Strona główna » Humanistyka » Kochaj i rób

Kochaj i rób

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-62467-58-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Kochaj i rób

Kochaj i rób to rozmowa przyjaciół i dialog filozoficzny. Próba zarysowania lewicowego projektu etycznego, ale też kobieca opowieść o życiu: w komunie i kapitalizmie, w opozycji i na uniwersytecie, w więzieniu z prostytutkami i już od dziecka, od lat 50. – w spodniach.

Polecane książki

Nowa powieść Wojciecha Chmielarza, laureata nagrody Wielkiego Kalibru. Komisarz Jakub Mortka powraca, by rozwikłać tajemnicze zabójstwo. W podwarszawskim Milanówku giną dwie kobiety – córka i żona słynnego gangstera, Wilka. Sam Wilk zaginął przed sześcioma laty w niewyjaśnionych okolicznościach, a ...
"Shitownik paryski. Chic!owny przewodnik po powieści i Paryżu" to efekt współpracy Pawła Zapendowskiego oraz internautów z serwisu Nakanapie. Przez ponad trzy miesiące powstawała fantastyczna opowieść o Paryżu i jej mieszkańcach. A brali w niej udział między innymi: Chopin i George Sand, Jim Mor...
W żadnym innym utworze literatura czeska nie zbliżyła się do twórczości Franza Kafki tak bardzo, jak w Świnkach morskich. Milan Exner   Pewien praski bankier z braku innego pomysłu kupuje synowi na Boże Narodzenie świnkę morską. Jak dalece to niewinne wydarzenie zmieni życie rodzi...
Panna Lucy po śmierci ojca, nałogowego hazardzisty, musiała zamieszkać u wujostwa i jak najszybciej znaleźć pracę. Przez agencję zatrudnienia poznaje młodego wdowca, sir Ralpha Adversane’a. Szybko okazuje się, że Adversane nie szuka jedynie gospodyni, ale przede wszystkim urodziwej młodej ...
Poradnik do gry "Mass Effect" zawiera opis przejścia całej gry, zarówno wątku głównego, jak i zadań pobocznych (tzw. przydziałów), a także informacje na temat eksploracji kosmosu z zaznaczeniem minerałów i innych przedmiotów, które można kolekcjonować. Mass Effect - Xbox 360 - Zawiera dodatek Bring ...
To nie żarty, to nie przelewki, tu się dzieje, i to jak! W roku 2014 Daniel Wyrwa był jeszcze żołnierzem 6. Batalionu Powietrzno-Desantowego w Gliwicach, a Maria Zimnicka – dobrze zapowiadającą się aplikantką adwokacką. Daniel, delikatnie mówiąc, nie miał dobrej reputacji. Wszyscy – poza Marią – wie...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Kinga Dunin

KingaDuninKochaj i róbwspółpraca: Sławomir SierakowskiSERIA PUBLICYSTYCZNA WYDAWNICTWO KRYTYKI POLITYCZNEJ

Do tatusia synek podszedł,

Taki – ot – malusi.

Co to znaczy „źle” i „dobrze”?

Powiedz mi, tatusiu.

Taić nic przed wami nie chcę,

Posłuchajcie, dzieci,

Co rzekł tatuś,

W tej książeczce zaraz odnajdziecie.

Gdy zły chłopiec bije słabszych,

Z każdym szuka sprzeczki,

Ja takiego raz na zawsze

Wyrzucam z książeczki.

Ten zaś woła:

Nie pozwolę tknąć

Od siebie mniejszych.

Ja takiego chłopca wolę

Lepszy i ładniejszy.

[…]

Włodzimierz Majakowski,

Co to znaczy „dobrze”

i co to znaczy „źle”

ROZDZIAŁ 1
Kinga, skąd ty się wzięłaś?

SŁAWOMIR SIERAKOWSKI: Kinga Dunin. Feministka,
a zna na pamięć katolickie pieśni. „Agresywna kłótnica”, a w naszej
pracy układna, lojalna. Lewicowa krytyczka, a potrafi bronić prawicowych
powieści. Socjolożka i filozofka, ale od „mądrych dyskursów”
woli czytać rękopisy debiutantów. Skąd się wzięłaś? Z prawicowej
i konserwatywnej, a słyszałem nawet, że i antysemickiej polskiej
rodziny…

KINGA DUNIN: Nie
przesadzaj. Nie twórz fałszywych mitów. Z inteligenckiej, relatywnie
liberalnej rodziny, z odruchami antysemickimi – może. Ale już nie
w pokoleniu moich rodziców. Tradycyjna? W miarę. Katolicka – bez
przesady.

Jesteś, jaka jesteś,
bo taka była twoja rodzina czy pomimo rodziny?

Głupio się czuję. O dzieciństwie mam ci
opowiadać?

Tak, na przykład o tym,
że pamiętasz, jak w twojej klasie były jeszcze żydowskie dzieci. To
niby nie tak dawno, a dla mojego pokolenia jak bitwa pod Cedynią.

Były, ale to już późne dzieciństwo. Jeżeli
chodzi o prawdziwe dzieciństwo, to myślę, że coś innego było
znacznie ważniejsze – coś, co cię zupełnie nie zainteresuje,
czyli kwestie genderowe.

Nie przesadzaj. Nie
twórz fałszywych mitów.

Wychowałam się
w rodzinie trzypokoleniowej – to było nietypowe
i może tradycyjne. Babcia
i dziadek byli ludźmi wykształconymi – babcia bardziej niż
dziadek. Byli lekarzami,
z tym że babcia miała doktorat
i jeszcze pracowała naukowo. Domem zajmowała się kobieta, czyli
służąca,
a dziadkowie pracowali.
I nigdy nie miałam poczucia, że babcia
z powodu płci jest kimś gorszym od dziadka. Może trochę inaczej było
z moimi rodzicami, ale to raczej kwestia psychologiczna. Czyli jeśli
chodzi
o równe traktowanie płci, było raczej OK. Tyle że we wczesnym
dzieciństwie
w dużej mierze wychowywali mnie moja cioteczna babka
i jej mąż, którzy stracili syna
w czasie wojny

i w oczywisty sposób próbowali zastąpić go mną.
W związku
z tym mając trzy, cztery lata, byłam pewna, że jestem chłopcem.

Wiesz, że w ten sposób
potwierdzamy stereotyp feministki jako babochłopa.

Co ty pleciesz? Mogę najwyżej nie mówić,
jeżeli ci nie pasuje. Ale tak było, nic na to nie poradzę: mając
trzy, cztery lata, zostałam crossdreserką. W przedszkolu udało mi się
wywalczyć chodzenie w spodniach, a to były lata 50. Trudno uwierzyć,
że takie lata w ogóle były. Ale były. Mieszkaliśmy wtedy w Łodzi:
rodzina wileńskich repatriantów z tradycjami szlacheckimi w samym
środku robotniczej dzielnicy. Ulice wybrukowane kocimi łbami, a przed
moim domem postój dorożek. Mam zdjęcia – jedyna dziewczynka
w spodniach i bawię się tylko z chłopakami. I jeszcze to imię…

Kinga.

Absolutnie nieznane, niewystępujące
w przyrodzie. Byłam jedyną znaną mi Kingą przez ogromną część mojego
życia. Nie było King w piaskownicach, zresztą nie było piaskownic. Nie
było King na podwórkach, w szkole, w liceum, na studiach. Zawsze
nosiłam okulary, to też było rzadsze niż dzisiaj, chciałam być
chłopcem, byłam dziwadłem. I może z tego bycia dziwadłem coś takiego
zrobiło się ze mną. Z jednej strony chciałam przeżyć w tym świecie
i jak na dziwadło radziłam sobie całkiem nieźle, a z drugiej strony
cały czas czułam, że nie pasuję do świata, a świat do mnie. Po
prostu, gdyby był inny, to ja, z moim wyglądem, imieniem i tym, że nie
jestem pewna, czy jestem chłopcem, czy dziewczynką, mogłabym się w nim
jakoś zmieścić. A nie mieściłam się, z wielu powodów. Miałam inne
zainteresowania niż wszystkie dzieci, byłam wychowana na literaturze
romantycznej i przedwojennej, dziadek czytał mi Puszkina po rosyjsku. To
był świat symboli i wartości kompletnie niepasujących do PRL-u. Ale
z tego nie wynikała wcale konserwatywna krytyka PRL-u: jak to przed
wojną było cudownie, tylko poczucie nieprzystosowania.

To się zazwyczaj
kończy autyzmem, a przynajmniej izolacją. Tacy ludzie żyją poza.
A ty jednak zawsze byłaś walcząca. Właściwie nie wiem – zawsze? Bo:
„nie pasowałam do świata, a świat do mnie” jeszcze nie znaczy,
że chce się go koniecznie zmieniać. Albo choć demaskować, pokazując
niehomogeniczność.

Wychowano mnie
w pewnego rodzaju konformizmie. Jak idę do szkoły, to mam być najlepsza,
przynosić piątki, radzić sobie. Byłam wystarczająco zdolna, żeby,
przynajmniej na pewnym etapie, tym wymaganiom sprostać.
I ponieważ
w tym świecie sobie radziłam, mogłam pozostawać jednocześnie
wewnątrz
i na zewnątrz. To nie była pozycja outsidera, autysty, tylko kogoś,
kto realizuje model proponowany przez ten świat
i próbuje odnieść
w nim sukces,
a jednocześnie ma poczucie, że jest inny. Na pewno nie wynikała
z tego postawa wycofania się – niech ten świat będzie, jaki chce,
a ja swój zbuduję na boku. Nie. Wiedziałam, że będąc dziwadłem,
mogę prowadzić tu jakąś grę.

Zaczęłaś zmieniać świat z konformizmu?

Tak, to jest taka mieszanka konformizmu
z nonkonformizmem. To paradoksalne, ale myślę, że może
z takich kombinacji wynikają postawy prospołeczne,
z dużym dążeniem do zmiany. Ci, którzy znaleźli się na aucie,
niczego nie zmieniają, tylko próbują przeżyć.

Jednak ciągnie cię
w stronę bycia outsiderem.

Nie. Ciągnie mnie w stronę bycia insiderem,
zawsze chciałam należeć do jakiejś grupy, stopić się z nią, mieć
z nią wspólne wartości. W jakiejś dziecinnej naiwności próbowałam
zapisać się do harcerstwa, mając w głowie ideały przedwojennego
skautingu, i oczywiście trafiłam na ochronkę dla dzieci łódzkich,
gdzie nikt nie traktował tego wszystkiego poważnie. Ja byłam gotowa
poważnie potraktować lilijkę, harcerski krzyż i inne takie rzeczy,
tylko nikt poza mną w to nie wierzył.

Kiedy się poznaliśmy,
myślałem właśnie, że jesteś insiderką. Znaną, poważną panią
zajmującą pozycję publiczną…

… identyfikowaną ze środowiskiem
feministycznym, czyli wariatkami. Byłam
w grupie marginalizowanej,
w którą też nie potrafiłam wejść na 100 procent. Sytuowałam się
gdzieś na marginesach.

No właśnie, a w Krytyce
jest przecież inaczej. Może dlatego, że tu w ogóle słabo sprawdzają
się outsiderzy. Otwarta ekipa, zgranie, lojalność. I wciąż staramy
się uniknąć alienacji. Ty też nie jesteś na marginesie, jesteś
w całości zintegrowana, wszyscy myślą Kingą, co Kinga powie, co
Kinga pomyśli.

No niee…

Oj, taaak…

Oj, niee…

Zresztą wystarczy, że ja tak myślę, a ty
i tak na końcu zawsze się ze mną zgadzasz!

Ty też tak nie myślisz. Poza tym zauważ, że
w Krytyce jestem najstarsza. Rozumiem, że to jest niby bez znaczenia,
ale jednak.

To znaczy tyle, że
nie siedzisz na ziemi na tajnych kompletach dla centrali u mnie w domu,
tylko przysługuje ci krzesło. I że ciągle bez sensu narzekasz, że
muzyka jest za głośna. Rzeczywiście nie chodzisz ostatnimi czasy na
imprezy, bo muzyka jest za głośna.

Co utrudnia wejście w to w sensie czysto
towarzyskim, wtopienie się…

Ale nie
można powiedzieć, że jest to środowisko, którego nie
współkształtujesz.

To prawda. Ale chciałam ci opowiedzieć coś
z wczesnej młodości, co miało dla mnie duże znaczenie. Jestem
dyslektyczką, co sprawia, że może i jestem inteligentna, ale mam
kłopoty z nauczeniem się języka obcego, z pisaniem. Późno nauczyłam
się czytać.

Szczególnie z pisaniem
ci nie idzie, rzeczywiście (śmiech).

Z trudem piszę. Zaczęłam pisać, kiedy
pojawił się komputer, bo przedtem to było po prostu niewykonalne
technicznie. Gdy była tylko maszyna do pisania, musiałam wszystko
dwieście razy przepisywać, dopiero komputer wyzwolił mnie
z kalectwa. Wolę krótkie teksty niż długie, ponieważ myślę nad
każdym zdaniem i nie potrafię lać wody. Stąd wynika mój styl,
zwykle dosyć skondensowany i zdyscyplinowany. W każdym razie to źle
wróżyło, kiedy moi rodzice, dla mojego dobra oczywiście, wysłali
mnie do językowego liceum, w którym przestałam sobie radzić.
W podstawówce byłam najlepszą uczennicą przez osiem lat, a potem
zostałam najgorszą. Przez cztery lata byłam debilem klasowym. To bardzo
ciekawe doświadczenie. Myślę, że każdy powinien przeżyć sytuację,
w której nie jest najlepszy i nie pochyla się nad innymi, mówiąc:
„Szkoda, że oni tak sobie nie radzą, bo ja to zawsze jakoś”, tylko
może zobaczyć, jak to wszystko wygląda z dołu – z pozycji kogoś,
kto zawsze ma kłopoty, tu nie zaliczył, tam nie zdał. Ja w ogóle źle
znosiłam szkołę, miałam nerwicę, nienawidziłam rannego wstawania.
W poradni psychologiczno-zawodowej po różnych badaniach stwierdzono,
że najlepsza będzie dla mnie policealna szkoła dla pracowników
zieleni miejskiej. Ale poszłam na studia i znowu zostałam jedną
z lepszych. Odbudowałam poczucie wartości i wszystko jest OK, ale
często, w różnych sytuacjach, w dyskusjach o edukacji czy równości
przypominam sobie, jak to jest na dole.

Jak?

Chujowo.

Mówisz, że każdy
powinien coś takiego przeżyć. Ale czy nie jest tak, że „klasa
niższa” zamyka się na świat i pozostaje w tym zamknięciu, co
sprawia, że przeżycia, o jakim mówisz, nie ma? Nie omijasz po prostu
sedna sprawy, czyli kompetencji kulturowych, które dostałaś od mamy
i taty, które się liczyły i pozwalały przeżyć upadek?

Ciekawe pytanie. Tak, zapewne z powodów
klasowych, dużego kapitału kulturowego, miałam poczucie własnej
wartości. Według kryteriów szkolnych byłam słaba, ale według
moich kryteriów to oni wszyscy byli idiotami. Z drugiej jednak strony
obie moje klasy – w podstawówce i liceum – wyglądały bardzo
homogenicznie. Podstawówka była proletariacka. Wtedy najlepsza w klasie,
jeszcze nie zastanawiałam się, jak czują się najsłabsi. Ale byłam
też inteligenckim dziwadłem. Kiedy powiedziałam, gdzieś na początku
szkoły, że chcę zostać archeologiem, przez dłuższy czas dzieci
wołały za mną na korytarzu: „Kinga robaki będzie kopać!”. Z kolei
w liceum były dzieci peerelowskiego mieszczaństwa, choć istniała
jedna klasa dla tych, którzy zaczynali uczyć się angielskiego. Tu
dodam, że nigdy nie miałam nic przeciwko punktom za pochodzenie (bo
tam chyba brano je pod uwagę). Myślę, że klasowość w PRL-u to
trochę za szeroki temat na tę rozmowę. W każdym razie nie chodzi
o to, że nauczyłam się współczuć tym na dole. W liceum, kiedy nagle
straciłam wysoką pozycję, zrozumiałam, że ci, co są na dole, nie są
tam z własnej winy, że to jest splot różnych czynników. Zobaczyłam
mechanizmy dyskryminacji, takie na przykład, że jak już jesteś w dole,
to potem wyjść z niego jest bardzo trudno. Że sytuacja bycia gorszym
jest często samospełniającym się proroctwem. Poza tym nie znoszę
tych wszystkich gadek w rodzaju „nie traćmy talentów, dajmy szanse
najlepszym”. Wolałabym, żeby szkoła przede wszystkim pomagała
słabszym.

A to, niestety,
powszechne. „Wyciągajmy z biednych wsi najzdolniejsze dzieci”.
A co z nie najzdolniejszymi?

Albo zdolnymi inaczej. Gdy ma się jakąś
niedoskonałość, jak dysleksja, to po prostu w pewnym systemie sobie
nie radzisz, ale w innych okolicznościach możesz działać całkiem
sprawnie. Może dobry system to taki, który nie gubi żadnej jednostki,
bo w każdej coś na pewno jest, tylko trzeba znaleźć jej miejsce. Takim
miejscem nie był sztywny system PRL-u, a już na pewno nie elitarne
liceum dla dzieci pracowników handlu zagranicznego, gdzie nas trzymano
krótko za mordę. Mundurki, apele i inne takie.

Co myślisz o mundurkach?

Skoro i tak nie mogłam chodzić w spodniach,
to tak bardzo mi nie przeszkadzały. Nigdy nie lubiłam myśleć
o ubraniach, a to załatwiało mi problem, co na siebie założyć.

Ale tak poważnie,
co my – lewica – o tym myślimy? Że to źle, bo zniewalanie? Czy
może dobrze, bo próba zapanowania nad nierównością?

Nie wiem. Chyba jestem przeciwna temu, żeby
szkoły miały mundurki na własne życzenie, bo to jest tworzenie takich
elitarnych szkół w mundurkach.

Czyli nie powinno być
obowiązku mundurków? Bo?

Nie wiem. Nie powiedziałam, że nie
powinno. Widzę tylko ogromny opór wobec tego i mam wrażenie, że to nie
jest tak ważna sprawa, by warto było narzucać coś ludziom. Ale chyba
chciałabym takiego społeczeństwa, które by chciało mundurków. Strój
jest wyrazem indywidualności, ale może lepiej zacząć ją budować
od czegoś innego.

Jakie inne doświadczenia
ukształtowały w młodości Kingę Dunin?

Mało opowiedziałam?

Nie, ale mam nadzieję
na więcej. Może dla ciebie to jest banalne i oczywiste, ale ja
na przykład wielokrotnie miałem wrażenie, że żyję w strasznie
homogenicznym społeczeństwie, z jednym językiem, religią, kulturą,
po prostu wszystkim. I że te różnice między ludźmi, jeśli już są,
to wyłącznie finansowe, prymitywne.

Finansowe są prymitywne?

Nie, ale niefajne. A co z różnicami
fajnymi?

Te różnice niefajne dla mnie były
fajne. Pochodziłam z inteligenckiej rodziny z Wilna, z Kresów, a w mojej klasie dzieci z rodzin robotniczych to już była elita. Były
tam też dzieci z absolutnego marginesu społecznego, z wielodzietnych
rodzin, gdzie jeżeli już jadało się obiad, to był to obiad
z psa złapanego na podwórku. Zetknięcie się z nimi było szokiem
kulturowym, i wcale nie tylko negatywnym. Pamiętam swoją najbliższą
przyjaciółkę z początków podstawówki. Jej ojciec był rzeźnikiem,
matka nie pracowała. Ich małe mieszkanie to był dla mnie ósmy cud
świata. Cała ta kiczowatość, którą dzieci tak lubią – wielkie
małżeńskie łoże przykryte błyszczącą kapą, na niej siedziała
wystrojona lalka, a nad łóżkiem modlił się Chrystus w Ogrójcu na
oleodruku wielkości hektara. Tam klękała matka mojej przyjaciółki
i się modliła, tak w ciągu dnia, nienachalnie, bez związku z niczym,
nie słuchając przy tym Radia Maryja, bo go nie było. I ileś tam
jeszcze cudownych rzeczy – kule, którymi jak potrząsałeś, to
śnieg padał, serwety ręcznie robione, kryształowe wazony. Świat
jak z bajki. Ale miałam przy tym poczucie absolutnej obcości, jak
Malinowski na Trobriandach, w porównaniu z estetyką u mnie w domu.
I przy tym żadnej książki, to jasne.

Jak przebiegała wasza
przyjaźń?

Skończyła się dosyć szybko, bez jakichś
specjalnych powodów, jak to dziecinne przyjaźnie. Niedawno ją
spotkałam. Jest urzędniczką.

A Żydzi
w szkole? Pamiętam, jakie wrażenie zrobiło na mnie, kiedy mi
wspomniałaś, że w soboty, gdy chodziło się do szkoły, żydowskie
dzieci nie przychodziły. Wtedy poczułem historię.

Moja druga przyjaciółka
była Żydówką. Albo, chyba precyzyjniej, była pochodzenia
żydowskiego. Ciekawe, że kiedy się przyjaźniłyśmy, nie przychodziło
mi to
w ogóle do głowy, chociaż miała tak oczywiście żydowskie nazwisko
– Kowner. Jej dziadek był znanym łódzkim malarzem, jeszcze
przedwojennym. Przyjaźniłam się
z nią kilka lat

i z jednej strony wiedziałam, że istnieją Żydzi,

a z drugiej nie przychodziło mi do głowy, że Ewka Kowner, której ojciec
był kuśnierzem, rzemieślnikiem (co też przecież mogłoby się
kojarzyć), jest Żydówką. Nigdy też nie powiedziano mi tego
w domu. Może to był nieco antysemicki dom.

Z „odruchami
antysemickimi”, powiedziałaś na początku. Co to znaczy?

Rozpoznawało się Żydów. Chociaż mojej
przyjaciółki nikt nigdy tak nie nazwał, nikt mi nie powiedział:
„Dlaczego bawisz się
z tą Żydóweczką?”. To dotyczyło moich dziadków, szczególnie mojej
babci, która na starość siedziała przed telewizorem
i co chwilę pokazywała kogoś palcem, mówiąc: „O, popatrz –
Żyd!”. Ale ja już wtedy mówiłam: „No
i co
z tego?”,
i na tym kończyła się rozmowa.

Ostatnio w naszym
białostockim Klubie KP odbyła się debata o getcie białostockim. Wstaje
taki dziadek i opowiada jakąś historię o Jedwabnem. I niesamowite,
jak mu samo z gardła wyskakuje na przykład: „Ja to wszystko pamiętam,
w mojej klasie – połowa nasi, połowa Żydki”.

Ten nasz dom był jednak nietypowy – tam
mieszkali moi rodzice, dziadkowie, siostra babci i jej mąż. Tam
też zbierała się rodzina, głównie moich dziadków, by opowiadać
sobie różne historie, wśród nich ewidentnie antysemickie. Że ktoś
przyjeżdża na wakacje do Druskiennik i sadzają go w pensjonacie przy
stoliku z rodziną żydowską. To on wstaje, pakuje walizki i mówi,
że nie będzie mieszkał w tym pensjonacie ani chwili dłużej. Nie
było to opowiadane z dezaprobatą, ot, po prostu jedna z wielu anegdot,
wśród tysiąca innych, na przykład, że w kawiarni u Sztrala były
dobre pączki. Ten antysemityzm jakoś się w rodzinie sączył, ale
to trudno nazwać. Moja babcia opowiadała z dumą, że jako studentka
medycyny w Wilnie była zaangażowaną działaczką Bratniaka. Jak
walczyła o to, żeby sekcji zwłok poddawano w tych samych proporcjach
trupy chrześcijańskie i trupy żydowskie, na co Żydom religia nie
pozwala. Jako argument stawiała pytanie – czemu nie po równo? Gdy
byłam dzieckiem, nie potrafiłam znaleźć odpowiedzi. Bo czemu
nie? Skoro studenci są i chrześcijańscy, i żydowscy, to dlaczego
trupy mają być tylko chrześcijańskie? Koniec tej historii był
taki, że na zebraniu Bratniaka w kwestii tych trupów ktoś wskazał
moją babcię palcem i powiedział: „Ale proszę, żeby koleżanki
niearyjki opuściły salę”. Babcia miała wschodnią urodę, która
mogła być też brana za urodę żydowską. Opowiadała o tym jako
o wielkiej krzywdzie, jaka ją spotkała. Wtedy się z nią zgadzałam
– jak kogoś skądś wyrzucają, to jest to krzywda. Dopiero potem
zrozumiałam, że ona cierpiała, bo wzięto ją za Żydówkę. Że to
się w niej pojawiło jak oddychanie.

Bierny
antysemityzm.

Tak! W pokoleniu moich dziadków. Rodzice już
tego nie mieli. Dziadek mówił, że Żydzi zawsze go lubili i zawsze
zapraszali na obrzezanie, bo jeden goj musi być. I to było takie… ci
Żydzi. Oni.

Najpierw znasz ich
tylko z opowieści. Później pojawiają się, a jeszcze później
znikają.

Rzeczywiście, w mojej podstawówce jeszcze
byli Żydzi. Do mojej klasy chodził ten chłopiec, który w soboty nie
przychodził do szkoły.

To była jeszcze Polska
niehomogeniczna?

Mimo wszystko homogeniczna. Ojciec zabrał
mnie kiedyś do teatru żydowskiego, gdzie po raz pierwszy usłyszałam
jidysz i zaczęło do mnie docierać, że to jakaś mniejszość,
zwłaszcza że to byli właśnie tacy Żydzi, którzy w sobotę nie
przychodzili do szkoły, więc nie żadna żydokomuna. I w 1968 roku oni
nagle zniknęli. Byłam wtedy w siódmej czy w ósmej klasie, różne
rzeczy mi się wtedy jeszcze nie łączyły. Zaczęli wyjeżdżać
znajomi moich rodziców, a moja przyjaciółka przeniosła się do
innej szkoły. Ale ja nie cofnęłam się w czasie, żeby pomyśleć,
że latami przyjaźniłam się z Żydówką, nic nie wiedząc, nigdy
z nią o tym nie rozmawiając.

Więc to nie tak,
że żyły obok siebie dwie kultury?

Nie, ja tego tak nie widziałam. Byli
tylko ci, którzy nie chodzili na religię. Pamiętam taki szokujący
moment. Podczas kłótni między dziećmi włącza się jakaś mamusia
i zaczyna szarpać jednego chłopczyka, bo on szarpał jej chłopczyka.
I krzyczy: „Ty nie chodzisz na religię! Wyście ukrzyżowali
Chrystusa!”. Ale dla mnie to jakiś kompletny odlot, zupełny
surrealizm. Przeraziła mnie agresja, to, że dorosły rzuca się na
dziecko.
I zapamiętałam jej słowa, bo były tak dziwne. Nie mogłam ich
wkomponować
w żadne struktury
w głowie. Chodziłam na religię do końca podstawówki
i nie pamiętam stamtąd żadnych antysemickich tekstów.

Byłaś religijna?

Odruchowo. Chodziło się w niedzielę do
kościoła.

Po polsku?

Tak, po polsku. Byli jacyś znajomi księża,
którzy jeździli czasem za granicę i przywozili fajne gadżety. Byłam
religijna bezrefleksyjnie. Potem zaczęło mi to być obojętne, a jeszcze
potem zaczęłam myśleć, że muszę coś z tym zrobić, bo uczciwy
człowiek nie może tak po prostu znudzić się religią, tylko musi
odpowiedzieć sobie na pewne pytania. Nie chciałam bezrefleksyjnie
odejść z Kościoła. Czytałam Mouniera, Teilharda de Chardin,
Gilsona. Szukałam religii filozoficznej. Na początku studiów, kiedy
jeszcze nie było KOR-u, nie było opozycji, miałam krótki epizod
z czymś, co nazywało się ODiSS (Ośrodek Dokumentacji i Studiów
Społecznych). Wiesz, co to?

Odprysk „Więzi”
w kierunku PAX-u. Znam ich, bo jestem wariatem, który zagląda w zakamarki
historii. Nawet zdarzyło mi się przepytywać Macieja Łętowskiego,
który jest z tych okolic. A na jednym ze zjazdów KP, chyba
w Miedzeszynie, razem przesłuchaliśmy Andrzeja Friszkego na okoliczność
ODiSS-u, PAX-u, księży-patriotów, a przede wszystkim tego, co po
1989 roku zostało i gdzie poszło. Więcej ci powiem. Mieszkam na
Wilczej i zdarza mi się spacerować obok chyba byłej siedziby PAX-
u albo ich niezłego wydawnictwa, gdzie obecnie działa (a właściwie nie
działa) jakieś martwe stowarzyszenie katolickie. Wszedłem kiedyś
z ciekawości na ich stronę internetową i uderzyło mnie, jak gigantyczny
majątek odziedziczyli po PRL-u, mają na przykład budynek w każdym
województwie. To jest dopiero sprawiedliwość dziejowa.

Ten ODiSS to było najgorsze możliwe
połączenie: czarne i czerwone, ale tak naprawdę endecy. Pojechałam na
jakieś organizowane przez nich spotkanie młodzieżowe. To było fajne,
bo poza wszystkimi komunistycznymi strukturami, ale też zupełnie mi
obce. Jakieś msze, studenci KUL-u. Pierwszy raz zetknęłam się z takim
pomieszaniem języka politycznego i religijnego. Zrozumiałam, że nie
ma Kościoła Mouniera, jest pewna realnie istniejąca instytucja. Tam
właśnie poznałam Maćka Łętowskiego. Z rozbrajającą szczerością
tłumaczył mi, że komunistyczne kanały awansu są już niedrożne, za
to karierę można zrobić w organizacjach katolickich. Pisał doktorat
o „Znaku” i jeździł na stypendia do Belgii, co wtedy naprawdę
było rzadkością. Ostatecznie zrozumiałam, że to jest nie moje,
że nie jestem i nie będę wierząca, że jestem ateistką. I że,
niestety, nie jestem koniunkturalistką.

Komunizm przeszkadzał
ci w życiu?

Przeszkadzał mi jako męczące szkolne rytuały,
apele, zmuszanie do oglądania jakichś zjazdów sowieckich.

A w domu to było jakoś
urefleksyjnione? Przynajmniej, że komuna jest be?

Trochę jak wszystko u mnie w domu – nie
wprost. Myślę, że rodzice, będąc antykomunistami, nie chcieli mi
tego powiedzieć, żeby mi nie utrudnić sukcesu szkolnego. Pamiętam,
pytałam ojca, jak to jest z tą władzą, kto rządzi. Zaczął mi
wyjaśniać zasady demokracji: że ludzie wybierają innych ludzi i oni
są ich reprezentantami. Ale potem dodał, że u nas można głosować
tylko na jedną partię – taką to mamy demokrację. Jakby chciał mi
dać obraz prawdziwie demokratycznej władzy i domalować mu tę, która
tu jest. Jako taki dziwny wariant, który nam się nie bardzo podoba. Nie
sposób było dziecku nie przekazywać pewnych sygnałów. Pamiętam,
jak moja ciotka się rozwodziła, co wtedy było rzadkością
i wzbudzało ekscytację, i jak usłyszałam: „Bo ona jest ateistką,
ale jest w porządku, bo do partii nie należy”. To zostało mi
w głowie jak przekaz: „Możesz być ateistką, ale do partii się nie
zapisuj”.

To mi przypomina
wczasy z mamą, jak miałem nie więcej niż pięć lat. Nasz sąsiad
z turnusu rzucał się na swojego syna z rakietą tenisową, ilekroć
temu odruchowo zaczęło się nucić „Pust’ wsiegda
budiet sołnce…”. Mama wytłumaczyła mi wtedy, że ten
pan nienawidzi komuny. I mojego wujka, co zawsze mówił „związek
zdradziecki”. Bo „antykomunizm ludowy” istniał też w latach
80. Twoi rodzice mieli jakieś kłopoty z komunizmem, w sensie
z komuną?

Owszem. Ale w czasach stalinowskich. Ani mama,
ani tata nie należeli do ZMP, nie mogli więc dostać się na takie
studia, na jakie chcieli. Ostatecznie skończyli KUL i byli z tego
bardzo zadowoleni. Potem kłopoty były głównie takie, że ktoś
ciągle chciał ich zapisywać do partii, bo byli aktywni społecznie,
szczególnie ojciec. Toczyły się rozmowy, jak się nie zapisać i tak
to powiedzieć, żeby nie zaszkodziło. Czyli na przykład: „Moja
umierająca matka jest katoliczką i strasznie by cierpiała, gdybym
zapisał się do partii”. Było pewnikiem, że u nas nikt się nigdy
do partii nie zapisze.

A kim chciałaś
być na początku studiów? Jakie miałaś wyobrażenie o własnej
przyszłości?

Może to kwestia PRL-u, ale to były naprawdę
czasy, kiedy nie myślało się
o przyszłości. Nie tak jak teraz, że każdy idąc na studia, już
kombinuje, co dalej, już
w coś inwestuje. Było wiadomo, że jakoś się to życie przeżyje
i że jego jakość
w niewielkiej mierze zależy od tego, co się naprawdę umie. Mogę robić
cokolwiek, pod warunkiem, że będę miała przyjaciół, będę mogła
napić się wina, czytać książki.
W ogóle nie istniała dla mnie dalsza perspektywa. Po prostu wierzyłam,
że jakoś to będzie. Pochodziłam
z rodziny, która dawała mi poczucie bezpieczeństwa.

To klasowe,
prawda?

Chyba tak.

I co o tym
myślisz? Fajnie było?

Tak, myślę, że to było fajne. Chociaż gdybym
zaczynała swoją historię od tego, że urodziłam się, nie wiem,
na Bałutach jako córka stróża, może mówiłabym coś innego. Ale
jak sam powiedziałeś – to klasowe.

Jestem generalnie
bardzo krytyczny wobec PRL-u, pewnie bardziej niż średnia w KP,
ale niejednokrotnie przychodzi mi do głowy coś, czego chyba nigdy nie
nazwałem, bo się bałem. Taka wizja życia spokojnego, sprowadzonego do
prawdziwych wartości. „Prawdziwych” to może złe słowo… Żyjesz
sobie i nie ma wokół tego całego pędu, plastiku, konkurencji, tych
wszystkich rzeczy, które zawsze odkłada się na przyszłość. Mam
teraz w głowie dwa obrazy. Jeden: słoneczna szara i zakurzona ulica,
ciepło. Idę i trzymam w ręku ten jeden dostępny jogurt, i nigdzie
się nie śpieszę, mogę sobie myśleć, wąchając to powietrze
ze spalinami i gapiąc się w krzywy krawężnik… I drugi obraz:
ktoś w bloku naprzeciwko siedzi przy stole w kuchni ze znajomymi
i knuje, a rzeczywistość stawia mu opór, nie rozpływa się przed
nim… Rozumiesz? Ten rodzaj wolności, negatywnej i pozytywnej, możliwy
w policyjnym państwie, a nieosiągalny w tym wolnym, gdzie wolność
wykorzystuje się, by wybrać jedną z wielu tak samo niepotrzebnych
rzeczy. Wiem dobrze, że od tego mojego obrazu „w zwolnionym tempie”
ludziom w PRL-u już się rzygać chciało i że wolność zaangażowania
mogła wybierać grupka nielicznych, płacąc za to zresztą wysoką
cenę.

Nie wiem, czy aż tak się chciało rzygać.
W krótkim okresie gierkowskiej prosperity ludzie wydawali się całkiem
zadowoleni. To byłby ciekawy eksperyment, gdyby dało się sprawdzić,
jak powszechny byłby antykomunizm, gdyby nie istniały niedobory
rynkowe i każdy od ręki mógłby kupić małego fiata. Ilu ludziom
przeszkadzałaby cenzura, brak demokracji. Nie było nieustannej
konkurencji, nie było lęku przed utratą pracy, a były wczasy
zakładowe – może wtedy tego nie ceniono, ale to miało swoje dobre
strony.

Wciąż jednak nie wiem, czy moje odczucia nie
wynikają mimo wszystko z uprzywilejowanej pozycji, z domu, który dawał
przekonanie, że jakoś sobie poradzimy.

Wróćmy zatem do złych
stron PRL-u.

Pierwszy raz tak mocno, że mieszkam
w PRL-u, dotarło do mnie
w 1966 roku, podczas obchodów tysiąclecia chrześcijaństwa
w Polsce. Na religii uczono nas śpiewać Te Deum
i przygotowywano do obchodów,

a w szkole rozdawano bilety do kina
i robiono rozmaite szopki, żeby nas odciągnąć. Przez chwilę
– zanim ktoś się zorientował – wisiała gazetka ścienna:
„Tysiąc lat Polski Ludowej”. Skoro to zapamiętałam, musiało
mi przyjść do głowy, że PRL to tylko epizod, który usiłuje się
znaturalizować. Zapewne nie tymi słowami (śmiech). Opowiada się
o nim tak, jakby istniał od Mi eszka

I i oczywiście Piastów Śląskich. No
i pamiętam, musiałam odczytać apel potępiający polskich biskupów,
którzy prosili
o przebaczenie Niemców. Urodziłam się nie tak długo po wojnie
i nienawiść do Niemców była jeszcze naprawdę żywa. Czułam się
zmuszona, ale też nie potrafiłam odmówić, bo nie przychodziło mi
do głowy, za co mielibyśmy Niemców przepraszać. To wszystko było
bardzo nacjonalistyczne, może dlatego
w 1968 roku wyjazdy Żydów odczuwałam raczej jako efekt nacjonalizmu
niż komunizmu.

Autoryzuję ten wywiad
w Świnoujściu, gdzie, jak wszędzie na „Ziemiach Odzyskanych”,
ulica musi nazywać się Grunwaldzka, a zalew Piastowski, co dziś coraz
bardziej oznacza tylko, że nigdy piastowski nie był, nawet jeśli
naprawdę był… To komunizm był po prostu nacjonalistyczny.

Tak, i to w 1968 roku odczuwałam bardziej jako
coś, co Polacy robią Żydom, a nie jako coś, co komuniści robią
Żydom. A później zaczął mnie uderzać komunizm jako ograniczenie
wolności myślenia. Jako outsiderka miałam tendencję do czytania nie
tego, co inni, albo nie w tym czasie, do czepiania się i zadawania
głupich pytań. Kiedy poszłam do liceum, od razu odwiedziłam
szkolną bibliotekę i spytałam o Mrożka i Gombrowicza. Skończyło
się to wezwaniem do dyrektorki i pouczeniem, że w lekturze mamy
pieśni Kochanowskiego. Wyobrażasz sobie ten szok, że bibliotekarka
donosi?

Do dziś nie mieści mi się w głowie, że
kobiecina poleciała na skargę, bo jakaś dziewczynka pyta o opowiadania
Mrożka.

Innego oświecenia doznałam, kiedy zdawałam na
studiach egzamin z wielkich struktur, czyli z marksizmu. Profesor pyta
mnie, w jaki sposób walka klas wpływa na coś tam. Przez moment nawet
chcę odpowiedzieć, ale myślę: „Boże, jak odpowiem, to będę
mówiła nieprawdę, absurdy, które wyczytałam. Jak to możliwe,
że jestem gotowa mówić to bez sekundy zastanowienia, czy to ma
jakiś sens?”. Powiedziałam więc: „W zalecanym podręczniku jest
napisane…”. I to była formuła, którą potem zawsze stosowałam
w takich sytuacjach. Chociaż jeśli chodzi o marksizm, to uważam,
że porządny kurs na studiach mi nie zaszkodził, póki dotyczyło
to klasycznego Marksa i ekonomii politycznej kapitalizmu. Mieliśmy to
przez rok z całkiem niezłym wykładowcą.

A nie uczyło się tego
jak języka rosyjskiego?

Akurat rosyjskiego uczył mnie w liceum
Andrzej Lazari, dzisiaj nawet de Lazari, i gdybym nie była debilką,
mogłabym wiele skorzystać. A z ekonomii politycznej kapitalizmu
mieliśmy naprawdę poważne wykłady, poważne roczne ćwiczenia,
ciężki egzamin. Potem mieliśmy przez pół roku ekonomię polityczną
socjalizmu, przychodzili jacyś asystenci i coś opowiadali, nie pamiętam
co, bo to się kupy nie trzymało.

Dlaczego poszłaś
na socjologię?

Bo, jak już wspomniałam, debilką byłam i przy
oglądaniu jakiegoś informatora wyszło mi, że to są jedyne studia,
na jakie się dostanę. Egzaminy wstępne z przedmiotów, z których
byłam w miarę dobra – z historii, wiedzy o Polsce i ogólnej wiedzy
o świecie.

Nie