Strona główna » Kryminał » Kości są wieczne

Kości są wieczne

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-118-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Kości są wieczne

Kobieta przedstawiająca się jako Amy Roberts zgłasza się do szpitala w Montrealu z obfitym krwawieniem. Lekarze nie mają wątpliwości, że pacjentka niedawno urodziła dziecko, ale zanim zdążą cokolwiek w tej sprawie zrobić, Roberts znika. Policjant wysłany pod adres zamieszkania kobiety w kontenerze na śmieci pod jej domem znajduje zakrwawione ręczniki. Obawiając się najgorszego, funkcjonariusze proszą o pomoc w śledztwie Temperance Brennan. W zapuszczonym mieszkaniu Tempe dokonuje przerażającego odkrycia - trzy rozkładające się ciała niemowląt. Według zeznań właściciela nieruchomości, najemcą owego lokum jest Alma Rogers. W pewnym momencie na scenie pojawia się mężczyzna, poszukujący niejakiej Alvy Rodriguez. Czy Amy Roberts, Alma Rogers i Alva Rodriguez to ta sama osoba? Czy zabiła własne dzieci? I gdzie znajduje się teraz?

Polecane książki

Seria Skrypty Becka przeznaczona jest dla studentów wydziałów prawa i aplikantów. Książki z tej serii zawierają najistotniejsze wiadomości z określonej dziedziny prawa oraz pozwalają na szybką i efektywną naukę. Książka zawiera przegląd Prawa Unii Europejskiej od czasu wejścia w życie Traktatu z ...
Najnowsza książka Naomi Klein, nad którą autorka pracowała od 2010 roku, w sposób wyczerpujący, świadczący o głębokiej znajomości tematu, a zarazem przystępny przedstawia zagrożenia związane z globalnym ociepleniem i innymi zmianami klimatu, umieszczając je w szerokim kontekście &ndash...
„Ichigo ichie – japońska sztuka przeżywania niezapomnianych chwil” to niezwykła książka, z której dowiemy się między innymi jak: uwolnić się od przeszłości i przyszłości, by każdą przeżywaną chwilę móc uczynić wyjątkową wykorzystać w życiu praktykę zen i – niczym Steve Jobs – uczynić z niej swój klu...
Rodzina Decimy Ross od dawna próbuje bezskutecznie znaleźć kandydata do jej ręki. Kiedy panna Ross kończy dwadzieścia siedem lat i nabywa pełnię praw do majątku, postanawia sama o sobie decydować. Gdy zostaje zaproszona na przyjęcie do znajomych brata, odmawia, spodziewając się kolejnej próby swatan...
Halina, matka Iwonki – bohaterki znanej z „Nie zmienił się tylko blond” – nie może pogodzić się z wyprowadzką córki oraz wnuków z domu. Lekarstwem na złe samopoczucie starszej pani ma okazać się przyjazd jej córki chrzestnej – Martusi. Dziewczyna wraca do Sosenek po kilku latach pobytu w Anglii. Prz...
Powieść to pasmo przygód bohatera w szkole oficerskiej w Toruniu. Na kanwie życia podchorążackiego autor opowiada o miłości, seksie, nauce sztuki wojennej, ludzkiej przyjaźni i przeżyciach powiązanych z kręgami kryminalnymi. Wszystko to dzieje się w specyficznej atmosferze socjalizmu, jaka zapanował...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Kathy Reichs

Dla mojego bardzo, bardzo starego przyjaciela,

Boba „Lotnika” Abla

Podziękowania

Chciałabym podziękować Gillesowi Ethierowi,
głównemu zastępcy naczelnego koronera Quebecu, za informacje dotyczące
procedur postępowania ze zwłokami noworodków, obowiązujących w tej
prowincji. Doktorzy Robert Dorion, Michael Baden i Bill Rodriguez
pomogli mi zapoznać się z niektórymi aspektami medycyny sądowej
wykraczającymi poza moją specjalizację.

Sierżant Valerie Lehaie oraz kapral Leander
Turner z Kanadyjskiej Królewskiej Policji Konnej podzielili się ze
mną informacjami na temat Projektu KARE oraz Projektu Poszukiwania
Osób Zaginionych i Identyfikowania Szczątków Ludzkich w prowincji
Alberta. John Yee skontaktował mnie z tym, z kim trzeba. A Judy
Jasper udzielała odpowiedzi na miriady moich pytań.

Pracownicy Projektu Rekultywacji Kopalni
Giant: Tara Kramers, sozolog, oraz Ben Nordahn, odpowiedzialny za
tamtejsze systemy chodników, poprowadzili mnie głęboko pod ziemię,
umożliwiając niezapomnianą wyprawę do Kopalni Złota Giant. Tara
odpowiadała na mnóstwo pytań, które jej później zadawałam.

Cathie Bolstad z firmy De Beers Canada
zechciała udzielić mi wyjaśnień dotyczących badań poszukiwawczych
oraz procedur parcelowania działek diamentonośnych. Gladys King
zajmowała się mną podczas wizyty, jaką złożyłam w Urzędzie
Górniczym w Yellowknife.

W pracy nad mnóstwem najprzeróżniejszych
detali pomagali mi Mike Warns i Ronnie Harrison.

Kevin Hanson oraz Amy Cormier z firmy Simon and
Schuster Canada umożliwili mi podróż do Yellowknife. Podczas North
Words Literary Festival – święta literackiego – moimi pełnymi
ciepła i serdeczności gospodarzami byli Judith i Ian Drinnanowie,
Annaliese Poole, Larry Adamson, Jamie Bastedo i Colin Henderson.

Cenię sobie stałe wsparcie udzielane mi
przez kanclerza Philipa L. Dubois z Uniwersytetu Karoliny Północnej
w Charlotte.

Najszczersze słowa podzięki przekazuję mojej
agentce Jennifer Rudolph Walsh oraz redaktorkom: Nan Graham i Susan
Sandon. Pragnę również wyrazić wdzięczność wszystkim tym, którzy
tak ciężko pracują na moje konto. Są wśród nich: Lauren Lavalle,
Paul Whitlatch, Rex Bonomelli, Daniel Burgess, Simon Littlewood, Tim
Vanderpump, Emma Finnigan, Rob Waddington, Glenn O’Neill, Kathleen
Nishimoto, Caitlin Moore, Tracy Fisher, Michelle Feehan, Cathryn
Summerhayes, Raffaella De Angelis oraz cała ekipa kanadyjska.

Wdzięczna jestem mej rodzinie za to, że
umiała znosić moje nastroje i ciągłą nieobecność. Paul Reichs
czytał i komentował mój maszynopis, nawet wtedy, gdy naprawdę miał
ochotę już odpocząć.

Przy pracy nad tą książką użyteczne okazały
się takie teksty, jak: Fire into Ice: Charles Fipke and the
Great Diamond Hunt Vernona Frolicka (Raincoast Books 2002) oraz
Treasure Under the Tundra: Canada’s Arctic Diamonds
L.D. Crossa (Heritage House 2011).

Przede wszystkim jednak dziękuję moim
czytelnikom. Cieszę się, że czytacie powieści o Tempe, jestem
wdzięczna za Waszą obecność podczas podpisywania książek i na
wieczorkach autorskich, a także za to, że odwiedzacie moją stronę
internetową (KathyReichs.com), że dajecie mi lajki na Facebooku
i śledzicie mnie na Twitterze (@kathyreichs). Kocham Was, ludzie!

Jeśli zapomniałam
komuś podziękować, naprawdę gorąco przepraszam. Wszelkie błędy,
które być może znajdują się w tej książce, wynikły wyłącznie
z mojej winy.

1

Oczy dziecka zaskoczyły mnie. Takie okrągłe
i białe, pulsujące ruchem.

Podobnie jak maleńkie usta i nozdrza.

Ignorując całe to robactwo, włożyłam palce
odziane w rękawiczkę pod niewielki tułów i delikatnie uniosłam
jedno ramię. Dziecko powędrowało w górę, podbródek i rączki
miało mocno przyciśnięte do piersi.

Rozległo się pełne protestu bzyczenie
much.

Mój umysł zapamiętywał szczegóły. Delikatne
łuki brwiowe, niemal niewidoczne na twarzy, w której nie było już
prawie nic ludzkiego. Wzdęty brzuszek. Półprzeźroczysta skóra,
łuszcząca się z małych paluszków. Pod głową i pośladkami
rozlewała się kałużą zielonobrązowa ciecz.

Niemowlę znajdowało się we wnętrzu szafki
łazienkowej, zaklinowane między jej tylną ścianką a pordzewiałą
rurą odpływową, zakrzywiającą się ku dołowi. Spoczywało w pozycji
embrionalnej, z wykręconą głową, z podbródkiem skierowanym ku
niebu.

Była to dziewczynka. Wokół jej ciała i ponad
wszystkim dookoła śmigały lśniące zielone owadzie pociski.

Przez chwilę zdolna byłam tylko
patrzeć.

Wijące się białym robactwem oczy odpowiadały
na spojrzenie, jak gdyby zaskoczone trudną sytuacją, w jakiej znalazł
się ich właściciel.

Moje myśli powędrowały do ostatnich chwil
życia tego dziecka. Zmarło już w ciemnościach macicy, jako ofiara
bezlitosnego błędu genetycznego DNA? Czy walczyło o życie,
a łkająca matka tuliła je do piersi? A może zostało celowo
porzucone w zimnie i samotności, niezdolne sprawić, by ktoś je
usłyszał?

Ile trzeba czasu, żeby noworodek przestał
żyć?

Mój mózg zalała fala obrazów. Usta
chwytające powietrze. Konwulsyjne ruchy rąk i nóg. Drżące
dłonie.

Gniew i żal chwyciły mnie za trzewia.

Skup się, Brennan!

Ułożyłam miniaturowy tułów tak, jak
go zastałam, i wzięłam głęboki oddech. Gdy się prostowałam,
strzeliło mi w kolanie. Wyjęłam z torby notatnik.

Fakty. Skup się na
faktach.

Na blacie szafki łazienkowej znajdowała się
kostka mydła, brudny plastikowy kubek, mocno uszkodzony ceramiczny
pojemnik na szczoteczki do zębów oraz martwy karaluch. W apteczce
widać było buteleczkę aspiryny zawierającą dwie tabletki, waciki
higieniczne, krople do nosa w sprayu, środek udrożniający górne
drogi oddechowe, żyletki, a także plastry na nagniotki. Ani jednego
leku na receptę.

Ciepłe powietrze docierające od otwartego
okna poruszyło papierem toaletowym wiszącym koło sedesu. Mój
wzrok podążył w tę stronę. Na zbiorniku leżało pudełko
chusteczek. Wnętrze muszli klozetowej obiegał ohydny brązowy
owal.

Spojrzałam bardziej w lewo.

Z łuszczącej się ramy okiennej zwisał
kawałek nędznej tkaniny, której kwiatowy wzorek zszarzał już
dawno. Przez skorupę brudu na szybie widać było stację benzynową
Petro-Canada oraz zaplecze jakiegoś zakładu mechanicznego.

Od pierwszej chwili, gdy tylko znalazłam
się w tym mieszkaniu, przez głowę przewijało mi się słowo
„żółty”. Czy to z powodu przybrudzonej elewacji budynku,
w którym się znajdowało? Czy może ponurej musztardowej farby,
jaką wymalowano klatkę schodową? Wypłowiałych wykładzin barwy
kukurydzy?

Trudno powiedzieć. Tak czy owak moje stare szare
komórki nie dawały mi spokoju. Żółty.

Wachlowałam twarz notatnikiem. Włosy miałam
już wilgotne.

Była dziewiąta rano, poniedziałek,
4 czerwca. O godzinie czwartej obudził mnie telefon od Pierre’
a LaManche’a, szefa sekcji medycyny sądowej w Laboratoire de science
judiciaires et de médicine légale w Montrealu. LaManche’a zerwał
na nogi Jean-Claude Hubert, główny koroner prowincji Quebec. Jego
natomiast zbudził pewien gliniarz z SQ, nazwiskiem Louis Bédard.

Według LaManche’a kapral Bédard zameldował,
co następuje:

Około godziny drugiej czterdzieści nad
ranem w niedzielę, 3 czerwca, dwudziestosiedmioletnia kobieta
– Amy Roberts – zjawiła się w Hôpital Honoré-Mercier
w Saint-Hyacinthe. Skarżyła się na obfite krwawienie
z pochwy. Pracujący na ostrym dyżurze doktor Arash Kutchemeshgi
zwrócił uwagę, że Roberts wyglądała na oszołomioną. Na podstawie
pozostałości łożyska oraz po stwierdzeniu powiększenia macicy lekarz
powziął podejrzenie, że kobieta niedawno urodziła dziecko. Pytana
o ciążę, poród i noworodka, Roberts odpowiadała wymijająco. Nie
miała przy sobie żadnego dokumentu tożsamości. Kutchemeshgi
postanowił więc zadzwonić do miejscowej placówki Sûreté du
Québec.

Około godziny drugiej trzydzieści na
Autoroute nr 20 doszło do karambolu z udziałem pięciu samochodów,
wskutek czego oddział ratunkowy Hôpital Honoré-Mercier wysłał na
miejsce siedem karetek pogotowia. Nim krew ofiar zdążyła skrzepnąć,
Kutchemeshgi był zbyt wyczerpany, żeby jeszcze pamiętać o pacjentce,
która mogła powić ostatnio dziecko. W każdym razie kobieta już
i tak zniknęła.

Około godziny czternastej piętnaście
pokrzepiony czterogodzinną drzemką Kutchemeshgi przypomniał sobie
o Amy Roberts i zatelefonował do SQ.

Mniej więcej o siedemnastej dziesięć
kapral Bédard pojawił się pod adresem, jaki podał mu Kutchemeshgi
na podstawie formularza wypełnionego przez Roberts. Ponieważ nikt nie
reagował na pukanie do drzwi, Bédard odszedł.

Około godziny osiemnastej dwadzieścia
Kutchemeshgi rozmawiał o Amy Roberts z pracującą na ostrym dyżurze
pielęgniarką Rose Buchanan, która – podobnie jak ów lekarz –
miała wówczas 24-godzinną zmianę i była obecna podczas przyjmowania
Roberts w ambulatorium. Buchanan przypomniała sobie, że Roberts po
prostu zniknęła, nie informując o tym nikogo z personelu; wydawało
jej się również, że pamięta tę kobietę z jej wcześniejszej
wizyty.

Około godziny dwudziestej Kutchemeshgi zaczął
szperać w kartotekach i stwierdził, że Amy Roberts pojawiła
się na oddziale ratunkowym w Hôpital Honoré-Mercier jedenaście
miesięcy wcześniej. Skarżyła się na krwawienie z pochwy. Badający
ją wtedy lekarz ogólny zapisał w karcie pacjentki, że istnieje
prawdopodobieństwo przebytego niedawno porodu, lecz nie dodał nic
więcej.

Obawiając się, że życie noworodka może
być zagrożone, w poczuciu winy, iż nie dość szybko zawiadomił
władze o całej sytuacji, Kutchemeshgi raz jeszcze skontaktował
się z SQ.

Około godziny dwudziestej trzeciej kapral
Bédard wrócił pod mieszkanie Roberts. W oknach nie paliło
się światło, tak jak wcześniej nikt nie podszedł do drzwi,
by mu otworzyć. Tym razem jednak Bédard obszedł cały budynek
dookoła. Zajrzawszy do kontenera na śmieci, ustawionego na jego tyłach,
zauważył kłębowisko zakrwawionych ręczników.

Bédard zadzwonił do koronera i poprosił
o nakaz przeszukania. Nakaz wydano w poniedziałek rano, dlatego Hubert
obudził telefonicznie LaManche’a. Zakładając, że mogą mieć do
czynienia z rozkładającymi się zwłokami, LaManche zadzwonił do
mnie.

To tyle.

Pewnego pięknego czerwcowego dnia stałam więc
w łazience obskurnego mieszkania na trzecim piętrze budynku bez windy,
które od roku 1953 nie zaznało pędzla i farby.

Za moimi plecami znajdowała się sypialnia. Pod
jedną ze ścian dostrzegłam porysowaną i wysłużoną komodę, która
zamiast jednej nogi miała postawioną na sztorc patelnię. Jej szuflady
były otwarte i puste. Na podłodze rozłożono materac na sprężynowej
podkładce; wokół niego walała się brudna pościel. Niewielka szafa
zawierała tylko wieszaki i stare czasopisma.

Dalej za sypialnią, z drugiej strony
składanych podwójnych drzwi – ich lewe skrzydło zwisało pod dziwnym
kątem – znajdował się salon, umeblowany z szykiem w stylu Armii
Zbawienia. Wyjedzona przez mole sofa. Noszący ślady po papierosach
stoliczek do kawy. Przedpotopowy telewizor na chybotliwym metalowym
stojaku. Chromowane stół i krzesła, kryte laminatem.

Jedynym przyjemnym elementem wystroju
tego pomieszczenia było płytkie wykuszowe okno wychodzące na
ulicę. Pod parapetem w podłogę wbudowano trzyczęściową drewnianą
ławeczkę.

Do kuchni, umieszczonej w ciągu
architektonicznym, wchodziło się przez salon. Za jej ścianą
była sypialnia. Już wcześniej, podczas pobieżnego oglądu,
zauważyłam tu meble o obłych kątach, takie, jakie pamiętałam
z dzieciństwa. Blat kuchenny pokrywały popękane ceramiczne płytki,
których fugi pociemniały wskutek wieloletniego zaniedbania. Zlew był
głęboki i prostokątny, jak na jakiejś farmie, w stylu, który
obecnie wracał do łask.

W plastikowej miseczce stojącej na linoleum
obok lodówki dostrzegłam odrobinę wody. Przeszło mi przez myśl,
że może żyje tu jakieś zwierzę domowe.

Całe mieszkanie miało mniej więcej
siedemdziesiąt pięć metrów kwadratowych. Z każdego zakątka
wydobywał się mdły, kwaśny odór, jakby gniły w nich owoce
grejpfruta. Główne źródło tego smrodu stanowiły rozkładające się
odpadki w koszu na śmieci ustawionym w kuchni. Częściowo także to,
co znajdowało się w łazience.

Przy jedynych drzwiach wejściowych stał
policjant; były otwarte i zaklejone na krzyż pomarańczową taśmą
z nadrukowanym logo SQ oraz słowami: Accès interdit –
Sûreté du Québec. Info-Crime. Napis
na tabliczce z nazwiskiem policjanta brzmiał Tirone.

Tirone liczył niewiele ponad trzydziestkę
i sprawiał wrażenie silnego faceta, któremu zdarzyło się
utyć. Włosy miał barwy słomkowej, oczy stalowoszare i najwyraźniej
bardzo wrażliwy nos. Nad jego górną wargą widniała warstewka maści
Vicks VapoRub.

LaManche przy wykuszowym oknie rozmawiał
z Gillesem Pomierem, technikiem sekcyjnym z LSJML. Obaj wyglądali na
ponurych i mówili przyciszonym głosem.

Nie musiałam słuchać tej rozmowy. Jako
antropolog sądowy poznałam więcej miejsc zbrodni, niż zdolna byłabym
zliczyć. Moją specjalnością są zwłoki w stanie rozkładu, spalone,
zmumifikowane, rozczłonkowane, a także wszelkie ludzkie szczątki
kostne.

Wiedziałam, że wsparcie jest już
w drodze. Service de l’identité judiciaire, Division des scènes
de crime. Kanadyjski odpowiednik CSI. Niebawem miejsce to zaroi się
od specjalistów, których zadaniem jest zarejestrowanie wszelkich
śladów oraz pozyskanie odcisków palców, pojedynczych komórek skóry,
drobinek krwi czy rzęs, jakie tylko uda się znaleźć w tym obskurnym
mieszkanku.

Mój wzrok ponownie powędrował w stronę
szafki w łazience. I znów poczułam ściskanie w żołądku.

Wiedziałam, co stanie się teraz z tym
dzieckiem. Atak na jego osobę dopiero się zaczynał. Przydzieli się
mu numer sprawy, a wszelkie dowody fizyczne zostaną skrupulatnie
zebrane i ocenione. Delikatne ciałko dziewczynki będzie ważone
i mierzone. Otworzą jej klatkę piersiową i czaszkę, wyjmą mózg
i inne narządy, a następnie pokroją je na plasterki i zbadają
pod mikroskopem. Z jej kości pobiorą próbki do badań DNA. Krew
i ciało szkliste z oczu pójdą do badań toksykologicznych.

Wszyscy martwi są bezsilni, lecz ci, o których
uśmiercenie podejrzewa się różnych złoczyńców, przechodzą kolejne
upokorzenia. Opisy zwłok traktowane jako dowód w sprawie wędrują
od jednego laboratorium do drugiego, przekładane są z biurka na
biurko. Zajmują się nimi technicy kryminalistyczni, eksperci medycyny
sądowej, policjanci, prawnicy, sędziowie, przysięgli. Wiem, że tego
rodzaju naruszenie intymności jest konieczne, jeśli chce się uczynić
zadość sprawiedliwości. Mimo wszystko nie cierpię tego. Nawet gdy
w tym uczestniczę.

Przynajmniej tej ofierze zostaną oszczędzone
okrucieństwa, które machina wymiaru sprawiedliwości rezerwuje dla
dorosłych ofiar – ujawnienie szczegółów z ich życia dla uciechy
publiczności. Ileż to ona piła? Jak się ubierała? Z kim się
prowadzała? W tym wypadku tak nie będzie. Ta maleńka dziewczynka
nigdy nie miała żadnego życia, które można byłoby prześwietlić
na wylot. Nie dane jej będzie ząbkować, pójść na bal maturalny,
nie założy obcisłej bluzeczki bez ramiączek, którą ktoś mógłby
skrytykować.

Gniewnym ruchem palca przerzuciłam kartkę
w notatniku.

Spoczywaj w pokoju,
maleńka. Zatroszczę się o ciebie.

Zapisywałam właśnie jakąś obserwację,
gdy moją uwagę zwrócił pewien głos, którego się tu nie
spodziewałam. Odwróciłam się. Przez krzywe drzwi do sypialni
zobaczyłam znajomą postać.

Chudą, długonogą. Mocne szczęki. Włosy
koloru piasku. Znacie go chyba.

Dla mnie obraz ten wiąże się z niejedną
długą historią.

Lieutenant-détective Andrew Ryan, Section de
crimes contre la personne, Sûreté du Québec.

Ryan pracuje w wydziale zabójstw. Przez te
wszystkie lata spędziliśmy ze sobą mnóstwo czasu. Zarówno w pracy,
jak i poza nią.

To drugie było już skończone. Co nie znaczy,
że facet ciągle na mnie nie działał.

Ryan przyłączył się do LaManche’
a i Pomiera.

Wetknąwszy długopis do spirali notatnika,
zamknęłam notes i udałam się do salonu.

Pomier przywitał się ze mną. LaManche uniósł
na mnie swe psie oczy, ale nic nie powiedział.

– Doktor Brennan – tylko Ryan zwrócił
się do mnie bezpośrednio. Nasz modus operandi, nawet w dobrych
czasach. Zwłaszcza w dobrych czasach.

– Witam, detektywie – powiedziawszy to,
zdjęłam rękawiczki.

– No więc, Temperance – La Manche jest
jedynym człowiekiem na całej planecie, który używa pełnej wersji
mojego imienia. W jego chropawej, typowej francuszczyźnie brzmiało
to jak rym do „France” – od kiedy to dziecko nie żyje?

LaManche jest patologiem sądowym od ponad
czterdziestu lat i nie potrzebuje mojej opinii na temat stężenia
pośmiertnego. Stosował tę taktykę, aby jego koledzy czuli się mu
równi. Ale równać się z nim mogło niewielu.

– Pierwsze muchy pojawiły się i złożyły
jaja prawdopodobnie po godzinie do trzech godzin od chwili śmierci. Larwy
zaczęły się z nich wykluwać już po dwunastu godzinach od złożenia
jaj.

– W tej łazience jest dość ciepło –
zauważył Pomier.

– Dwadzieścia dziewięć stopni
Celsjusza. W nocy z pewnością trochę mniej.

– Więc te larwy w oczach, nosie i ustach
mówią nam, że od chwili śmierci minęło co najmniej od trzynastu
do piętnastu godzin.

– Tak – odparłam. – Chociaż niektóre
gatunki much są nieaktywne po zmroku. Entomolog powinien ustalić,
jaki to gatunek oraz fazę rozwojową.

Przez otwarte okno dobiegł mnie daleki odgłos
syreny.

– Stężenie pośmiertne jest całkowite
– dodałam, głównie ze względu na Ryana. Dwaj pozostali już o tym
wiedzieli. – Wszystko więc pasuje.

Stężenie pośmiertne, czylirigor
mortis, to sztywnienie ciała spowodowane zmianami chemicznymi
w mięśniach zwłok. Stan ten jest przejściowy, zaczyna się około
trzech godzin po zejściu, swoją kulminację osiąga po mniej więcej
dwunastu i zanika po około siedemdziesięciu dwóch godzinach po
śmierci.

LaManche posępnie skinął głową
i skrzyżował ręce na piersi.

– Możliwy czas zgonu umiejscawiamy zatem
między osiemnastą a dwudziestą pierwszą wczorajszego wieczoru.

– Matka przyjechała do szpitala koło
godziny drugiej czterdzieści nad ranem – powiedział Ryan.

Przez dłuższą chwilę nikt się nie
odzywał. Aluzja była nazbyt przygnębiająca. Dziecko żyło najwyżej
piętnaście godzin od urodzenia.

Czy pozbyto się go, wpychając do tej
szafki? Nie dając mu nawet kocyka albo ręcznika? Ponownie zdusiłam
w sobie gniew.

– Skończyłam już – zwróciłam się do
Pomiera. – Możecie włożyć ciało do worka.

Skinął głową, ale nie ruszył się
z miejsca.

– Gdzie jest matka? – spytałam
Ryana.

– Wygląda na to, że zwiała. Bédard
namierza teraz właściciela mieszkania i sonduje sąsiadów.

Syrena za oknem zabrzmiała głośniej.

– Szafa i komoda są puste –
powiedziałam. – W łazience jest bardzo mało osobistych
drobiazgów. Nie ma szczoteczki ani pasty do zębów, żadnych
dezodorantów.

– Przypuszczasz, że ta pozbawiona serca
suka bawiła się w jakąś higienę?

Zerknęłam na Pomiera, zaskoczona goryczą
w jego głosie. I wtedy sobie przypomniałam. Pomier i jego żona
starali się o dziecko. Przed czterema miesiącami kobieta po raz drugi
poroniła.

Syrena zabrzmiała na ulicy pod nami,
sygnalizując przybycie kolejnego służbowego wozu, i zamilkła. Gdzieś
trzasnęły drzwi. Odezwały się jakieś głosy mówiące po
francusku. Inne im odpowiedziały. Żeliwne schodki prowadzące
z ulicy na pierwsze piętro zadźwięczały łomotem obutych ludzkich
stóp.

Po chwili pod taśmami policyjnymi
prześliznęło się dwóch mężczyzn. Obaj ubrani w kombinezony
jednoczęściowe. Rozpoznałam ich: Alex Gioretti i Jacques
Demers.

Tropem Giorettiego i Demersa podążał
kapral z SQ, którym – jak przypuszczałam – był Bédard. Miał
małe, ciemne oczka schowane za okularami w drucianych oprawkach. Na
twarzy wykwitły mu rumieńce ekscytacji. Albo spowodowane wysiłkiem
fizycznym. Podejrzewałam, że ma około 45 lat.

LaManche, Pomier i ja patrzyliśmy, jak
Ryan idzie na spotkanie z nowo przybyłymi. Zamienili ze sobą kilka
słów, po czym Gioretti i Demers zaczęli otwierać swoje walizeczki
i wyciągać aparaty fotograficzne.

Z troską malującą się na twarzy LaManche
odsunął mankiet i spojrzał na zegarek.

– Ciężki dzień? – spytałam.

– Pięć sekcji zwłok. Doktor Ayers
wyjechała.

– Jeśli wolisz wrócić do laboratorium,
to ja tu chętnie zostanę.

– Tak chyba będzie najlepiej.

W razie gdyby znaleziono kolejne
zwłoki. Ale nie było sensu mówić tego na głos.

Doświadczenie podpowiadało mi, że ten ranek
będzie długi. Kiedy LaManche zniknął, zaczęłam się rozglądać
za jakimś miejscem, gdzie mogłabym się rozgościć.

Dwa dni wcześniej przeczytałam
artykuł na temat różnorodności fauny zamieszkującej sofy
i kanapy. Wszy. Pluskwy. Pchły. Roztocze. Rozpadająca się sofa
i tkwiące w niej robactwo absolutnie mi się nie podobały. Wolałam
ławeczkę pod oknem.

Dwadzieścia minut później skończyłam
zapisywanie swoich obserwacji. Gdy podniosłam wzrok, Demers rozprowadzał
właśnie czarny proszek na piekarniku w kuchni. Sporadyczne
błyski światła powiedziały mi, że Gioretti robi w łazience
zdjęcia. Nigdzie nie było widać Ryana i Bédarda.

Wyjrzałam przez okno. Pomier stał oparty
o drzewo i palił papierosa. Jeep Ryana przyłączył się do mojej
mazdy oraz samochodu techników kryminalistycznych zaparkowanego tuż
przy krawężniku. Tkwiły tam jeszcze dwa sedany. Na drzwiach od strony
kierowcy jednego z nich widać było logo stacji CTV. Na drugim widniał
napis Le Courrier de Saint-Hyacinthe.

Media zwęszyły krew.

Gdy okręciłam się z powrotem, deska pode
mną lekko się zachybotała. Nachyliwszy się bliżej, zobaczyłam
w niej pęknięcie biegnące wzdłuż ściany pod oknem.

Czy środkowa część ławeczki służy jako
schowek? Odsunęłam się i kucnęłam, aby sprawdzić, co jest pod
spodem.

Przód biegnącej poziomo deski wystawał
nieco poza płaszczyznę. Używając długopisu, naparłam na nią od
dołu. Deska uniosła się i spadła pod parapet.

Z mrocznego wnętrza doleciał mnie zapach
kurzu i pleśni.

Zajrzałam w sam środek cienia.

I ujrzałam to, co tak
bardzo bałam się zobaczyć.

2

Drugie dziecko było zawinięte w ręcznik. Krew
lub płyny rozkładu wykwitały brązowymi plamami na żółtej tkaninie
frotté.

Maleńkie zwłoki leżały w tylnym narożniku
ławeczki podokiennej, w towarzystwie popękanej, wyblakłej od
słońca rękawicy bejsbolowej, złamanej rakiety do tenisa, plastikowej
ciężarówki, piłki do koszykówki, z której uszło powietrze,
oraz kilku par znoszonych trampek. Obrazu dopełniały kurz i martwe
owady.

Z zawiniątka wystawał czubek niewielkiej
głowy, z widocznymi zawijasami niezarośniętych ciemiączek. Cienka jak
membrana kość czaszki pokryta była brązowym meszkiem włosów.

Zamknęłam oczy. Zobaczyłam inną dziecięcą
twarzyczkę. Ciemna tkanka otaczająca wstrząsająco niebieskie
oczy. Pulchne wcześniej policzki, teraz skurczone i mocno przylegające
do delikatnych kości.

– Och, nie – powiedział jakiś
głos.

Uniosłam powieki i wyjrzałam na ulicę. Do
pojazdów stojących przy krawężniku dołączył karawan. Dziennikarze
stali przed swoim samochodem i rozmawiali.

Przez firankę poczułam na twarzy ciepły
podmuch wiatru. A może to buzująca od adrenaliny krew uderzyła mi
płomieniem do głowy.

– Avez-vous quelque
chose? – Masz coś?

Odwróciłam się.

Demers spoglądał na mnie z pędzelkiem
zawisłym w powietrzu. Zdałam sobie sprawę, że tamto „och, nie”
wyszło z moich ust.

Skinęłam twierdząco głową, nie ufając
własnemu głosowi.

Demers zawołał coś do Giorettiego,
a potem podszedł do mnie. Bardzo długo przyglądał się dziecku,
wreszcie wyszarpnął zza paska telefon komórkowy i zaczął wciskać
klawisze.

– Zobaczę, czy uda się załatwić dla
nas psa.

Po chwili dołączył Gioretti. Omiótł wzrokiem
ławeczkę podokienną.

– Tabarnouche[1].

Umieściwszy tabliczkę z numerem sprawy,
Gioretti zaczął robić zdjęcia tego miejsca pod różnymi kątami
i z różnych odległości.

Odsunęłam się o kilka kroków,
żeby zadzwonić do LaManche’a. Wydał mi polecenia, których
oczekiwałam. Uważać, żeby nie uszkodzić szczątków. Szukać
dalej.

Po dwudziestu minutach Gioretti skończył
robić zdjęcia i filmować. Demers usunął kurz z siedziska pod
oknem oraz z tego, co się w nim znajdowało.

Gdy nakładałam lateksowe rękawiczki, Demers
rozłożył na podłodze foliowy worek na ciało, tuż obok walających
się butów i innych sportowych gadżetów. Mięśnie jego szczęki
napięły się, gdy rozsuwał zamek błyskawiczny.

Schyliłam się pod okno i delikatnie
podniosłam naszą drugą małą ofiarę. Na podstawie jej wagi oraz
braku zapachu podejrzewałam, że zwłoki uległy mumifikacji.

Przeniosłam zawiniątko oburącz do worka na
ciało. Podobnie jak tamto dziecko z łazienkowej szafki, teraz leżące
nieopodal sofy, to również wyglądało na żałośnie małe w wielkim
worku o wymiarach dorosłego człowieka.

Demers trzymał latarkę, a ja wyciągałam
z wnętrza ławeczki podokiennej kolejne miniaturowe kości. Każda
była mniejsza od paznokcia kciuka. Trzy paliczki – kości palca. Dwie
kostki śródręcza. Jeden krąg.

Po umieszczeniu tych kości w osobnym, szczelnie
zamkniętym woreczku plastikowym, zapisałam na nim markerem numer sprawy,
datę oraz swoje inicjały. Potem wcisnęłam pojemnik pod żółte,
pokryte plamami zawiniątko.

W milczeniu obserwowaliśmy z Demersem, jak
Gioretti wykonuje ostatnie zdjęcia. Gdzieś na ulicy trzasnęły drzwi
samochodu, a po nich następne. Na schodach rozległy się kroki.

Gioretti spojrzał na mnie pytająco. Skinęłam
głową.

Kiedy Gioretti zasunął zamek w worku na
ciało, a następnie złożył jego końce i owinął je taśmą, do
mieszkania znów wszedł Pomier. Towarzyszyli mu kobieta i pies rasy
border collie. Kobieta nazywała się Madeleine Caron. Collie wabił
się Pepper.

Psy do poszukiwania zwłok, szkolone tak,
żeby reagować na zapach rozkładającego się ludzkiego ciała,
znajdują ukryte kości z idealną precyzją systemu promieni
podczerwonych. Prawdziwy wykwalifikowany „nos” potrafi wyczuć
miejsce, w którym spoczywały zwłoki, jeszcze długo po ich
usunięciu. Lecz owe psy wojny bardzo często różnią się między
sobą, tak jak ich przewodnicy. Niektóre bywają dobre, inne kiepskie,
a jeszcze kolejne to tylko zwykli oszuści.

Ucieszyłam się, widząc tę parę. Oboje byli
fachowcami pierwszej klasy.

Podeszłam do Caron, dłonie w rękawiczkach
trzymając z dala od ciała. Pepper przyglądał mi się wielkimi oczyma
barwy karmelu.

– Fajne miejsce – powiedziała Caron.

– Po prostu pałac. Pomier wprowadził cię
w sprawę?

Caron skinęła potakująco głową.

– Jak dotąd mamy dwójkę. Jedno
w łazience, drugie pod oknem. – Wskazałam kciukiem nad swoim
ramieniem. – Właśnie chcemy je stąd zabrać. Kiedy worki już
znikną, niech Pepper obejdzie to mieszkanie i zobaczy, czy coś wzbudzi
jej zainteresowanie.

– Nie ma sprawy.

– W kuchni jest mnóstwo śmieci.

– Jeśli to nie są szczątki ludzkie,
nie zwróci na nie uwagi.

Caron poprowadziła psa najpierw do miejsc,
w których upchnięto zwłoki niemowląt. Niektóre psy uczy się
alarmowania człowieka szczekaniem, inne w chwili znalezienia siadają
albo kładą się na podłożu. Pepper lubiła siadać. W obu wskazanych
miejscach opadła na pośladki i zaskomliła. Za każdym razem Caron
drapała psa za uchem i mówiła: „Dobra dziewczynka”. Potem
odpięła smycz.

Obwąchawszy całą kuchnię i salon, Pepper
pognała do sypialni. Caron i ja poszłyśmy za nią, utrzymując pełen
szacunku dystans.

W komodzie nie znalazła nic. Lekkie wahanie
przy łóżku. Potem pies zamarł. Zrobił jeden krok. Zatrzymał się,
uniósł przednią łapę kilkanaście centymetrów nad podłogą.

– Dobra dziewczynka – powiedziała miękko
Caron.

Zamiatając kagańcem na wszystkie strony, Pepper
przeczesywała cały pokój, jakby się skradała. Przy otwartych drzwiach
szafy uniosła pysk do góry, nozdrza analizowały powietrze.

Po pięciu sekundach testowania Pepper usiadła,
odwróciła ku nam łeb i zaskomliła.

– Dobra dziewczynka – rzekła Caron. –
Leżeć.

Ze wzrokiem wbitym w twarz swej przewodniczki
pies opadł na brzuch.

– Cholera – odezwała się Caron.

– Co jest?

Obie odwróciłyśmy się. Żadna z nas nie
słyszała, jak Ryan cicho podszedł od tyłu.

– Trafiła na coś – powiedziała
Caron.

– Jak często trafia?

– Często.

– W innych miejscach też dawała
sygnały?

Obie z Caron potrząsnęłyśmy głowami.

– Zdarza jej się coś przeoczyć?

– Jak dotąd nigdy. – Głos Caron brzmiał
ponuro. – Każę jej jeszcze raz pokręcić się tutaj, a potem wezmę
ją na zewnątrz.

– Przekaż, proszę, kierowcy karawanu,
żeby zaczekał – powiedziałam. – I powiedz o tym Pomierowi. To
on ma jechać ze zwłokami do prosektorium.

– Nie ma sprawy.

Gdy Caron wyprowadziła Pepper, wraz z Ryanem
podeszliśmy do szafy.

Była niewielka, najwyżej półtora metra na
metr. Pociągnęłam za łańcuszek zwisający u gołej żarówki.

Na żelaznym drążku znajdowały się wieszaki,
z rodzaju tych solidnych, które musiały liczyć kilkadziesiąt
lat. Przesunięto je wszystkie razem na jedną stronę; przypuszczałam,
że zrobił to Demers.

Nad drążkiem, wzdłuż całej szerokości
szafy, biegła drewniana półka. Wcześniej spoczywała tam kolekcja
czasopism, które teraz powędrowały na podłogę w sypialni. Podobnie
jak sama półka, drzwi, drążek i klamka, także one zostały pokryte
przez Demersa proszkiem daktyloskopijnym.

Otwór wentylacyjny zobaczyliśmy w tej
samej chwili. Znajdował się na suficie, mniej więcej ponad środkiem
szafy. Gdy nasze oczy się spotkały, w drzwiach pokoju pojawił się
Gioretti.

– Robiłeś już tu zdjęcia? –
spytałam.

Gioretti przytaknął.

– Będziemy potrzebowali drabiny oraz kamery
na wężyku.

Kiedy czekaliśmy, Ryan przekazał mi świeże
informacje na temat właściciela mieszkania.

– Stephan Paxton. – Przeszedł na
angielski. – Facet nie należy do typu zdolnego ukończyć studia
na Harvardzie.

– To znaczy?

– Ma zdolności intelektualne ćmy. Nie
kapuję, jakim cudem stał się właścicielem trzech budynków. –
Ryan potrząsnął głową. – Najemcą tego mieszkania jest Alma
Rogers. Paxton mówi, że płaciła gotówką, zwykle za trzy albo cztery
miesiące z góry. Przez ostatnie trzy lata, co najmniej.

– Więc w szpitalu Rogers podała fałszywe
nazwisko?

– Lub tutaj. Ale to ta sama babka. Jej opis,
jaki podał nam Paxton, pasuje do tego, co mówił ten lekarz z ostrego
dyżuru.

– A jednak podała swój prawdziwy
adres.

– Najwyraźniej.

Uważałam to za dziwne, ale dałam
spokój.

– Jest jakaś umowa najmu?

– Rogers wprowadziła się tutaj z facetem
nazwiskiem Smith. Paxton sądzi, że ten Smith podpisał coś wtedy,
na samym początku, ale gościu nie jest zbyt dobry w prowadzeniu
dokumentacji. Powiada, że gotówka z góry to dla niego wystarczająco
dobra umowa najmu.

– Czy Rogers pracuje?

– Paxton nie miał pojęcia.

– A Smith?

Ryan wzruszył ramionami.

– Co mówią sąsiedzi?

– Bédard jeszcze nie skończył
obchodu.

W tym momencie pojawił się sprzęt. Demers
ustawiał drabinę, a tymczasem Gioretti podłączał aparat,
wyglądający jak spirala hydrauliczna, do przenośnego rejestratora
wideo. Wcisnął guzik i na monitorze rozbłysło życie.

Ryan podtrzymywał drabinę, na którą
wspiął się Demers; jednym palcem sprawdził stan kratki. Chwiała
się. Z sufitu posypał się ukruszony tynk.

Demers wyciągnął zza pasa śrubokręt. Kilka
obrotów i śrubki puściły. Tynk odpadał coraz większymi płatami,
gdy technik zdjął kratkę i podał ją w dół. Naciągnął na
usta maskę, a następnie wsunął rękę w ciemny prostokąt na
suficie. Z dłonią na płask ostrożnie badał jego wnętrze.

– Jest belka nośna.

Wstrzymałam oddech, w miarę jak ramię
Demersa zagłębiało się coraz bardziej.

– Izolacja. – Wreszcie Demers potrząsnął
głową. – Będę potrzebował kamery.

Gioretti podał mu przypominający wąż
instrument. Na jego końcu znajdował się światłowodowy czujnik
obrazów z soczewką o średnicy niecałych czterech milimetrów. Ta
maleńka kamera potrafiła robić zdjęcia wewnątrz ścian
i umożliwiała oglądanie obrazów w czasie rzeczywistym.

Demers wdusił jakiś przycisk i jasny promień
wbił się w ciemność. Przez chwilę ustawiał jego krzywiznę,
po czym wsunął wąż w szczelinę. Na monitorze stojącym na dole
pojawił się rozmazany szary obraz.

– Mamy odczyt – Gioretti przekręcił
potencjometr i niewyraźna szarość skrystalizowała się w czysty
widok drewnianej belki. Pod nią znajdowało się coś, co wyglądało
na stosowaną dawniej izolację z wermikulitu.

– To chyba belka stropowa – rzekł
Ryan.

Obserwowaliśmy na ekranie, jak kamera przesuwa
się wolno wzdłuż dźwigara.

– Spróbuj z przeciwnej strony –
powiedział Ryan. – Powinieneś natrafić na listwę szkieletową
i krokiew.

Demers zmienił kierunek penetracji.

Ryan miał rację. Osiemdziesiąt centymetrów
w lewo od otworu wentylacyjnego z belką stropową łączyły się
inne dźwigary, zarówno od dołu, jak i od góry.

Przy utworzonym w ten sposób załamaniu
w kształcie litery V upchnięto kolejne zawiniątko w ręczniku.

– Niech to wszyscy diabli – powiedział
Gioretti.

Półtorej godziny później sufit
w najbliższej okolicy znaleziska był już usunięty, a trzecie
niemowlę leżało w worku o wymiarach dziewięćdziesiąt na dwieście
trzydzieści centymetrów.

Na szczęście na tym niewielkim stryszku nie
znaleźliśmy innych dzieci.

Pepper nie wszczęła alarmu podczas
obwąchiwania okolicy budynku.

W karawanie spoczywały, jeden przy drugim,
trzy worki na ciała, każde z żałośnie małym wybrzuszeniem
dokładnie pośrodku.

Czatujący na ulicy dziennikarze aż się
gotowali. Trzymano ich jednak na dystans. Zastanawiałam się, czym Ryan
im zagroził, że nie podchodzili zbyt blisko.

Stałam przy tylnym zderzaku
karawanu. Zdążyłam już zdjąć z siebie jednoczęściowy kombinezon,
na głowie i ramionach czułam ciepło promieni słonecznych.

Minęła czternasta i choć od świtu nic
nie miałam w ustach, nie chciało mi się jeść. Wpatrywałam
się w czarne worki, rozmyślając o kobiecie, która zrobiła coś
takiego. Czy odczuwała wyrzuty sumienia z powodu zamordowania swych
nowo narodzonych dzieci? Czy może żyła sobie dalej, nie zastanawiając
się wcale nad ogromem popełnionych przez siebie zbrodni?

Nieustannie nawiedzały mnie obrazy
z przeszłości. Nieproszone. Niechciane.

Mój braciszek Kevin zmarł na białaczkę
w wieku trzech lat. Nie pozwolono mi zobaczyć jego ciała. W umyśle
ośmiolatki śmierć jawiła się jako coś zupełnie nierealnego
i nonsensownego. Jednego dnia Kevin był z nami, następnego już go
nie było.

Choć wtedy byłam tylko dzieckiem, rozumiałam,
że życie Kevina niebawem się skończy z powodu choroby. A jednak
gdy to się rzeczywiście stało, poczułam się całkowicie
zdruzgotana. Przecież powinnam była się z nim pożegnać.

Stojąc na ulicy, w pewnym oddaleniu ode mnie,
Ryan rozmawiał z Bédardem. Znowu.

Nieco wcześniej kapral zameldował, że
rozpytywanie sąsiadów pozwoliło jak dotąd ustalić tylko jedną
osobę, która w ogóle kojarzyła Almę Rogers. Starsza wdowa, Robertina
Hurteau, mieszkała w budynku naprzeciwko i przez żaluzje w salonie
miała nieustanne baczenie na całą okolicę.

Staruszka opisała swą sąsiadkę z naprzeciwka
jako ordinaire – zwyczajną. Nie pamiętała,
kiedy ostatni raz widziała Rogers wchodzącą lub wychodzącą
z mieszkania. Od czasu do czasu widywała ją z jakimś mężczyzną,
ale nigdy z dzieckiem. Facet ten był barbu
– brodaty.

A co z psem?
zastanawiałam się. A może kotem? Czy ktoś o to pytał? To brakujące
zwierzę niepokoiło mnie trochę. Gdzie ono jest? Czy Roberts/Rogers
zabrała je ze sobą? A może porzuciła lub zabiła tak jak swoje
potomstwo?

Troje martwych niemowląt, a ja się roztkliwiam
nad zaginionym zwierzakiem. Ładnie, nie ma co.

Wiem, że gdzieś tam
jesteś, pomyślałam. Amy Roberts, Almo Rogers. Podróżujesz
incognito. Samochodem? Autobusem, a może pociągiem? Sama? Czy z ojcem
twoich biednych martwych dzieci? Jednym z nich? Ilu było ojców?

Miałam nadzieję, że Ryan zdobędzie nowe
informacje.

Demers i Gioretti pakowali swój
sprzęt. Przyglądałam im się dla zabicia czasu, gdy nagle przy
krawężniku za ich wozem zatrzymała się zielona kia. Drzwi od
strony kierowcy otworzyły się szeroko i z auta wysiadł jakiś
mężczyzna. Nosił dżinsy i brzuszysko, które zdradzało nadmierne
zamiłowanie do mięsa. Miał proste włosy, a ponad zaniedbaną brodą
widać było twarz nabrzmiałą i pokrytą plamami.

Opierając się ramieniem o drzwi samochodu,
człowiek ten zlustrował rząd pojazdów zaparkowanych na ulicy. Po
czym odwrócił się i wsunął z powrotem za kierownicę.

Mój znużony mózg nagle dokonał
przekładu.

Barbu.

Brodaty.

Odwróciłam się, żeby kogoś zawołać.

Ryan już pędził sprintem
po chodniku.

[1] Przekleństwo używane we
francuskojęzycznym Quebecu (przyp. tłum.).

3

Ryan dopadł kii w momencie, w którym kierowca
zatrzasnął drzwi. Sięgnąwszy przez otwarte okno do wnętrza pojazdu,
wyszarpnął kluczyki ze stacyjki.

Choć znajdowałam się dość daleko,
usłyszałam głośne:

– Co jest, kurwa?

Bédard dobiegł w momencie, w którym Ryan
pokazywał facetowi swoją odznakę.

– Co jest, kurwa?

Kierowca był anglojęzyczny. Z ograniczonym
zasobem słów.

– Wychodzić! – Ryan szarpnął za
klamkę.

– Co…

– Już!

Z samochodu wysunęły się stopy w sandałach,
a za nimi wielkie ciało wieloryba.

Bédard sięgnął po swojego glocka, a Ryan
okręcił Wieloryba wokół własnej osi, pchnął go na kię, rozstawił
mu szeroko nogi i zrewidował go.

– Co jest? Może byś najpierw postawił mi
kilka drinków?

Ryan nie uznał dowcipu za zabawny i nie
roześmiał się.

W tylnej kieszeni dżinsów znajdował
się płócienny portfel. Jako że podejrzany nie był uzbrojony,
Ryan odsunął się od niego i zaczął sprawdzać zawartość
portfela. Bédard nadal stał w rozkroku, w obu dłoniach trzymając
pistolet wycelowany w Wieloryba.

– Odwróć się, ale rączki trzymaj nad
głową.

Wieloryb uczynił, co mu kazano.

– Ralph Trees? – Ryan podniósł wzrok znad
plastikowej karty, która – jak przypuszczałam – była prawem jazdy,
i spojrzał na twarz jej właściciela.

Wieloryb stał, milcząc ponuro, z rękoma
nad głową. Spod pach wystawały mu włosy, sięgając boków klatki
piersiowej.

– Nazywasz się Ralph Trees?

Tamten wciąż się nie odzywał.

Ryan sięgnął za plecy i odpiął od paska
kajdanki.

– Co jest, do cholery? – Wieloryb
rozcapierzył potężne palce. – Okej, okej. Ale na imię mam Rocky,
nie Ralph.

– Co tutaj robisz?

– A co wy tutaj
robicie?

– Zabawny z ciebie facet, Rocky.

– A może byś kazał temu Brudnemu
Harry’emu, żeby przestał do mnie mierzyć z armaty?

Ryan skinął głową Bédardowi. Kapral
obniżył broń, ale nie schował jej do kabury.

Ryan odwrócił się do Treesa i pomachał
jego prawem jazdy. Trees wymamrotał w odpowiedzi coś, czego nie
dosłyszałam.

Podeszłam do owej trójki. W ogóle nie
zwrócili na mnie uwagi.

Z bliska zauważyłam, że białka oczu Treesa
pokryte są krwawą siateczką maleńkich czerwonych żyłek. Musiał
mierzyć jakiś metr dziewięćdziesiąt dwa, ważył co najmniej sto
sześćdziesiąt kilogramów. Między dolną wargą a podbródkiem
miał wytatuowany odwrócony uśmiech wyszczerzonych zębów. Facet
z klasą.

– Przyjechałem zobaczyć się z moją
panią. To chyba nie zbrodnia.

– Popełniono morderstwo.

– O czym ty, kurwa, mówisz?

– Jak się nazywa twoja dziewczyna?

– To nie jest moja dziewczyna.

– Zaczynasz mnie naprawdę wkurzać,
Rocky.

– Słuchaj, pieprzę ją, kiedy się
napalę. Co nie znaczy, że posyłam jej czekoladki na walentynki.

Ryan tylko patrzył na niego.

– Alva Rodriguez. – Nabiegłe krwią
oczy przeskakiwały z Ryana na Bédarda i z powrotem. – To o to
chodzi? Ktoś wykończył Alvę?

– Kiedy ostatnio widziałeś panią Rodriguez
albo z nią rozmawiałeś?

– Cholera, nie wiem. Dwa, trzy tygodnie
temu.

– Wysil się bardziej.

– To już jest nękanie.

– Więc wnieś skargę.

Wzrok Treesa powędrował w moim
kierunku.

– Co to za laska?

– Tu się skup.

– Wszystko to jakieś gówniane bzdury.

– Kiedy ostatni raz kontaktowałeś się
z panią Rodriguez?

Na obliczu Treesa odbił się wyraźnie widoczny
wysiłek myślowy. Jego rozbiegane oczy i pot u nasady włosów na
głowie świadczyły, że był to akt iście brawurowy.

– Dwa tygodnie temu w czwartek. Nie,
w środę. Wróciłem właśnie z wypadu do Calgary.

– Co robiłeś w Calgary?

– Szwagier zleca mi długie trasy za
kółkiem.

– Gdzie jest teraz pani Rodriguez?

– Człowieku, mogę opuścić ręce?

– Nie.

– Skąd mam wiedzieć, do cholery? Nie
spowiada mi się ze wszystkiego. Już mówiłem, wpadam, zabawiamy się,
wracam do swoich spraw.

– Płacisz jej za te randki?

– Ja? Chyba se żartujesz. – Szyderczy
uśmieszek na jego tłustej twarzy sprawił, że zapragnęłam
wziąć gorący prysznic. – Przywożę dziwce butelczynę i jest
wdzięczna. Wiesz, o co biega.

– Przywozisz jej też trochę koki?

– Tego towaru nie biorę. Łoję tylko
gorzałę.

– Wiesz co, Rocky? Myślę, że mnie
okłamujesz. Jak tak patrzę na ciebie, to myślę, że lubisz sobie
strzelić w żyłę. A może nawet robisz w dilerce. Co byś
powiedział, gdybym odholował ten twój śmieszny samochodzik?

– Nie możecie tego zrobić.

– Co pan o tym sądzi, kapralu Bédard? –
Wzrok Ryana spoczywał na Treesie. – Możemy go odholować czy
nie?

– Możemy.

Ryan podał prawo jazdy Bédardowi.

– Niech pan sprawdzi tego naszego kochasia
i zobaczy, czy ma coś ciekawego w kartotece.

Bédard schował broń do kabury i ruszył
w kierunku policyjnego radiowozu. Wprowadzał do systemu nazwisko
podejrzanego, a my z Ryanem czekaliśmy w milczeniu. Jak wielu ludzi
poddanych działaniu stresu, Trees poczuł potrzebę zagadania go.

– Słuchajcie, powiedziałem wszystko,
co wiem. Serio. Alva i ja nie traciliśmy czasu na gadanie.

– Gdzie pracuje pani Rodriguez? – zapytał
Ryan.

– Nie słuchacie mnie.

– Ma stałe dochody? Jak zarabia na
czynsz?

Trees wzruszył ramionami; poruszyły się
również jego uniesione w górę ręce.

– A może to ty sprowadziłeś ją na
manowce, Rocky? Wrobiłeś ją w herę, więc zawsze ją masz pod
ręką, kiedy przyjdzie ci ochota na szybki numerek? O takim interesie
mówiłeś? Stręczysz więcej kobiet, oprócz tej Rodriguez?

– Gdzie tam. Troszczę się o nią. Alva
nie jest specjalnie bystra.

Ryan zaczął zadawać kolejne pytania, jedno
po drugim, zmieniając temat, żeby zdezorientować Treesa.

– Słyszałeś, żeby używała jakiegoś
innego nazwiska niż Rodriguez?

Trees potrząsnął głową.

– Gdzie mieszkała, zanim się tu
wprowadziła?

– Chyba jest Meksykanką, no nie? Czy kimś
takim.

– Dlaczego tak sądzisz?

– Bo tak się nazywa. I miała też taki
akcent. Nie francuski. Przypuszczam, że meksykański. Ale dla mnie to
było bez różnicy.

– Wzruszające, że jesteś aż tak
tolerancyjny.

Trees przewrócił oczami. Jego przedramiona
tworzyły teraz coś w rodzaju dwóch liter V, zwisając bezwładnie
poniżej uniesionych łokci.

– Jesteś ojcem tych dzieci?

– Że co?

– Pomogłeś jej pozabijać je?

– Co pozabijać?

– Podkręcałeś muzykę na całego, żeby
zagłuszyć ich płacz?

– Czyś ty, kurwa, ocipiał?

– Albo może to ona sama załatwiła te
dzieci, ponieważ jej coś obiecałeś?

Wzrok Treesa szybował od Ryana przeze
mnie w kierunku jego samochodu, jak zapętlony. Zastanawiałam się,
czy facet za chwilę nie zwieje.

– Troje, Rocky. Trzy noworodki. Obecnie
zmierzają do prosektorium.

– Kompletnie ci odwaliło. Alva nie była
w ciąży. Nie jest w ciąży. Gdzie ona w ogóle jest, do cholery? –
Trees zapomniał o trzymaniu rąk w górze. Grzmotnął się obiema
dłońmi w pierś. – Czego ode mnie chcecie?

– Podejrzewamy, że w niedzielę nad ranem
pani Rodriguez urodziła dziecko – Ryan wskazał głową budynek
mieszkalny, w którym spędziliśmy dotychczasową część dnia. –
Jedno niemowlę znaleźliśmy pod umywalką w łazience. Dwoje innych
ukryto pod sufitem.

– Jezu Chryste. Ja cież nie… – Wszelkie
kolory odpłynęły z policzków Treesa, przez co jego nos pozostał
niczym jaskrawy pal na dziobatej szarzyźnie twarzy. – Nie wiedziałem,
że Alva była w ciąży.

– Skąd miałbyś to wiedzieć,
Rocky? Przecież byłeś tylko jej oddanym stróżem i tak dalej.

– Alva jest przyciężkawa, rozumiecie. Nosi
takie workowate, obszerne ciuchy. Wygląda jak jakiś cholerny namiot
z nogami.

– Nie przejmuj się. Badanie DNA odpowie
nam na wszystkie te kłopotliwe pytania o ojcostwo. Jeżeli to ty
jesteś tatusiem, będziesz mógł zakupić kwiaty i złożyć je na
grobach.

– To są jakieś pojebane bzdury.

– Dokąd mogła pojechać, Rocky?

– Słuchajcie, przecież cały czas mówię,
że nie wiem, skąd pochodzi. Nie wiem, gdzie pojechała. Trzymałem
z nią tylko, żeby…

– Taak. Prawdziwy romantyk z ciebie. Gdzie
się poznaliście?

– W barze.

– Kiedy?

– Dwa, może trzy lata temu.

– Gdzie byłeś od soboty?

Trees rozjaśnił się, jakby dostrzegając
dla siebie odrobinę nadziei.

– Miałem kurs do Kamloops. Możecie spytać
mojego szwagra.

– Na pewno spytamy.

– Mogę coś wyjąć z samochodu?

Ryan skinął głową.

– Tylko bez żadnych kowbojskich
zagrywek.

Trees nachylił się w kierunku tylnego
siedzenia kii, spod pustego kartonu z nadrukiem KFC wyszarpnął jakieś
papiery i podał je Ryanowi.

– To na wierzchu to ulotka reklamowa firmy
mojego szwagra. A zielona kartka to moje zlecenie przewozowe. Sprawdźcie
datę. Byłem wtedy w Kamloops.

Ryan przeczytał hasło na ulotce.

– „Masz coś tutaj? Chcesz to przewieźć
tam? Przemieszczamy się szybko”. Czysta poezja.

Trees nie dostrzegł sarkazmu.

– No. Phil jest dobry w pisaniu i całym
tym gównie.

– Phil wygląda jak skunks.

– Hej, nic nie może na to poradzić. Taki
się już urodził.

Ryan przebiegł wzrokiem zlecenie przewozowe,
a potem wręczył oba papiery mnie. Zaciekawiona jego komentarzem
zerknęłam na ulotkę.

Radośnie wyglądający kierowca –
przypuszczalnie Phil – siedział uśmiechnięty za kierownicą
ciężarówki i machał ręką. Włosy miał proste i gładko zaczesane
do tyłu. Od czoła w kierunku czubka głowy biegł biały kosmyk
w kształcie półksiężyca.

Bédard przyłączył się do nas. Potrząsnął
głową.

Ryan stanął na szeroko rozstawionych nogach
i wpatrywał się w Treesa, jakby rozważając różne opcje. Po chwili
powiedział:

– Zrobimy tak. Pojedziesz teraz z kapralem
Bédardem. Podasz nam wszystkie swoje dane kontaktowe, a także namiary
na szwagra i każdego, kto mógłby poświadczyć za twoją żałosną
dupę. Umiesz chyba pisać, co, Rocky?

– Dowcipniś.

– A najlepiej się bawię, kiedy przeszukuję
czyjś schowek w samochodzie.

– Okej, okej. – Wyciągnął dwie dłonie
w pojednawczym geście.

– Podasz do protokołu wszystko, co wiesz
o Alvie Rodriguez. Aż do ostatniego razu, włącznie z tym, że
widziałeś ją idącą zrobić siusiu. Kapujesz?

Trees przytaknął.

Ryan spojrzał na mnie i uniósł brwi.

– Czy Alva ma psa albo kota? –
spytałam.

– Psa.

– Jakiej rasy?

– Po prostu psa. – Gamoń wyglądał na
pogubionego.

– Mały? Duży? Z długimi
uszami? Brązowy? Biały?

– Mała szara szczekaczka. Sra, gdzie
popadnie.

– Jak się wabi?

– Nie mam, kurwa, pojęcia.

– Gdyby Alva miała zamiar wyjechać, to
zabrałaby psa ze sobą?

– Nie mam, kurwa, pojęcia.

Ryan rzucił mi pytające spojrzenie, ale
zmilczał. Potem powiedział do Treesa:

– Jazda, Rocky. I naprawdę sięgnij
głęboko do pamięci.

Kiedy Trees ruszył za Bédardem do radiowozu,
Ryan odprowadził mnie do mojego auta.

– I co sądzisz? – spytałam.

– Facet nie potrafiłby znaleźć własnej
dupy nawet za pomocą GPS-u. Mózg ma już zeżarty.

– Sądzisz, że bierze?

Ryan przybrał swój wyraz twarzy znany jako
„weź nie żartuj”.

– Wydawało mi się, że był naprawdę
zaskoczony, kiedy wspomniałeś o dzieciach.

– Może – zgodził się Ryan. – Ale
i tak zamierzam dobrać się gnojkowi ostro do tyłka.

– Jakieś nowe informacje o Roberts?

– Demers wątpi, że udało mu się zebrać
odciski palców, z którymi da się coś zrobić. Te, które zdjął,
będą czasochłonne w obróbce. Jeśli Roberts nie figuruje w systemie,
to jesteśmy w kropce. Za wszystkie media płacił właściciel
budynku. Nie ma komputera. Żadnych śladów w dokumentach. Jeżeli
mamuśka poszła w długą, trochę potrwa, zanim ją znajdziemy.

– A dzieci nam nie mogą pomóc.

Okazało się, że bardzo
się myliłam.

4

Nazajutrz rano przez dwadzieścia minut
kręciłam się po wąskich uliczkach Hochelaga-Maisonneuve,
robotniczej dzielnicy o rzut beretem na wschód od
centre-ville. Przejechałam obok domostw
z żeliwnymi schodami od frontu, różnych sklepików z podstawowymi
artykułami, jakiejś szkoły i małego parku. Nigdzie jednak nie było
ani kawałka wolnego krawężnika, przy którym mogłabym zaparkować
o godzinie ósmej rano w czerwcowy wtorek.

Dajcie spokój. Trzeba mieć ukończone studia
z dziedziny budownictwa lądowego, żeby wiedzieć, jak i gdzie można
w Montrealu legalnie parkować, a także szczęście, jakim dysponuje
zwycięzca losowania totolotka, aby znaleźć na to odpowiednią ilość
miejsca.

Po przejechaniu po raz piąty ulicy Parthenais
mój mini cooper zatrzymał się pół przecznicy dalej. Ustawiłam się
trochę z przodu, a następnie kręcąc kółkiem i klnąc okropnie,
wcisnęłam moją mazdę w przerwę między pojazdami.

Zegar na desce rozdzielczej wskazywał
8:39. Świetnie. Poranna odprawa rozpocznie się za mniej więcej sześć
minut.

Zabrałam z tylnego siedzenia laptop
i torebkę, wysiadłam i przyjrzałam się swemu dziełu. Piętnaście
centymetrów z przodu, dwadzieścia z tyłu. Nieźle.

Zadowolona z sukcesu ruszyłam w kierunku
trzynastopiętrowej budowli ze szkła i stali, której nazwę zmieniono
niedawno na Édifice Wilfrid-Derome, aby uhonorować w ten sposób
sławnego pioniera kryminalistyki z Quebecu. Sławnego według tutejszych
standardów. W kręgach medyków sądowych.

Pędząc przez chodnik, widziałam
czarnego kolosa w kształcie litery T górującego nad całym
kwartałem. W jakiś dziwny sposób ta ponura budowla fatalnie
komponowała się z radośnie błękitnym niebem.

Starsi mieszkańcy miasta wciąż określają
budynek Wilfrida-Derome’a akronimami QPP lub SQ. Osoby posługujące
się językiem angielskim mówią Quebec Provincial Police – Policja
Prowincji Quebec, a dla frankofonów to Sûreté du Quebec. Nie bez
powodu. Przez dziesięciolecia służba ta okupowała większość
kubatury budynku.

Ale – mówiąc z francuska – ów
édifice zajmuje nie tylko policja. Na dwóch jego
najwyższych piętrach mieści się Laboratoire de science judiciaires
et de médicine légale, czyli laboratorium kryminalistyczne prowincji
Quebec, gdzie prowadzi się również prace z zakresu medycyny
sądowej. Na jedenastym działa Bureau du coroner. Pomieszczenia
do przeprowadzania sekcji zwłok oraz kostnica ulokowane są
w podziemiach. Hura, wszystko w jednym miejscu. Co pod wieloma
względami ułatwia mi robotę, pod innymi natomiast utrudnia. Biuro
Ryana mieści się zaledwie osiem pięter pod moim.

Przeciągnęłam kartę identyfikacyjną przez
czytnik w holu głównym, potem w windzie, następnie u wejścia na
dwunaste piętro, a w końcu przy szklanych drzwiach oddzielających
skrzydło medycyny sądowej od całej reszty litery T. O godzinie ósmej
czterdzieści pięć na korytarzu było stosunkowo spokojnie.

Mijając znajdujące się za szybami laboratoria
mikrobiologii, histologii i patologii, widziałam mężczyzn i kobiety
w białych strojach, pracujących przy mikrotomach, przy biurkach
i zlewach. Kilkoro z nich pomachało albo bezgłośnie pozdrowiło mnie
zza szklanej bariery. Odwzajemniłam ich bonjour
i pospieszyłam do swojego biura; nie miałam ochoty na pogaduszki. Nie
cierpię się spóźniać.

Ledwie zdołałam zrzucić z siebie laptop
i schować torebkę, gdy na moim biurku zadzwonił telefon. LaManche
niecierpliwił się, by rozpocząć już poranną odprawę.

Gdy weszłam do sali konferencyjnej, za stołem
siedzieli tylko szef i jeden z patologów, Jean Pelletier. Obaj unieśli
się do pozycji pośredniej między siadem i wyprostem, jak to czyni
większość starszych mężczyzn, gdy do pokoju wchodzi kobieta.

LaManche zapytał o to, co działo się po jego
wyjściu z mieszkania na Saint-Hyacinthe. Gdy pokrótce relacjonowałam
wydarzenia, Pelletier przysłuchiwał się w milczeniu. Był drobnym,
niskim mężczyzną o cienkich, siwych włosach, z workami pod
oczyma rozmiaru młyńskich kół. Należał wprawdzie do podwładnych
LaManche’a, ale pracował w laboratorium o pełną dekadę dłużej
niż jego szef.

– Sekcję zwłok tego dziecka przeprowadzę
natychmiast po zakończeniu naszego spotkania – zwrócił się do
mnie LaManche swym idealnym francuskim, prosto z Sorbony. – Skoro
z pozostałych niemowląt zostały właściwie tylko kości, jak
wspomniałaś, to ich sprawę powierzam tobie.

Skinęłam głową. Wiedziałam, że tak się
stanie.

Słysząc westchnienie Pelletiera, spojrzałam
w jego stronę.

– To takie smutne – Pelletier bębnił
palcami o blat stołu; dwa z nich nieodwracalnie zżółkły po
pół wieku palenia papierosów marki Gauloises. – Bardzo, bardzo
smutne.

W tej chwili do sali weszli Marcel
Morin i Emily Santangelo. Kolejni patolodzy. Rozległy się
liczne bonjour i comment ç
a va. Rozdawszy kopie agendy na ten dzień, LaManche otworzył
dyskusję i przydzielanie zadań.

W Longueuil znaleziono ciało
trzydziestodziewięcioletniej kobiety, z głową owiniętą w worek,
w jaki pakuje się ubrania w pralniach chemicznych. Podejrzewano
upojenie alkoholowe.

Morze wyrzuciło zwłoki mężczyzny pod Pont
des Îles na Île Saint-Hélène.

Czterdziestotrzyletnia kobieta została
zatłuczona na śmierć przez męża podczas kłótni o telewizyjnego
pilota. Czternastoletnia córka tej pary zadzwoniła na policję
w Dorval.

Pewnego farmera, lat 84, zastrzelono
w Saint-Augustin, w domu, który dzielił ze swoim
osiemdziesięciodwuletnim bratem.

– Gdzie jest ten brat? – spytała
Santangelo.

– Może mi odbiło, ale założę się,
że SQ zadaje sobie teraz to samo pytanie. – Gdy Pelletier mówił,
słychać było klekotanie jego protez zębowych.

Dzieciom z Saint-Hyacinthe nadano sygnatury
akt LSJML: 49276, 49277 i 49278.

– Detektyw Ryan stara się zlokalizować
miejsce pobytu matki? – LaManche powiedział to bardziej tonem
twierdzącym niż pytającym.

– Tak – odparłam. – Ale nie ma punktu
zaczepienia, dlatego to może trochę potrwać.

– Monsieur Ryan to człowiek wielu
talentów. – Pelletier zachował kamienny wyraz twarzy, ale nie
dałam się na to nabrać. Stary frant wiedział, że coś mnie kiedyś
łączyło z Ryanem, i uwielbiał się drażnić. Nie dałam się
sprowokować.

Santangelo dostała topielca i ofiarę
z plastikowym workiem na głowie. Sprawę żony zatłuczonej na śmierć
przydzielono Pelletierowi, a zastrzelonego staruszka Morinowi. Po
rozdysponowaniu wszystkich zadań, na swój grafik LaManche ponanosił
odpowiednie inicjały. Pe. Sa. Mo.

Literki „La” przypisano do sprawy
o sygnaturze LSJML-49276, czyli noworodka znalezionego pod umywalką
w łazience. Symbol „Br” umieszczono przy aktach spraw LSJML-49277
oraz LSJML-49278, to znaczy dzieci znalezionych pod oknem i na
stryszku.

Po skończonej odprawie wróciłam do swojego
gabinetu, z plastikowego pojemnika wyciągnęłam dwa formularze
„Akt sprawy” i wpięłam je do dwóch segregatorów. Każde
z nas używa różnej kolorystyki. Róż jest barwą Marka Bergerona,
odontologa. Zieleń należy do Jeana Pelletiera. LaManche korzysta
z czerwieni. Jasnożółte obwoluty oznaczają antropologa.

Gdy przekopywałam biurko w poszukiwaniu
długopisu, zauważyłam na telefonie mrugające czerwone
światełko.

I poczułam bardzo maleńkie motylki
w brzuchu. Ryan?

Jezu, Brennan. To już
skończone.

Opadłam na fotel, podniosłam słuchawkę
i wprowadziwszy kod, weszłam na swoją skrzynkę głosową.

Dziennikarz z „Le Courrier de
Saint-Hyacinthe”.

Dziennikarz z „Allô Police”.

Skasowawszy wiadomości, udałam się do
damskiej szatni, przebrałam w kitel lekarski i ruszyłam w kierunku
sekcji medycyny sądowej. Droga wiodła bocznym korytarzem biegnącym
obok sekretariatu ku bibliotece. Tam znajdowała się winda, do której
wstęp miały tylko osoby ze specjalnym upoważnieniem.

Gdy drzwi się otwarły, weszłam do
środka i wcisnęłam guzik, każąc windzie zawieźć się do
prosektorium. Były jeszcze tylko dwie inne możliwości: Bureau du
coroner albo LSJML.

Na dole skręciłam najpierw w lewo,
a potem w prawo, po czym stanęłam u drzwi w odcieniu błękitu,
jaki widuje się na Santorynie, z napisem Entrée
interdite. Wstęp wzbroniony. Przesunęłam swoją kartą
identyfikatora przez czytnik i ruszyłam w głąb długiego, wąskiego
korytarza ciągnącego się na przestrzał przez cały budynek.

Minęłam znajdującą się po lewej pracownię
rentgenowską oraz cztery sale sekcyjne, trzy o pojedynczych stołach
oraz jedną, w której stoły były dwa. Po prawej, tuż przy ścianie,
ustawiono suszarki, na których wisiały wilgotne ubrania, stoliki
z materiałem dowodowym oraz rzeczami osobistymi ofiar, znalezionymi przy
zwłokach, komputery, a także rozmaite pojemniki i wózki na kółkach
do transportowania próbek do laboratorium na wyższych piętrach.

Przez małe okienka w drzwiach zobaczyłam,
że Santangelo i Morin rozpoczęli już swoje czynności w salach
o numerach jeden i dwa. Każdemu z patologów towarzyszył fotograf
policyjny oraz technik sekcyjny, czyli laborant medyczny.

Gilles Pomier i technik Roy Robitaille układali
narzędzia w dużej sali sekcyjnej. Mieli asystować w pracy –
odpowiednio – Pelletierowi i LaManche’owi.

Poszłam dalej do pomieszczenia numer cztery,
wyposażonego w specjalny system wentylacyjny ułatwiający pracę
nad rozkładającymi się i zmumifikowanymi zwłokami, topielcami oraz
innymi źródłami aromatów. To właśnie moja działka.