarková

Olga Czernikow

Tłumaczka i redaktorka. Przełożyła m.in. powieści Jana Balabána (Zapytaj taty, Którędy szedł anioł), Vladimíra Binara (Pianka od Chińczyka), Terezy Boučkovej (Rok Koguta), Radki Denemarkovej (Pieniądze od Hiltera, Przyczynek do historii radości) i Vladimíra Macury (Guwernantka, z Michałem Kunikiem). Mieszka we Wrocławiu.

O wodzie

Ester i Honzie.

Dziewczynie, której na mocy urzędowego zakazu z dnia 29 lipca 1941 roku zabroniono zbliżać się do Wełtawy na odcinku między dwoma praskimi mostami: Kolejowym i Hlávki. (14 sierpnia 1941 roku dziewczyna podeszła do brzegu. Ktoś na nią doniósł. Dziewczynę rozstrzelano. Prażanie zażywali w tym czasie kąpieli w rzece).

Evie A., która razem ze swoimi braćmi przetrwała najgorsze i która potrafi żyć w zgodzie z rzeczywistością.

KOBOLD (niem.) – złośliwy duszek, chochlik, karzeł, krasnal pilnujący podziemnych skarbów; przen. gnom, kreatura, monstrum.

W początkach mego uwięzienia najcięższe było […] to, że miałem myśli wolnego człowieka. […] Ale to trwało zaledwie kilka miesięcy. Potem miałem już tylko myśli więźnia[1].

ALBERT CAMUS

Czego boją się ludzie? Rzetelnego zdania sprawy ze stanu świadomości swoich czasów. Czyny, których dopuszczamy się wobec najbliższych, przewyższają wyrafinowaniem najokrutniejsze metody stosowane podczas wszystkich wojen światowych. Pokój jest wojną. Wojna jest kontynuacją pokoju.

[1] A. Camus, Obcy, tłum. M. Zenowicz, Warszawa 1985, s. 49

Uciec nie jest łatwo. To potrzask. Dzieci nie dosięgają do zamka w drzwiach kuchennych: matka i ojciec kazali go zamontować wysoko nad ich głowami.

Człowiek tęskni za więzieniem, do którego został wtrącony.

Człowiek kocha więzienie, z którego został wypuszczony.

Na świat przysłał ją Kobold.

Nie tylko ona kocha Kobolda.

Jestem inna niż reszta ludzi, powiedziała. Zupełnie inna. Nie istnieje skala, którą można by zmierzyć miłość albo ból. Moja choroba nazywa się Kobold. Nie ma na nią lekarstwa.

Dzień jak z obrazka. Życie jak z obrazka.

Woda utopiona w piasku.

Czarującemu Michaelowi władze miasta oficjalnie zakazały wstępu na Kamienny Most.

– O co wam chodzi? Ratowałem biedne, chore rzeźby, ja jeden się o nie troszczyłem! Tymi rękami je sklejałem! Nie widzicie, że się rozpadają? Lada moment zostanie z nich kupa gruzu, nic więcej! Przecież tutaj jak nie wiatr, to deszcz, a jak nie deszcz, to brudne łapska ludzi. Ja nie będę na to patrzył i wy też nie powinniście. Rany boskie, nie możecie zbudować nad mostem zadaszenia? Nie możecie dosztukować rzeźbom parasolek? Zróbcie coś wreszcie, do cholery!!!

Michael kocha zimne, pewne siebie posągi, rozstawione po obu stronach mostu. Wszystko, co lubi, ochrania własnym ciałem, zapachem własnego ciała. Lituje się nad przedmiotami. Są takie bezbronne, takie kruche. Według Michaela coś, co nie ma ciekłej postaci, jest z góry skazane na zniszczenie.

Tylko to, co płynne, może być wieczne.

Michael zdejmuje przepoconą koszulę. Rozkłada ją na cierpiącej umywalce. Białą porcelanę szpecą ciemne pęknięcia: pozostawione w odpływie czarne wężyki włosów niebezpiecznie wżerają się w gładką powierzchnię. Michael odczekuje kilka sekund. Chwyta koszulę i przerzuca ją przez wezgłowie zardzewiałego łóżka, na którym sypia, odkąd pamięta. Skrupulatnie odlicza minuty uzdrawiającego czasu. Tą samą koszulą poleruje stół. A po chwili użycza jej krzesłu: wygładza wilgotny materiał na oparciu, wyrównuje palcami kołnierzyk i obciąga rękawy. Znoszoną koszulę z żółtymi plamami potu przykrywa w nocy świeżą, odprasowaną. Pod umywalką piętrzy się kopczyk brudnych rzeczy, osłaniany przez nietknięty, czyściutki materiał.

Michael pielęgnuje przedmioty, które pragnie ocalić przed powolnym rozkładem i niszczeniem. W dzieciństwie robił to potajemnie. Ale i tak zawsze ktoś mu przeszkadzał. Nieproszeni goście – żywi ludzie, obojętni na piękno i cierpienie rzeczy. Przestępowali z nogi na nogę i czekali, aż dziwak Michael się ubierze. Aż przestanie się wydurniać.

A więc zakazano mu wstępu na Kamienny Most. Na ścianach wież mostowych, wznoszących się u obu końców potężnej kamiennej konstrukcji, wiszą portrety Michaela. Nieostre, ziarniste powiększenia fotografii z gazet. Namokłe od deszczu i śniegu. Podarte na strzępy przez lodowaty marcowy wiatr. „Zawiadamia się, iż człowiek ten nie ma prawa przebywać na moście, gdyż stanowi dlań poważne zagrożenie, nadto zaś może być niebezpiecznym dla przechodniów. Ktokolwiek zobaczy mężczyznę w pobliżu rzeźb, niechaj poinformuje o tem żandarmerię. Przewidziana wysoka nagroda pieniężna! Rysopis: włosy czarne, oczy niebieskie, wzrost dwa metry, znaki szczególne…” Pod portretami mnożą się przyklejone niedbale prostokąty: nabazgrane w pośpiechu petycje, bełkotliwe pogróżki, histeryczne apele bigotek i bigotów, którzy domagają się skazania Michaela na śmierć przez utopienie. Oko za oko, ząb za ząb, ciało za ciało. W imię miłości bliźniego. Zimny podmuch odrywa fragment artykułu z liberalnego „Prager Tagblatt”. Zadrukowany papier powiewa w dziobie mewy, bezgłośnie i daremnie apelując: „Jak to możliwe, że dziś, kiedyśmy tak śmiało wkroczyli w wiek dwudziesty, upokarza się żywego człowieka z powodu kamiennych posągów? Jak to możliwe?”. Mewa przez kilka minut krąży nad rzeką, by wreszcie przysiąść na opustoszałym brzegu. Święta mewa.

W nocy ku jednej z wież mostowych skrada się niespokojny cień: ciało zakutane w długi, ciepły szal. Matka Michaela ściąga największy spośród rozmazanych wizerunków, a potem, już w domu, umieszcza go na szerokiej tacy i suszy nad piecem wraz z kawałkami jabłek. Odcina zwilgłe skraje portretu, wygładza papierowe zmarszczki. Fotografię, przeszkloną i oprawioną w ciężką drewnianą ramę z rzeźbionymi dębowymi liśćmi, wiesza później w pokoju na honorowym miejscu. Michael. Jej syn. Bohater, który zamyka listę męczenników strzegących mostu. Matce Michaela nie przyjdzie do głowy, że jej syn może być łajdakiem. Matki nie dopuszczają do siebie podobnych myśli.

– Taki dobry chłopak – mówi. – Taki dobry chłopak!

W wigilijne popołudnie dobry chłopak Michael maszeruje wzdłuż rzeki. Na plecach niesie wypchaną poszwę w niebieskie pasy: skórę zdartą z puchowej pierzyny, dla pewności mocno ściągniętą sznurem. Gdy dociera do mostu, dwukrotnie odmierza krokami jego półkilometrową odległość. Tam i z powrotem. Sumiennie spogląda w oczy każdej z trzydziestu rzeźb, omija tylko trzydziestą pierwszą, niewidoczną dla nikogo. Pod nosem mruczy słowa dziecięcej wyliczanki. Koniec ostatniego wersu oznacza też koniec marszowej przechadzki. Michael przystaje. Rozwiązuje pękaty tłumoczek. Wyławia z niego obszerne, różnokolorowe ubrania – jak magik, kiedy wyciąga z kapelusza rekwizyty do przedstawienia. Każdą ze sztuk odzieży starannie wyrównuje na murku.

Wskakuje na kamienną balustradę.

Opatula wybraną rzeźbę.

Zakłada Janowi Nepomucenowi ciężkie, grube futro. Obdarowuje przyjaciela – biedaczek musi straszliwie marznąć w tej paskudnej mżawce. Prawda, jeszcze głowa: Michael pośpiesznie nakrywa nimb mokrym kapeluszem. Tymczasem niebo bezustannie przesiewa śnieżną mąkę, którą następnie wiatr gorliwie rozdmuchuje na wszystkie strony. Michael, oślepiony wirującymi drobinkami, bezskutecznie stara się naciągnąć wąskie, sztywne rękawy na piaskowcowe ramiona. Odzywa się chrzęst. Ręka trzaska, łamie się w nadgarstku.

Michael zamiera.

W popłochu obejmuje świętego i szepcze mu coś do ucha. Kaja się, przeprasza, zaklina. Gładzi Nepomucena po ramieniu, pogruchotanym i uwięzionym w futrzastej rurze. Z trudem utrzymując równowagę, przywiera potężnym ciałem do okrycia na kamiennej sylwetce i rozpaczliwie błaga o wybaczenie. Na próżno. Posąg jest zmęczony, posąg się poddaje: kruchy pierniczek odkleja się od chatki. Jeszcze przez parę sekund balansuje chwiejnie na murku, gdy nagle niewidzialny palec pstryka świętego w czoło i – ping! – posąg przewraca się jak cynowy żołnierzyk. Jan i Michael zsuwają się z balustrady. Jednocześnie.

Okręcają się w powietrzu, złączeni w kurczowym uścisku. Lecą powoli, sennie.

A przecież szybciej niż płatki śniegu.

Gejzer wody przebija cienką skorupę i tryska wysoko w górę, by w następnej sekundzie opaść na rozkołysaną taflę. I wtedy staje się cud. Posąg nie idzie na dno. Wynurza się, a razem z nim wynurza się Michael. Można by pomyśleć, że coś wypycha ich od dołu. Ani ludzkie ciało, ani duplikat rzeźby męczennika nie toną. Na przekór prawom fizyki. Jan Nepomucen wypływa na powierzchnię. Tyle że nie ma już krzyża.

Wśród śniegowych gwiazdek mruga pięć kolejnych – piaskowcowych. Rzeczna Statua Wolności. Dochować tajemnicy spowiedzi za cenę życia… Chluśnięcie lodowej brei niespodziewanie obala Jana Nepomucena na plecy. Michael siada na nim okrakiem, mocno opasuje udami kamienne boki i rozpościerając ramiona, stara się wytrwać w tej pozycji: zręczny woltyżer na rozbrykanej bestii. Sęk w tym, że futro Jana, coraz cięższe od wessanej wody, niepowstrzymanie ciągnie rzeźbę w dół. W końcu ugwieżdżona głowa znika. Michael gorączkowo usiłuje rozebrać Nepomucena: tarmosi nasiąknięty habit, rozrywa zębami oporne szwy – daremnie. Mokra szata przylgnęła do piersi świętego. Na amen. Michael szarpie za rękaw, ale puszysta materia stwardniała i zastygła na złamanym nadgarstku jak gips. Michael jest bezradny.

Zanurzają się.

Wypływają.

Teraz Jan dla odmiany obraca się twarzą ku głębinom – zupełnie jakby szukał tam miejsca, w którym będzie mógł spocząć. Nerwowo podskakuje, trzęsie swoim jeźdźcem i raz po raz wyrzuca go w górę: tresowany delfin chce się pozbyć upartego poskramiacza. Michael nie daje jednak za wygraną. Przyklęka na plecach posągu i prując taflę wielkimi łapskami, kieruje się do brzegu. Tymczasem rzeka już sobie pobaraszkowała i zaczyna się rozglądać za nową rozrywką. Powolutku, delektując się, połyka nieproszonych gości. Michael zaciska nogi wokół rzeźby, jakby zakładał jej żelazną obręcz. Ostatnie, co widać nad powierzchnią, to jego otwarte usta, nabierające powietrza potężnym haustem. Mroźna pokrywa nieodwołalnie się zamyka. Świeżuteńki biały lukier błyskawicznie zasklepia szczeliny w lodowej glazurze, pod którą kołysze się niespokojna woda. Zostaje ledwie widoczny ślad. Cienkie jak włos, rozgałęzione pęknięcie.

Michael podpływa pod rzeźbę. Wyciąga ramiona, natęża siły i unosi kamiennego kolosa nad głowę. Podwodny sztangista pokonuje stan nieważkości: odbija się od niewidzialnego podłoża, energicznie macha nogami i rozcina przejrzystą próżnię, zostawiając za sobą roztańczone bąbelki. Wszystko, co żyje, pędzi teraz w tamtą stronę, ku tlenowej pianie. W głębinach robi się rojno, wzburzone masy wodne bezlitośnie napierają na sztangistę, spłaszczają mu policzki i miażdżą ciało, z sekundy na sekundę coraz bardziej bezwładne. Rzeźba nieubłaganie opada. W zielonoszarej mgławicy jedna po drugiej pojawiają się ryby – krążą sennie dookoła posągu, rzucają mu obojętne spojrzenia fosforyzujących oczu, mięsistymi wargami kosztują kamiennego smaku. Ryby, które nigdy się nie całują. Na dnie czuwa ich przywódczyni: obła, spłaszczona maszkara z nieproporcjonalnie dużą głową. Osobliwe stworzenie. Porusza się dzięki płetwom podobnym do kończyn, większość czasu spędza w samotności, w ciemnej strefie przy dnie – ale tym morskim, głębokim na kilkaset metrów. Ryba-nietoperz z rzędu żabnicokształtnych. Zwabia ofiary za pomocą świecącej substancji, którą uwalnia z odpowiednio przystosowanej płetwy grzbietowej. Teraz spełnia pod mostem swoją misję. Przytyka bezkształtną głowę do czoła Michaela. I wypuszcza chemiczną przynętę.

Pozostałe ryby wściekle tłuką ogonami w osłabłe ciało Michaela i z ciekawością przybliżają wyłupiaste oczy do jego zmętniałych źrenic. Rzeźba i Michael rozdzielają się. Rozdziela się też gęsta ławica.

Każda z drużyn podąża za swoim panem.

Pokrzykujący ludzie łapią ciało w sieć. Mają szczęście, trafił im się nie lada okaz. Wdmuchują własne życie w usta Michaela. Od tej chwili Michael jest inny. Święty Jan Nepomucen nigdy się odnajdzie. Musiał podryfować z prądem. Rzeka zaniosła go do morza, mówiono. Do oceanu, mówiła Hella. Michael zostaje odznaczony przez władze miasta za heroiczną próbę uratowania cennej rzeźby. Kiedy cała sprawa się wyjaśnia, te same władze na krótko wsadzają Michaela do więzienia. Za spowodowanie śmierci posągu.

Rozmazany portret ojca wisiał między dwoma oknami: orli dziób, a po obu stronach dwa niebieskie bulaje. Dlaczego masz takie wielkie oczy? Żeby cię lepiej widzieć, serdeńko. Rozsypuję się, niszczeję. Wszystko, czym obrosłam przez te lata, kruszy się i odpada ze mnie jak stara emalia. Tak długo umacniałam wokół siebie pancerz ochronny, że sama zmieniłam się w posąg. Posąg czeka na powiernika, na kogoś, przy kim mógłby odetchnąć pełną piersią i bezkarnie rozcapierzyć palce. Ale wobec otaczających go diablików musi zachować kamienną twarz, musi zmilczeć prawdę. Palce zaciśnięte w pięść. Opuszczam pokój.

Hotelowy.

Hella. Wraca z lekcji u doktora Broda. Ciężkie drzwi wejściowe wydają z siebie przeciągły jęk. Hella wybiega na ulicę, kipiącą niezliczonymi powabami rozwiązłości i zepsucia. Za plecami Helli odzywa się głuche trzaśnięcie. Czubek wypolerowanego trzewiczka żłobi znak zapytania w cienkiej warstwie śniegu pokrywającej bruk. A tuż obok kolejny, bliźniaczy, tyle że odwrócony jak w lustrzanym odbiciu. Serce. Wewnątrz drugie, trzecie. I jeszcze dwa mniejsze. Hella ma siedemnaście lat. Stoi wśród padających cukrowych kryształków i raz po raz rozchyla różowe wargi, spomiędzy których wydostają się obłoczki muślinowej pary. Posyła w górę litery z przejrzystej mgiełki. Najczęściej – wydłużone „o”. Hella wie, że doktor Brod ją obserwuje, że stoi za koronkową firanką w oknie na drugim piętrze i płytko, urywanie oddycha. Wie też, kto ma kogo w garści. Pan doktor nie patrzy jej w oczy, nigdy. Kurczowo łapie otwartą książkę w spocone, rybie dłonie, które co rusz wyciera w spodnie. Nie poprawia błędów Helli, a ona to wykorzystuje: celowo wymyśla i wypowiada na głos najbardziej niewiarygodne bzdury. Doktor tylko coś mamrocze roztrzęsionym głosem i nerwowo pokasłuje, ilekroć Hella pochyla kędzierzawą głowę i owija na palcu kosmyk czarnych włosów, którego koniec wcześniej długo i znacząco ssie. Gdy wilgotne pasemko na moment ześlizguje się z palca, Hella rzuca następną prowokacyjnie nierozumną uwagę.

Dzisiejsza lekcja była symboliczna, odświętna. Hella wręczyła doktorowi prezent noworoczny. Kupiony przez rodziców.

Doktor Brod czeka. Od wielu miesięcy sterczy za nakrochmaloną firanką i odlicza dni do osiemnastych urodzin swojej ulubienicy, ponętnej czarnowłosej Helli. Kiedy nadejdzie upragniony dzień, doktor Brod się oświadczy. Już zresztą ustalił wszystko z rodzicami. Na razie Hella niczego się nie spodziewa, na razie beztrosko frunie przez kolejne godziny wigilijnego dnia. Tymczasem w mieszkaniu doktora Broda kubeł na śmieci co noc połyka dziesiątki zgniecionych papierowych kul. Doktor Brod z namaszczeniem plami atramentem czyste arkusze, zaczernia je słowami, za pomocą których spowiada się ze swojego uczucia, ze swojej obsesji. Wyznaje, że marzy o chwili, gdy przyprowadzi dziewicę na drugie piętro i zwabi ją do labiryntu własnej biblioteczki, gdzie wzorem wszystkich minotaurów skwapliwie skorzysta z prawa pierwszej i ostatniej nocy. Doktor Brod pisze list lustrzanym alfabetem. Metodycznie wypróbowuje pozostałe uczennice, sypia z każdą bez wyjątku. Dotyka dziewczęcych łon smukłymi, wypielęgnowanymi palcami, które potem ukradkiem wącha. Rozrysowuje mapę czułych punktów, wyławia perły. Wierzy w moc powtarzania, powtarzanie jest matką wiedzy. Doktor Brod pilnie ćwiczy, chce być mistrzem, chce być przygotowany – zanim otworzy muszlę Helli w poszukiwaniu tej najcenniejszej perły.

Czubek trzewiczka rozdziera dziewiczą biel śniegu. Hella kreśli kwadrat: zamyka serce w czworobocznej klatce. Obok dorysowuje drugą, trzecią i jeszcze kilka, wszystkie ciasno przytykające do siebie. Nie skalana dotąd biel zaczyna się pokrywać burymi kanalikami. Hella staje na jednej nodze i rozpościera ramiona, żeby utrzymać równowagę: bocian w trzewiczkach usiłuje grać w klasy na błotnistym śniegu. Hella jest szczęśliwa. I wcale nie chce wracać teraz do domu. Do świątecznej krzątaniny, do niemilknącego gderania służących, które będą się nawzajem obwiniać o sfuszerowanie tej czy innej roboty, do ich burkliwych odzywek, co ta chałka taka krzywo spleciona, tego karpia życzy pani podać w kapuście czy jak, a migdały czemu jeszcze nie obrane. Hella już czuje na sobie nienawistne spojrzenia – spojrzenia, które mówią: „Jaśnie panienka nic nie musi, jaśnie panienka przyszła na gotowe”. I wie, że jeżeli będzie się starała pomóc w domowych pracach, nienawiść tylko przybierze na sile. Rodzice pokornie przyjęli normy panujące w ich otoczeniu. Podporządkowali się większości, rybiemu oku. Świętują Boże Narodzenie. Tyle że nigdy nie piszą go od wielkich liter.

Hella lekko przemyka po kocich łbach i zatrzymuje się przed witryną sklepu z kapeluszami po drugiej stronie ulicy. Wystawia język; śnieżna wiadomość dla doktora Broda nakłada się na odbicie jej twarzy. Hella nie wraca do domu. Idzie na most. Co jak co, ale dziś nie odmówi sobie ulubionej rozrywki. Będzie obserwować tych wszystkich śmiesznych ludzi, a jeśli nadarzy się okazja, może nawet splunie parę razy do rzeki. Ślina popłynie z prądem.

Idzie na most. Bezgłośnie poruszam ustami. Woduję słowa na język. Daremnie. Za chwilę Hella zdecyduje o moim życiu. Otworzy diabłu bramy miasta. Co by było, gdyby skierowała się gdzie indziej? Nigdy nie widziałam swojej matki oszalałej.

Zdania, które wsiąkły w papier. Zamknięty rozdział.

Zakończony.

Woda utopiona w piasku.

Przy wejściu na most, pod wieżą, Hella kupuje gorące kasztany. Sprzedawca z szacunkiem uchyla przed nią czapki.

– Całuję rączki, panienko!

Zna ojca, profesora uniwersyteckiego. Pan profesor regularnie się tędy przechadza – zamyślony, ale zawsze ujmująco grzeczny: doskonały mariaż dostojeństwa i świadomości własnego znaczenia. Przechodnie wokół Helli niespokojnie przyśpieszają kroku; tłum gęstnieje, wszyscy gnają w jednym kierunku. Zbiegowisko przyciąga Hellę jak magnes. Gapie gromadzą się wzdłuż linii rzeźb niczym wiwatująca publiczność przy barierce na stadionie: przepychają się, wyrywają do przodu, stają na palcach i w podnieceniu pokazują gdzieś w dół, na rzekę. Tym razem przedstawienie rozgrywa się pod mostem.

Hella przeciska się pomiędzy ciałami w grubych, zatęchłych płaszczach. Wreszcie dociera do murku; dłonie w szydełkowych rękawiczkach zdążyły się już ogrzać ciepłem pieczonych kasztanów, upchniętych w papierowej torebce. Hella widzi kołyszące się łódki, dopiero co spuszczone na wodę. Stateczki wycięte z kory drzewa. A w nich – ludziki w jednakowych mundurach. Każdy z liliputów trzyma wiosło, którym wśród gromkich nawoływań energicznie bije o grudkowatą warstwę lodu. Martwa tafla pokrywa się siatką pęknięć; cienkie jak włos niteczki rozpierzchają się na wszystkie strony, przebudzone nagle ze snu. Tymczasem pod powierzchnią ktoś bawi się w najlepsze: wywija ostrym nożem, świszcze nim w głębinach i zręcznie kroi od dołu twardą skorupę – dzieli ją na porcje. Lód trzaska jak rozłupywany arbuz. Hella opiera się o murek i wyciąga szyję, z obu stron bacznie obserwowana przez milczące posągi. Dysząc z przejęcia, łapczywie chłonie detale otwierającego się przed nią widoku, czuje, że doświadcza czegoś niezwykłego, jej życie też staje się niezwykłe, ona, Hella, będzie malować albo pisać, albo leczyć i uczyć, jak ojciec, dzisiejsze wydarzenia z pewnością uwieczni w dzienniku, mój Boże, życie jest takie piękne!

Coś boleśnie drapie ją w policzek. Mięśnie szyi się napinają, Hella odwraca głowę. Otyły mężczyzna sapie jej w kark; w rękach trzyma choinkę, z którą jeszcze przed chwilą tak mu było śpieszno do domu. Zielona gałązka kłuje w skronie, Hella osłania oczy, zielona gałązka drapieżnie wystercza igły ku lśniącym białkom. Obok Helli stoi pan w kapeluszu, mniej więcej rówieśnik jej ojca. Nie patrzy w dół, tylko na Hellę – czemu, na miłość boską, tak się na nią gapi, nie może gapić się tam, gdzie wszyscy? Tłum za Hellą gęstnieje, ciśnie się, histeria narasta, ale ciekawość jest silniejsza, każdy domaga się swojego przydziału wrażeń, każdy chce być świadkiem niecodziennego zdarzenia, ludzie pośrodku mostu niecierpliwie przepychają się ku balustradzie, nic nie widzą, a przecież mają prawo widzieć, z drogi, przesuń się pan, z obu skrajów mostu dochodzą nowi amatorzy sensacji, dwie fale napierają na rojące się między nimi ludzkie mrowie. Most jest szczelnie zatkany. Hella spogląda w dół. Umundurowane krasnale z wysiłkiem wciągają do jednej z łódek ogromny mokry worek, złapany w rybacką sieć. Łódka zachłystuje się wodą, tłum wydaje z siebie okrzyk i natychmiast przelewa się w tamtą stronę. Liliputy na zmianę rytmicznie uciskają worek, tłuką w niego dłońmi i pięściami, z całych sił. W końcu z worka wytryska wątła strużka, fontanna.

Hella jest w potrzasku. Zaczyna się dusić. Wsypuje kasztany do rzeki, jak gdyby dzięki temu na moście mogło się zwolnić trochę miejsca. O taflę bije grad brązowych kamyków, za którymi chciwie podążają dziwaczne, obrzmiałe wargi. W wodzie miga lśniące ostrze. Hella próbuje się obrócić, ale nie może, tłum bezlitośnie na nią naciera, przygniata do murku, miażdży jej piersi, brzuch i uda, pachnące igliwie kłuje, kłuje w prawy policzek, Hella cichutko jęczy: „Proszę mnie przepuścić, proszę mnie przepuścić”. Obłoczki pary kradną Helli słowa, wygłuszają je miękką otuliną i cichaczem zanoszą rzece. Wszędzie wokół Hella widzi te same zacietrzewione twarze, zacięte twarze dorosłych mężczyzn i kobiet, mieszkańców tego miasta. Oni są silni, oni nie będą nikogo przepuszczać. Zapierają się o balustradę, która kruszy się pod ich rękami.

Podrapany policzek Helli wreszcie uwalnia się od natrętnych zielonych igieł. Hella unosi głowę. Jej oczom ukazują się popielate chmury, oszpecone brudnymi smugami, całkiem jakby ktoś na górze wypłukał zużyte pędzle i rozlał zmętniałą wodę. Z bladej szarości wyłaniają się stężałe kamienne oblicza. Ku Helli nachylają się ciężkie figury posągów: gigantyczne, niezgrabne marionetki, poruszane sznurkami z nieba. Kąciki piaskowcowych ust wykrzywia złośliwy grymas, puste oczodoły prześmiewczo łypią na Hellę, wszystko to trwa sekundę, nie więcej, ale jest straszne, straszne.

Przerażona Hella umyka wzrokiem. Już nie zadziera głowy, tylko co chwila trwożliwie zezuje na rzeźby. Te jednak stoją na swoich miejscach, potężne i nieruchome. Tymczasem na niebie rozlała się kolejna kałuża, większa i ciemniejsza – jakby ktoś chlusnął z wiadra brunatną wodą, w której zanurzał ścierkę do mycia schodów.

Hella ostrożnie kładzie na murku papierowy rożek po kasztanach. Cała się trzęsie, ledwie hamuje płacz. Najchętniej zawołałaby głośno „pomocy!”, ale wie, że dziewczęta pod żadnym pozorem nie powinny zwracać na siebie uwagi przechodniów, już i tak złamała zasadę, pamiętaj, po lekcji prosto do domu, pan doktor Brod, moja droga, to najlepsza gwarancja, wychował tyle młodych panien, a ulica jest niebezpieczna, na ulicy czyha zepsucie… Sypie gęsty śnieg, policzki drętwieją od trzaskającego mrozu, spomiędzy warg wydostają się kłęby pary, Hella nie może oddychać, już nie formuje ustami żadnych literek, krzyknąć się nie odważy, podnieść głowy ku zastygłym szyderczym uśmiechom też nie, to koniec, myśli, to koniec, ludzie wokół wyrzucają za balustradę swoje rzeczy, sądząc, że w ten sposób odciążą most, po wodzie pływają choinki i prezenty przewiązane wstążkami, niektóre śmiesznie podskakują, coś podbija je od spodu tłustym pyskiem, coś rozrywa zębami opakowania i wciąga pod powierzchnię ich zawartość. Hella odwraca głowę, szepcze „bitte, bitte, bitte”, pan w kapeluszu nie przestaje się w nią wpatrywać, ciało za jej plecami rzęzi i dyszy, Hellę owiewa kwaśny odór czyjegoś oddechu, czerwone od mrozu twarze zlewają się w jedną masę, ciała nie mają wolności wyboru, nikt nie ma wolności wyboru, Hella się boi, śmiertelnie się boi uduszenia, nigdy nie doświadczyła takiej zgrozy, rozpaczliwie próbuje zaczerpnąć tchu, ale nie może, czuje na udzie dotyk, ukąszenie węża, oślizgły gad powoli pełznie w górę, skryty pod tweedową spódnicą, jest tylko jeden sposób, Hella wie, że musi to zrobić, musi to zrobić, zanim się zadławi, zanim wąż dotrze do celu, Hella musi się wymknąć z pułapki – jeśli teraz nie zdobędzie się na odwagę, zostanie pogrzebana żywcem, Hella nie ma wyboru, zresztą naprawdę wszystko jej jedno, pragnie tylko znaleźć schronienie, zanurzyć się w ciszy.

Wciąga brzuch. Wdrapuje się na kamienny murek; wąż przyśpiesza, goni ruchomy cel. Hella nabiera powietrza w płuca. Za jej plecami już popychają się następni.

Hella jest pierwszą, która skacze.

Wstrzymuje oddech. Dziurki w nosie wstydliwie się zasklepiają. Hella wyrywa się wężowi, na próżno szarpiącemu ją za spódnicę. Leci. Uderzenie jest bolesne: rzeka nie daje nic za darmo.

Z obu stron mostu spadają figurynki, deszcz ludzkich ciał. Opatulone zapałki dziurawią taflę i gładko wślizgują się w ciemny aksamit, by po chwili triumfalnie się wynurzyć, główkami do góry. Pasażerowie „Titanica” skaczą z pokładu – choć statek nie tonie. Kręgów w lodowej membranie wciąż przybywa. Zapałczane kukiełki kołyszą się na falach wśród rozmokłych prezentów i choinek, czepiając się gałązek zziębniętymi dłońmi. Ku mnożącym się przeręblom podpływają grupki liliputów: dziś zdobycz sama domaga się wyłowienia, nie trzeba nawet przynęty. Rozdygotana Hella ląduje w łódce obciążonej potężnym workiem.

Wtedy po raz pierwszy widzi przerośniętego gnoma, Michaela Kobolda.

Uderzenia siekierą na dnie łódki. Gałąź z Wyspy Strzeleckiej wbita w rękę po kość. Nie doświadczyłam przemocy wojennej. Ale innej owszem. Chłód, który ciągnie jesienią od rzeki… Hella nie miała siły zajmować się światem swoich dzieci. Jej dzieci nie zaznały nigdy radości, bo nie nauczyła ich z czegokolwiek się cieszyć. Była bez reszty pochłonięta Koboldem. Uzależniła się od bólu, który Kobold zadawał jej duszy i ciału.

Moi rodzice. Przez całe życie nawzajem się niszczyli, aż do skutku. To wrażliwsze z nich poddało się wcześniej.

Wracam nad wodę, ilekroć czuję, że muszę zmyć z siebie przeszłość, zedrzeć ją ze skóry jak warstwę brudu. Wystarczy jedno nieproszone ziarenko piasku – widok, słowo, odblask uczucia – a mechanizm się zacina. Rdzewieje, skrzypi, wyje. Pozbawia mnie przyszłości. Jestem skazana na powtarzanie tego, co było. Dlaczego nikt mnie w porę nie uprzedził?

Wypożyczam łódkę. Wypożyczam wszystkie łódki. Przez najbliższą godzinę chcę być na rzece zupełnie sama. Właściciel, ubrany w podkoszulek w niebieskie pasy, kręci głową, marudzi. Uciszam go plikiem banknotów, który bezceremonialnie wtykam mu za pasiasty trykot. Pan marynarz może teraz dumnie prężyć pierś. W tym mieście każdego da się kupić. Żeby przetrwać, trzeba się rozpychać łokciami. Łapać okazję. Koboldom to się podoba, może dlatego jest ich tu coraz więcej. Hella musiała otoczyć się murem, inaczej by oszalała; musiała zobojętnieć – inaczej by nie przeżyła.

Wypływam z przystani, odprowadzana niedowierzającym spojrzeniem. Właściciel wyjmuje zza pazuchy banknoty i starannie je przelicza. Zaczynam wiosłować – rzeka na powitanie trąca mnie łbem. Odwracam się. Pan kapitan wciąż liczy. Niecierpliwym gestem odprawia natrętnych turystów. Zakochane pary ze złością pokazują na odrapane skorupki osieroconej flotylli.

Płynę do zakazanej strefy.

Do strefy oznaczonej skrzyżowanymi piszczelami. Płynę w miejsca, do których inni nie odważą się zbliżyć, płynę i nikt mnie nie zatrzyma. W opuszkę palca wkłuwa mi się drzazga: przesmyknęła się przez oczko w szydełkowych rękawiczkach. Pod mostem odkładam rozgrzane wiosła i wyciągam się na dnie łódki. W plecy ziębi mnie nie zauważona kałużka. Tak strasznie jest być dzieckiem… Splatam sieć, przyglądam się grze cieni w promieniach ciepłego popołudniowego słońca, rozszyfrowuję tajną wiadomość, wypisaną od spodu na kamiennych przęsłach, czytam ze śladów pozostawionych przez ptaki o palcach połączonych błoną, czytam ze śladów swoich braci i sióstr. Trójkąty spalonej skóry na twarzy Helli. Prześcieradło rozesłane na podłodze w łazience. Płynę do zakazanej strefy. Do strefy ze skrzyżowanymi piszczelami. Płynę w miejsca, do których inni nie odważą się zbliżyć, płynę i nikt mnie nie zatrzyma. Woda pod mostem błyszczy jak celofan, szum fal niesie się szeleszczącym echem pod potężnym sklepieniem. Do dzisiaj nie wiem, kto się właściwie utopił. Mój ojciec, Michael Kobold? Czy rzeźba świętego?

I czyja dusza naprawdę opadła na dno?

Kiedy liliputom udaje się w końcu wypompować wodę z ciała Michaela, olbrzym odzyskuje przytomność. Krztusi się, parska. Podpierając się na rękach, z trudem unosi zwaliste cielsko. Michael, przemarznięty jaszczur. Przechyla się przez burtę i świdruje ślepiami rzeczne głębiny. Wielkie łapska, zanurzone aż po ramiona, zaczynają gorączkowo rozgarniać brejowatą taflę, jakby czegoś pod nią szukały. Na powierzchni kołysze się kapelusz. Michael sięga po niego, oczekując, że pod spodem ukaże się znajoma głowa. Nic z tego. Kapelusz ląduje na jaszczurzym łbie. Michael znów zanurza łapy. Zahacza o dłonie niezdarnej pływaczki. Podciąga ją, ogląda, po czym ciska z powrotem w wodę.

– Bul, bul, bul, dziewczynko.

Michael szuka tylko swojej rzeźby. Ale sine dłonie, upstrzone fioletowymi plamami, nie przestają domagać się pomocy. Michael niechętnie chwyta drobne palce i dźwiga topielicę. I nagle to do niego dociera: woda pod Kamiennym Mostem ma cudowną moc. Za jej sprawą święty Jan Nepomucen zmartwychwstał. I przemienił się w czarnowłosą rusałkę.

Odtąd Michael jest opętany jedną myślą. Wszystkim posągom z mostu powinno się zafundować podobną życiodajną kąpiel. Michael maniakalnie przetrząsa średniowieczne relacje o nieuczciwych piekarzach, płatnerzach, szewcach i karczmarzach rozcieńczających wino dla zysku, których za karę wpychano do koszy i spuszczano z mostu do lodowatej wody. Nikt nie potrafi mu wyperswadować, że takie tortury nie były wcale za karę, że nawet kaci nie wierzyli w skuteczność tych działań, bo dobrze wiedzieli, że rzeka nie może nikogo uczynić lepszym. Może czy nie może – grunt, że jak żadna inna siła umie szlifować ciała i charaktery.

Oczy Michaela patrzą zniewalająco, patrzą niebiesko. Ani na moment nie odrywają się od rusałki. Michael strąca z czoła i powiek zamarzające płatki śniegu. Opiera się plecami o burtę chybotliwej łódki, do której panowie z wiosłami usiłują wtaszczyć grubego mężczyznę. Tłuścioch podaje tylko jedną rękę, drugą kurczowo zaciska na pieńku połamanej choinki. Michael, trzęsąc się z zimna, zdrętwiałymi palcami rozpina sobie guziki koszuli. Hella wpatruje się w niego jak urzeczona. Jaszczur się obnaża, wyżyma koszulę w mocarnych palcach i z ukłonem podaje ją czarnowłosej syrenie. Ona w zakłopotaniu zarzuca wilgotną tkaninę na mokre ramiona. Boi się zwierzęcia naprzeciwko. Nigdy nie widziała czegoś podobnego.

Zwierzę ma ciało porośnięte gęstą sierścią. Czarne kędziory zwijają się w pierścienie na rozłożystym torsie, plączą się na barkach i plecach, okrywają miękkim mchem szyję i uszy. W spiralne ornamenty bezgłośnie wtapiają się śnieżne gwiazdki. Wszędzie wokół pokrzykują pływacy; melodia ich nawoływań nie przypomina jednak tej, którą można usłyszeć na zatłoczonej pływalni w gorącą sierpniową niedzielę. Wrzeszczą i walczą między sobą o miejsce w łódkach. Miasto jest duże, każdy chce obejrzeć widowisko. Tego popołudnia most zmienia się w pas transmisyjny: rząd gapiów przy skraju nieprzerwanie zapełnia się i spada, zapełnia i spada, deszcz figurek nie ustaje. Umundurowane ramiona mechanicznymi ruchami powstrzymują nadprogramowych ochotników, których skok i tak w niczym by nie pomógł. Przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka.

Łódź chwieje się na boki, aż wreszcie upija spory łyk wody: otyły mężczyzna gramoli się do czółenka, ale udaje mu się wtaszczyć tylko górną połowę ciała. Nogi i uniesiona ręka ze świerczkiem wciąż są w rzece. Panowie z wiosłami będą musieli przeprawić go w tej pozycji do brzegu. Razem z przedziwną rzeźbą podwójną. Nie szczędzą sił. Wiosła opierają się despotycznej wodzie.

Brzeg się przybliża.

Hello łaski pełna, szepczę błagalnie, jeszcze jest czas. Historia każdego człowieka zaczyna się na długo przed jego narodzinami.

Moja historia zaczyna się tutaj. Nie sposób zdjąć z siebie własnego losu i rzucić go w kąt.

Los to nie płaszcz.

A grubej skóry nie można kupić. Ani wypożyczyć.

Już sto lat pracuję nad jedną rzeźbą, nad jedną kamienną grupą.

Taka ze mnie mistrzyni, mówię rzece. Sto lat nad jednym portretem podwójnym.

W tę Wigilię rzeka sama daje sobie prezent. Połyka wiele ciał. Porywa je z miasta i nadmuchuje jak baloniki. Baloniki sinieją.

Rzeka jest zadowolona: w ciągu kilku godzin zdążyła uciszyć i ogłuszyć – albo przynajmniej wessać i wypluć – setki ciekawskich, którzy wskutek przemarznięcia dostaną potem zapalenia płuc. Kiedy ten wyjątkowo owocny dzień dobiega końca, Michael Kobold leży już w przytulnym biedermeierowskim mieszkaniu rodziców Helli. Jest tu pierwszy raz. Tymczasem przy moście rozsypało się mrowisko: ludzie biegają w tę i we w tę, szukając bliskich. Wzdłuż rzeki, która dawno temu nakreśliła w sercu metropolii wielki znak zapytania, stoją mężczyźni w gumowych pelerynach. Długimi bosakami dziurawią ciało tłustego srebrnego węża.

Przerażeni rodzice Helli pędzą autem do szpitala przy ulicy Na Františku, dokąd żandarmeria wciąż przywozi zzieleniałych i oszronionych pacjentów. Na miejscu zawijają rozpalone ciało córki w dwa angielskie pledy. Kierowca wynosi z budynku becik z siedemnastoletnim niemowlęciem i ostrożnie układa go na tylnym siedzeniu; kędzierzawa głowa miękko opada na kolana matki. Maman odgarnia z czoła zlepione czarne loki. Dopiero teraz uświadamia sobie, co zaszło w szpitalnej sali, dopiero teraz pojmuje władczy gest Helli, pokazującej przez szybę na poczciwego osiłka, któremu sanitariusz przy wypełnianiu formularza zjadliwie oznajmił, że dla takich wodnych małpoludów miejsca nie mają. No tak, oczywiście, prawda, bełkocze chwilę potem ordynator, niegdysiejszy asystent ojca Helli. Żandarmi istotnie oddali mu Hellę pod opiekę razem z tym… tym… posągowym facetem.

Kobold mości się na fotelu obok kierowcy. Od pasa w górę jest nagi. Tors ma pokryty gęstymi czarnymi kosmykami. W ręce trzyma łuk: sztywną, zamarzniętą koszulę. Matka opatula się ciaśniej lisim kołnierzem i opuszcza szybę między siedzeniem szofera a swoją rodziną.

Szoferowi trzęsą się biało urękawicznione dłonie. Kobold patrzy na niego niebieskimi oczami pełnymi posągów. Silnik dwa razy gaśnie, zanim samochód w końcu rusza po nabrzeżu.

Umieszczają Kobolda w pokoju gościnnym. Najmłodsza służąca przynosi ciężki kubeł z węglem i ustawia go przy gorącym piecu. Boi się spojrzeć obcemu w twarz; nie może się jednak powstrzymać i kiedy wrzuca do ognia grzechoczące czarne kamyki, raz po raz zezuje ukradkiem w stronę łóżka. Gromadzi w pamięci informacje. W kuchni wszyscy żądają szczegółów, kucharka jest tak podekscytowana, że zapomina nawet o świątecznym ponczu.

Słychać pukanie do drzwi.

Służąca otwiera. Wchodzi lekarz z walizeczką. Przyjaciel domu. Zagląda Koboldowi do ust, słucha bicia jego serca, ugniata plecy, klepie po kudłatym ramieniu, rekonwalescencja potrwa co najmniej tydzień, młody, młody… człowieku.

Hella leży w swojej sypialni, pod głową ma dwie poduszki. Właściwie raczej siedzi, niż leży. Lekarz słucha bicia jej serca, przesuwa dłonią po jedwabistej skórze na plecach, masuje różowe palce, na które po chwili naciąga czyste szydełkowe rękawiczki. Gładzi włosy o barwie węgla – węgla, który i tutaj z łoskotem wpada do pieca, systematycznie uzupełniany przez oddaną służącą. Rekonwalescencja potrwa co najmniej trzy tygodnie, moja śliczna, śliczna dziewuszko, taki dzień, taki dzień, co to się porobiło z naszą rzeką, codziennie ją mijam i takem do niej przywykł, że już prawie przestałem ją zauważać, a tu ot, niespodzianka, i to jaka przykra, po prostu okropność, masz szczęście, moja śliczna, śliczna dziewuszko, prosektoria będą pękać w szwach, naprawdę masz szczęście.

Służąca szoruje ręce po łokcie, jak chirurg przed operacją. Walcząc ze zmęczeniem, biega pomiędzy sypialnią Helli, pokojem gościnnym a kuchnią, gdzie składa meldunki ciekawskiej, despotycznej kucharce i wyszczekanej gospodyni, swojej przełożonej. Roznosi obojgu topielcom gorące thee z miodem, bulion wołowy, grzane wino z cynamonem (skoro na poncz już nie ma co liczyć), ciasteczka z Linzu, porcje chałki z orzechami i rodzynkami; przykłada wilgotną chusteczkę do każdego z rozpalonych czół, naciera smalcem obie klatki piersiowe. Tę białą, dziewczęcą, delikatnie i starannie rozmasowuje opuszkami palców, naturalnie pod nadzorem pani matki; tej szerokiej, kudłatej, boi się dotknąć. Trwożliwie kreśli w powietrzu tajemne znaki, szukając jakiegoś przesmyku w diabelskim smolistym gąszczu. Kobold przez moment z rozbawieniem obserwuje czarnoksięskie ruchy pokojówki, po czym niespodziewanie chwyta ją za rękę i ściska w nadgarstku.

Oblizuje każdą z pulchnych, okraszonych smalcem paróweczek, ssie miękkie wymiona. Przytyka zatłuszczoną, spękaną dłoń dziewczyny do swojego torsu i bezlitośnie krąży nią po ciemnej gęstwinie, aż wyrwane włosy oblepiają całą rękę. Dziewczyna z przerażeniem cofa się w stronę drzwi. Kobold nie spuszcza z niej niebieskich oczu, ani razu nie mruga. Na korytarzu roztrzęsiona służąca przypada plecami do ściany i osuwa się na podłogę, z trudem tłumiąc szloch. Siedzi w kucki, patrzy na wnętrze swojej szerokiej dłoni, pełnej czarnych sprężynek, i czuje, że po policzkach ciekną jej łzy. Z obrzydzeniem wyciera rękę o fartuch, trze ją wytrwale, do czerwoności.

Wypłakuje się w piwnicy. Przy górce węgla. Póki ktoś znów jej nie przywoła.

Rodzice półgłosem rozmawiają z lekarzem. Są już spokojniejsi. Wracają w koleiny dobrze wyćwiczonych ról, sumiennie odgrywanych każdego dnia. Wpływają w szarą toń nawykowej rezygnacji.

Zaczyna ich jednak martwić coś innego: wygląda na to, że mają być wdzięczni temu nieznanemu osobnikowi, o którym córka mówi, że chciał uratować słynny posąg, ale zamiast tego uratował ją. W milczeniu jedzą kolację, a potem jeszcze długo siedzą nad połyskującą w blasku świec misą z orzechami. Nie modlą się – ani teraz, ani w ogóle nigdy. Wystarczy, że dopasowali się i upodobnili do innych, zresztą to znów nie takie ważne, czy i do kogo człowiek się modli: pracę nad sobą i tak trzeba wykonać samemu. Żadne z nich nie chce zadrasnąć słowami dziwnej historii o skoku Helli. Ocierają usta serwetką i w zamyśleniu sączą słodkie porto. Potrząsają dzwoneczkiem w holu i głośno coś mówią, przesadnie modulując głos. Wchodzą do pokoju ze stosem prezentów w rękach, z radosnymi uśmiechami przyklejonymi do woskowych twarzy. Prawdziwe uczucia strząsnęli z siebie przed progiem. Hella płonie; szklanym wzrokiem wpatruje się w ścianę naprzeciwko, uparcie omijając własne odbicie w lustrze. Oczy zostawiła pod wodą – wypaliło je żrące wapno. Palce w szydełkowych rękawiczkach splatają się kurczowo pod białą pierzyną, podarunków nawet nie dotkną.

Do pokoju gościnnego rodzice posyłają wystraszoną służącą o wodnistych tęczówkach. Ma przekazać serdeczne życzenia wesołych i szczęśliwych świąt. Przed drzwiami dziewczyna bierze kilka głębokich wdechów i stara się opanować lęk.

Kobold się rozgląda. W piecu wesoło trzaska ogień, tuż przy łóżku lampka ze skromnie pochyloną główką dyskretnie oświetla pierzynę w nakrochmalonej adamaszkowej poszwie. Na kołdrze leży owłosiona ręka. Kobold rozprostowuje palce z obgryzionymi paznokciami, po czym zaciska je w pięść. Patrzy na ściany. Wszędzie wiszą obrazy w ciężkich ramach: są tam sceny z polowań, kwiatowe martwe natury, pejzaże pełne szaroniebieskich cieni – odwzorowanych tak realistycznie, że w pewnym momencie Kobold aż musi wstać i przyjrzeć im się z bliska – wreszcie zdjęcie z regat, a na nim jachty i tłumy gapiów. Kobold szeptem duka niezrozumiały podpis: „Bei Begegnungen dieser Giganten strömen die Neugierigen herbei, wie hier bei der Cowes Week im Jahre 1880”. Obok znajduje się identycznie oprawiona fotografia ślubna. Rodzice słodkowodnej syreny. Nie, to nie oni. Kobold mruży stalowoniebieskie oczy: „Prinz Alexander von Battenberg an der Seite seiner Mutter Beatrice von England an Bord der Erin im Jahre 1908”. Kobold nie rozumie i wie, że to go upokarza. Słowo „gigant” skwapliwie chowa do magazynu pamięci. Na później. Kilka razy czyta ze złością oba podpisy, wchłania je w siebie, aż zaczynają go palić od środka. Dotyka drewnianej ramy łóżka. Schyla się. Zagląda pod spód. Przykłada dłonie do każdego przedmiotu, również do białego nocnika który ma zaoszczędzić choremu długiej marszruty przez ciemny korytarz. Podnosi wieko pustej zabytkowej skrzyni. Przelicza grzbiety oprawnych w skórę książek, ułożonych na masywnych półkach. Podchodzi do okna. Wodny smok śpi.

Kobold opuszcza pokój już tamtej pierwszej – cichej i świętej – nocy. Zdejmuje zatłuszczoną białą koszulę nocną. Otula nią porcelanową umywalkę i dzban, jedyne rzeczy godne jego szacunku. Przejeżdża językiem po krawędzi umywalki, przyciska czoło do dzbana. Głaszcze oba przedmioty. Naciąga spodnie na gołe ciało. W sercu ma ssącą pustkę, nic więcej: opróżnił je pod powierzchnią rzeki. Ktoś przecież musiał nakarmić smoka. Półnagi człapie przez szeroki korytarz, obrębiony dwoma szeregami drzwi – jak w hotelu. Księżniczka może się skrywać w każdym z pokojów. Kobold idzie na ślepo. Kieruje się węchem.

– Popatrz mi w oczy.

Przerzuca wilgotną od potu koszulkę Helli przez lustro stojące naprzeciw łóżka. Hella ani drgnie, wpatruje się w ścianę. Odtąd przez sześć kolejnych dni Kobold wymyka się wieczorem z pokoju gościnnego i wraca do niego przed brzaskiem, by później spać aż do zmierzchu. Obmacuje ze wszystkich stron rozpalone ciało słodkowodnej undyny, liczy mu żebra. Kiedy ciało napręża się jak struna, jest już w mocy Kobolda. Rusałka zaczyna mówić nowym językiem, własny porzuca.

Kobold umie być cierpliwy.

W lustrze czernieją utopione źrenice zaginionej rzeźby.

Po tygodniu Kobold wychodzi przez bramę domu, najpierw jednak pieczołowicie zwilża klamkę wodą ze swoich ust. Nigdy nie zamyka niebieskich oczu, śledzi ofiarę, póki nie przystąpi do ataku. Kobold, samiec z wielkim członkiem, od którego Hella powoli się uzależnia. Ostatecznie dziewczątko nie ma porównania. A źródło mocno tryska.

Moje pierwsze słowo brzmiało „Kobold”.

Kiedy rolka wspomnień zaczyna mi się niebezpiecznie obracać w mózgu, serwuję sobie zimny prysznic. Nie oglądać się za siebie, pozwolić przeszłości odpłynąć z prądem. Nie przywoływać ciemnych momentów w życiu. Odgarniać rękami muł i iść naprzód.

Jesteś potworem, mówiła matka. Mówiła to mnie. Jemu nie odważyłaby się powiedzieć czegoś takiego. Po ojcu odziedziczyłam czarne włosy. Poza tym nic.

Z kamiennych łęków kapią krople; odmierzają zimny czas. Wilgotne sekundy rozpryskują się na mojej skórze. Rzeka rzuca drżące refleksy na przęsła mostu, tworzy krótkotrwałe obrazy, podobne do tych z prehistorycznych jaskiń. Może wizerunki z Altamiry także są dziełem światła, może czyjaś ręka jedynie podążała za promieniem, który przedarł się do ciemnego wnętrza i pełzał tam po chłodnych ścianach? Podnoszę się; łódka lekko się przechyla. Stado spasionych kaczek patrzy na mnie wyczekująco. Nic dla nich nie mam. A nawet gdybym miała, nie dałabym. Odkąd są razem, nie warto pytać o coś takiego jak życie czy los.

W każde niedzielne popołudnie Kobold ładował swoje dzieci do łódki. Płynął z nimi do filaru, na którym niegdyś stał jego święty, a który wówczas od dawna zajmowała już jedynie kopia świętego. Kopia zamiast kopii. Tam się zatrzymywał. Odkładał wiosła: sterczały na boki jak nogi monstrualnej kaczki. Łajba huśtała się pod mostem pełnym spacerowiczów. Przez całe lata woził nas tylko pod most; długo nie brał mnie ani braci na górę. Egzaminował nas pod sklepieniem, gdzie każde słowo powracało zwielokrotnione echem. Egzaminował nas z wiedzy, którą sam nam przekazywał, a która według niego była absolutnie niezbędna do życia.

– W jakiej temperaturze zamarza woda?

– Woda zamarza w temperaturze zera stopni Celsjusza.

– A w co się wtedy zamienia?

– Zamienia się…

– No?

– Zamienia się w lód.

– Dlaczego lód nie tonie?

– Bo…

– Odpowiadaj, do cholery!

– Nie wiem.

– Dlaczego lód nie tonie?… Patrz mi w oczy! Dlaczego lód nie tonie?!

– Ja…

– No?!

– Ja… też nie wiem.

– Dlaczego lód nie tonie, ostatni raz się pytam!

– Bo jest o dziewięć procent lżejszy od wody. Dzięki temu unosi się na powierzchni.

– Woda! Alchemicy w tym mieście zaiwaniali jak durni, żeby znaleźć substancję, co przemienia wszystko w złoto, w kosztowności. A przecież ta substancja to woda!

Kobold stoi w rozkołysanej łódce. Wymachuje rękami, krzyczy. Na nas nie zwraca uwagi.

– I sama też potrafi się zmieniać! Jak byłem gówniarz, ojciec zakładał mi łyżwy i jeździliśmy po rzece, normalnie wskakiwaliśmy jej na grzbiet i hajda! Z Braníku do Kamiennego Mostu. Takie sztuczki umie rzeka! Teraz już prawie nie zamarza, ale jak przyjdzie co do czego, to swoje zrobi!

Strużka potu ścieka mi wzdłuż kręgosłupa, łaskocze w plecy i zastyga jak sopel. Dwaj malcy, którzy nie umieli odpowiedzieć, zostają wrzuceni przez Kobolda do rzeki. Szczenięta w kurteczkach przebierają łapkami i usiłują chwycić się łodzi, strzeżonej przez niewzruszonego Cerbera. Moi bracia. Wytrzeszczają oczy, nawet pod wodą. Nigdy nie krzyczą. Kobold siada. Wychyla się przez burtę i obojętnie im się przygląda. Sprawdza, czy się w coś nie przemienią. Po czym jak gdyby nigdy nic zanurza wiosła, odbija się i odpływa. Bracia płyną za łódką. Tracimy ich z oczu. Tę, która odpowiedziała poprawnie i która w nagrodę ma prawo siedzieć razem z nim, Kobold traktuje jak powietrze. Wkrótce postanawia, że jeden z bliźniaków będzie marynarzem. W kraju bez morza.

Jeden umrze właśnie tam, na morzu. Nie zostanie po nim nic. Drugiego utopią w więzieniu. W wiadrze wody. Tak w każdym razie brzmiała jedna z wersji. Ta lepsza.

Przy dnie woda zawsze pozostaje płynna. Nie dlatego, że w przeciwnym wypadku zamarzłyby słodkowodne rośliny i zwierzęta.

Dlatego, że w przeciwnym wypadku zamarzłyby słodkowodne syreny i rzeźby pod mostem.

Bezmiar pustyni. Bezmiar morza. Piasek wszystko przykrywa, oddala i przywraca. Woda wszystko przykrywa, oddala i przywraca. Niełatwo odgadnąć, jaki los spotka akurat ją.

Mozolny, niepotrzebnie odraczany rozkład. Starość to wielkie zaskoczenie. Zmuszam się do spania, zmuszam się do jedzenia. Zwalniam tempo, nie śpieszę się, miękkie ruchy pokonują opór płynnego powietrza. Jestem ospała, ciężka, jestem jak nasiąknięty czarny łachman, mokry płaszcz, który samą wagą sprawia, że ramiona i kąciki ust opadają mi ku głębinom.

„Die raffinierte Eleganz und der Wohlstand der britischen Aristokratie dominierten den Yachtsport Ende des 19. und Anfang des 20. Jh.” Nie udaje mi się ustalić zbyt dużo na temat zdjęcia, które Kobold zakarbował sobie w mózgu. Jacht „Erin”.

Kobold zostawia fotografię na dawnym miejscu. Hella będzie przed nią klęczeć. Będzie tam pokutować za to, że Kobold nie dosięgnął do wysokich masztów, chociaż, jak twierdził, był stworzony do żeglugi. Skończyło się tak, że przez całe życie mógł się jedynie przyglądać spławianiu koni przy moście Palackiego. Albo przysłuchiwać nawoływaniom przewoźników i flisaków płynących z drewnem do Hamburga. A w zimie obserwować pracę robotników, którzy rąbali lód na kawałki. Pradziadek ze strony mojej matki był w młodości zapalonym miłośnikiem jachtów. Za zwycięstwo w regatach w mieście Le Dourduff otrzymał puchar z rąk Aleksandra von Battenberga. Potem świętowali razem na jachcie „Erin”.

– Twojego pradziadka najbardziej fascynował tam bidet – mówi mi Hella, po czym zaczyna gryzmolić kolejny ze swoich osobliwych wierszyków. Pisze je w dziwnym języku. Pisze, kiedy pragnie, żeby zamarznięte morze duszy odtajało, żeby słowa się obnażyły. Pisze, kiedy czuje, że język to nic innego niż gra. Wszystko tkwi w słowach. Wszystko tkwi w słowach, które słyszeliśmy w dzieciństwie.

statek rozbitków

głód odłogiem

jedz dziób

łódź o głodzie

jedz rufę

łódź w ładzie

jedz tłuściutką tratwę

głód o wodzie

jedz słabych

Rodzicom Helli nie przeszkadza, że Kobold jest sierotą. Przeszkadza im, że mówi po czesku. Wyłącznie po czesku. Doktor Brod zna niemiecki, angielski, francuski, czyta po rosyjsku, hiszpańsku, włosku i hebrajsku. Kobold mówi po czesku. Ten nieokrzesany prostak przesypia u nich całe dnie. Kiedy po dusznym tygodniu wreszcie udaje im się wyprosić go z domu – z obligatoryjną paczuszką świątecznych łakoci pod pachą – do drzwi odprowadza go tylko przestraszona służąca. Kobold boleśnie wpija się jej w usta, a potem ponad roztrzęsionym dziewczęcym ramieniem huczy w kierunku pokojów:

– Wrócę po panienkę! Pokażę jej rzeźby, te, co mi się podobają i co je ochraniam! Panienkę też ochronię! Wyłowiłem ją z rzeki, jest moja, wrócę po nią! Panienka to moje trofeum!

Z łoskotem zbiega po schodach. Przewraca klęczącej gospodyni wiadro z wodą, poszarzałą od burej, jeszcze grudniowej brei, zalegającej na stopniach ganku. Wskakuje na chodnik i zatapia potężny bucior w nie skalanym jeszcze śniegu. Kreśli serce, a w jego środku literę H. Ruchy ma szybkie i zwinne, można by pomyśleć, że tańczy kozaka. Dobrze wie, że półprzytomna, osłabiona Hella za moment podniesie się z łóżka, podejdzie do okna na trzecim piętrze, chwyci się nakrochmalonej firanki i spojrzy w dół. Hella z oczami przesłoniętymi bielmem; zanurzyła się w rzece, a rzeka złożyła pocałunek na każdej z jej powiek. Nie mylił się, Hella rzeczywiście patrzy. Obiecała mu to. Nie odważyłaby się złamać obietnicy. Kobold wie też, że przy sąsiednim oknie stoi druga kobieca postać. Obserwuje go z góry i przyciska gładką, wypielęgnowaną dłoń do ust, oniemiałych z bezsilności. Lśniące, zdrowe zęby wgryzają się w skórę, która zaczyna się miąć jak papier.

Litera H. Drabinka. Nie sterczy pionowo, leży. Tory donikąd, uwięzione w liściu lipy, który za chwilę zostanie pogrzebany przez śnieg. Białe gwiazdki cierpliwie wypełniają każdą z blizn wyżłobionych w dziewiczym puchu. Miłosiernie zamazują skierowany do matki komunikat, wymowny piktogram o złowróżbnej treści: dziecko, któremu była gotowa przychylić nieba, nieodwołalnie ją opuszcza, pępowina napręża się i pęka, władzę nad córeczką mamusi przejmuje nieznajomy cudzoziemiec, a córeczka dobrowolnie mu się poddaje. Matka czyta zaszyfrowaną wiadomość i z żalu gryzie do krwi własną rękę. Zjeżdżaj wreszcie, szepcze w myślach, no już, znikaj. Intuicja wysyła ostrzegawcze strzały wycelowane w pulsujące skronie. Serce czy więzienie? Litera czy połamana drabina? Zależy, co kto widzi. A przecież i matka, i córka patrzą na ten sam rysunek.

Matka bandażuje sobie dłoń. Postanawia wywieźć Hellę z miasta. Na rekonwalescencję. W styczniu. Kierunek: szwajcarskie Alpy. Jadą pociągiem, a potem – opatulone w ciepłe futra – saniami. Popatrują na zaśnieżone szczyty. Wśród potakującego brzęczenia dzwoneczków matka wpada na pomysł, jak ocalić Hellę od zguby: po powrocie podwoi jej liczbę prywatnych lekcji. Żeby nieobyczajne myśli wywietrzały Helli z głowy, żeby uleciały, wypłoszone przez mądrość uczonych. Matka się boi, że Helli zmąci się rozum. Już się zmącił. Krew nie woda.

Hella spędza bezbarwne godziny na tarasie, gdzie wyleguje się przykryta kocami. Zakłada ciemne okulary i uparcie milczy.

– Małżeństwo ma sens tylko wtedy, gdy druga osoba jest ci przyjacielem w morzu obojętności – naprzykrza się z oddali głos matki.

Hella nie odrywa wzroku od górskich wierzchołków, do których klei się wata obłoków. Nie rozumie, kiedy ani jakim sposobem straciła ostrość widzenia: patrzy na dymiące kominy alpejskiej wsi i zdaje jej się, że czarne płomyki splatają się w ornamenty kudłatej piersi Kobolda. Hella przeciera oczy. Przyciska piąstki do powiek, skrywających zamglone tęczówki. Na ślepo sięga po okulary, swoją maskę tlenową.

Z nasłonecznionego tarasu przenosi się do hotelowej restauracji, zastawionej solidnymi, ciężkimi meblami. Przychodzi tam wyłącznie na obiad. Rano długo śpi. Wieczorem prędko zasypia. Zamyka się w sejfie snu.

Ożywia się jeden jedyny raz. Któregoś przedpołudnia dostrzega w jadalni młodą guwernantkę. Dziewczyna siedzi przy stole obok i zręcznie manewrując igłą, delikatnie wyciąga wystraszonemu chłopcu ledwie widoczną drzazgę z palca. Chłopiec wierci się i wyrywa. Guwernantka usiłuje go przytrzymać, ale jej podopieczny szarpie się coraz mocniej. Porcelanowy imbryk z gorącą, słodką kawą spada na podłogę. Rozbija się. Perski dywan korzysta z okazji i bezgłośnie wsysa ciepły napój. Igła panikuje i wkłuwa się głębiej; na opuszce pojawia się rubinowy pęcherzyk. Chłopiec wrzeszczy. Głowy w sali obracają się w jego kierunku. Puste oczy, pełne usta. Nikt się nie podnosi. Niemilknący krzyk przywołuje rodziców, zaspanych, z pomiętymi twarzami. Kobieta w biegu poprawia kok. Pisk przybiera na sile, tłucze szyby w oknach i dociera do odległych skał, które ochoczo zmieniają go w dzwoniące echo. Z otwartą buzią, zasychającymi łzami na policzkach i przejrzystą kapką zwisającą u nosa chłopak w zdumieniu śledzi nieoczekiwany finał sceny. Rodzice dają burę guwernantce, nie jemu. W jednej chwili objawia mu się jedna z najważniejszych prawd tego świata: o wszystko można obwinić drugą osobę. To przełomowe odkrycie. A zarazem bilet do świata dorosłych.

Przy sąsiednim stole w jadalni wysokogórskiego hotelu czarnowłosa łania zdejmuje ciemne okulary. I zamiast leczniczej maślanki radośnie zamawia późne, bardzo późne francuskie śniadanie. Coś łaskocze ją w policzek. Hella przesuwa dłonią po twarzy. Do herbaty ześlizguje się ziarenko piasku.

freier fall

ręka w rękę

wange an wange

arm in arm

Matka wreszcie widzi przebłysk nadziei. A po powrocie ostatecznie utwierdza się w krzepiącym przeczuciu. Kamień z jej serca spada nieodwołalnie, z głośnym dudnieniem. Co za ulga! Córka sama znajduje sobie zajęcie: chce się nauczyć szyć, stębnować, łatać, pruć.

– Das ist doch keine richtige Beschäftigung für meine begabte Tochter! – złości się ojciec, kiedy matka zamawia nieprzyzwoicie drogą maszynę marki Singer i kiedy potem sprowadza do domu krawcową, która ma uczyć Hellę fachu. Krawcowa pracuje na co dzień w słynnym salonie Podolská.

– Und warum gerade roter Samt?!

Ojciec nie potrafi powściągnąć furii. Nie życzy sobie krawcowej pod własnym dachem. Zawsze unikał krawców i krawcowych. Od dzieciństwa jest na nich uczulony, w tej rodzinie przymiarki niezmiennie odbywają się z dala od domu. Z obrzydzeniem dotyka miękkiego czerwonego aksamitu. Matka wyjmuje mu materiał z rąk i mówi pojednawczo:

– Gerade jetzt brauchen wir, mein lieber Engel, dass sie zu Hause sitzenbleibt und der komische Typ aus ihrem Kopf endlich und für immer verschwindet.

Ojciec zakłada kapelusz. Zamaszystym gestem chwyta laskę. Trzaska drzwiami. I gniewnie rusza w stronę mostu.

Wczoraj dotykałam podobnego aksamitu. Na ostatnim piętrze domu towarowego. Wielki dział tkanin. Kolorowe szpulki nici. Zestawy igieł. Szpilki o szarych i niebieskich główkach. Ludzie, którzy się tu mijają, nie mówią sobie „dzień dobry”. Głaszczą bele materiałów, ułożone w piramidy. Zostawiają odciski palców. Sprzedawczyni przenosi ciężkie rulony na ladę. Niektóre z nich wiotczeją i zginają się na rancie kontuaru jak zawilgłe papierosy. Sprzedawczyni odwija po kawałku z każdej beli, rozdaje karty: kwiat kolorów zakwita. Piłeczka jest teraz na boisku klientów.

Gracze podchodzą bliżej. Przykładają sobie materiał do twarzy, chcąc się przekonać, czy nie jest za szorstki; zarzucają go sobie na ramiona i głowę, chłoną jego zapach. Ekspedientka tupta za nimi i pomaga uwolnić się z barwnych draperii: odsłania rzeźby, inauguruje wystawę.

Kolej na mnie.

– Poproszę ten czerwony aksamit.

– Na bolerko? Czy na obicie krzesełka? Ile metrów?

– Wezmę wszystko. Dziękuję.

– Wszystko?

Czeka na wyjaśnienie. Nie doczeka się.

– Jak sobie łaskawa pani życzy. Kasa jest po drugiej stronie.

„Łaskawa pani”. Tego zwrotu nie rozumiem. „Łaskawa”. Słowo, które przyturlało się tu z innych czasów.

– Może pani powtórzyć?

– Kasa jest tam, po drugiej stronie.

– Nie, chodziło mi o…

– Materialik mamy dostarczyć autkiem czy weźmie pani sama? Oczywiście możemy też wysłać kogoś do pomocy.

– W takim razie poproszę o pomocnika. Pójdę pieszo. Dopłacę, jeśli trzeba.

Po chwili w drzwiach zaplecza ukazuje się krzepka pięćdziesięciolatka. A więc to jest mój pomocnik. Mięśnie kulturystki, worki pod oczami, uszminkowane na wiśniowo wargi i mocno podkreślone brwi, wygięte jak dwa przęsła. Do tego elegancka garsonka i kamizelka robocza. Muskularna pani bez słowa zarzuca zrolowany materiał na ramię; końce czerwonego komina huśtają się w powietrzu. Mówię jej, dokąd idziemy.

– Na most?!

– Na most.

– W porządku. To moje dawne rewiry.

Maszerujemy w milczeniu, przedzieramy się przez ciągnące z naprzeciwka tłumy. Ludzie starają się nas wymijać.

– Czemu wybrała pani taką pracę?

– Praca jak praca. Przynajmniej się trochę poruszam. No i mięśnie poćwiczę, to może mi tak całkiem nie sflaczeją. Wie pani, jak to jest: człowiek podnosi ręce, a tu po prawej i lewej dwa pelikany. Żal patrzeć.

– A co pani robiła przedtem?

Kobieta przekłada czerwony rulon na drugi bark.

– No… różnie…

– Bez obaw, mnie już nic nie zaskoczy. Zresztą prawdopodobnie więcej się nie zobaczymy.

– Łaziłam… z facetami…

– Za pieniądze?

– No. Ale to było kiedyś. Teraz, w moim wieku, już bym się z tego nie utrzymała, wiadoma sprawa.

– I właśnie po mostem?

– Przeważnie. W nocy na ogół nikt się tam specjalnie nie szwendał, więc mogłam, za przeproszeniem, obciągać do woli. Przyzna pani, że to romantyczne.

– My też zrobimy coś romantycznego.

Noc wita nas hucznie, noc jest jeszcze młoda, korowód ludzi i świateł przesłania gwiazdy. Stoimy nad rzeką. Pośrodku mostu, którego woda tak nie lubi. Proszę kobietę, żeby ostrożnie położyła aksamit na murku, zdjęła folię ochronną i wygładziła zwój. Moje polecenie wykonuje ochoczo, widzę, że z trudem powściąga ciekawość. Spoglądam na rzekę, a potem w górę, na rzeźbę. Szeptem wypowiadam to słowo. Wypowiadam je, już się nie boję. Nie boję się! – krzyczę w myślach. – Nie boję się nawet wodnego smoka.

– Wyślemy dywanik na wycieczkę.

– Ale… że jak?

Jednym energicznym ciosem spycham belę z murku. Kobieta zrywa się z miejsca.

– Jezus Maria, co pani robi?!

– Ćśś… To kobierzec dla króla.

Rulon spada z mostu i rozwija się w powietrzu. Na tafli rozpościera się czerwony dywan. Rzeka obraca pod nim lśniące ciało, przeciąga się i zalotnie zerka w chmury, niewierna ladacznica. Nad krwawym prostokątem zaczynają krążyć mewy. Jedna z nich ląduje: urządza sobie spływ na aksamitnej tratwie. Dywan wybrzusza się od spodu i powoli znika w oddali, niesiony na grzbiecie wodnego smoka, który jeszcze przez chwilę bawi się swoją zdobyczą, by potem z tym większą przyjemnością ją połknąć. Holenderski turysta za nami wytrzeszcza oczy, pokazuje palcem, przywołuje rodzinę, żeby też zobaczyła to dziwowisko. Zbiegają się kolejni gapie, wśród nich grubawy mężczyzna, któremu język samoczynnie wysuwa się z ust i dynda jak rozkołysany dzwon.

– A to pech! – krzyczy ktoś z tyłu.

Uśmiecham się. Muskularna dama tłumaczy coś Holendrowi na migi. Oboje przechylają się przez balustradę. Zostawiam ich. Zanim zdążą się odwrócić, już mnie przy nich nie będzie.

Babcia z eleganckiego mieszkania na nabrzeżu też kupiła aksamit. Mogła zaprotestować. Mogła ukręcić losowi łeb. Płachta materiału. Dzieli się na części, zmienia formę. Jeden ruch – i przestaje być tym, czym była jeszcze przed sekundą. Babcia z eleganckiego mieszkania na nabrzeżu miała los w swoich rękach, los pod postacią karminowego aksamitu. Mój los.

Miała go też druga rzeźba.

Dlaczego się nie przemieniła?

hoffnungsfunken

unken

unken

Kobold obmacuje posąg. Skrobie paznokciami kamień, napiera na rzeźbę całym ciężarem ciała. Jest początek marca, świta. Na moście zatacza się pijany kataryniarz. Niebo plami się czerwienią: w rzecznej tafli nasycona barwa łagodnieje, rozcieńcza się w róż. Moczymorda traci równowagę. Przysiada na ziemi. Zasłania jedno oko, mruga.

– Dwugłowa rzeźba, niechaj skonam!

Posągowi wyrastają prawdziwe ramię i prawdziwa noga. Z piaskowca wykluwa się nowa istota: część kamiennego ciała odkleja się i ożywa. Nie, jednak nie. Posąg z powrotem wsysa swojego sobowtóra. Czciciel Bachusa gramoli się na nogi, wyostrza wzrok. Rzeźba chwieje się i drga.

– Ożeż w dupę… Ja chyba…

Bezwiednie zaczyna kręcić korbką; intonuje dziadowską pieśń. Pijacki dyszkancik chrypi krwawą balladę, pochlipując z żalu i wzruszenia. Śpiewa dla żywej rzeźby. Dla rzeźby z czterema dłońmi. Dwie z nich są nieruchome. Dwie pozostałe właśnie zarzucają na sztywne ramiona purpurowy płaszcz bez rękawów, pelerynę magika. Aksamitny królewski płaszcz, który ześcibiły niezdarne palce Helli. Kataryniarz śpiewa na cześć rzeźby, rzeźby o dwóch głowach. Jedna ani drgnie, druga kiwa się i obraca. Uliczny szlagier nieubłaganie dobiega końca, ale kataryniarz boi się zamilknąć: nie chce przerwać czaru. Wraca do początku, wywrzaskuje od nowa ckliwe tony pieśni, składa opętańczy hołd kamiennemu widmu.

Przez most przejeżdża na rowerze sprzedawca precli; do pleców ma przypięty kosz ze świeżymi wypiekami. Hamuje tuż przy pijaku.

– Czego się drzesz, fujaro sakramencka?! Zamknij się wreszcie!

Trzepie kataryniarza czapką. Samozwańczy bard mamrocze coś niezrozumiale, pokazując brodą w kierunku czwororękiej bogini. Preclarz nie daje zbić się z tropu. Wpycha ciepły, słony obwarzanek do cuchnących gorzałką ust śpiewaka. Kiedy ochrypłe tony się urywają, posąg nagle zamiera. Magia znika, rozpełza się, przydepnięta powszedniością szarego dnia.

Z murku zeskakuje żywy cień. Zwaliste męskie ciało. Wyjaśnia preclarzowi, że oto nadszedł czas na kolejną cudowną przemianę, chwalcie Pana, radujcie się, wkrótce ujrzycie mięciutką słodkowodną syrenkę, na każdego przyjdzie kolej. Preclarz puka się w czoło, Kobold w odpowiedzi gniewnie coś burczy. Wywiązuje się sprzeczka. Kataryniarz znów śpiewa, raz po raz krztusząc się obwarzankiem. Pluje słonymi drobinkami, kruszy melodię na pojedyncze fałszywe dźwięki. Głos niesie się nad taflą. Przechodnie, nagle widoczni jak na dłoni w nieprzyjaznym świetle brzasku, wyciągają szyje. Żyrafy przyśpieszają kroku. W niewielkiej grupce ktoś napomyka o ubiegłorocznej świątecznej katastrofie. O tragedii zaginionych pod wodą.

dziś wszyscy dokoła

mają mnie za matoła

moja pani niech woła

Preclarz daje znak ręką. Wokół Kobolda zacieśnia się półkole. Sfora. Krok w tył. Kobold wskakuje na podest posągu. Próbuje potrząsnąć swoim milczącym towarzyszem, stojącym obojętnie w czerwonym płaszczu. Tłucze w niego, jakby chciał wypędzić z kamienia duszę. Spogląda na swoje pokrwawione ręce, po czym wyławia zza pazuchy małą piłę. Przyklęka. Chce podciąć rzeźbę, skamieniały pień drzewa. Zęby piły szczękają, łamią się. Metal skrzypi, wokół sypie się szarawy pył. Rzeźba zaczyna się chwiać. Kobold piłuje mocniej, napina mięśnie. Figura świętego Krzysztofa, Chrystusowego pomocnika, lekko się kołysze, ale wciąż tkwi na swoim miejscu. Jedynie kamienny kij się łamie. Preclarz nie pozwala Koboldowi skoczyć do wody. Chwyta go za kostki. Kobold się przewraca, żebra trzaskają.

To wtedy żandarmi wywieszają portret szaleńca na ścianach obu wież mostowych. Kobold stwarza zagrożenie dla rzeźb i dla przechodniów. Gorliwy bard traci głos. Rzeka wsysa melodię i bezpowrotnie ją sobie przywłaszcza. Kataryniarz będzie musiał zmienić fach. Preclarzowi ktoś kradnie rower i kosz z wonną zawartością. W ręce zostaje mu tylko kij świętego Krzysztofa.

Kobold musi poprzestać na jednej rusałce – na Helli.

Więcej rzeźb już nie przemieni.

Od kałużki wody ziębną mi plecy. Unoszę się na łokciach. Łódka traktuje to jak komendę. Leniwie wypływa spod kamiennego przęsła. Jeśli chcesz pisać o tej rzece, musisz ją obserwować całe życie. Innej drogi nie ma. Przez murek mostu przechylają się turyści. Celują we mnie strzały swoich palców. Pokrzykują w podnieceniu, pstrykają zdjęcia. Jestem atrakcją, lokalnym Koloseum. Właśnie tak kiedyś tam stała. Młodziutka Hella. Przechylona przez kamienną balustradę, z torebką gorących kasztanów w dłoni. Właśnie tak – wiele metrów pod nią – leżał tu młodziutki Michael Kobold. Ratownicy przywracali życie przemarzniętemu ciału i zmąconej myśli. Dusza została pod łódką. Na dnie rzeki, gdzie uwolniona rzeźba nieśpiesznie poprawiała sobie na głowie gwiaździstą koronę.

Chodzę. Jak oni.

Jem, oddycham, śpię. Jak oni.

Mój mózg opanowały przedziwne myśli. A ja nie wiem, co z nimi zrobić. Jaka część z tego, co dzieje się wokół, naznacza trwale naszą świadomość? Muszę odpłynąć. Cała naprzód, zanim ktoś skoczy z mostu. Wiosłuję wpatrzona w wodę.

Relacje z nim od zawsze były niemożliwie trudne. Zresztą – wśród kobiet wygląda to tak samo.

No dalej, pokaż się, pokaż, na co czekasz, gnojku.

Głowa Helli nabrzmiewała od opowieści i historii. Te historie nie dawały Helli spać. Moją matkę bolało jej własne życie. Kobold zawsze szedł prosto do celu. Nie tracił czasu na rozterki, dusił je w zarodku, topił w wodzie. Burza oczyszczała atmosferę, brud spływał z prądem, zmieniał się w osad i opadał na dno.

Matka żyła przeszłościami.

Ojciec żył przyszłością.

Głowę matki szturmowały coraz potężniejsze przyboje powszednich trosk i niepowszednich cierpień. Z głowy Kobolda odpływały coraz słabsze strumyczki. W środku pęczniała próżnia, bezkresna pustynia. Wiatr porywał czasem kilka ziarenek piasku i zanosił je Helli. Wciąż ich przybywało.

– Co Angole zrobili z tą bezczelną dziewuchą, Joanną d’Arc?

– Spalili ją.

– Ta jest. Kto jako jedyny mógł jej pomóc?

– Ten… no… chyba francuski król? Czy nie?

– Rusz tym zakutym łbem! Spa-li-li ją. Powtarzam jeszcze raz: kto jako jedyny mógł jej pomóc?

– Woda?

– Ma się rozumieć, że woda. Dobra, spalili ją, a potem?

– Potem… potem… no, potem… nic, prawda?

– Jak to: nic?!

– No że ją pochowali. Znaczy się jej prochy.

– Nie, nie pochowali jej! Teraz ty. Co się nie odzywasz, języka w gębie zapomniałaś?

Nie odzywam się, bo właśnie zobaczyłam jeźdźców na brzegu. Zeskakują z koni, po czym sięgają do worka i sypią garście ciepłego prochu. Wiatr kradnie im go z rąk i rozdmuchuje nad wodą. Wszędzie unoszą się mikroskopijne szare drobinki. Konie wdychają je rozdętymi nozdrzami. Potem jeźdźcy otrzepują worek i wrzucają go do ognia.

– Anglicy wsypali popioły tej… bezczelnej dziewuchy, Joanny d’Arc, do rzeki. Żeby ludzie nie mogli czcić jej jak bohaterki.

– Zgadza się. A wy na przyszłość pamiętajcie, że to wstyd, kiedy baba wie więcej od was. Ty, co ty tam mamroczesz pod nosem, hę?

Jest bohaterką. I będzie. Bohaterką czczoną w każdej kropli swojej rzeki. Jak Hella.

Kobold także zostaje poddany przesłuchaniu. W czasie niedzielnego przyjęcia z okazji osiemnastych urodzin Helli. To Hella ściągnęła go na uroczystość. Potajemnie. Rodzice zaprosili doktora Broda. Przez cały poprzedni tydzień w mieszkaniu na nabrzeżu roiło się od gości. Z życzeniami przychodzili krewni, koledzy i studenci pana profesora, niekiedy też zagraniczni przyjaciele pani profesorowej. Tego wieczoru mieli być tylko najbliżsi. Hella siedzi wciśnięta między rodziców.

– Może jeszcze trochę sosu, panie doktorze?

– Nein, danke, gnädige Frau.

– A… panu?

– Jasna sprawa! Sznycle muszą pływać, a knedliki wiosłować.

Zapada niezręczna cisza, przerywana jedynie pobrzękiwaniem srebrnych sztućców. Widelce z ostrymi ząbkami przytrzymują pulchną mączną masę, by nożom łatwiej było ją ćwiartować. Kiedy spełnią swoje zadanie, zaczynają sprzątać miejsce egzekucji: podnoszą szczątki i wrzucają je do parującego sosu. Znikają kolejne kęsy – pochwycone, nabite, unicestwione. Golgota na talerzu.

Nagle odzywa się skwierczący dźwięk. Przy stole robi się poruszenie.

– Jezusie z Maryją i święci Pańscy, przepraszam!

Służąca oparzyła Kobolda w rękę. Zbyt gwałtownie przechyliła naczynie z gorącym sosem. Dymiąca łza skapnęła na zarośnięty nadgarstek. Lada moment wypali na nim piętno. Niebieskie oczy przeszywają służącą na wylot.

Męska ręka wędruje ku wargom dziewczyny, a ona – jak zahipnotyzowana – posłusznie przybliża do kosmatego węża zaczerwienione policzki. Wysysa i zlizuje tłustą, mocno doprawioną plamę. W kąciku ust zostaje czarny włos. Matka ściąga wargi w żałobną podkówkę. Ojciec zaciska pięści, ułożone równiutko na blacie niczym kuliste sztućce. Obojgu rodzicom tańczą przed oczami rozmyte zdania z kompromitujących artykułów o Koboldzie: słowa wsypane do sosu, upchnięte między mięso a knedliki. Z każdym przeżutym kawałkiem w język wbijają się opiłki bezsilności i gniewu.

Wypowiadane zdania ciągną się i przyklejają do podniebienia jak legumina. Doktor Brod milczy, mina mu rzednie, twarz kamienieje. To miał być jego szczęśliwy dzień. No cóż, on, Brod, zrobił co mógł. Wręczył Helli cyzelowany latami list miłosny. Opanował do perfekcji rozmieszczenie czułych miejsc. Przygotował się do mistrzowskiego popisu, do którego potrzebował już tylko doskonałego instrumentu.

Siedzą wokół owalnego stołu, zmrożeni gorącym poczęstunkiem złożonym z pięciu dań. Klepki w parkiecie wypaczają się i rozchylają: tak, do jadalni wpełzł wąż. Jak gdyby nigdy nic, przemyka pod nogami biesiadników. Nikt się go nie boi. Po brazylijskiej kawie i wykwintnych deserach z cukierni Myšáka doktor Brod ociera z ust niewidzialne resztki bitej śmietany i odchrząkuje, po czym ceremonialnym gestem kładzie na stole aksamitne pudełeczko. Otwiera je i w wieczornych promieniach wiosennego słońca uwalnia z pluszowego wnętrza pierścionek z czerwonym kamieniem. Prezent zaręczynowy.

Siedzą wokół zastygłego blasku. Wąż podnosi głowę, syczy. Hella wstaje. Obchodzi stół, łapie Kobolda za rękę, na której wciąż czerwienieje piętno zostawione przez plamkę sosu. Kobold prostuje palce. Hella przyciska sobie jego łapę do brzucha. Wypala na swoich wnętrznościach znamię w kształcie pięciopalczastej gwiazdy.

Kobold podarował Helli bezzwrotny prezent zaręczynowy. Opakował go w jej własne ciało.

Pomogłam Koboldowi zwyciężyć.

W tamtej chwili wyglądałam jak malutka kijanka.

Albo może jak rybka.

Siedzą wokół owalnego stołu. Mogłabym bez trudu przepełznąć pomiędzy ich nogami. Wąż wyłazi z dziury, spuszcza wzrok ponury, Hella się przelękła, na kolana klękła, Hello, już nie klękaj, węża się nie lękaj. Mogłabym przedefilować wśród nich na czworakach. Albo obtańczyć każdego z osobna, obwieść opuszkami palców kontury ich ciał, zaszeptać żarliwie: „Już za późno, klamka zapadła, koryto wyżłobiło się głęboko – jak zamierzacie się z niego wydostać?”.

Najdłużej stałabym przy drżącej ze szczęścia Helli.

Hella nie potrzebuje świata zewnętrznego. Ma swój.

Macham