Komin Pokutników
- Wydawca:
- Wydawnictwo Iskry
- Kategoria:
- Literatura faktu, reportaże, biografie
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-244-0242-7
- Rok wydania:
- 2011
- Słowa kluczowe:
- akcja
- bądź
- czytelnicze
- klucz
- komin
- książka
- literatura
- niemal
- plebiscyty
- pokutników
- rozszyfrowania
- unikalnych
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Komin Pokutników”
Książka najwybitniejszego polskiego taternika lat 50. i 60., przez blisko pół wieku uchodząca za kultową. Jan Długosz, ginąc w 33. roku życia na grani Zadniego Kościelca, pozostawił po sobie legendę oraz trzynaście opowiadań, których akcja rozrzucona jest pomiędzy Tatrami, Alpami i Kaukazem. Wydane po raz pierwszy przez Iskry w 1964 roku w zbiorze Komin Pokutników do dziś wygrywają czytelnicze plebiscyty na bestseller górski wszech czasów.
Komin Pokutników to książka szczególna; to dobra górska literatura, ale też niemal reporterski zapis wspinaczek o znaczeniu przełomowym dla historii taternictwa. Można ją czytać jako literacką opowieść o przygodzie, z wartką akcją i ujmującym dowcipem, bądź jako źródło faktograficzne – w tym pomaga komentarz historyczny dodany do obecnego wydania, stanowiący klucz do rozszyfrowania bohaterów oraz dokonanych przez nich przejść.
Tekstowi towarzyszy blisko setka unikalnych zdjęć, przeważnie dotąd niepublikowanych.
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jan Długosz
Opracowanie graficzne: Andrzej Barecki
© Redakcja tekstu i komentarz historyczny: Ewa Dereń
Korekta: Ewa Dereń
Na obwolucie wykorzystano fotografię Bronisława Kunickiego i zdjęcie z archiwum autora
Na oklejce wykorzystano fotografię Bronisława Kunickiego
© Wybór i układ zdjęć: Ewa Dereń
Wydawnictwo dołożyło wszelkich starań, by skontaktować się z twórcami zamieszczonych w książce zdjęć. W kilku przypadkach okazało się to niemożliwe, dlatego twórców, z którymi nie zostały podpisane umowy, prosimy o pilny kontakt z sekretariatem wydawnictwa.
Copyright © by Wydawnictwo ISKRY, Warszawa 2008
Wydanie III pełne
ISBN 978-83-244-0242-7
Wydawnictwo ISKRY
ul. Smolna 11 00-375 Warszawa
tel./faks: (0-22) 827-94-15
e-mail:iskry@iskry.com.pl
www.iskry.com.pl
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Od redaktora
„Komin pokutników” to książka szczególna. To dobra górska literatura, ale też solidny kawałek historii taternictwa. Można ją czytać wyłącznie jako literaturę, opowieść o przygodzie, z wartką akcją i specyficznym dowcipem – i na tej przygodzie, przeżyciu poprzestać. Tak właśnie czytano „Komin…” przez 40 lat od chwili jego pierwszego wydania w 1964 roku.
Równocześnie jednak każde niemal opowiadanie w tej książce dotyczy jakiegoś ważnego momentu w historii taternictwa – nie na darmo był Długosz autorem kilku przełomowych dokonań. Można więc pokusić się o odtworzenie szczegółów tamtych przejść, które miały przecież swoją historię, daty, uczestników. Taką właśnie rolę – faktograficznego przyczynka do Długoszowych opowieści – pełni „Komentarz historyczny”, dodany współcześnie do oryginalnego tekstu autorskiego. W jego stworzeniu pomogli mi sami bohaterowie książki – taternicy, partnerzy od liny i towarzysze wspinaczek Długosza lub tylko świadkowie opisywanych przez niego wydarzeń. Dzięki nim poznałam dodatkowe szczegóły i okoliczności wielu faktów, często ciekawe, ale pozostające „za kulisami”. Dołączenie owego historycznego aneksu nadaje książce dodatkowy, obok literackiego, walor – czyni z niej pozycję z pogranicza literatury pięknej i reportażu. Za reportera uchodził zresztą sam Długosz już za życia, gdy swoje opowiadania-relacje ze wspinaczek publikował w prasie, stając się najsłynniejszym w latach 50. i 60. polskim alpinistą-literatem.
Ponieważ opowiadania ułożone są zgodnie z chronologiczną kolejnością wydarzeń, komentarz pozwala śledzić rozwój kariery górskiej Długosza, a równolegle – również pisarskiej; zamieszczona bibliografia odnotowuje wszystkie publikacje poprzedzające ostateczne, książkowe wersje opowiadań.
Same opowiadania zostały opracowane – względem wydania pierwszego z 1964 roku – na nowo. Było to możliwe dzięki odnalezionemu przeze mnie archiwum autora; wśród bogactwa dokumentów rodzinnych znalazłam także rękopisy, maszynopisy, notatki i własnoręczne szkice Długosza – te właśnie materiały posłużyły mi do przygotowania obecnej postaci „Komina pokutników”. Odnalezienie słynnej w środowisku wspinaczkowym „skrzyni Długosza”, której istnienie przez blisko 40 lat uważano li tylko za legendę, odbiło się w światku górskim sporym echem. Zwłaszcza że niemal wszystkie elementy owej legendy okazały się prawdą – między innymi ten, że skrzynia zawiera nieznane dotąd teksty Długosza przeznaczone do kolejnych planowanych przez niego książek. Z tych tekstów istotnie skomponowałam później jeszcze dwie książki Jana Długosza, „Flirt z Czarną panią” oraz „Wywiad z yeti”, wydane w 1994 i 1995 roku. Ale – co tu ważniejsze – odnalazłam w niej także wiele notatek Długosza z czasów pracy nad „Kominem Pokutników”, dzięki czemu możliwe było przywrócenie kompozycji niektórych opowiadań według jego autorskiego zamysłu. Mogłam też poprawić nieścisłości i błędy, jakie zakradły się do wydania pierwszego – co często staje się udziałem książek wydawanych pośmiertnie, nad którymi nie czuwa już oko autora.
Zmiany w warstwie językowej ograniczone zostały do niezbędnej redakcji uwzględniającej dzisiejsze reguły ortograficzne i interpunkcyjne, przy zachowaniu najdalej posuniętego szacunku wobec oryginalnego stylu autora, za który „Komin pokutników” jest kochany przez wciąż nowe pokolenia czytelników.
Mimo iż Długosz nie rezygnował z obszernych i szczegółowych opisów wspinaczek, książka doskonale może się obejść bez słowniczka wyrażeń fachowych. Jest zrozumiała dla każdego, będąc raczej zbiorem wspomnień, refleksji i przeżyć niż technicznych opisów.
Dlatego należy do kanonu lektur początkujących wspinaczy I dlatego należy do kanonu lektur górskich weteranów.
Pragnę złożyć najserdeczniejsze podziękowania „kustoszowi” Długoszowego archiwum, także alpiniście, Pawłowi Mularzowi, który przechował i uchronił przed rozproszeniem nie tylko osobiste papiery autora „Komina pokutników”, lecz również archiwalia, rzucające snop światła na dzieje jego zasłużonej – także dla historii Polski – rodziny.
Równie serdeczne podziękowanie kieruję pod adresem Grzegorza Głazka, który służył mi radą i pomocą przy przygotowaniu I wydania pełnego „Komina Pokutników” w 1994 roku.
Ewa Dereń
Katowice, marzec 2008
Lawina
Wypadek to dziwna rzecz –
nigdy go nie ma,
dopóki się nie wydarzy.
A.A. Milne,
Chatka Puchatka
Kłęby rozpylonego w powietrzu śniegu zaczynają z wolna opadać. Stoję na niepewnych, chwiejnych nogach, zbierając myśli. W zupełnej pustce kołaczą natrętne pytania: „Czy tylko ja się uratowałem? Trójka jest na pewno tam, w dole, ale gdzie jest Adam? Może został wyżej?”.
Wytężam nie najlepszy wzrok; w górze majaczy ciemna sylwetka. Przymrużam oczy: chyba się porusza…
– Adam, to ty?! – wrzeszczę.
– Janek! Żyjesz? – dolatuje niepewna odpowiedź.
Niewyraźna ciemna plama powiększa się, kontury zarysowują się ostrzej – wreszcie rozpoznaję wystraszoną twarz człapiącego ku mnie Adama. Wygląda raczej na całego, tylko czekan i czapkę porwała mu lawina.
– Aleśmy mieli niewiarygodne szczęście! – powtarzam chyba po raz dziesiąty.
– Tak, tak, chodźmy prędko do nich – odpowiada niespokojnie Adam.
Za chwilę stajemy nad krawędzią kilkusetmetrowego, przeciętego stromym, miejscami pionowym żlebem urwiska. Patrzymy w dół, nie mówimy nic. Wielkiej nadziei nie ma.
Schodzę wolniej, przeszkadza mi brak okularów i złe raki. Na niektórych głazach czerwone plamy – krew. Boję się tego, co zastaniemy. Wciąż jeszcze nie mam wrażenia, że to rzeczywistość, raczej zły sen. Idę jak w transie, w szoku pokonuję trudne strome odcinki. Chciałbym się zbudzić, ale w głębi duszy wiem, że to niemożliwe. Z dołu słyszę okrzyki:
– Janek, prędzej!
Mijam ostatnie kręte skały i widzę niewiarygodnie wielkie lawinisko, sięgające aż po zamarznięty staw, do połowy zasypaną figurkę Staszka i Adama nerwowo grzebiącego rękami w śniegu. Za chwilę cwałuję po ubitej lawinie i zaczynam ryć z drugiej strony bezwładnej ręki w skafandrze. To Hanka.
Nie wiem, czy to sekundy, minuty czy kwadranse. Hanka żyje – jest żółta jak Chińczyk, zdaje się złamana ręka – ale żyje, choć potępieńczo szczęka zębami.
– Adam! Janek! – woła unieruchomiony złamaną nogą Staszek. – Zostawcie ją! Szukajcie Maryny!
Jak szaleńcy chwytamy za ginącą pod śniegiem linę i potykając się, upadając i podnosząc, wyrywamy ją z białego labiryntu. Lina – wściekle poskręcany wąż – robi przedziwne pętle, odbiega, zawraca. Opór, kopiemy gołymi rękami – psiakrew, blok skalny! I znów w lewo, prawo, ósemki, łuki, nareszcie w dół. Głębokość śniegu jest odwrotnością naszych nadziei, z uporem krwawimy palce o zamarzniętą szreń. Słychać tylko świszczące oddechy. Nad nami słońce, beznamiętne, obojętnie oświetlające nas słońce. Hanka i Staszek bez słowa czekają na wynik.
Znikamy prawie w wykopanym dole, przeszkadzając sobie nawzajem…
Dokopuję się pierwszy. Leży metr pod śniegiem, głową w dół. Zlepione krwią włosy, sina twarz, wpółotwarte usta… To chyba koniec. Adam ustawia jej język we właściwym położeniu i nagle… cichy jęk – zaczyna oddychać.
– Żyje! – krzyczę.
– Żyje… – cieszą się asystujący z oddali Hanka i Staszek.
Jest zupełnie nieprzytomna.
Słońce cofnęło się trochę ku zachodowi i obejmuje nas cień; kilkanaście stopni mrozu, trzecia po południu, za półtorej godziny noc…
Przerywamy bezskuteczne cucenie.
– Adam, leć do Popradzkiego, ja zostanę z nimi. Znasz drogę?
– Przez próg do Złomisk, potem prosto?
– Tak. Wracaj zaraz. Jakieś jedzenie, koce, tobogan… i zadzwoń po „Zachrankę”1.
– Trzymajcie się. Lecę!
– Adaś, tylko po gazie, po gazie, bo zamarzniemy! – wtrąca Staszek.
Adam pędzi twardym lawiniskiem, ale wnet zaczyna zapadać się w śniegu, fika kozła za jakimś wystającym głazem i znika. Zostaję sam z trzema połamańcami. Sam, na nie wiadomo jak długo – w najlepszym wypadku na pięć, sześć godzin, w najgorszym…
Cień obejmuje już Hankę, dochodzi do Staszka. Hen w górze, prawie kilometr nad nami, niedostępne Czeski Szczyt i Wysoka. Z lewej jakieś potężne urwisko – z niedowierzaniem rozpoznaję wschodnią ścianę pogardzanych Kopek.
– Wiesz – mówi Staszek – kiedy to wszystko stanęło i spojrzałem do góry… najpierw pomyślałem, o rany! jak wysoko trzeba będzie podchodzić… Teraz – dodaje – chciałbym tylko jakoś z tego wyjść…
– No, no, nie przesadzaj, nie jest znowu tak źle – odpowiadam niepewnie. Robi się cholernie zimno. Nadaremnie usiłuję odszukać zarzucone w śniegu rękawiczki. Jestem w samej koszuli, bo na moim skafandrze i swetrze leży Maryna. Zaczyna mną trząść, ponownie zabieram się do cucenia. Maryna nie reaguje na słowa, na rozcieranie skroni śniegiem, na klepanie po policzkach. Bełkocze coś. Wtem otwiera oczy i przypatruje mi się uważnie:
– Ktoś ty? – pyta. – Czemu mnie budzisz! Ja chcę spać! – Zaczyna płakać: – Zostaw mnie! Zostaaw! Tak ciepło… Wiosna, ptaszki, pszczoły brzęczą… Zostaw! Brzęcząą!!!
Po chwili otwiera oczy, tym razem przytomniejsza:
– Janek – szepcze słabo – co się stało? Ja chcę do domu… Mamusiu! Tłumaczę jej jak dziecku, że to niemożliwe; polecieliśmy z lawiną, Adam poszedł po pomoc i zaraz wróci. Kiwa potakująco głową, ale zaczyna znowu swoje:
– Czemuś mnie zbudził? Ja chcę do domu…
Jestem trochę tym wszystkim zmęczony. Na dobitkę Staszek i Hanka dają znać o sobie chóralnymi krzykami i szczękaniem zębów – nie czują zmarzniętych nóg. „Muszę posadzić moich rozbitków razem – myślę – zawsze cieplej. Najlepiej będzie ściągnąć Staszka w dół”. Ale napotykam opór; Staszek nie pozwala ruszyć złamanej nogi, jego optymizm przez te półtorej godziny ulotnił się trochę. Niosę więc w górę półprzytomną Marynę i wracam po Hankę. Odwracam się na krzyk. Maryna jak wańka-wstańka kiwa się nad Staszkiem:
– Ktoś ty? Ja idę do domu…
– Mańka! Maańka! Zwariowałaś? Uważaj!!!… Janek! Janek! Bo ona upadnie i do reszty złamie mi tę nogę!
Zanim zdążyłem dobiec, Maryna, zataczając się jak nałogowy alkoholik, schodzi w dół – w połowie lawiniska leży jak długa. A więc – od początku. Wreszcie wszyscy są razem. Sadzam ich na skafandrze. Robi się zupełnie ciemno. Noc.
***
Była nas piątka: Maryna, Staszek, Hanka, Adam i ja. Zdecydowaliśmy się na powrót do Krakowa i z żalem patrzyliśmy na bajeczną biel panoramy Mięguszowieckich Szczytów, na potężną zachodnią ścianę Niżnich Rysów i na ciemne, gdzieniegdzie tylko przyprószone śniegiem urwisko Kazalnicy. Wiedzieliśmy, że góry zobaczymy nie wcześniej niż wiosną, słonecznym, ciepłym kwietniem.
I nagle Staszek zawołał:
– Popatrzcie! Chmurka nad Żabim Koniem!
Rzeczywiście – maleńka różowa chmureczka… To ona była wszystkiemu winna.
Kusiła. Opowiadała o słońcu, niebieskim niebie i białych śniegach… Opowiadała o samotności, ciszy, o nawisach, o ogromnych soplach i o lśniących lodem przewieszkach. Mówiła, że na szczytach przez te kilka miesięcy nie staje ludzka stopa… Wabiła nieznanym, niewypowiedzianym… Ulegliśmy.
Dobrze po południu, zamiast jechać wygodnie w wagonie, daliśmy się zaskoczyć zmierzchowi na stromej grzędzie pod wierzchołkiem Rysów. Ciemną już nocą dygotaliśmy na szczycie w burzy i zawiei, a Staszek usiłował znaleźć drogę do schroniska na Wadze. Robiło się coraz przepastniej, teren nawet jak na noc – gdy nie widzi się ekspozycji – był stanowczo zbyt stromy. W końcu jednak dobrnęliśmy do rozległych śnieżnych pól, ukrywających gdzieś na swoich zboczach maleńkie pudełeczko – Chatę pod Rysami. Dolinkę zalegała mgła, było bardzo zimno – dziewczęta skarżyły się na odmrożone nogi. Rozstawiliśmy się w tyralierę, przeszukując stok. Mieliśmy szczęście: jak po sznureczku trafiliśmy na majaczące w ciemności schronisko.
Zimą nikt tu nie mieszka… pewien kłopot sprawiło dostanie się do środka, ale uchylona okiennica i ruchoma szyba przyszły nam z pomocą. Wewnątrz ciemno, zimno – nie palono tu ładnych parę miesięcy – temperatura poniżej zera. Troskliwie zamknęliśmy targane śnieżycą okno.
– Kto ma zapałki? – zapytałem.
Odpowiedziało mi głuche milczenie.
– Jak to? Nikt nie wziął zapałek ani latarki? – pytam jeszcze raz zdumiony – ładna historia… No nic, szukajmy…
Piątka ludzi, potrącając się nawzajem i obijając o sprzęty, człapie niezdarnie po ciemku i obmacuje każdy przedmiot. Trwa to dość długo. Nagle moje palce dotykają małego, kanciastego kształtu, który nie może być niczym innym niż…
– J e s t!
W środku tylko jedna zapałka.
– Macie świeczkę?
– Tak.
Pocieram główką o szorstką ściankę pudełka. W krótkim błysku widzę zmarznięte, zaniepokojone twarze. Przytykam płomyczek do knota, skwierczenie, głośny syk – i zapałka gaśnie.
– Cholera! Niech to jasny szlag…
I znów głuchy tupot nóg i szelest macających rąk, jak w jakimś wielkim domu ślepców. Pod moim adresem sypią się wyrzuty za niewykorzystanie szansy. Sam siebie także przeklinam w duchu, z każdą minutą utwierdzając się w przekonaniu, że była to ostatnia zapałka w schronisku. Ale los jeszcze raz się do nas uśmiecha: ręka znów potrąca coś lekkiego, co spada na ziemię i wydaje charakterystyczny, kołaczący odgłos.
– Uwaga! Nie ruszać się!
Ostrożnie obmacuję podłogę, centymetr po centymetrze…
– M a m!
Kogoś, kto nie wierzy w złośliwość losu, może ta sytuacja jednak przekona: w pudełku znów była tylko jedna zapałka. Stanęliśmy wszyscy wkoło, żeby osłonić płomyczek od ewentualnego podmuchu. Wyciągnąłem plik starych listów miłosnych. Adam trzymał je koło mojego nosa, kiedy pocierałem zapałkę. Od nikłego płomyka buchnął silny płomień, po raz pierwszy oświetlając kąty kuchni.
– Hurra! – wyrwało się z pięciu gardeł.
*
Spaliśmy jak zabici, nie słysząc jednej z największych tatrzańskich śnieżyc, jaka rozszalała się wkrótce. Rankiem termometr pokazywał minus dwadzieścia pięć stopni, a huragan pędzący masy śniegu chciał zerwać dach. O wychyleniu na zewnątrz choćby nosa nie mogło być mowy.
W świetle dnia okazało się, że pudełek z zapałkami jest znacznie więcej. Ale zaczęły się perypetie z paleniem w piecu. Rozpalony ogień natychmiast gasł. Kiedy wykryliśmy, że rura do komina zatkana jest papierem, wiatr zaczął nam dąć śniegiem poprzez palenisko na pokój. Staszek znalazł gdzieś w rupieciarni komin z kogutkiem od wiatru. Wyprawa – z rakami i z liną – by ustawić go na dachu, trwała około pół godziny, a Adam odmroził rękę. Ale jak za to potem było ciepło… Odkryliśmy zamaskowany skład drewna i napaliliśmy jak w łaźni.
Miło wspominam tamte chwile. Naokoło nas szalało piekło, w krótkim czasie niszczące każde życie, a tutaj my – zagubieni w ogromnych śniegach, w samym sercu gór, samotni i niezależni – zastanawialiśmy się, jaką jeszcze potrawę można wykombinować z długiego makaronu i konserwowych paradajków. Wieczorem, kiedy wiatr targał z wściekłością okiennicami, zmywaliśmy talerze, śpiewając smętną „bandoskę”. Byliśmy szczęśliwi, że burza trwa, byliśmy szczęśliwi wbrew wszystkiemu, wbrew zdrowemu rozsądkowi.
Koło południa przejaśniło się trochę. Mężczyźni postanowili zrobić wypad na Wysoką. Na szczęście wiatr pozwiewał śnieg z północnych ścian i nie groziły lawiny. Sto metrów pod wierzchołkiem zatrzymała nas przewieszka. Zrobiło się późno – musieliśmy zatrąbić do odwrotu. Zmrok złapał nas koło przełęczy, ale światełko doprowadziło do schronu. Postanowiliśmy jutro znów spróbować.
*
Rano pogoda przedstawiała się kiepsko – lecz cóż, słowo się rzekło. Szczyt osiągnęliśmy w huraganie, śnieżycy i mgle. Schodząc, tonęliśmy w białej pierzynie aż po uszy, śnieg zasypywał ślady. Nie obeszło się bez lekkich odmrożeń i trudno byłoby trafić do „domu”, gdyby nie Hanka stojąca z lampą naftową w oknie.
*
I znów dzień szaleństwa żywiołów, podobnie jak i następny. Dopiero pod wieczór trochę się uspokoiło. Adam i Staszek wpadli na szatański pomysł wyskoczenia na pobliski, niewielki szczyt Kopek. Tym razem nawet ja się zbuntowałem:
– Nie zdążycie przed nocą!
To ich oczywiście tylko zdopingowało. Wrócili koło szóstej, przynosząc na dowód jakąś kartkę z puszki szczytowej, sami jednak przyznali, że mieli więcej szczęścia niż rozumu.
Ale w końcu głód zajrzał nam w oczy. Nawet makaron i pomidory się skończyły. Należało wracać. Pogoda dopiero o zmroku pozwoliła na rekonesans; szczyt Rysów i droga zejściowa tonęły w śniegu. A więc jutro wieczorem powrót – zadecydowaliśmy. Znaleziona przypadkiem puszka mięsa poprawiła humory. A może by tak rankiem – jeśli będzie ładna pogoda – skoczyć z dziewczętami na Czeski Szczyt? Zrobić kilka zdjęć?
*
Zimowe wieczory są długie. Ciemno się robi już o czwartej, a zasypia dopiero o dziewiątej. Co tu robić? Dyskutować, śpiewać, grać w karty – można też tylko do czasu.
– Postaw mi kabałę – zaproponowała Maryna.
Jako baczny obserwator zajmującej się tym nałogowo starej ciotki, miałem pewne umiejętności w tym kierunku. Z nudów, dla żartu, dałem się uprosić. Z niewielu zestawień kart i pojęć natury ogólnej, że kier to miłość, a trefl – kłopoty, zapamiętałem zestawienie oznaczające śmierć: as trefl, dama trefl i dziewiątka trefl. Kiedy koło damy karo symbolizującej Marynę ułożyła się powyższa kombinacja – poczułem się trochę nieswojo.
Reszta towarzystwa wyraziła pewne zainteresowanie:
– No to postaw mnie! – z uśmiechem zaproponował Staszek.
Ku ogromnemu zaskoczeniu, mimo wielokrotnego tasowania i przekładania kart – as trefl, dama i dziewiątka otaczały Staszka wianuszkiem… popatrzyliśmy na siebie…
– Teraz moja kolej – powiedział Adam.
Wszyscy skupili się przy stole, kiedy odkrywałem karty. W najbliższym sąsiedztwie Adama czerniły się krzyże: as, dama…
Poczułem się bardzo głupio, jak rzadko kiedy w życiu. Coś, w co nie sposób było uwierzyć, co traktowałem jak żart, jednak – pomimo wszystko – dawało wiele do myślenia. Kiedy kładłem kabałę dla siebie, po czole spływał mi pot, a czwórka zbitych głów zasłaniała widok na czarne i czerwone obrazki. Wszyscy milczeli, słychać tylko było gorączkowe oddechy. Obok mnie stały rzędem: as, dama, dziewiątka…
Nagłym ruchem ręki zmiotłem karty:
– Do diabła z głupstwami!
Ale pogodny nastrój już nie wrócił. Milczeliśmy, patrząc na siebie nieufnie.
– Polecimy z lawiną – zawyrokował Adam.
– Trzeba będzie cholernie uważać przy zejściu…
– Wracajmy wieczorem, jak nie będzie słońca – powiedział Staszek.
Usiłowałem się uśmiechnąć:
– Eee, kto by tam wierzył w karty…
To nie była prawda. Już mówiąc te słowa, słyszałem, że brzmiały fałszywie. Irracjonalny niepokój z każdą chwilą rósł.
*
Dzień wstał piękny jak nigdy. Noc wypędziła strachy, a reszty dokonało nieoglądane od wielu dni słońce. Weseli pstrykaliśmy zdjęcia i w najlepszych humorach podchodziliśmy pod Kogutka2. Śnieg był twardy, ale wczorajsza kabała podświadomie kazała dmuchać na zimne. W efekcie związaliśmy Staszka z dziewczętami i szliśmy ostrożniej niż zwykle. Na Kogutku znów ogarnęło nas słońce i weszliśmy na oświetlone południowe stoki. Tutaj jednak spuszczane w dół małe kulki śnieżne szybko rosły w ogromne kule. Przytłumiony niepokój obudził się znowu.
– Jest cholernie lawiniasto – powiedziałem do Staszka.
Ale Staszek miał do mnie jakieś zadawnione pretensje i każdą uwagę zbywał ironicznymi okrzykami. Zresztą słońce, ciepło – nie pozwalały uwierzyć w nieszczęście. A potem stało się to wszystko bardzo nagle.
Dochodziliśmy do szczytu, kiedy śnieg drgnął pod nogami i raczej wyczułem, niż usłyszałem tępy dźwięk. Nagle pobledli przystanęliśmy z Adamem, bezradnie patrząc w dół. Wiem doskonale, co oznacza takie głuche tąpnięcie… Gdzie uciekać? Ogromne pola śnieżne, podcięte dwustumetrowym progiem skalnym, odcinają odwrót. Kilkanaście metrów nad nami wyrasta ze śniegu potężny głaz… Boże! Żeby się tam dostać!
– Uważajcie! Pękło! – krzyczę do Staszka i nie bacząc na nic, w szalonym, zwierzęcym wprost strachu przebiegamy kilkadziesiąt nerwowych kroków. Trzymam już z całej siły ręką chropowatą, mocną skałę, ale nie czuję się bezpiecznie. W żlebku nade mną widzę głęboką szczelinę w białej pokrywie, w dole słyszę gderający głos Staszka:
– Gdzie pękło? Gdzie pękło? Przecież wcale nie jest lawiniasto…
Ale już podminował nas lęk. Adam zdławionym głosem żąda, żebym szedł dalej. Jestem bezradny jak dziecko, w głowie bolesna myśl: „wszystko przepadło…”. Do szczytu jakieś trzydzieści metrów, idę z rozpaczą dalej, brnę w mokrym śniegu po piersi, walczę o każdy metr i sekundę. To już nie ja – to sam instynkt życia…
Pęknięcie zostaje w dole, teren lekko się kładzie, śnieg już tylko do połowy łydek, raki zgrzytają po skale – ostatnie metry do wierzchołka. Zaczynam mieć nierozsądną nadzieję, że i tym razem się uda. Po cichu ślubuję sobie, że już nigdy więcej…
Jeszcze dwa, trzy kroki i będę bezpieczny. I nagle…
W ułamku sekundy rusza cały otaczający mnie świat. Próbuję hamować czekanem, lecz jeszcze niezupełnie zdaję sobie sprawę z tego, co zaszło. Wylatuję w powietrze jak z katapulty i w szaleńczych saltach widzę tysiące ton śniegu sunące po zboczach. Wiem, że to koniec, żadne tam obrazki z dzieciństwa, tylko myśl: „szkoda, że tak głupio…”. Nie ma we mnie cienia nadziei. Lecę, uderzam, odbijam się i znów lecę. Mam tylko jedno pragnienie – palnąć tak, żeby przestać czuć i mieć spokój! Nie może być mowy o jakimś działaniu; porwał mnie piekielny kołowrót, magluje, przewraca, strąca z kilkunastometrowych progów, dziwnym zrządzeniem losu – w miękki śnieg.
W pewnej chwili lawina trochę zwalnia – ogromne zwały nie mogą się pomieścić w wąskim ujściu żlebu. Powraca pragnienie życia. Uzmysławiam sobie, że trę brzuchem po zlodowaciałym zboczu, że przygniatają mnie mokre masy śniegu i że mam czekan w garści. Próbuję hamować. Wyrywa mi ostrze, ale pętelka na przegubie pozwala walczyć dalej. Tym razem wychodzi mi lepiej, robi się jaśniej, jasno – staję.
Kątem oka widzę przewalającą się na prawo, rwącą śnieżną powódź, kawałek liny, czyjeś rozwiane włosy. I cisza… Cisza. Świeci słońce.
Wstaję oszołomiony, ogłupiały i właściwie bardzo zadowolony. Żyję! Naprawdę żyję! Świat wygląda nierealnie. Nade mną jakieś ogromnie wielkie góry, których przedtem nie było, i niewiarygodny fakt, że jednak żyję. Okulary oczywiście zginęły w lawinie, toteż otaczające kontury są nieco zamazane. Powoli wraca zdolność rozsądnego myślenia. Gdzie reszta? Do świadomości przebija się przytłumiony, rosnący huk. Patrzę w dół i daleko w głębi widzę wysypującą się na gładką taflę stawu lawinę. Podnoszący się śnieżną chmurą pył lśni kryształkami w słońcu. Ciarki przechodzą mi po plecach – reszta jest t a m !
***
Noc. Wyiskrzone gwiazdami niebo. Czarne kontury szczytów. Cisza, zastygłe lawinisko i my – czwórka rozbitków, która czeka, trwa i musi przetrwać. Z mroków odzywają się co chwilę żałosne głosy:
– Janeczkuu, ja już nogi w ogóle nie czuję…
Biegam, masuję nogi, ręce, biję po plecach. Nie mogę się roztroić, dlatego ciągle ktoś narzeka. W myśl niezbyt może słusznej zasady, że tego boli najwięcej, kto najgłośniej wrzeszczy – najgłośniejszych obsługuję w pierwszej kolejności.
– Janek, jak myślisz, czy Adam doszedł? A może Słowacy nie chcą tu przyjść? – dopytuje się Staszek.
– Może c… coś mu s… się stało, przecież do… dobrze nie z… znał drogi – jąka się Hanka.
– Rany Boskiee, jak boliii! – narzeka Staszek.
– Janeczku, rozgrzej mi nogi… Jasieńku, wołajmy! – prosi Hanka.
Minęło dopiero kilka godzin i pomoc, o ile jest nawet w drodze, to daleko. Ale lepiej robić coś niż nic. Krzyczę w ciemność – chwila oczekiwania. Hen w dole jakby głos syreny okrętowej.
– Oho, pogotowie – mówi Hanka.
Wiem doskonale, że to elektricka w Szczyrbskim Jeziorze, ale niech tam!
Hanka szczęka zębami, Staszek narzeka, Mańka jest chwilami zupełnie nieprzytomna, ale właściwie wszyscy są dzielni. Chcę ich jakoś zająć, opowiadam niestworzone historie, deklamuję nawet bardzo aktualny wiersz Gałczyńskiego:
Księżyc w niebie jak bałałajka,
ech! za wstążkę by go tak ściągnąć
i na serduszko…
Księżyc rzeczywiście jest, z tym serduszkiem byłoby trochę gorzej… Jestem w samej koszuli i po kilku minutach masowania, kiedy czuję, że sztywnieją mi ręce, urządzam dziki bieg dookoła naszej trójki, zabijając po dorożkarsku ręce. Staszek patrzy na mnie z zazdrością. Jestem lekko podniecony, zmarznięty i głodny. Chciałbym, żeby już przyszli. Wierzę, że wszystko skończy się dobrze – tylko ten przeklęty mróz. Nie zastanawiam się nad tym, co będzie jutro lub za tydzień – teraźniejszość absorbuje mnie całkowicie. Nie czuję jeszcze posmaku tragedii – dotąd wszystko w porządku – ale niejasne przeczucie mówi mi, że za kilka godzin, jeśli nie daj Boże zerwie się wiatr.
Ciągle nie mogę zrozumieć, jak piątka ludzi może zjechać kilkaset metrów z tak apokaliptyczną lawiną i żyć.
Nogi, ręce, plecy, bieg wkoło, monotonne pojękiwanie Staszka, szczękanie zębami Hanki i bredzenie Maryny. „Księżyc w niebie jak bałałajka”… Dlaczego jak bałałajka, do cholery? Ogarnia mnie złość na Bogu ducha winny księżyc i na Gałczyńskiego. Żeby już przyszli albo co…
Minuty rosną w kwadranse, te przemieniają się w godziny. Cisza. Wygwieżdżone niebo, ciemne góry, księżyc. „Czy ja się boję? Chyba nie… Tego uczucia niepodobna nazwać lękiem”.
– Jasieńku, masuj…
– Czemu ich nie ma? – pyta Maryna.
Tłumaczę spokojnie to, o czym sam nie jestem już tak głęboko przekonany, że jeszcze nie mogą być. Zaczynam marznąć. Koszula, choć wełniana, na dwadzieścia stopni mrozu to mało. Znów bieg z zabijaniem rąk…
– Ja się boję! Mamo! Mamo! – bredzi Maryna.
Biję, klepię i spokojnym, rzeczowym argumentowaniem wypędzam wkradające się zwątpienie. Boję się jednego: najpóźniej za godzinę powinniśmy usłyszeć pomoc – czyżby Adam jednak nie doszedł?
– Janek, wołajmy. Może już idą?
Chcę im tłumaczyć, że to nie ma sensu, ale macham z rezygnacją ręką i nawet dołączam się do przypominającej bardzo, bardzo stary i rozstrojony instrument trójki.
Z dołu słychać niewyraźną jeszcze, ale niebędącą echem odpowiedź. Nasze krzyki zmieniają się w triumfalny ryk. Nastroje od razu inne. Staszek dowcipkuje, wraca troska o doczesne sprawy, o to, żeby nie odmrozić kilku palców. Jestem zatrudniony jak nigdy przedtem. Wołamy co chwilę w ciemność. Jak wolno, jak długo wlecze się czas w oczekiwaniu na to, w co już prawie przestaliśmy wierzyć. Myślimy teraz tylko o tym, że wkrótce zjemy może coś ciepłego i otulimy się w koce. Ale głosy nie przybliżają się zbytnio, stale są jakby w jednakowym oddaleniu. Pozwalam sobie na makabryczny żart:
– Wiecie co? Ale byłaby heca, gdyby ich teraz przysypała lawina!
Żart nie znajduje uznania:
– Daj spokój wróżbom… Już raz stawiałeś kabałę!
Zamierzam ich wykpić, ale mój uśmiech niknie na łoskot schodzącej niedaleko lawiny. Hanka i Staszek patrzą na mnie jakoś dziwnie i zaczynają krzyczeć w ciemność, by się upewnić, że nic nie zaszło.
Cisza. Teraz i ja próbuję bezskutecznie siły swojego głosu – nikt nie odpowiada. Spada na mnie grad pretensji:
– A widzisz! Widzisz, co narobiłeś?! To twoja wina!
Śmieję się z tych zarzutów, ale nie potrafię wytłumaczyć milczenia ekipy ratunkowej. Moich rozbitków znów ogarnia apatia – siedzą osowiali, nie żądają już masowania, Maryna bredzi. Patrzą na mnie krzywo… Nie ma rady, sam mimo wszystko zaniepokojony, schodzę lawiniskiem w dół. Wkrótce czarna, żałośnie pokrzykująca grupka, podobna do stadka przycupniętych w gnieździe piskląt, niknie mi z oczu. Brnąc w śniegu i przewracając się na nierównościach, schodzę na staw. Kiedy staję na progu opadającym do Doliny Złomisk, wydaje mi się, że już wiem. „Muszą być blisko i wielki załom ściany tłumi ich głosy” – myślę.
Z drżącym sercem decyduję się na okrzyk:
– Heej! Haloo!
Chóralna odpowiedź wybucha tuż-tuż…
To pierwszy rzut – Adam i trójka ze słowackiego schroniska: kucharz, kelner i tragarz. Tobogan, wódka, kiełbasa i bułki. Jemy, masujemy. Maryna przestała bredzić i goli wódę.
Pogoda się psuje, gwiazdy znikają. Zaczynamy transport. Adam z Julem prowadzą Hankę pod ręce. Ja z dwoma innymi ciągniemy Staszka i Marynę na toboganie. Na twardym lawinisku jest dobrze – potem katorga. Kopny śnieg, obciążone ponad normę sanie wcinają się głęboko. Ciągniemy cztery, pięć kroków i trzeba odpocząć. Serce wali jak młotem. Nie wiem, jak długo to trwało – może godzinę, może dwie, jak przez mgłę przypominam sobie, że dobrnęliśmy do stawu.
Nagle Julo pochyla się w przód, nadsłuchuje, zwija rękę w trąbkę i krzyczy Odpowiada mu bliski odzew.
„Zachranka”!
Wyczerpani stajemy i patrzymy, jak na niedalekim progu Doliny Złomisk pojawia się mała figurka – jedna, dwie, potem cała chmara. Andrasi, Julo Parak, Vlado Simo, Stefan Sepela i inni. Starzy znajomi. Powitaniom nie ma końca. Staszek zapomina o złamanej nodze i szczebiocze do Vlada jak ptaszek:
– A pomniš, pomniš u Téryho3? Ano, ano Marta, velmi dobre… Akoje s’Martou? (Marta to żona Vlada, jedna z najładniejszych Słowaczek, do której po cichu wszyscy wzdychali).
W rozgwarze powszechnej radości i odprężenia uświadamiam sobie, że jestem potężnie zmęczony, głodny i mam tego wszystkiego dość. Nagle dają znać o sobie rozmaite części ciała, których przedtem nie czułem. Zaczyna mnie boleć głowa. Jednak okazuje się, że mój lot nie przeszedł zupełnie bez echa. Opanowuję się z wysiłkiem – przed nami strome zbocze.
Po chwili ruszamy. Po pięciu, sześciu ludzi przy każdych saniach, z przodu, z tyłu, z boku. Wczepieni palcami w linę, wleczeni ciężkim toboganem – zwalamy się z parometrowych progów w śnieg. Hamuję całym ciałem, myśląc o jednym – nie wolno puścić! Księżyc otula się lisią czapą, zrywa się wiatr – kurniawa. Walka nie skończona.
Dno doliny, zaciszniej. Pada śnieg. Idziemy ubitym traktem i co moment wpadamy w wykroty. Jedna godzina, dwie… Jestem już tak zmęczony, że idę, prawie śpiąc. Nikt nic nie mówi, automatycznie poruszam nogami i podając w przód ciężar ciała – naprężam linkę toboganu. Nie reaguję nawet na pytania. Wtem niewyraźny błysk przebija przez kurtynę śnieżnych płatków. Trzecia godzina w nocy. Dobijamy do schroniska.
*
Co dalej? Ciepłe rzeczy, herbata, jedzenie i łóżko. Koce. Sterta kocy. Upragnione nade wszystko łóżko. Niestety, ze snem nie jest tak łatwo. Adam zmordowany chrapie, a ja nieszczęsny, obdarzony lekkim snem – nie mogę. Staszek wrzeszczy, że boli go noga i żeby mnie o tym zupełnie przekonać, zrywa ze mnie koce. Maryna w ciemnościach monologuje:
– Jak to się właściwie stało? Janek był na górze, Adam pod nim, potem Hanka, Staszek i ja. Hm… to jednak dziwne, że żyjemy…
Nie mogę jej rozumowaniu odmówić słuszności, tym niemniej odsyłam ją w myślach do wszystkich diabłów: też pora na rozważania.
Już, już zasypiam, kiedy słyszę jęki Hanki i przenikliwy, wypełniający pokój szept:
– Janeczku…
Udaję, że śpię.
– Janeczkuu…
Krew mnie zalewa, ale jestem twardy.
– Janeczkuu…
Adam smacznie chrapie. Załamuję się:
– Co?
– Popraw mi nogę…
Zrezygnowany wstaję. Poprawiam. Teraz zaczyna Staszek:
– Janeczkuu!
– Co?!
– Ja chcę siusiu…
Co mam zrobić? Odbijam jakiejś flaszce po winie szyjkę – jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma.
Jęki i krzyki, monologi Mańki, zbiegają się w jakąś przedziwną całość. Moje ciało takie ciężkie…
– Janeczkuu!
Mruczę coś w odpowiedzi… Nic nie słyszę, nic nie pamiętam. Śpię.
Direttissima
Dwóch ludzi schodziło powoli na zaśnieżoną taflę stawu. Kilka metrów od brzegu przystanęli.
– Musimy doprowadzić się do jakiegoś wyglądu! – powiedział wyższy.
Zaczęli więc wytrząsać ukryty w fałdach skafandrów, za skarpetkami, a nawet za kołnierzem śnieg, ostukiwać zalodzone raki, wykruszać zesztywniałe na mrozie rękawice. W swoich wysiłkach podobni byli do rybaków, zrzucających po sztormie mokrą, przesyconą zapachem śledzi i wody morskiej odzież. Kiedy przeczesywali zmierzwione, posklejane włosy, ich twarze rozjaśnił przelotny cień uśmiechu. Po chwili podnieśli plecaki i ruszyli wolno dalej. Ich równy i spokojny krok nie mówił wiele o minionym, ale wystarczyło popatrzeć na zaczerwienione oczy, na ociężałość ruchów, na miękkie, bezwolne poruszenia ciała…
Jeszcze tylko kilkadziesiąt schodków dzieliło ich od ciemniejącego na morenie schroniska. Czekała tam gorąca herbata, miękkie łóżko i tak potrzebny sen.
– Ostatnie podejście – powiedział niższy.
Szli wolno, bardzo wolno, czepiając się ciężko poręczy, przystając co chwilę, by uspokoić szybki oddech.
– Ciekawe, dlaczego nikt nie wyszedł naprzeciw? – mruknął wyższy.
Z westchnieniem ulgi opuścili ostatni stopień. Na ganku stało kilka nieruchomych postaci. Ciemnowłosa dziewczyna zeszła ze schodków, niosąc garnek smażonej, wymieszanej z cukrem owsianki. Reszta obserwowała ich dalej w milczeniu.
Spojrzeli na siebie ze zdziwieniem; nie na takie powitanie liczyli. Wieloletni zwyczaj nakazywał witać powracających okrzykami, gratulacjami, radością. Mieli przecież za sobą direttissimę4 północnej ściany Mięguszowieckiego Szczytu – jedną z najpiękniejszych wspinaczek zimowych w Tatrach.
– Cóż tu u was jak w rodzinnym grobie? Bari zdechł, czy co? – próbował zażartować niższy, mając pełne owsianki usta.
Wyższy przestał jeść i popatrzył uważnie na nieruchome twarze, jego wzrok prześlizgiwał się z jednej na drugą w jakimś niemym zapytaniu. Nagle błysk zdumienia pojawił się w oczach i spojrzenie zatrzymało się na ogorzałej, posępnej twarzy.
– Władek! – zawołał. – Ty tutaj?
– A bo co, nie wiedziałeś? – zadrwił zapytany.
Milczące audytorium emanowało silną, doskonale dającą się wyczuć niechęcią. Wtem drzwi od sali jadalnej otworzyły się gwałtownie i stanęła w nich pani Dziunia – kierowniczka schroniska.
– Jak mogliście coś podobnego zrobić? – spytała z wyrzutem.
Patrzyli na obecnych osłupiałym, nic nierozumiejącym wzrokiem, a potem niższy – jak zwykle bardziej impulsywny – zapytał przerywanym ze złości głosem:
– Co to wszystko ma, do cholery, znaczyć?
– Andrzej jest w szpitalu w Krakowie. Nie wiadomo, czy będzie żył… – powiedział powoli Władek.
***
Było to w marcu 1953 roku. Schronisko nad Morskim Okiem nabite do ostatniego miejsca – aw nim Adam Skoczylas i ja, pełni światoburczych planów. Niepokoiła nas direttissima Mięguszowieckiego Szczytu, najwspanialsza droga zimowa w okolicy. Postanowiliśmy pójść całkiem na lekko, bez sprzętu biwakowego, i przejść ją w jeden dzień. Niestety, pogoda nie dopisywała; dwukrotnie wstawaliśmy po ciemku, by – spojrzawszy na termometr – zawrócić do łóżek. Dopiero za trzecim razem roziskrzone gwiazdami niebo upewniło nas, że to ten właśnie, tak oczekiwany dzień.
Początek drogi nie miał właściwie historii. W błękitniejącym powoli, a potem szarzejącym mroku podchodziliśmy twardym jak beton śniegiem, w który ledwie zagłębiały się końce raków. Związaliśmy się pod progiem. Kilka wyrąbanych w lodzie stopni otworzyło ogromne białe pola, kończące się hen, hen wysoko, w półokrągłej kopule szczytowej, przeciętej wyraźnym, przechylonym „V” zachodów.
Coraz wyżej i wyżej, z pólka na pólko, z płata na płat. Ukazało się słońce i sypki śnieg zmienił się w mokrą, oblepiającą stopy papkę. Zmniejszyło to znacznie tempo. Zdjęliśmy skafandry i zostaliśmy już tylko w koszulach. Pot zalewał oczy, słońce odbierało zapał. Teraz znacznie lepiej uświadamiałem sobie ogrom przedsięwzięcia. Powracały zasłyszane opowieści o wieloletnich bojach o tę „alpejską”, niemal tysiącmetrową ścianę. Myślałem o wypadku Abgarowicza w dolnym kominie, jego powrocie następnego roku i śmierci z wyczerpania niedaleko szczytu…
– Janek! Popatrz! – przerwał mi głos Adama.
Spojrzałem w dół; w śnieżnej, uciekającej białymi płatami pustce cieniutką niteczką naszych śladów pełzły trzy maleńkie kropki.
– To chyba zespół Władka Maciołowskiego? – powiedziałem ze zdumieniem. – Kto tam jeszcze jest?
– Truszkowski i Lenczowski… Nie szkodzi, jak będziemy na górnym zachodzie, oni dopiero podejdą pod zacięcie – odparł Adam.
Wkrótce widnokrąg zaciemniła niedostępna bariera skalna. W jednym tylko miejscu przecinało ją skośne, uciekające w prawo załamanie. Było to kluczowe zacięcie, najtwardszy orzech do zgryzienia. Tu dopiero miała się zacząć prawdziwa zabawa.
Rąbiąc czekanem stopnie i czyszcząc chwyty, piąłem się w górę, a sylwetka Adama malała w oczach. Wyżej zacięcie – pozbawione śniegu, skrzesane gładkimi, źle uwarstwionymi płytami – stawało całkowicie dęba. W połowie skrzyła się w słońcu stara, wygięta lodowa igła. Z westchnieniem ulgi wpiąłem do niej karabinek i linę.
– Dociągnij – rzuciłem zdyszanym głosem.
Wtem świat cały zawirował – usłyszałem metaliczny, z trudem dochodzący do świadomości brzęk uderzających o siebie haków i dosięgnął mnie potężny cios. Siedziałem sześć metrów niżej na stromej płycie, z nogami wysoko zadartymi do góry. W tej dziwnej pozycji utrzymywała mnie napięta jak żyłka wędki lina. W głowie szumiało, a w całym ciele czułem tępy ból. Tuż pod sobą spostrzegłem Adama.
– No i jak? – zapytał.
– Nic, huczy mi we łbie i boli tyłek… Co się stało?
– Hak wyskoczył. Kiedy leciałeś, spadły ci okulary i czapka; nie wiedziałem, co trzymać!
– To ładnie… W każdym razie dzięki.
– Nie trzeba. Puścisz mnie?
– Nie, spróbuję jeszcze raz.
Godzinę później skończyłem ten fatalny wyciąg. W głowie cholernie łupało i straciłem prawie cały zapał. Adam minął mnie i wkrótce łatwym już terenem dotarliśmy do wielkiego zachodu pod kopułą szczytową. Odpoczęliśmy trochę i rozpoczęła się dalsza wędrówka. Czułem się coraz gorzej, ale z uporem odpędzałem myśl o odwrocie. Około drugiej po południu, zapadając się w rozmiękłym śniegu, dobrnęliśmy do Rynny Wawrytki.
Wbijałem hak asekuracyjny. Silnymi uderzeniami młotka, automatycznie, nie patrząc, wklinowywałem miękkie żelazo w szczelinę. Nagle coś uderzyło mnie mocno w kolano i niemal równocześnie usłyszałem krzyk Adama:
– Eeeej! Oszalałeś? Czemu rzucasz kamieniami?!
– Coś ty, zgłupiał? Ja rzucam?
– A kto? Duch Święty?
Rozejrzałem się dookoła i spostrzegłem, że zamiast młotka trzymam w ręce ułamany drewniany trzonek.
– Jasna cholera… – powiedziałem prawie spokojnie – teraz to jesteśmy załatwieni dokumentnie…
Kiedy wyrosła przed nami groźba nocy, przyszłość nie rysowała się zbyt różowo. W wyścigu z uciekającym dniem, śnieżycą lub gdy zmęczenie napełnia ołowiem stopy – trzeba walczyć o zagrożone istnienie i leży to w prawidłach gry. Ale jeśli do tego wtrąci swoje trzy grosze przypadek, wtedy pogodny western zmienia się nieoczekiwanie w dramat.
Czułem się źle. Biwak bez sprzętu groził odmrożeniami, a brak młotka zmuszał do powolnego tempa. Nie można było bić haków, a w zalodzonej rynnie Adam wyrąbywał czekanem coraz to nowe lśniące przeszkody. Gdyby odpadł, nie utrzymałbym go. Skulony na małej śnieżnej platforemce, znosiłem nieustanny obstrzał kawałków lodu. Byłem zmęczony, trochę załamany i nie wierzyłem, że skończymy drogę do zmroku. Czas leciał. Śnieg zaczynał przybierać niebieskawą barwę, skały granatowiały i czerniały w oczach. Adam zniknął za niewielką przewieszką i usłyszałem jego niewyraźny głos:
– No, tu jest lepiej!
Rzeczywiście, rynna kładła się nieco i ciągnęła łagodnym, z rzadka tylko przerywanym skałkami zboczem ku ciemniejącym zerwom – tam, gdzie instynktownie wyczuwało się szczyt. Zmarznięty, usypiający ze zmęczenia zrozumiałem, że istnieje jeszcze minimalna szansa skończenia dziś drogi, a może nawet uniknięcia biwaku. Zrozumiałem, że jeszcze raz trzeba zapomnieć o bolącej głowie.
– Adam, puść mnie! Ja poprowadzę… – powiedziałem.
Adam popatrzył na mnie z lekkim niedowierzaniem, ale nie zaprotestował. Te kilkadziesiąt metrów w brudnoszarych półtonach błądziłem prawie po omacku. Stanowisko założyłem pod małą skałką. Adam doszedł, zostawił plecak i wtopił się w tło dużych, majaczących już tylko w mroku bloków.
– Na szczycie! – doleciało po chwili – Choodź!
Na wierzchołku z trudem rozpoznałem jego ślady – zaczął już schodzić. Miałem do niego trochę żalu, że nie poczekał i nie wziął ciężkiego plecaka – przecież czuł się znacznie lepiej niż ja – ale wiedziałem, że czas już od dawna liczy się nie na minuty, ale na sekundy. Cała przyszłość zamykała się w pytaniu: czy zdołamy przed nocą zejść na Hińczową?
Schodziłem wolno, czepiając się niewidocznych już maleńkich chwytów, stawiając nogi niemal na oślep w mrok i wymacując stopami sypki, osuwający się śnieg. Nie, po ciemku to nie było wcale takie proste. Nagle noga ześliznęła się z wątłego oparcia, ciężar plecaka przeważył ciało i zgięte palce prawej dłoni stały się ostatnią instancją. Spojrzałem głęboko w mrok: w ulatującej w dół czerni kryło się dwadzieścia, a może dwieście metrów pustki. Kątem oka zobaczyłem luźne zwoje poskręcanej, wlokącej się wśród skał liny. W wyobraźni zaczęły wirować chaotyczne obrazy: uderzenie o twarde, ostre skały, zgrzyt czekana i raków, iskry, oślepiająca eksplozja pod czaszką… „Nie! Nie!” – otrzeźwił mnie instynkt. Machnąłem nogą do tyłu i raki zagłębiły się w śnieg. Błądząca po oblodzonych skałach ręka znalazła jakiś chwyt. Stanąłem bezpiecznie, oddychając ciężko.
– Adam! Nie ma sensu iść dalej! – zawołałem.
– Chodź! Chodź! Tu jest łatwiej! – doleciało gdzieś spod nóg.
Spróbowałem ponownie i udało się. Byłem już jednak niezbyt przytomny; senne, oderwane myśli, nieświadome – w poszukiwaniu nikłych stopieńków – nogi. Obudziły mnie kurczowo zaciśnięte na wąskim gzymsiku palce. W ułamku sekundy zrozumiałem, że teraz nieodwołalnie polecę. Prawem ostatniej szansy, na oślep poszukałem opuszczonego przed sekundą chwytu. Znalazłem. Cierpki smak w ustach, kolorowe, przecinające się koła i poczucie własnej nierealności… To był kres.
– Adam! – zawołałem. – Nie idę dalej!
Odpowiedziała mi cisza. Zawołałem jeszcze raz:
– Adam! Nie dam rady iść dalej!
– Janek! Chodź przynajmniej tu… Mam dobre miejsce na biwak.
To trwało chwilę. „A jednak razem będzie nam cieplej – myślałem – poza tym w plecaku mam trochę jedzenia i kocher, muszę się tym podzielić…”
– Ściągaj! – zawołałem. – Spróbuję!
Maleńka, ubita nogami płasienka śnieżna i my, przywiązani do haków. W dole błyszczy schronisko nad Morskim Okiem. Jest jeszcze wcześnie, wpół do dziewiątej, a niebo bez jednej chmurki zapowiada mroźną noc.
Siedzę na śniegu, oparty o niską skalną ściankę, z nogami w pustym plecaku. Od południa Adam usiłuje gotować herbatę; od północy – namacalne urywa się pół metra w prawo i gdzieś tam, ponad kilometr w dole, migoczą nikłe punkciki okien. „Tylko nie zasnąć! Tylko nie zasnąć!” – myślę, kiedy znużona głowa opada. Mróz chwyta coraz większy, a wystawiony spod czapki koniuszek ucha daje o tym znać przykrym pieczeniem. Bezskutecznie próbujemy śpiewać, a rozmowa ogranicza się do retorycznych pytań i odpowiedzi: – śpisz?
– Yhmm…
– Popatrz! Popatrz! – woła nagle Adam.
Podnoszę z wysiłkiem powieki i widzę, jak w Morskim Oku gaśnie na chwilę i zapala się znowu światło. Powtarza się to trzy razy.
– Dają znaki – mówi Adam. – Do nas?
– Eee… chyba nie.
Ale mimo to jest nam przyjemnie, że tam w dole mruga schronisko, że w jadalni przy stolikach siedzą koledzy, rozmawiają…
Z dworu wchodzi Czesiek Łapiński i zacierając zmarznięte ręce, mówi: „Pogoda jest murowana – tylko nie wiadomo jeszcze jaka!”.
Ktoś pyta: „Ile stopni mrozu, panie Cześku?”.
„W tej chwili mamy szesnaście… Ale tym na direttissimie daje w kość, co?”. Wszyscy kiwają głowami i zastanawiają się, co trzeba będzie jutro zrobić, jeśli nie wrócimy…
– Janek! Herbata! – z rozmyślań wyrywa mnie głos Adama.
Herbata jest tylko letnia i bez smaku, ale przyjemne ciepło rozchodzi się po ciele. Patrzę w dół: schronisko jest już ciemne. „No, minęło chyba sporo czasu” – myślę. Rany Boskie! Dopiero piętnaście po dziesiątej – podpowiada fosforyzująca tarcza zegarka. „Piętnaście po dziesiątej. To znaczy, że siedzimy tu nie wieczność, a tylko czterdzieści pięć minut!”. Od dołu powoli sztywnieją mi nogi. „I tak wytrzymać jeszcze siedem godzin, to przecież zupełnie niemożliwe!”. Znów opadają mnie majaki, dreszcze coraz silniej wstrząsają ciałem. Zapadam jakby w spirytystyczny trans, nie bardzo wiedząc, gdzie jestem i co się ze mną dzieje. Co jakiś czas dochodzi mnie rozdygotany głos Adama:
– Janeek, śśpisz?
– Yhmm – mruczę, broniąc się przed narastającą sennością. „Na miłość boską, nie zasnąć! Nie zasnąć!”
Wydaje mi się, że ktoś coś do mnie mówi, wirują jakieś kółka, dmie zimny, przejmujący wiatr. Daleki głos wzbrania mi surowo, kiedy chcę się napić gorącej herbaty – a potem jest już całkiem ciemno.
*
Budzę się, gdy szarzeje. Adam leży nieruchomo, wciśnięty pod skałę; nie wiem dlaczego wydaje mi się, że zamarzł.
– Adam! Adam! – szarpię go za rękę. Otwiera oczy.
– Coo?
– Już jasno, trzeba iść!
Nie jest to łatwe. Spodnie przymarzły do śniegu, nie można ich oderwać, a zesztywniałe nogi nie chcą zrobić kroku. „Mamy jednak cholerne szczęście” – myślę leniwie.
Tylko jeden uskok i łagodne zbocze oddzielały nas od przełęczy; wczoraj zabrakło dosłownie dwudziestu minut. Zjazd na spodniach z Hińczowej rozgrzewa nieco. Na Galerii Cubryńskiej spostrzegamy niezbyt wyraźny, trawersujący z północnej ściany sznureczek śladów.
– Popatrz! – pokazuję mu ruchem głowy. Adam wzrusza ramionami.
– Diabli wiedzą… – mruczy.
Jeszcze jeden zjazd mrocznym Mnichowym Żlebem, rozmiękły śnieg pod Cubryną – i ukazuje się Morskie Oko. Nad brzegiem długo doprowadzamy do porządku postrzępione skafandry i spodnie.
– Musimy wkroczyć do schroniska w pełni formy i chwały – żartuje Adam.
I wtedy dopiero nastąpiło drugie w tym dniu przebudzenie…
***
– O czym myślisz? – zapytał mnie Andrzej Truszkowski. Chudy, kościsty, o potężnej głowie i długich jak u źrebaka kończynach, z trudem mieścił się w fotelu.
Byliśmy jego gośćmi; mały, ruchliwy jak żywe srebro Staszek Worwa, ja i Zbyszek Jaworowski alias „Baca”. Zbyszek, ze swoim stale błąkającym się po ustach lekko obleśnym uśmieszkiem, dla samej przyjemności sprzeciwiania się potrafił w ciągu jednego wieczoru trzy razy zmienić zdanie. Teraz miał poważny kłopot – nikt nie chciał z nim polemizować.
Siedzieliśmy w mrocznym, może nieco staroświeckim pokoju, gawędząc przyjaźnie. Ciepły piec kazał zapomnieć o zacinającym deszczu, a dyskretna lampka nie męczyła oczu.
Nie miałem ochoty na rozmowę. Ślizgałem się wzrokiem po meblach i obrazach, pozytywnie oceniłem świecznik i antyczną serwantkę, by wreszcie, poprzez otwarte drzwi, zobaczyć w drugim pokoju coś, czego w żaden sposób nie mogłem zidentyfikować. „Co to może być? – myślałem. – Ryngraf? Podkowa?”
Ale to nie było to. Dopiero jaśniejsze pasmo na ciemnej czuprynie Andrzeja naprowadziło mnie na ślad. O mało nie krzyknąłem ze zdumienia; nigdy nie przypuszczałem, że znalazł i powiesił sobie nad łóżkiem ten kawałek metalu! Z zalewu natarczywych obrazów wyrwał mnie dopiero jego głos. Odpowiedziałem trochę nieprzytomnie:
– Przypomniałem sobie tę historię sprzed dwóch lat… Cholernie mi było głupio…
– Aha… – uśmiechnął się Truszkowski. – A niech was diabli! Mogliście przynajmniej krzyknąć!
– Wołanie nie dałoby nic… – mruknąłem pod nosem.
– Słuchaj, Andrzej – poprosił Staszek – opowiedz, jak to właściwie było…
– Niestety, wiem niewiele więcej od was. Zacząłem się wspinać w zacięciu, wbijałem hak… i zrobiło się ciemno. Wiecie – tak jakby elektrownia wyłączyła światło: szaro, ciemno i kropka. Resztę znam już tylko z opowiadań Władka. Podobno poleciałem i dyndałem nieprzytomny na linie. Nie odpowiadałem na wołania. Władek doszedł do mnie i próbował cucić. Było mi niedobrze, głowa mnie bolała i nikt nie wiedział, o co chodzi. Wtedy Adaś Lenczowski nadepnął nogą – tu wzrok Andrzeja powędrował przez otwarte drzwi – na to…
– Zaczęliście odwrót?
– Tak, oczywiście. Choć byłem niezbyt przytomny, mogłem jeszcze iść. Z Rynny Wawrytki leciały kamienie i lód. Krzyczeliśmy na was, ale bez skutku. W Morskim Oku wezwano karetkę. Czułem się jeszcze nieźle, dopiero w Krakowie stwierdzono włamanie czaszki i konieczność natychmiastowej operacji. Całe szczęście – zażartował – że trafiło to w moją „delikatną główkę”, i to ubraną w gruby, wełniany beret…
– Czy nie uważacie – powiedziałem po chwili milczenia – że jest to jeden z najdziwniejszych wypadków? Kiedy Adam krzyknął „czemu rzucasz kamieniami?” i gdy zobaczyłem, że zamiast młotka trzymam w ręce kawałek ułamanego trzonka – nigdy, nawet w koszmarnym śnie nie wpadłbym na pomysł, że odłamana głowica poleci ukosem po zachodzie taki kawał drogi, ni z tego, ni z owego zboczy w dół, wpadnie w zacięcie i palnie Andrzeja w głowę…
Truszkowski siedział w zamyśleniu.
– Wiesz co? – zapytał. – Nieraz zastanawiałem się, skąd wziąłeś ten młotek.
– Nie wiem. Znalazłem go w Dolinkach5, jakieś pół roku przed wypadkiem.
– Gdzie?
– W Karniowicach, koło „Okrętu”
Staszek i Zbyszek słuchali z widocznym zainteresowaniem.
– Kiedy to mogło być? – zapytał pierwszy z nich.
– Bo ja wiem… Ale poczekaj! To była niedziela i skończył się kurs. W takim razie chyba październik.
Staszek potrząsnął przecząco głową:
– Szkoda – powiedział – a już myślałem…
– No, ulżyj sobie – zaśmiał się Zbyszek. – Nie widzicie, że nie opowiadał już od dziesięciu minut?
Staszek poprawił się wygodnie w fotelu.
– Andrzej Nunberg – zaczął – pożyczył kiedyś ode mnie lodowy młotek. Wtedy, jak miał jechać z Woźniakiem do Francji…
– A Nunberg nie miał swojego młotka? – przerwałem.
– Miał, ale do Francji to chciał mieć elegancki, nie przeszkadzaj! Jak wiecie, do Francji nie pojechali i zamiast tego poszli na Słowację. Z początkiem września Jurek, przyjęty właśnie na medycynę – nie zjawił się na uczelni. Rodzina zaalarmowała Klub i TOPR. Akurat byłem wtedy w Morskim Oku. Zaczęliśmy poszukiwania. Ja z Olkiem i „Szlachetnym” poszliśmy w okolice Ganku…
…Przed kolebą w Kaczej rdzewiał przewrócony kocher. Obok oparta o kamień, do połowy napełniona bańka z benzyną. W kolebie dwa plecaki, a na nich kartka:
17 VIII 1949 r.
Wychodzimy na środek wschodniej ściany
Rumanowego Szczytu. 6.00
Andrzej Nunberg
Jerzy Woźniak
Wszystko niestety stało się jasne. Właśnie 17 sierpnia załamała się pogoda. Pamiętacie ten śnieg? W pełni lata kilka dni zimy. Zaskoczeni przez śnieżycę, lekko ubrani, bez jedzenia – nie mieli szans.
Po paru dniach znaleźliśmy Jurka. Leżał w żlebie bez butów i liny. Głowiliśmy się, co to może znaczyć. Cóż, Andrzej chyba umarł pierwszy, a Jurek miał na tyle sił, że chciał wycofać się samotnie. Skała była zalodzona, więc próbował w skarpetkach… Ale po Nunbergu nie było śladu.
We wrześniu poszukiwania przerwała zła pogoda. Dopiero z końcem października wyruszyła druga wyprawa. Położenie Jurka w żlebie wskazywało, że odpadł jakieś sto, dwieście metrów wyżej, gdzieś z okolic Gankowej Przełęczy. Byliśmy więc pewni, że Nunberg zamarzł na biwaku. Ale poszukiwania nie dawały rezultatów. Niektórzy już zaczęli przebąkiwać, że może Andrzej „wybrał wolność” – czego to ludzie nie wymyślą?
Pamiętam, czwartego dnia szukałem z Karolkiem Jakubowskim właśnie koło Gankowej Przełęczy. Był brzydki, mglisty dzień i cholernie zimno. Należało już właściwie myśleć o odwrocie, gdy bardzo blisko usłyszeliśmy umówiony sygnał i wołanie: „Jeest! Zna-leź-liii-śmy!”.
Głos dochodził zza małego żeberka skalnego, jakieś dwie długości liny poniżej przełęczy. Wszedłem na nie i trochę w prawo zobaczyłem coś w rodzaju małej groty, do połowy zamurowanej kamieniami. Nie było nikogo, zrobiło mi się cholernie głupio… Krzyknąłem na Karola, żeby popuścił linę. Grota była dość obszerna, pogrążona w półmroku. W środku stali nieruchomo Strzeboński i Hajdukiewicz; pod ścianą siedział Nunberg…
Musiał umrzeć już pierwszej nocy. Siedział z podkurczonymi nogami, wsparty plecami o skałę, a na kolanach leżał zardzewiały młotek lodowy. Myślałem, że to mój, więc go wziąłem…
– Nie rusza się rzeczy nieboszczyka – wtrącił Truszkowski.
– Nosiłem go w Dolinki – ciągnął Staszek. – Któregoś dnia wypadł mi przez dziurę w plecaku… Ale to było w czerwcu – dodał z przekonaniem.
– Dlaczego w czerwcu? – zdziwił się Zbyszek.
– Bo Olek Rokita poszedł wtedy zobaczyć pogrzeb kardynała Sapiehy i kiedy wróciłem ze skałek, miał całą gębę w bandażach; drapał się na mur na Wawelu i ktoś mu spuścił cegłę na łeb…
Patrzyliśmy wszyscy na zardzewiałą głowicę, zawieszoną pod obrazkiem Madonny. „Stary młotek – pomyślałem – ktoś chodził z nim jeszcze przed wojną…”.
Wtedy spokojnie odezwał się Zbyszek:
– Pamiętacie „Wannę Afrodyty” przy górnej ścieżce do Karniowic? Tam w czerwcu 1952 roku znalazłem młotek. Taki jak ten. Nikt się do niego nie przyznawał, więc zostawiłem go u „baby” – tej, u której magazynujemy sprzęt. Leżał u niej całe lato i dopiero na jesieni sobie o nim przypomniałem. Wziąłem go i poszedłem się wspinać z Jasiem Słupskim, właśnie koło „Okrętu”. Szedłem na pierwszego kominem, zamkniętym u góry przewieszką, po drodze wbiłem tylko dwa haki. Przewieszka była cholernie krucha i trudna – na samych łapach, i do tego maleńkie chwyciki. Miałem jeszcze jakieś pół metra do świetnej „klamy” – tylko się dobrze wyciągnąć – kiedy poczułem, że coś mnie trzyma. „Lina!!!” – wrzasnąłem. „Masz luz” – zawołał Słupski. Zerknąłem bokiem w dół; młotek wypadł mi z kieszeni i wisząc na sznurku, którym był przywiązany do pasa, zaczepił dziobem o występ skalny pod przewieszką. Głupia historia – nie mogłem ani się schylić, ani iść wyżej, a palce zaczynały wysiadać. Szarpnąłem się rozpaczliwie w górę i wtedy wyjechała mi noga… Zdążyłem tylko wrzasnąć: „Lecę!” – i gruchnąłem w dół. Pamiętam, że potwornie dźwięczało żelazo, potem silne szarpnięcie, wstrząs i uderzenie. Górny hak wyleciał, dolny wytrzymał, ale nogami palnąłem w ziemię.
Zerwałem się i zaraz usiadłem, klnąc z bólu. Coś nawaliło w prawej kostce. „P…… ten młotek!” – odwiązałem go i cisnąłem w krzaki…
Wolno wstałem i z drugiego pokoju przyniosłem twardą, metalową głowicę. Obracałem ją w rękach; w pierwszej chwili nie zauważyłem nic ciekawego. W jednym tylko miejscu – na oprawie trzonka – rdza była jakby lekko zaklęśnięta…
– Miał wybity monogram? – zapytałem Staszka.
– Nie…
– No to nie ten sam. Tu coś jest…
Poskrobałem scyzorykiem. Spod kilku opadłych rdzawych łusek wyłoniły się dwie małe literki: A.N. – ANDRZEJ NUNBERG.
Piosenka Brassensa
„Man, when you go to ask what it is – you’ll never get to know.”
Bracie, nigdy nie dojdziesz do tego, co to właściwie jest…
Louis Armstrong, zapytany o istotę jazzu
Ktoś wypowiada się najpełniej w improwizacjach jazzowych, ktoś inny w przełamywaniu własnego lęku, jeszcze inny w malowaniu obrazów lub doświadczeniach chemicznych.
Nam daje tę możliwość alpinizm. Ale powtarzanie dróg już zdobytych nie wystarcza: do pełnego zadowolenia brakuje aktu twórczego, wmurowania własnej cegiełki w gmach odkryć. Na ścianie zdobytej nie ma tajemnic.
Na dziewiczej – jesteśmy ciemni jak ślepiec. Wtedy właśnie pomiędzy skałą a człowiekiem toczy się piękna, jedyna w swoim rodzaju walka. Jeśli uda się znaleźć przejście w broniących dostępu przewieszkach, gładkich płytach i kruchych ściankach – świadomość, że jest się pierwszym, jest królewską nagrodą za największe niebezpieczeństwa i wysiłki.
Ale jeśli nie… Bo to, co w tej walce pociąga również – to momenty niepewności wyniku.
Dziewiętnasty lipca 1955 roku. Niespokojny sen. Niepewność. Przewracam się z boku na bok. Budzę się. Jeszcze ciemno. Usiłuję spać. I wciąż natrętne myśli: czy uda się pokonać przewieszkę? Co jest nad nią? Czy depresja puści?
Psiakrew! Nie mogę myśleć o czymś innym? Że za dwa dni będę leżał na słoneczku, zadowolony z siebie i całego świata… A co będzie, jeśli złapie nas deszcz? Znowu jedno z serii natrętnych pytań. Nerwy? Właściwie jestem spokojny, no bo co się może stać? Jesteśmy dobrze przygotowani, najwyżej znowu nie zrobimy… Myśli stają się wolne i senne; jakieś kino, niedawny film, uśmiechnięta buzia dziewczęca, wiosna, alpiniada, cztery dni w zawiei śnieżnej… Koszysta, Krzyżne…
No to cześć! Zbudziłem się. Ciemno. Zimno. „Momo”6 wstaje – mówi, że już trzecia. Gotuję herbatę. Siedzę na wpół zgięty, patrząc na szarzejące niebo i monotonnie gwiżdżę dwie melodie: jedna jest wesoła, a druga smutna. Bezskutecznie staram się odpędzić pytanie, którą z nich będę gwizdał po powrocie.
Południe. Upał. Żar z nieba. Czarna toń pod nami. Znowu te same trawki, trawersy, przewieszki, półki zbiegające się pod potężnym okapem nad głowami. Ogromna zielona póła; pachną kwiaty, leżymy wśród wysokich traw, łopianów, nad głowami sterczą wysmukłe tojady – i podejrzliwie patrzymy w górę. Ruszamy – byle prędzej. Pragnienie; o wodzie na śmierć zapomnieliśmy. Plecak naładowany sprzętem i jedzeniem daje potwornie w kość – żeby go jasny szlag trafił! I druga lina, która w końcu okazuje się za krótka. Do diabła z taką liną! – za chwilę ląduje na piargach, tuż przy brzegu stawu. Czesiek w ślad za nią rzuca sweter, ale ten zatrzymuje się na półce. Podczas trawersu spada mu kapelusz, tego nie było w planie, ale jak się bawić, to się bawić…
Trzynasta trzydzieści. Znowu, tak jak przed pięciu laty, jesteśmy w nyży. Zmiany prawie żadne. Pragnienie dokucza coraz bardziej, przewieszka wygląda absurdalnie. Zaczynam myśleć, jak by tu się wycofać bez zjazdów – co oczywiście jest zupełnym nonsensem. „Momo” siedzi na szczycie turniczki i asekuruje. Dwa metry nad nim – podparta małym kamyczkiem – wisi wyłupująca się ze ściany, ważąca co najmniej tonę płyta. Jakby tak poleciała… brr! Marmolada!
Atakuję przewieszkę bez wiary w powodzenie – po prostu tylko dlatego, żeby się od razu nie wycofać. Wiszę – jak pająk – nad Czarnym Stawem, na dwóch wątłych pętelkach, w pozie, która po dziesięciu minutach wydaje się absolutnie nie do zniesienia. Stukam beznadziejnie młotkiem w stalowe wiertło i całą siłą woli usiłuję powstrzymywać opadanie zmęczonych rąk. Mijają minuty, dziesiątki minut – wreszcie jest! Z niedowierzaniem staję na zawieszonej pętelce: i takie coś miałoby mnie utrzymać? A jednak, wbrew zdrowemu rozsądkowi – nit nie wylatuje.
Wzruszam ramionami i zaczynam bić drugi otwór. Trwa to jeszcze dłużej. Potem wchodzi hak i znowu wiercę. Mam zupełnie dość, przez całe dwie i pół godziny posunąłem się trzy, cztery metry. Ręce jak z waty. Kolej „Momy”.
Siedzę skulony na ruchomych blokach i walczę z sennością. Na dobitkę boli mnie ząb. Czesiek stuka i stuka. Jestem zupełnie załamany. W tym tempie nie zrobimy przewieszki nawet przez tydzień. Poza tym chyba nie wystarczy nitów. I jeszcze ten cholerny ząb, odbierający całkowicie ochotę do życia. Diabli nadali… Potwornie chce mi się pić. Wyssaliśmy już wszystkie nawilgłe mchy dookoła. Teraz „Momo” odrywa je po drodze, napęczniałe ściekającą wodą, sprawiedliwie dzieli na pół i rzuca. Co za smak! Nic to, że w ustach zgrzyta piasek. Nad moją głową, u stóp wiszącego bloku, jest małe zagłębienie. Wkładam tam etatowy kawałek mchu, który co dziesięć minut nasiąka wodą – taka wodna klepsydra.
– Poopuuść!
Psiakrew, znowu drzemałem… „Momo” posunął się naprzód, wbił dwa haki, jest prawie w połowie przewieszki, ale też ma dość. Zbliża się wieczór. Czas na biwak…
Kromka chleba, ser, odrobina wody z mchu – oto nasza kolacja. Ząb przestaje dokuczać. Nadzieja wraca.
Wierzchołek turniczki nie ma metra kwadratowego. Zrzucamy wszystkie sterczące kamienie. Z piekielnym łoskotem lecą w dół… ściana drży. Hen, po drugiej stronie stawu, krętą niteczką ścieżki wracają do domu na kolację jakieś robaczki.
– Heej! Yueek aubrr! Yuek aubrr! – to umówiony znak: ryk lwa. Nasza „obstawa” czuwa. Jurek pyta, co z nami.
– Eounnghh! – leci w przestrzeń ryk tygrysa w naszym wykonaniu, odbija się rykoszetem od zachodniej ściany Niżnich Rysów i powraca jak echo.
Wszystko w porządku.
*
Miałem już w życiu wygodniejsze biwaki. Czesiek ma nogi w pętlach, ja trzymam mu głowę na brzuchu, a nogi wiszą nad Czarnym Stawem, z drugiej strony turniczki. On z kolei uciska mój żołądek. Trochę zimna noc. Niby śpimy, ale nie bardzo, jakieś majaki, myśli bez związku i sensu – coś, gdzieś, nie wiadomo skąd. Ciągle się poprawiamy, ale delikatnie – ostatecznie jesteśmy nie byle gdzie. W podświadomości błądzi wrażenie, że jest zimno i niewygodnie. Gwiazdy mrugają porozumiewawczo do swych odbić w stawie, a nietoperz lata wokół, zdumiony niecodziennymi gośćmi.
Prawie równocześnie budzi nas głuchy pomruk. No, tego jeszcze brakowało burza! Grzmot przewala się tysiąckrotnym echem. W nagłym błysku widzę ogromną ścianę Niżnich Rysów, ujętą w ramy przewieszki. Siadamy. Deszcz wprawdzie nam tu nic nie zrobi – ale zawsze…
– „Momo”, a jak walnie w Kazalnicę, to nas nie porazi?
– Coś ty? – odpowiada z niesmakiem.
To dobrze. Można mu chyba wierzyć, bo w „cywilu” jest specem od piorunochronów. Wyciąga aparat i coś przy nim majstruje.
– Co robisz?
– Zdjęcia błyskawic, nie widzisz?
„Zakichany fotograf – myślę ze złością – też ma pomysły”… Znowu grzmot. Siedzimy na szczycie turniczki i myślimy o smacznie śpiących w schronisku kolegach.
– Żeby się dranie przynajmniej pobudzili – stwierdza „Momo”.
– Cholera…
Czesiek wygrzebuje skądś ostatniego papierosa; ma wspaniały smak, zaciągamy się pomalutku, po kolei, jak fajką pokoju, przy ostatnich pomrukach oddalającej się burzy.
Momenty niepewności to spotkania z nieznanym. Dach skalny nad nami kryje wielką tajemnicę; to klucz do drogi. Ale też pułapka, która – jak legendarny Sezam – zamyka się za śmiałkiem. Wiem, że ta ogromna, „alpejska” ściana nie ułatwiłaby akcji ratunkowej, a deszcz lub mgła położyłyby tej akcji kres. Niepewność wyniku – słowa budzące lęk, lecz jakże ekscytujące. Jak będzie nad przewieszką, gdy staniemy w wielkiej, nietkniętej ludzką stopą depresji ściany? Łatwo – czy beznadziejnie trudno? A może kwitną tam nieznane kwiaty? Może skaczą kozice o rogach muflona? Jak tam jest… jak?
Czuję się małym Kolumbem. Ciekawość – wielka namiętność ludzka… Kto oprze się pokusie kupna czarodziejskiej torby, pełnej wrażeń, emocji, zapomnienia własnych kłopotów i pragnień na całe trzy dni? To prawda, że palimy za sobą mosty, że możemy nie wrócić… Ale wierzymy w siebie, we własny spryt i wyczucie drogi, wierzymy, że w każdych okolicznościach damy sobie radę – dlatego podnosimy rzuconą rękawicę…
Jedenasta dwadzieścia. Pada deszcz. Za chwilę pierwsza niewiadoma odkryje swoje karty. Czesiek jest już na skraju przewieszki, jemu przypadnie zaszczyt pierwszego spojrzenia na terra incognita. Jest ślisko, niezwykle trudno. Mijają ostatnie minuty. Zamieniam się cały w słuch.
– Jak tam wygląda? – nie mogę wytrzymać.
– Zupełnie łatwy teren…
Kiedy i ja mogę to zobaczyć, jest już koło trzeciej. Pogoda zepsuła się całkowicie. Pod nami mgły, mży deszcz. Idziemy w górę – olbrzymiej depresji jeszcze nie widać. Trawiasta ścianka na mokro i piękna szeroka półka. Kwiaty, złocienie, tojady, wysokie trawy. Ale nie ma czasu na zachwyty. „Momo” pokonuje stromy próg w deszczu – piękna robota!
Początek depresji. Dwie ryski. Tempo. Staję w pętli, wyżej już łatwiej. Ha, łatwo, ale za to krucho, nie ma miejsca na haki. Niech to diabli – gdzie założyć stanowisko? W prawo biegną łagodne półki, lina się kończy – cóż, Czesiek musi trochę podejść.
Depresja wygląda makabrycznie: nad głowami zamyka się potężne przewieszone zacięcie – nie ma mowy. Wycofanie przez lewy filar też wątpliwe, jedyna szansa wprawo!