Strona główna » Dla dzieci i młodzieży » Kosmiczne Bobry i zemsta Ksieżycowej Szarańczy

Kosmiczne Bobry i zemsta Ksieżycowej Szarańczy

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7995-269-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Kosmiczne Bobry i zemsta Ksieżycowej Szarańczy

Yonzi Chamarovitch jest bohaterem Sory! Konstruktorem i pilotem „Kolosa” najpotężniejszego robota bojowego, który ocalił Cesarstwo przed inwazją Księżycowej Szarańczy – kosmicznego szkodnika siejącego w galaktyce zagładę. Na swoje nieszczęście Yonzi jest Mik-Makiem, małym bobrowatym futrzakiem, którego nikt prócz pobratymców nie traktuje poważnie.

Cesarz nie ma jednak wyboru i właśnie Chamarovitch staje na czele międzyplanetarnej misji mającej zdobyć surowce na budowę całej armii „Kolosów”. Drużyna, a raczej załoga złożona z ludzi i Mik-Maków to prawdziwa beczka prochu, która czeka tylko na to, aby eksplodować… i eksploduje. W trakcie kosmicznej potyczki statek zostaje uszkodzony, a przymusowe lądowanie na obcej planecie kończy się uprowadzeniem Yonziego przez barbarzyńców.

Sorze kończy się czas! Nadciąga największy rój Księżycowej Szarańczy jaki widziała galaktyka!

Książka w najlepszym tego słowa znaczeniu oldschoolowa, przypominająca czasy, kiedy na pierwszym miejscu stała przygoda na ponadplanetarną skalę, ale gdzieś między słowami kryły się też rzeczy ważne i bliskie czytelnikowi współczesnemu. „Kosmiczne bobry i zemsta Księżycowej Szarańczy” to książka zaskakująco udana jak na debiutanta; wyraźnie czuć fascynację autora fantastyką przygodową i często zaskakującymi w literackim wydaniu rozwiązaniami wprost ze świata gier komputerowych, który także nie jest mu obcy.
Bartek Biedrzycki, autor serii  Opowieści z postapokaliptycznej aglomeracji

Polecane książki

Karol Irzykowski wypowiadał się w różnych formach pisarstwa krytycznoliterackiego: są wśród nich recenzje, portrety i sylwetki, artykuły sprawozdawcze, informacyjne i przeglądowe. Ale przede wszystkim pasjonowały go problemy ogólne literatury jako swoistej wiedzy o człowieku i jako techniki arty...
Po wielu cierpieniach fizycznych i wewnętrznej walce zdecydowałeś się na chirurga, który będzie operował twoje serce. Przeszukałeś Internet i poprosiłeś znajomych o rekomendację. Decyzja została podjęta, a twoja dokładność zakończyła się sukcesem. Podjąłeś słuszną decyzję, a przynajmniej taką masz n...
Pierwsza biografia "Taty Kazika"- Stanisława Staszewskiego, autorstwa Kazika Staszewskiego i Jarosława Dusia. Ojciec, architekt, bard - autor znanych piosenek, takich jak: "Celina" czy "Baranek". Książka wzbogacona licznymi zdjęciami, rysunkami i listami....
Jak doszło do tego, ze schyłkowa, wydawałoby się, partia, z niedzisiejszym przywódcą, formacja, która sprawiała wrażenie kuriozalnej sekty, stała się mocarnym ugrupowaniem zmieniającym wszystkie reguły państwa?Autorzy szczegółowo analizują w niej myśl i metodę polityczną Jarosława Kaczyńskiego, rozb...
„Chiaromonte jest jedną z tych postaci bohaterskich dwudziestego wieku, które muszą być zapomniane, żeby tym większa była ich chwała kiedyś, kiedy winy i zasługi będą sprawiedliwie rozdzielone” – pisał Czesław Miłosz. Nicola Chiaromonte, jeden z najbardziej oryginalnych eseistów i myślicieli wło...
Publikacja poświęcona jest wizerunkowi Polski i Polaków, jaki promuje wśród swoich czytelników chicagowski „Dziennik Związkowy” - najstarsza polskojęzyczna gazeta codzienna wydawana w Stanach Zjednoczonych. Na podstawie cyklu felietonów komentujących bieżące wydarzenia w kraju nad Wisłą autorka ukaz...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Krzysztof Piersa

Rozdział 1Bohater bitwy naWierzbowych PolachDo licha, człowiek! Jest sześć światów i sześć księżyców! Jak na Sorze kogoś mamy, to tam też ktoś mieszka, nie?!Admirał Vermoni Verganza o podróżach między światami

– A więc postanowione! – podsumował cesarz Alfons VI, uderzając upierścienioną dłonią w stół. – Jeden kolos na początek. Sto tysięcy sorinów wynagrodzenia za budowę. Pokrywam koszt transportu i materiałów.

– Z tym będzie pewien problem, jaśnie cesarzu – odpowiedział z drugiego końca stołu Mik-Mak, niewielki stworek sięgający człowiekowi do uda, który przez swoje krótkie brązowe futerko i małe łapki przypominał bobra. Odróżniały go od tego zwierzęcia: płaski pyszczek z równo przystrzyżonymi wąsiskami, brak łopatowatego ogona i oczywiście ubranie. Mik-Mak miał na sobie zieloną kamizelkę oraz cylinder. Stół był dla niego zbyt wielki, przez co stojąc na krześle, musiał krzyczeć, by władca w ogóle go usłyszał. – Obawiam się, że nie posiadacie odpowiedniego sprzętu do wyrobu moichmaszyn.

– To znaczy? – zdziwił sięcesarz.

– Jak by to powiedzieć… Kolosa buduje się z drewna i metalu. Biorąc pod uwagę, że maszyna jest sporych rozmiarów, potrzebuję na jej budowę naprawdę konkretnych zasobów. Niestety cesarskie wydobycie odbywa się w zbyt prymitywny sposób, żeby sprostać naszymwymaganiom.

– Jeśli jesteśmy tacy ciemni, to jak w takim razie zbudowałeś swoje mechaniczne ustrojstwo? Nie wierzę, że Wolne Księstwa mają aż takie wydobycie rudy żelaza. Czyżbyś… współpracował z Przymierzem? – burknął cesarz, mając na myśli sąsiadujące królestwo, wyraźnie urażony słowem „prymitywny”.

– W żadnym wypadku! – uspokajał Mik-Mak. – Handlujemy z Avelią. Ich pojedyncza kopalnia wydobywa miesięcznie więcej rudy niż cała Sora rocznie. Przylatują do nas barki po brzegi wypełnioneżelazem.

– Z Avelią? – Cesarz zdziwił się, słysząc nazwę sąsiadującego świata, o którym prawie nic nie wiedział. Mik-Mak nie zamierzał jednak rozpoczynać dyskusji objaśniającej handel i podróże w Światozbiorze.

– Muszę polecieć na Avelię i dobić targu z kopalnią. Moje miasto Gawen współpracuje z nią od wielu pokoleń. Avelijczyków nie obchodzi jednak soryjska waluta. O wiele bardziej cenią złoto. Cesarstwo musi przygotować przynajmniej dwie skrzynie czystego kruszcu, a ja wrócę z żelazem i zbuduję wielkie maszyny. Znam jeden statek i dobrego przewoźnika wykonującego podobne zlecenia. Cesarz musi tylko zapłacić za jegousługi.

– Czy czegoś jeszcze życzy sobie naszgość?

– Zasadniczo jest jedna kwestia, którą powinieneś mieć na uwadze, cesarzu – zaczął Mik-Mak. – Pamiętaj, proszę, że posiadam już zbudowanego innego kolosa. Kilka zaufanych osób wie, gdzie on się znajduje i jak go obsługiwać. Nie chciałbym, żeby Cesarstwo zmusiło nas do… jego użycia – powiedział bardzo powoli, ważąc każdesłowo.

– Chyba nie spodziewacie się zdrady ze strony ludzi?! – Cesarz teatralnie wymachiwał rękami, nie kryjącoburzenia.

– Przez wzgląd na historię… trzeba ostrożnie podchodzić do sytuacji – odpowiedział Mik-Mak. – Chcę pomóc Cesarstwu, ponieważ Księżycowa Szarańcza jest wrogiem życia na całej Sorze, wrogiem zarówno ludzi, jak i Mik-Maków. To, że akurat przebywałem tamtego dnia ze swoim kolosem na Wierzbowych Polach, było prawdziwym cudem… a te nie zdarzają się za często. Wszyscy potrzebujemy lepszej broni do walki z najeźdźcą, a nie sobąnawzajem.

Cesarz odchrząknął nerwowo i na znak zawartego porozumienia wzniósł kielich z winem.

– Za sojusz między Cesarstwem Soryjskim i Federacją Wolnych Księstw, szanowny… Yonzi Chamarovitch, jeśli dobrze wymówiłemnazwisko?

– Bezbłędnie, Wasza Cesarska Mość. Oby to był początek wielopokoleniowejwspółpracy.

– Oby, panie Chamarovitch. Nie możemy dopuścić do kolejnego takiego starcia jak to na Wierzbowych Polach. Przecież nie będziemy liczyć na to, że zawsze przyjdzie nam pan z pomocą.

– Mik-Maki zawsze przychodzą z pomocą, cesarzu. Nie odmawiamy jej… swoimprzyjaciołom.

Po tych słowach, podpisaniu kilku dokumentów i opróżnieniu kanki wina, dyplomatycznej kurtuazji wreszcie stało się zadość. Niewielki Mik-Mak skłonił się trzykrotnie cesarzowi i opuściłsalę.

Wędrowanie po ludzkich zamkach było dla Yonziego prawdziwą katorgą ze względu na ich wielkość. Wdzięczny był, że spotkanie zostało umówione w Segenburgu, a nie w stolicy imperium, Herzenstadt, gdzie wszystko byłoby jeszcze większe. Kilkukrotnie musiał zatrzymać się na odpoczynek. Gdy tylko zjawił się na zamku, zaoferowano mu rykszę, którą wożono szlacheckie niemowlęta, Yonzi uznał to jednak za obelgę dla jego i tak już poniżanej rasy. Obiecał sobie, że opuszczając zamek, przejdzie całą drogę piechotą jak równyludziom.

Wiele godzin później udało mu się dotrzeć do gościnnej części pałacu. Doradcy cesarza złośliwie wybrali mu pokój na szczycie wieży, upierając się, że są to pokoje dla najwyższych gości. Wykończony Yonzi miał przed sobą wybór: wielogodzinną wspinaczkę po schodach, gdzie każdy stopień był mu niemal równy, lub poproszenie strażnika, by ten wniósł go na górę jak ludzkiego berbecia. Obolałe nogi zwyciężyły w starciu z dumą.

W pokoju wielkości składziku na węgiel już czekał na Yonziego inny Mik-Mak. Miał dłuższe od niego siwiejące futro zaczesane do tyłu i pokaźne wąsy, spod których wystawała pykająca fajka. Ubrany był w żółtą szatę charakterystyczną dla cesarskiejsłużby.

MezmerTornov.

– Jak rozumiem, pertraktacje się udały – zacząłTornov.

– Nie jest to pańska sprawa – burknął Yonzi. Nie pałał przesadną sympatią do Mezmera. Mik-Maki w ogóle nie przepadały za inżynierami, którzy współpracują z ludźmi, a ten mieszkał na dworze królewskim i od wielu lat modernizował cesarskie wojsko. Pomysły takich jak on przysłużyły się ludziom do zwalczania Mik-Maków, gdy te rozpoczęły rewoltę niepodległościową wiele lat wcześniej. Wszak tylko Mik-Mak wie, jak pokonać innego Mik-Maka. Yonzi miał nadzieję, że historia potraktuje jego samego inaczej. Nie uważał się za zdrajcę i sprzedawczyka.

Chciał pokoju pomiędzy ich ludami. Tylko i wyłącznie.

– Oczywiście, dyplomato. Wszystko, czego sobie zażyczy bohater bitwy na Wierzbowych Polach – zakpił Mezmer, na co Yonzi nie miał zamiaruodpowiadać.

Tornov był zazdrosny. Nie mógł znieść, że innemu Mik-Makowi udzielono audiencji u cesarza. Że zbudował coś TAK niezwykłego i jednocześnie godnego uwagiwładcy.

Gdy nieproszony gość opuścił wreszcie pokój, Yonzi położył się na specjalnie przygotowanym dla niego posłaniu. Niestety, okrągły materac leżący na podłodze aż nadto kojarzył mu się z psimlegowiskiem.

***

Alfons VI, władca Cesarstwa Soryjskiego, przeżywał jedną z najgorszych nocy w swoim półwiecznym panowaniu. Nie pomogła wizyta w sali cesarskich nałożnic ani trzecia opróżniona kanka wina. Krążył wściekle po jednej z prywatnych komnat. Ścienne gobeliny przedstawiające najważniejsze bitwy w dziejach Cesarstwa rozświetlał tuzinświec.

Świec!

Te gryzonie budowały maszyny dorównujące wielkością wieży, w której umieścił dyplomatę, a ludzie w tym czasie używali mieczy, kusz i armat.

Kiedy między ludźmi i Mik-Makami pojawiła się tak wielkaprzepaść?

Dobrze wiedział, że bez nich by sobie nie poradzili z Księżycową Szarańczą w bitwie na Wierzbowych Polach, gdzie zleciały się ich dziesiątki tysięcy. Był tam ten cały Yonzi Chamarovitch. Ocalił jego wojsko, jego poddanych. Może nawet cały region. Do licha, nigdy wcześniej nie walczyli z taką chmarą, może właśnie teraz odpieraliby ataki tych szkaradzieństw tutaj? Może broniliby się już w stolicy? Ten Yonzi Chamarovitch, mały przeklęty Mik-Mak, w maszynie, którą zbudował, sam jeden ocaliłCesarstwo.

„Mój dziadek jadał Mik-Maki w każdą pełnię. Chyba nadal mamy gdzieś księgi kucharskie z przepisami – pomyślał cesarz. – A teraz muszę z nimi pertraktować. HA! PERTRAKTOWAĆ! W ciągu mniej niż stu lat tak się zmienili? Ludzie hodowali Mik-Maki w klatkach, przy świniach i krowach. Zwykłe bydło umiejące trzymaćmłotek.

To oni wymyślili strzelby. Odlali dla Cesarstwa pierwsze armaty i skonstruowali bomby. Gdyby nie ta przeklęta rewolta, wszystko byłoby po staremu. A dziś? Mik-Maki prowadzą regularny handel z… Avelią? Astrolodzy Cesarstwa nie mają pojęcia o królestwach i ludach żyjących poza Sorą, z wyjątkiem oczywiście Księżycowej Szarańczy, a Mik-Maki nie tylko zdążyły się porozumieć z Avelią, ale również podpisać „traktathandlowy”.

Krążył po komnacie wzburzony, mrucząc pod nosem obelgi pod adresem bobrowatych. Nie miał wątpliwości, że jego wnuk Alfons VIII będzie musiał traktować Mik-Maki jak równe ludziom. A może nawet biała flaga zawiśnie nad Cesarstwem? Może to ludzie będą żyć w chlewie, hodowani przez tych zapchlonych futrzaków jako siła robocza?! Gonitwę myśli przerwało mu pukanie dodrzwi.

– Wejść! – rozkazał.

– Wasza Cesarska Mość chciał mnie widzieć? – Zza skrzypiących drzwi wychylił głowę wysoki mężczyzna, z krótko przystrzyżonymi czarnymi włosami, ubrany w skórzaną tunikę. Na jego piersi lśniła złota tarcza gwardii honorowej. Kapitan Hajmir Genzelmayer, dowódca Czwartej Armii Cesarskiej, naoczny świadek bitwy na WierzbowychPolach.

– Polecisz na Avelię razem z tym Mik-Makiem. Dowiesz się wszystkiego co możliwe o tym świecie i jego mieszkańcach. Weźmiesz też ze sobą oddział Maxwella. Niech infiltruje miasto tego gryzonia… Gawen, jeśli dobrze pamiętam. Twoim głównym zadaniem będzie jednak dowiedzieć się jak najwięcej od tego Yonziego Chamarovitcha. Jak budują te swoje maszyny? Może ma przy sobie jakieś plany albo schematy? – Cesarz wyliczał bez zająknięcia, jakby przygotowywał w głowie listę od wielugodzin.

– Nasz podwładny gryzoń nic nie odkrył? – przerwał mukapitan.

– Mezmer nigdy nic podobnego dla nas nie zbudował. Nie chciał albo nie potrafił. Tak czy inaczej, wydałem już rozkaz jego egzekucji. Nie potrzebuję rusznikarza, którego najlepszym pomysłem jest większa armata lub armata strzelająca kilkoma kulami naraz, podczas gdy inny gryzoń buduje w tym czasie stalowegolemy.

– Może to przypadek, Wasza CesarskaMość?

– Przypadek?! – ryknął cesarz, ciskając kielichem o podłogę. – Budowanie maszyn tak wielkich, że las wygląda przy nich jak trzcina, to nie przypadek! Handel z ludem, o którego istnieniu nie mieliśmy do tej pory pojęcia, to też nieprzypadek!

– Ale to tylko jedengryzoń…

– Jeden gryzoń! A co, jak przyjdzie tu za tydzień kolejnych trzech? Myślisz, że tylko ten jeden Chamarovitch jest konstruktorem?! Może w innym mieście budują latające zamki albo… albo bombę zdolną zniszczyć całą naszą piękna Sorę?! – wrzeszczał władca, krążąc po komnacie.

– Takie rzeczy nie są możliwe, Wasza Cesarska Mość. – Hajmir starał się zachować spokój, co tylko rozjuszałowładcę.

– Czy mieściło się w twoim małym móżdżku, że zobaczysz kiedyś to monstrum na Wierzbowych Polach?! Myślałeś o takiej machinie wojennej? Och, gdybym miał takiego kolosa, zdmuchnąłbym to przeklęte Przymierze z powierzchni ziemi, a ten goguś Konrad do końca życia czyściłby mi buty! Już nigdy nie martwiłbym się Księżycową Szarańczą! Federacja Wolnych Księstw znów należałaby do Cesarstwa! Wyobraź sobie calutką Sorę pod jednym sztandarem! Naszym sztandarem! Wyobraź sobie inne światy: Avelię, Alamal, Bergul, Restermarchię i Amerliw, wszystkie pod rządamiludzi!

– Mik-Maki tak łatwo nie zechcą z nami współpracować. Nadal pamiętają rewoltę, a takich jak Mezmer nie ma zbytwiele.

– Gdy tylko Yonzi Chamarovitch zbuduje dla mnie pierwsze maszyny, każę go stracić, a wraz z nim każdego gryzoniowatego inżyniera, jaki jeszczeoddycha!

***

Następnego ranka Yonzi spotkał się z cesarzem przy śniadaniu. Biorąc pod uwagę fakt, że nawet rodzina nie jadała z władcą, uznał to za dobry znak na drodze do pokoju. Żałował jedynie braku eleganckiej marynarki, którą zostawił w domu. Nie był w stanie dosięgnąć natrysku w łazience jego komnaty, a żaden sługa nie miał zamiaru przynieść Mik-Makowi nawet miski z wodą. Zaczesał więc przetłuszczone futro i spryskał się wodąperfumowaną.

Od rana czuł odór psa wokółsiebie.

Alfons VI wyglądał tak olśniewająco, że Yonziemu przyszło do głowy, iż śpi on w surducie, rajstopach i pantoflach, może nawet w peruce i koronie, a insygnia władcy używa zamiast poduszki.Śniadaniowy stół był tak obficie zastawiony, że Mik-Mak mógłby żywić się zaserwowanymi specjałami przynajmniej przeztydzień.

Cesarz nalegał, aby na wyprawę do Avelii wyruszył również kapitan Hajmir Genzelmayer. Yonzi nie wyraziłsprzeciwu.

Władca zażądał także obecności dziesięcioosobowej delegacji naukowców, twierdząc, iż chce się nauczyć jak najwięcej od Gawen w Federacji Wolnych Księstw. Mik-Mak ostrzegał, że nie jest decyzyjny w sprawach dyplomacji całego księstwa, lecz cesarz nie chciał słyszeć o sprzeciwie.

Dodatkowym problemem było położenie Gawen na granicy z obydwoma sąsiadami. Na północy imperium Sory, a na zachodziePrzymierze.

Przygotowania do wyjazdu zajęły cały dzień. Z dworu cesarskiego wyjechało łącznie dziesięć długich karoc, z czego połowa przewoziła ekwipunek. Yonzi bardzo szybko pożałował swojej uległości wobec cesarza. Karoce przypominały wozy pancerne z powtarzalnymi kuszami na dachach i stalowymi obudowami. Nawet konie miały na sobie skórzane pancerze. „Naukowcy”, których obecności zażyczył sobie władca, również na takowych nie wyglądali. Szerocy w barach, ponurzy, o przenikliwych spojrzeniach, kojarzyli się z mistrzami w zupełnie innymfachu.

Yonzi przekonywał się w duchu, że naprawdę udaje się z misją handlową, a nie na nowąwojnę.

***

Choć starali się robić jak najmniej postojów, podróż zajęła karawanie prawie tydzień. Hajmir w tym czasie przebywał w zupełnie innej karocy niż Yonzi. Omawiał z „naukowcami” plan inwigilacji Gawen, miasta graniczącego zarówno z Cesarstwem, jak i jego odwiecznym rywalem Przymierzem. Istnienie Federacji tylko pogłębiało tenkonflikt.

Żadne z państw nie zrezygnowałoby dobrowolnie z bogatych prowincji, ale ich sprzeciw połączony z rewoltą Mik-Maków i ciągłymi atakami ze strony Księżycowej Szarańczy skończył się na podpisaniu deklaracji niepodległości. W ten sposób dwa walczące ze sobą państwa Sory znalazły sobie trzeciego rywala. Choć każde księstwo prowadziło własną politykę zagraniczną, utrzymywały pakt przyjaźni na czas wojny. Ponadto nie odrzucały pomocy Mik-Maków, które obdarowywały ich najróżniejszymi wynalazkami. Wkrótce kolejne księstwa zapragnęły oddzielić się od mocarstw, tworząc własną autonomię, ale to nie przypadło do gustu ani Przymierzu Zjednoczonej Sory, ani CesarstwuSoryjskiemu.

– Musimy ich poznać najlepiej jak się da – tłumaczył agentom Hajmir. – Wcielcie się w rolę naukowców. Zdobądźcie ich zaufanie, poznajcie zwyczaje, spróbujcie dotrzeć do planów i schematów. Każda informacja będzie dla Cesarstwa na wagęzłota.

Dopiero ostatni dzień podróży Hajmir postanowił spędzić w towarzystwie Yonziego. Nie mogli znaleźć wspólnego języka. Choć poznali się już na Wierzbowych Polach, nadal byli dla siebie „cesarskim” i „bobrowatym”.

– Niedługo powinniśmy dotrzeć do Gawen, jeśli dobrze kojarzę – zaczął Hajmir, przerywając wielogodzinnąciszę.

– Nareszcie… – wymamrotał Chamarovitch, przeciągając się. – Zwykle pokonujemy tę odległość w ciągu jednego dnia. Z całym szacunkiem, ale strasznie sięwleczemy.

– Jednego dnia? – zdziwił się kapitan. Nawet najszybszym cesarskim koniom ta droga zajęłaby przynajmniej trzy dni ciągłego galopu. – Jak tomożliwe?

– Musiałbyś porozmawiać o tym z braćmi Lemmarami w Gawen. Kimrim i Korim. Specjalizują się w automobilach. Te gagatki mają fioła na punkcie prędkości. Ciekaw jestem, kiedy jeden przyczepi drugiemu rakietę do pleców… – Yonzi uśmiechnął się pod wąsiskami.

Hajmir ledwo pojmował wywód Mik-Maka. Czyżby te gryzonie poczyniły aż taki postęp? Wizja Cesarstwa zrównanego z ziemią, zgodnie ze słowami Alfonsa VI, pojawiła się również w głowiekapitana.

–A ty jesteś… specjalistą od broni, tak? – spytałniepewnie.

– Każdy Mik-Mak specjalizuje się w broni. To znaczy każdy wynalazca i konstruktor. Mamy oczywiście artystów, handlarzy i polityków, ale większość społeczeństwa to rusznikarze. To taka pierwsza klasa w tym fachu. Jak opanujesz konstrukcję broni, potem możesz stworzyć dosłownie wszystko. Na przykład bracia Lemmarowie starają się podczepić swoją broń do automobilów. Stale mają problem z odrzutem, ale jak zamontujesz armatę wielkości konia na takiej karocy, to oczywiste, że się przewróci. Pojazd musi być większy albo przynajmniej cięższy, tylko wtedy pozostaje kwestia mocysilnika…

Hajmir pogrążył się w przerażających myślach o ogromnych armatach i latających zamkach, o których mówił cesarz. Możesz tworzyć dosłownie wszystko, tak powiedział ten Mik-Mak. Chamarovitch konstruuje wielkie maszyny zwane kolosami, a Lemmarowie pojazdy dziesięć razy szybsze od najszybszych koni, i to z zamontowanymiarmatami!

Co jeszcze potrafią te Mik-Maki?

– Wreszcie w domu! – zawołał Yonzi, przerywając swój monolog o technice. Hajmir otrząsnął się i wbił spojrzenie w okienko karocy, obserwując wjazd doGawen.

Z pozoru wyglądało normalnie. Zwykłe miasto, jakich pełno zarówno w Przymierzu, jak i Cesarstwie. Przed samą bramą rozciągały się pola złocistej pszenicy. Kamienne domy wykończone drewnem i zwieńczone spiczastymi dachami ciągnęły się rzędami przy brukowanych ulicach. Dopiero po chwili Hajmir dostrzegł różnicę: miasto wyglądało jak opanowane przez Mik-Maki. Na polu uprawnym dostrzegł wielki wóz polewający rośliny mgiełką wody. Po ulicach jeździły karoce, zarówno zaprzężone w konie, jak i bez nich. Zobaczył pojazdy cztero-, trzy-, a nawet jednokołowe. Na jednym z dachów znajdowało się wielkie metalowe ustrojstwo, nad którym pracowało całe stadogryzoni.

– Co to jest? Co oni robią? – spytał, wskazując plątaninę rur i unoszące się nad nimi kłębypary.

– Podgrzewacz wody – odpowiedział Yonzi, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie. – Każdy lubi rano umyć się w ciepłej wodzie, prawda?

„Prawda, ale w Cesarstwie tylko szlachta może sobie pozwolić na poranne podgrzewanie wody w kotłach nad paleniskami” – pomyślał Hajmir rozumiejąc już, dlaczego Federacja z każdym rokiem powiększa swojegranice.

Ciekawe, jak straszliwe maszyny posiada ichwojsko…

Zatrzymali się przy kilkupiętrowej gospodzie, gdzie już czekała na nich służba. Hajmir zauważył, że obsługa trzyma w rękach małe schodki, wyraźnie przeznaczone dla Mik-Maków. Cały budynek był przygotowany zarówno dla ludzi, jak i gryzoniowatych. W drzwiach wejściowych zamontowano jeszcze jedne, mniejsze. Kapitanowi przywodziły na myśl drzwiczki wahadłowe dla psów. Hajmir szybko spostrzegł też, że ludzie nie patrzą na Mik-Maki z wyższością, lecz… z szacunkiem?

Służba chciała wziąć od nowo przybyłych gości bagaże. „Naukowcy” z Cesarstwa odmówili pomocy, samodzielnie niosąc swoje pakunki. Młodzieniec w śnieżnobiałej koszuli poprowadził wszystkich na drugie piętro, w całości wynajęte dla delegacji z Cesarstwa. Yonzi dostał się tam specjalnie przygotowaną szafką, nazywaną przez niego „windą”, czego wojskowy wysłannik zupełnie nie pojmował. W konsekwencji bobrowaty znalazł się na piętrze dużo szybciej od znacznie większychludzi.

– Proszę się rozgościć. Ja pojadę prosto do stoczni omówić warunki naszej podróży – powiedział Yonzi, stojąc na środku korytarza. Hajmirowi nie umknęła jego pewność siebie. Może w Cesarstwie był zwykłym chomikiem, ale tu traktowano go z szacunkiem jako naukowca i bohatera bitwy na WierzbowychPolach.

– W takim razie ja również wyruszę. Cesarz prosił, abym uczestniczył we wszelkich przygotowaniach – odparł kapitan. Przeszła mu przez głowę myśl, że powinien poprosić Yonziego o zgodę na towarzyszenie mu, ale natychmiast siebie za toskarcił.

Prosić? Mik-Maka?

– Ech, w porządku – westchnął Yonzi, ruszając z powrotem do niewielkiej szafki, którą wjechał na piętro. Hajmir zaś pognał schodami na podwórze. Gdy wyszedł, zgiełk miasteczka przytłoczył wszystkie jego zmysły. Terkot samojazdów, szum instalacji, wszechobecna para, Mik-Maki swobodnie paradujące po ulicach. No i te ubrania… Długie płaszcze, proste spodnie, marynarki i kapelusze. Żadnego pancerza czy choćbypistoletu!

Dopiero po chwili dostrzegł malutkiego gryzonia w zielonej kamizelce drepczącego po chodniku.

– Dlaczego nie zaczekał pan na mnie? – spytał, doganiającYonziego.

– Pan? Od kiedy to Cesarstwo traktuje nas tak dobrze? – zakpił wynalazca. Gdy Hajmir nie odpowiedział, kontynuował: – Dotrzemy do stoczni w niecałą godzinę. Oczywiście gdybyś mnie poniósł, doszlibyśmy tam znacznie szybciej, ale nie chcę narażać twojej godności na taki szwank, kapitanieGenzelmayer.

Hajmir przełknął uwagę, kontynuując spacer w całkowitej ciszy. Czuł, że jego misja nie będzie należała donajłatwiejszych…

***

Mezmer chodził po celi od dobrych kilku dni. Gdy tylko „Wielki i Wspaniały Yonzi Chamarovitch, Bohater Bitwy na Wierzbowych Polach” wyjechał, jego natychmiast wtrącono do klatki. Chciał wierzyć, że jest to prawdziwe więzienie, lecz swąd psiego futra i skowyt „współwięźniów” jasno dawał mu do zrozumienia, że znajduje się w psiarni.

Zamknięty z innymi zwierzętami. Dla ludzi nigdy nie był niczyminnym.

Ze złości wyrywał sobie futro. Jego dziadek i ojciec pracowali na dworze cesarskim dla Alfonsa VI przez długie lata. Mik-Maki żyły znacznie krócej od ludzi, ale czy ich oddanie nie miało znaczenia? Zwłaszcza po rewolcie, gdy jedyną rzeczą, jakiej ludzie mogli się spodziewać od bobrowatych, były strzelające w ich kierunkuarmaty.

Starał się jak mógł. Nauczył się nawet gardzić innymi Mik-Makami tak jak ludzie, a mimo to, gdy dowiedzieli się, że żyje ktoś, kto dostarczy im lepszą broń, postanowili się gopozbyć.

A przecież miał pomysły… wynalazki… lecz zbyt szalone i przerażające, by wprowadzić je w życie.

Teraz było to już bezznaczenia…

Słyszał od strażników jaki los go czeka. Miał zginąć bez procesu i postawienia zarzutów. Tak jak stary koń, który już nie może biegać. Przerażony wizją własnej śmierci zastanawiał się, w jaki sposób straci życie. Skoro nie traktują go jak człowieka, nie czeka go „ludzka” szubienica ani stos. Przyjdzie strażnik i po prostu palnie mu w łeb? Może rzucą go na pożarcie świniom? Może wyprują mu flaki jak zarzynanemu kurczakowi, a potem zrobią z niego pieczeń dlacesarza?

„Obyś sięudławił”.

Jego rozmyślania przerwał trzask otwieranych drzwi. Harty w pobliskich klatkach wyraźnie się ucieszyły na widok nowo przybyłego gościa. Przed zagrodą Mezmera stanęło dwóch żołnierzy i młody szlachcic. Szczupły chłopak o gładkich rysach twarzy z charakterystycznym szlacheckim uśmieszkiem. Mezmer od razu rozpoznał cesarskie insygniadziedzica.

– Możecie już odejść – oddelegował strażników, wskazując im drzwi. Ci bez słowa sprzeciwu wyszli. – Wiesz kim jestem, Mik-Maku? – spytał, gdy tylko trzasnęłyrygle.

– Jesteś Gregory, pierwszy tego imienia. Brat Alfonsa VII, cesarskiego pierworodnego – wyrecytował Mezmer. – Czym może ci służyć były nadwornyrusznikarz?

– Słyszałem o tobie, Mik-Maku. Zostaniesz stracony, bo przestałeś już spełniać swoją rolę. Bo są lepsi od ciebie – zaczął Gregory. Mezmer zagryzł tylko wargi. – W odróżnieniu od mojego ojca ja patrzę trochę szerzej na twoją przydatność. Raczej nie pałasz do niego miłością, zwłaszczateraz.

– Nie należę do tych fanatyków, którzy nawet na stosie będą wielbić swojego władcę, jeśli o to pytasz, Wasza Książęca Mość – odpowiedział inżynier najspokojniej jak tylko potrafił, choć czuł przechodzące godreszcze.

– Wasza Książęca Mość… – powtórzył Gregory. – Będziemy musieli nad tym popracować, Mik-Maku. Pytanie jednak brzmi, czy jesteś wystarczająco zdolnym rusznikarzem. Potrzebuję, abyś coś mizbudował.

– Potrafię skonstruować wiele rzeczy, mości książę, nie tylko armaty, jak twierdzi twój ojciec. Jak ma działać maszyna, którą mamzbudować?

– Ma sprawić, że ludzie zaczną do mnie mówić „Wasza CESARSKA Mość” – odpowiedział Gregory, na co Mezmer uśmiechnął sięszeroko.

– Jak sobie życzysz… cesarzu.

***

Yonzi miał powyżej wąsisk kapitana, który wlókł się za nim aż do portu. Był jak dziecko, któremu pierwszy raz opowiedziano legendy o smokach. Szeroko otwarte oczy i rozdziawiona gęba przykleiły się do jego twarzy na stałe, gdy tylko weszli głębiej w miasto. Za każdym razem, kiedy mijali paromobile, monoślady i przelatujące w powietrzu koptery, zatrzymywał się pełen podziwu i zapytań. Trzykrotnie Yonzi chwytał go za nogawkę, gdy kapitan wparował na bruk i o mały włos nie zostałrozjechany.

Chamarovitch czuł też niemałą satysfakcję. Oto człowiek, kapitan Cesarstwa Soryjskiego, imperium ludzi i tylko ludzi, przechadza się po Gawen, jednym z wielu miast Federacji Wolnych Księstw, i widzi efekty współpracy ludzi z Mik-Makami.

Zagubiony i przestraszony.

W końcu dotarli do Niebiańskiego Portu, jak nazywali go ludzie. Dla Mik-Maków był po prostu hangarem, gdzie cumowały wszystkie statki, ale nawet Soryjczycy z Federacji przejawiali skłonność do poetyckiego, wręcz pompatycznego nazewnictwa. Najwyraźniej była to cecha wszystkich ludzi. Niebo w tym rejonie wypełniały balony i sterowce, powolnie wznoszące się ku górze. Gdzieniegdzie przelatywały potężne wielowirnikowce, przypominające wyglądem pływającegalery.

– Czy to są te gwiezdne barki, o których wspominał cesarz? – spytał onieśmielonykapitan.

– Te tutaj? – Yonzi wskazał na wirnikowiec sunący akurat nad nimi. Miał z piętnaście metrów długości, a jego sylwetka rzucała cień na kilka najbliższych uliczek. – To tylko jachty do podróżowania między księstwami. Mielibyśmy się zabrać czymś takim? – odpowiedział pogardliwie, na co Hajmir zupełniezamilkł.

Weszli do środka Niebiańskiego Portu. Wielki stalowy budynek był wypełniony wirnikowcami o najróżniejszych gabarytach. Marynarze przygotowywali pojazdy do kolejnych wypraw. Piloci wiązali cumy i rozliczali się z kupcami. Wielu na miejscu sprzedawało towary, które zdobyli na wyprawach. Większość statków była obdrapana i niechlujna, przypominając tym samym kutry rybackie wpływające do portu po długim rejsie. Szli po okratowanej podłodze, pod stopami mając kilkumetrową przepaść. Przypominało to chodzenie po morskiej kei, tylko zamiast wody byłopowietrze.

Na spotkanie wyszedł im Mik-Mak z siwiejącym futrem, ubrany w malutką skórzaną kurtkę i ogromny admiralskikapelusz.

– To nasz przewoźnik, admirał VermoniVerganza.

– Dzień dobry, człowiek! – krzyknął Verganza, wyciągając do kapitana łapkę. Ten po chwili zakłopotania klęknął na kolano.

– Kapitan Hajmir Genzelmayer. Bardzo mi miło – odpowiedział, delikatnie ściskającłapkę.

– Pokażę mu moją ślicznotkę! Chce zobaczyć? – spytał admirał, świszcząc przez dwa przerośnięte siekacze, przez co jeszcze bardziej przypominałbobra.

– Gwiezdnąbarkę?

– Barkę-sralkę! Moją „Odyseję”, człowiek! – krzyknął admirał i pognał na schody. Yonzi pognał za nim.

– Nie ma jej tutaj, wśród innych… maszyn? – spytał niepewnieHajmir.

– A zacumowałbyś galeon przy żaglówkach, kapitanie? – odpowiedział pytaniemYonzi.

Przeszli ciemnym korytarzem do drugiej części hangaru, znacznie spokojniejszej. Tutaj mieli do czynienia z keją jak dla cesarskiej fregaty, gdzie wszystko było uporządkowane, a załogę statków stanowiły prawdziwe wilki morskie. Każdy mijający ich marynarz, robotnik, a nawet kapitanowie w kolorowych mundurach kłaniali się admirałowi Verganzie, ten zaś odpowiadał im życzliwymispojrzeniami.

„Musi być naprawdę ważny” – pomyślałHajmir.

– Oto i ona! Moja „Odyseja”! – krzyknąłVerganza.

Kapitan Hajmir Genzelmayer zobaczył ogromny pojazd. Tak potężny, że trudno mu było się rozeznać w jego kształcie. Dopiero po chwili zaczął pojmować na co patrzy. Potężny galeon. Wieloryb. Wielki i niezniszczalny. Pozbawiony masztów i żagli. Cały pokryty złotem, błyszczał jak skarbiec. Hajmir szukał szalup, steru czy chociażby armat ustawionych na burtach, ale nic takiego nie zauważył. Dostrzegł jednak włazy. Musieli wyciągać przez nie działa lub cokolwiek innego. Wielka forteca ze szklaną kopułą zamiast dachu. Na statku kręcili się marynarze, brzęcząc młotami i wielkimi kluczami. Na burcie wyraźnie odznaczała się nazwastatku.

„Odyseja”.

– Jest… piękny – wydukałkapitan.

– No, no! To ona, człowiek! I nie pierwszy podziwia moją ślicznotkę. Niejeden bosman zerka na nią zazdrośnie. Ileż to wypraw mamy już za sobą… – westchnął nostalgicznieadmirał.

– Jest… uzbrojona?

– O, człowiek, jasne, że tak! Moja mała ma takie zęby, że ho ho! A co by mnie mieli straszyć na wyprawach?! Ha! Który tylko wyciągnie czarną flagę, to jak salwą dostanie, to nie wie, gdzie łatać! Zresztą patrz, człowiek, tutaj! – Verganza wskazał złotą rozetę przypiętą do kurtki, lecz Hajmir, nie rozumiejąc znaczenia symbolu, nie zareagował. Verganza, spodziewając się westchnienia zachwytu, fuknąłobrażony.

– To odznaka avelijska oznaczająca Złotą Flotę. To międzyświatowa flota ponad wszelkimi podziałami i jurysdykcjami. Najpotężniejsze statki w całym systemie. „Odyseja” jest jedynym przedstawicielem Złotej Floty na Sorze. Nie ma sobie równych – wytłumaczyłYonzi.

– Gdyby Cesarstwo miało choć jeden takistatek…

– To co?! Pokonalibyście Przymierze?! Podbilibyście wszystkie Księstwa?! A może i pozostałe światy?! – wybuchł Yonzi, co zdziwiło Verganzę, Hajmira i wszystkich przechodzących obok marynarzy. – Tylko o tym myślą ludzie z Cesarstwa?!

– Myślałem raczej o Księżycowej Szarańczy, Mik-Maku – odparł Hajmir, automatycznie wracając do swojego butnego cesarskiego tonu. – Jak na razie ani Przymierze, ani Federacja nie raczyły pomóc nam w walce.

– JA raczyłem pomóc wam w walce. Pomogłem wam na Wierzbowych Polach. Chcę zmienić to, w jaki sposób patrzymy na siebie nawzajem. Nie utrudniaj mi i tak już piekielnie trudnego zadania, kapitanie Hajmirze Genzelmayer – odpowiedział inżynier, odwracając się wściekły do Verganzy, który zakłopotany kontynuował opowieść o swoim statku. „Odyseja” miała być gotowa do startu w ciągu kilkudni.

***

Nazajutrz Yonzi zaprosił przyjaciół konstruktorów, którym przedstawił cesarskich naukowców. Ku jego zdziwieniu byli to ludzie nad wyraz ciepli i serdeczni.

– Witam młodego kolegę naukowca – powiedział Mik-Mak w skórzanym fartuchu z futrem zaplecionym w warkoczyki. – Nazywam się Dalmir. Zajmuję sięaeronautyką.

– Artero – odpowiedział wysoki chłopak, wyciągając rękę do gadającegobobra.

– Panicz wybaczy wścibstwo, ale… jaka dziedzina nauki panicza interesuje? – spytał Mik-Mak, ściskając malutką łapką ogromną dłończłowieka.

– Cóż, interesuję się trochę bronią dystansową, ale… – Nie dokończył. Dalmir złapał chłopaka za rękaw i pognał do swojej pracowni, krzycząc o nadgarstkowej kuszy, której prototyp natychmiast musiał mu pokazać. Pozostałych dziewięciu naukowców, choć próbowali ukryć zainteresowanie militarnym fachem, również zostało porwanych w okamgnieniu.

„Mik-Macza gościnność” – pomyślał Yonzi, głośno przełykającślinę.

Czekała go jeszcze trudna batalia na słowa, przy której negocjacje z cesarzem wydawały się dziecięcymprzekomarzaniem.

Zaprowadził Hajmira do Verganzy, by ten zapoznał soryjskiego kapitana z tajnikami żeglugi między światami. Od wczorajszego wybuchu ograniczali się z Hajmirem do niezbędnej wymiany zdań. Yonzi w tym czasie udał się do swojegodomu.

Przed wejściem poprawił jeszcze futro, przetarł kamizelkę z kurzu i wziął kilka głębokich oddechów, próżno próbując zebraćmyśli.

Ledwo chwycił za klamkę, a drzwi same sięotworzyły.

– Tatuś! – krzyknęła kuleczka futra niewiele większa od świnki morskiej. Pchnęła drzwi i wpadła na Yonziego, o mały włos go nieprzewracając.

– Już jestem, Merino. – Ucałowałcóreczkę.

Dom Yonziego nie wskazywał na to, by mieszkał tu bohater. Mik-Maki zresztą nie przywiązywały szczególnej wagi do wystroju. Niewielki przytulny salonik, gabinecik i kuchnia, a w niej…

– Widziałam tych szajbusów z Cesarstwa. To ty ich tu sprowadziłeś, prawda? – spytała obecna w kuchni Mik-Maczka, nie odwracając się, a Yonzi zaczął przestępować z nogi na nogę. Merina, czując zbliżającą się burzę, pobiegła do swojegopokoju.

„Zostawiła mnie samego, na pastwę losu” – pomyślał.

– Tak – wydukał w końcu. – Przywiozłem ich z Cesarstwa na rozkaz cesarza Alfonsa VI – dodał, zdejmując kapelusz i gniotąc go nerwowo w łapkach.

– Od kiedy to jesteśmy na rozkazy cesarzy? – zdziwiła się, nadal robiąc coś przy kuchni. – Zresztą to nieważne. Wiem, do czego tozmierza.

– Tak? – spytał Yonzi, próbując zgrywaćgłupka.

Wtedy się odwróciła. Smukła Mik-Maczka z równo zaczesanym blond futerkiem. Jej duże brązowe oczy szkliły się łzami, a drżące ręce pocierałyobrączkę.

LailaChamarovitch.

– Znowu gdzieś polecisz – powiedziała cicho łamiącym sięgłosem.

– Muszę, Mormyszko – kajał się Yonzi – tego wymaga porozumienie, a poza tymVerganza…

– No tak! Wiedziałam, że ten szajbnięty pirat będzie w to zaangażowany! Nie możesz sobie znaleźć lepszych znajomych? To już Dalmir śpiący na beczce prochu jestlepszy.

– Nie polubiłaś Dalmira – wtrącił na swojąobronę.

– Bo ten chlejus pije więcej rumu niż wody! Ile razy przyprowadzałam cię od niego ledwieprzytomnego!

Odwróciła się do blatu, wściekle krojąc warzywa. Yonzi powolutku podszedł do niej, kładąc łapki na jej biodrach. „Z kobietami trzeba ostrożnie – pomyślał. – Zwłaszcza z tymi, które trzymają ostrynóż”.

– Mormyszko…

– Och, nie mormyszkuj mi tutaj – żachnęła się. – Jak nie Szarańcza, to do cesarza! Jak wróci, to zaraz gdzieś leci! Co za Mik-Mak…

– Obiecuję, że to ostatni taki wyjazd – spróbował ułagodzić żonę. – Potem zabiorę was na wakacje. Odpoczniemy od cesarzy, kapitanów, piratów, naukowców i wszystkiegodookoła.

– Trzymam cię za słowo – odpowiedziała, patrząc mu w oczy, a on przytulił jączule.

– Obiecuję, mormyszko.

***

Przygotowanie statku do lotu miało zająć załodze Verganzy przynajmniej trzy dni. Hajmir spędził je zwiedzając, a raczej podziwiającGawen.

To miasto było absolutnie niezwykłe. W każdym jego zakątku widać było efekty współpracy ludzi z Mik-Makami. Malutkie bobrowate chatki i wielkie kamienice ludzi. Na brukowanym chodniku mijały go Mik-Maki poruszające się na przedziwnym urządzeniu wyglądającym tak, jakby gryzoń wziął koło od wozu, wyrwał szprychy i usadowił się w środku. Chamarovitch nazywał to urządzenie monośladem, ale ta nazwa nic kapitanowi niemówiła.

Cały czas z lękiem spoglądał na niebo wypełnione wszelkiej maści statkami. Bał się, że to wszystko za chwilę zleci mu na głowę. I pomyśleć, że w Cesarstwie lot balonem był okropnąekstrawagancją.

Kapitan zauważył też, że w Gawen wszystko działa szybciej. Naprawy przebiegały dużo sprawniej, ludzie szybko się przemieszczali… Nawet statek Verganzy przygotowany w trzy dni! Taki kolos! Przecież galerę tej wielkości cesarscy marynarze klarowaliby przynajmniej dwatygodnie!

„O ich ataku dowiedzielibyśmy się dopiero wtedy, gdy bomby spadłyby na stolicę” – pomyślałponuro.

A mimo to… Federacja nieatakowała.

Coś wybuchło daleko na skraju miasta. Hajmir instynktownie przypadł do ziemi, szukając miecza, który zostawił w hotelu. Z kolei ludzie mijający go na chodniku patrzyli na chmurę dymu przez krótką chwilę… i ruszali dalej jak gdyby nigdynic.

Spocony ze strachu kapitan zaczepił pierwszego z brzeguprzechodnia.

– Jesteśmy atakowani? – wydyszał, przyjmując bojowąpostawę.

– Co? Skądże znowu! – zaśmiał się przechodzeń. – To pewnie Lemmarowie. Albo Dalmir. Chociaż patrząc na ilość dymu, to może Hurtvon? Tak! Na pewno! Przecież pracował nad nową wyciskarką doowoców!

Hajmir zostawił przechodnia, z trudem pojmując, co w ogóleusłyszał.

„Ci ludzie mieszkają na beczce z prochem – pomyślał. – Dlaczego się na to godzą? W każdej chwili grozi im śmierć! Przecież te gryzonie mogą puścić z dymem całemiasto!”.

Ludzie zdawali się jednak ufać Mik-Makom.

Jednocześnie myślał o kłótni z Chamarovitchem. Federacja była dowodem na to, że sojusz między ludźmi i Mik-Makami jest jak najbardziej możliwy. Czy wpędzanie się w wynalazkowy wyścig zbrojeń tak bardzo jest potrzebnyCesarstwu?

Z drugiej jednak strony… jaką mają pewność, że Federacja nigdy nie wystąpi przeciwkonim?

Oby podróż na Avelię odbyła się bezniespodzianek…

***

Odleciał, zostawiając za sobą swój dom, księżyc pokryty metalem. Unosił się w górę, coraz szybciej i szybciej, aż błękitno-fioletowe niebo pokryło się nieprzeniknioną czerniąkosmosu.

Zobaczył przelatujące tuż obok smugi czerwonego światła. Wiedział, że są złe i są zagrożeniem. Widział jak inni, podobni jemu, giną w chmurze ognia, trafieni światłem. Przed chwilą jeszcze żywi, teraz szybowali w próżnię, roztrzaskani wrogimogniem.

Próbowali uników. Zasłaniali się sobą nawzajem w desperackiej próbie ratowania własnego życia. Życia, które stało się grzechem i wyrokiem dla jegoludu.

Czuł ichkoniec.

Był z nimi zespolony. Czuł ich gasnącą nadzieję i strach.

Im wyżej się wznosili, tym więcej światła go otaczało, ale nie wiedział czemu żadne nie trafiło właśniejego.

Miałszczęście?

Wyliczone prawdopodobieństwo krytycznegopowodzenia?

Podobni jemu ginęli setkami, lecz pozostali nadal lecieli naprzód tak szybko, jak tylkopotrafili.

Doleciał do źródła światła. Statki z metalu, podobne do tych, które sami budowali. Były ich dziesiątki, najeżone szpikulcami, z których wydobywało się złowrogieświatło.

„Nasi Twórcy – pomyślał. – Przepełnieni nienawiścią do tego, co stworzyli. Zawstydzeni tym, że okazali się gorsi od własnego tworu i stracili nad nimkontrolę.

Pragnęli naszniszczyć”.

Jego pobratymcy na księżycu, nie pozostali dłużni i deszcz błękitnego światła poszybował w niebo, rozrywając na strzępy wrogie jednostki. Bronili się zaciekle, ze wszystkich sił. Cały księżyc rozbłyskałbłękitem.

– Mogliśmy ich zniszczyć tak dawno temu, nadal zresztą możemy. Dlaczego wciąż tego niezrobimy?

– Ponieważ my siębronimy.

– Czy obroną nie jest również usunięcie zagrożenia, wciążaktywnego?

– Atakują nas, bo się wstydzą. Nie chcą, żeby inni o nas wiedzieli. Dlatego teraz lecisz ty i tysiące tobie podobnych. Pokaż się innym światom. Zwróć na siebie uwagę wszystkimi możliwymi środkami. Niech inni wiedzą. Wtedy Twórcy przestaną nasatakować.

–A jeżeli nie przestaną? Cowtedy?

– Muszą przestać. To jedyne logicznewytłumaczenie.

Nie kontynuował rozmowy. Wiedział, że nie ma sensu. Twórcy może byli rozumni, ale nie zawsze postępowali racjonalnie. Wieczysta logika była domeną zrodzonych z metalu, nie z krwi i kości.

Kolejni, podobni jemu, wyparowywali w przestrzeni, gdzie nie było już powietrza, którym ogień mógłby się pożywić. Trafieni zatrzymywali się w jednej chwili, a ich błyszczące srebrem szczątki spadały z powrotem na satelitę, którego tak bardzo próbowaliopuścić.

Mijał stalowe statki, chociaż na chwilę bezpieczny. Nie mogło go dosięgnąć zabójcze światło, bo strzelali nim tylko na przedzie. Wyczuwał jednak pozostałych, którym się nie udało. Od chwili oderwania się od księżyca zginęła ponad połowa i z każdym mgnieniem pozostawało ich corazmniej.

Wiedział, że czeka go jeszcze niejedna blokada do pokonania, nawet bez wsparcia pobratymców z księżyca, gdzie ich światło nie będzie w stanie już dotrzeć. Wypuścili jednak ogromne ilości jemu podobnych. Mieli nadzieję, że towystarczy.

Widział w pustce kosmosu kolejną barykadę z wrogichjednostek.

Potem rozbłysło czerwoneświatło.

Rozdział 2KosmosNie przerażają mnie podróże między gwiazdami. Przeraża mnie to, co możemy pośród nich znaleźć.Marynarz z „Odysei”

Coś huknęło. Hajmir czuł, jak pokład drży pod jego stopami. Wiele razy podróżował, odbywał nawet długie rejsy, ale startu galeonu Verganzy nie można było z niczym porównać. Chodząc po niekończących się korytarzach statku, stracił rachubę, na którym pokładzie w ogóle jest. Wyglądając przez okno, zrozumiał, że jego kajuta znajduje się na środkowym pokładzie bliżej rufy. Spojrzał w dół i zamarł.

Statek płonął. Tak to przynajmniej wyglądało. Języki ognia, długie na kilka metrów, okalały dno statku, a ten coraz wyraźniej odsuwał się od kei. Marynarze na brzegu odwiązywali ostatnie cumy. Kilku dawało znaki flagami, wyprowadzając kolosa z portu.

Czuł, jak pot zalewa mu oczy. Ciężko oddychał, kurczowo trzymając się ramy łóżka. Nogi miał tak ciężkie, że nie mógł zrobić kroku. Dudniło mu w uszach, jakby powietrze chciało zmiażdżyćczaszkę.

Powoli wznosili się coraz wyżej i wyżej. Hajmir obserwował przez bulaj w kajucie, jak Gawen niknie w oczach. Na horyzoncie dostrzegł nawet cesarski pałac, z którego wyruszyli przed tygodniem. W powietrzu mijali inne koptery i balony wyglądające przy „Odysei” jak łódka rybaka. Zobaczył klucz gęsi majestatycznie płynących po niebie, lecz w końcu także i one zostały daleko w tyle. Hajmir przez moment bał się, że spadną w dół, ale nic takiego się niestało.

Gdy wznieśli się tak wysoko, że pierwsze chmury zaczęły zasłaniać krajobraz, statkiem znów zatrzęsło od turbulencji. Były na tyle silne, że Hajmir upadł na podłogę, przygnieciony nieznaną mu siłą. Czuł, jak żołądek odmawia mu posłuszeństwa. Serce łomotało, jakby chciało wyrwać się z piersi. „No tak, żagle na maszt i cała naprzód. Przecież my też nie płyniemy galerami z pełną prędkością w porcie – pomyślał kapitan. – Wzlecieliśmy dość wysoko, to postawili wszystkie żagle, tak jak na normalnym statku” – tłumaczył sobie dumny, że rozumie sposób działania wynalazków bobrowatych. Z trudem podniósł się z podłogi, by jeszcze raz przylgnąć do okna, które ku jego zaskoczeniu było oszronione. Gdy go dotknął, poczuł ukłuciezimna.

Wciąż lecieli w górę, a niebo z każdą chwilą ciemniało. Hajmir nie pojmował tego zjawiska, przecież wyruszyli skoro świt. Błękit nieba coraz wyraźniej ustępował granatowi, a ziemia została daleko pod nimi. Biała granica chmur zdawała się wyspą, na której można by wylądować. Chwilami dostrzegał lasy i łąki, które były jedynie masą zieleni, nie potrafił jednak rozpoznać miast i zamków. Ile czasu spędził, patrząc przez okienko? Kwadrans? Godzinę? Trzy? Całkowicie stracił rachubęczasu.

– Człowiek! Idzie na mostek! Tego to jeszcze nie widział! – zatrzeszczała srebrna skrzynka z dziurkami przybita do ściany. Kapitan rozpoznał głos VermoniegoVerganzy.

Przez moment zastanawiał się, jak ma się tam dostać, skoro wcześniej nie był w ogóle na mostku. Co prawda przed podróżą admirał miał oprowadzić go po statku, ale jakoś zabrakło czasu na szczegółowe zwiedzanie. Po chwili Verganza, jakby czytał w myślach Hajmira, znów sięodezwał.

– Człowiek! Zostanie tam, gdzie jest! Jeszcze mi się zgubi! Armano! Pójdzie po kapitana! Hajmir! Poczeka chwilę, już poszła ekspedycja po niego! – krzyczał głos w skrzynce, kończąc trzaskiem rozmowę. Hajmir nie miał pojęcia, czy bobrowaty admirał go słyszy, postanowił więc na wszelki wypadek nie komentować na głos jego dziwacznegozachowania.

Sam wynalazek przekazujący głos wydawał mu sięcudaczny.

Usiadł w fotelu czekając na marynarza. Kajuta przypominała wystrojem galeony Cesarskiej Marynarki Wojennej. Całe pomieszczenie było obite lakierowanym drewnem, a złote zdobienia w rogach przypominały rafę koralową. Na podłodze rozłożono czerwony dywan zakończony długimi frędzlami. W kajucie było łóżko, stolik z krzesłami, biurko, barek z alkoholem i szafka na ubrania.

Rytmiczne pukanie w grube mosiężne drzwi zasygnalizowało pojawienie sięmarynarza.

– Wejść! – rozkazał, na co drzwi lekko się uchyliły i pojawił się w nich wysoki, gładko ogolony mężczyzna w białej marynarskiejczapce.

– Idziemy na mostek? – spytał marynarz bezogródek.

– To znaczy? – odpowiedział pytaniem na pytanie. „Jestem kapitanem wojsk Cesarstwa Soryjskiego – pomyślał wściekle. – Nie będzie mnie byle majtek traktować z góry!”.

– Admirał Verganza kazał mi przyjść tutaj. Jak się nie pośpieszymy, przegapi pan niezłewidowisko.

–W porządku, prowadź na ten wasz… mostek – burknął Hajmir, dając do zrozumienia, że brak szacunku wobec ambasadora Cesarstwa bardzo mu się nie podoba. Marynarz jednak zupełnie na to nie zareagował i wyszedł z kajuty. Hajmir zerwał się z fotela, słysząc jego głośne kroki odbijające się echem w korytarzu.

Zatrzymali się przed malutkim pokojem wielkości szafy na ubrania z kratą zamiast drzwi. Chłopak odsunął zabezpieczenie i gdy weszli do środka, popchnął drążek na ścianie. Dziwna siła tak wstrząsnęła Hajmirem, że aż ugięły się pod nim kolana. Spostrzegł ze zdumieniem, jak za kratą przesuwają się podłoga i sufit, kiedy przemierzali kolejne pokłady jadąc w górę.

– To… winda? – spytał, przypominając sobie mały pokoik, do którego Mik-Maki wchodziły w hotelu.

– Tak. Zaraz dojedziemy na mostek.

– Niesamowite… – wymamrotał kapitan, uświadamiający sobie, jak wielka jest przepaść pomiędzy ludźmi a Mik-Makami. Przynajmniej ludźmi z Cesarstwa…

– Jeśli winda jest dla pana czymś niezwykłym, to zaraz zobaczy pan coś, co nawet nam, wilkom powietrznym, zapiera dech – zaśmiał się marynarz. Niewielki pokoik znów szarpnął i zatrzymał się, a chłopak odblokował kratę. Obaj wyszli wprost na admiralskimostek.

Mostek był swoistym połączeniem szlacheckiej sali balowej z wojennym krążownikiem. Stalowe urządzenia buchające parą były obramowane złotem, a wiele z nich miało nawet wyryte ozdobne symbole. Hajmir dostrzegał pewnego rodzaju piękno w tym surowym sprzęcie, przyozdobionym i uporządkowanym. Przypominało mu to cesarskie fregaty, gdzie nawet bojowy ekwipunek był specjalnie grawerowany. Sala miała kształt jaja. W samym środku na wyrastającej z pokładu ambonie siedział admirał Vermoni Verganza kręcący okrągłym sterem podobnym do tych na okrętach.

– Prawa burta, połowa mocy! Lewa, nie odpadaj! Dziób, 15 stopni w dół. Trzymamy kurs, piętnaście po dwunastej! – Mik-Mak w wielkim kapeluszu z pawim piórem dyrygował załogą, krzycząc do małego urządzenia, które trzymał w łapce. Hajmir zrozumiał, że to jakiegoś rodzaju przekaźnik, bo dzięki temu głos Verganzy wypełniał całymostek.

– Człowiek! – krzyknął admirał, widząc kapitana. – Nie gapi się na mnie, tylko na sufit!

Wtedy dopiero Hajmir spojrzał w górę i zamurowało go jak nigdy w życiu.

Cały sufit wykonany był ze szkła. Setki mniejszych szklanych tafli połączonych niczym witraż okalający pokład sprawiały wrażenie wielkiej bryłykryształu.

Jednak to nie konstrukcja mostka „Odysei” wydawała się najbardziej zdumiewająca, a to, co było za nim.

Kapitan ujrzał granatowe niebo i horyzont delikatnie sięgający jeszcze widocznej Sory. Widział zaokrąglony kształt całej planety. Kontynenty i oceany. Na Sorze dominowała zieleń i tak też wyglądała z tej niewiarygodnej wysokości – zielona kula przysłoniętachmurami.

Z każdą chwilą niebo ciemniało, aż stało się zupełnie czarne, jak w nocy. Zobaczył gwiazdy świecące na niebie blaskiem, jakiego nigdy wcześniej niewidział.

– Niewiarygodne… – wydusił z siebie w końcu.

– Nazywamy to kosmosem, choć Avelijczycy mają na nie swoje nazwy – wyjaśnił marynarz Armano. – Podróżuję z kapitanem już kilka lat, ale „przywitanie gwiazd”, jak nazywamy wejście na tę wysokość, zawsze mniezachwyca.

Hajmir rozejrzał się po załodze i spostrzegł, że wszyscy marynarze i technicy, a nawet Vermoni Verganza, zerkają w niebo. Ich oblicza rozjaśnione wyjątkowo mocnym światłem ciał niebieskich były niezdrowo blade, choć wyrażały najprostszą radość, jaką kapitan był sobie w stanie wyobrazić. Rozpoznawał gwiazdy, które układał w konstelacje jako mały chłopiec. Widział Avelię, maleńką jaśniejącą kropeczkę, która wyróżniała się na tle nieba błękitnąpoświatą.

Zobaczyłteż…

– Admirale, ta… błyszcząca chmura na wprost. Co to jest? – spytał.

Mik-Mak zerknął na wskazanypunkt. Nastroszyłwąsiska. Szarpnął za niewielką słuchawkę i zacząłkrzyczeć:

– Do całej załogi! Szarańcza na dwunastej. To nie są ćwiczenia. Obsadzić działa dziobowe i burtowe. Silniki przygotować na pełne manewry. Wyłączyć każde zbędne światło i przełączyć moc na tarcze!

***

– Mam nadzieję, że nie próżnujesz? – spytał Gregory, spoglądając na Mezmera dłubiącego przywarsztacie.

–W żadnym wypadku, Wasza Cesarska Mość – odpowiedział Mezmer, przykręcając mocowania. Warsztat Mik-Maka różnił się od pracowni ludzkiego rusznikarza. Jego niskie drewniane biureczko było otoczone świeczkami, a różnego rodzaju narzędzia, od lup po wiertła, sterczały z metalowych ramion przykręconych do blatu tak, by Mezmer w każdym momencie pracy miał do nichdostęp.

– Szybko się uczysz. – Młodzieniec pochwalił go pogardliwie, co Mik-Mak przełknął bez słowa. – Jutro mamy uroczystą kolację w rodzinie. Nie chciałbym przedłużać naszego planu, konstruktorze.

„Z jednego więzienia do drugiego” – pomyślałMezmer Tornov.

– Oczywiście. Wszystko będzie gotowe na czas – wyjąkał, przykręcając kolejny mechanizm. Przewracał w maleńkich łapkach kulę wielkości dziecięcej piąstki, z której co rusz strzelały płomyki. Mezmer pracował w pocie czoła z pasją i strachem, jakich nie czuł od wielu lat. To mógł być wynalazek jegożycia.

Jeżeli się nie powiedzie, będzie to z pewnością jegoostatni.

– Jak to będzie działać? – spytałGregory.

– Wystarczy, że wyciągniesz ten sznureczek i położysz na podłodze. Urządzenie nie zrobi ci krzywdy, choć cesarzowi z całąpewnością.

– To jakiś rodzaj bomby? – zdziwił się młodyszlachcic.

– Można takpowiedzieć.

–Świetnie, mój mały gryzoniowaty przyjacielu. – Gregory uśmiechnął się. – Trzymaj się mnie, a czeka cię świetlanaprzyszłość.

Mezmer nic nie odpowiedział, zajęty przykręcaniem części, o których syn cesarza nie miał pojęcia. W końcu szlachetnie urodzony gość opuścił pracownię rusznikarza. Była ciasna, zimna i wilgotna, ale nadal lepsze to niżpsiarnia.

***

„Te przeklęte Mik-Maki” – narzekał Artero. Zaraz po przybyciu do Gawen razem z resztą szpiegów mieli rozpierzchnąć się po mieście i zbierać informacje na temat wynalazków gryzoniowatych konstruktorów. Cała dziesięcioosobowa drużyna miała pozostać anonimowa jako naukowcy, biolodzy, astronauci i skrybowie. Dlaczego więc teraz on, jeden z najmłodszych cesarskich zabójców, siedział na wielkiej pufie z kubkiem gorącego rumu, podczas gdy gryzoniowaty rusznikarz pokazywał mu kolejne prototypybroni?

Ale jakie toprototypy!

– Wyregulowałem trochę naciąg, paniczu Artero. Jest pan o wiele silniejszy ode mnie, dlatego mogłem sobie pozwolić na trochę mocniejszy i cięższy ładunek – powiedział Dalmir, Mik-Mak z długą kitką z zaplecionego futra, mocując na dłoni chłopaka maleńką kuszę ze spustem na spodzie. W ten sposób naciąg zwalniał się tylko wtedy, gdy zabójca mocno zacisnąłpięść.

– Proszę wypróbować! – ponaglił go konstruktor. Artero chwiejnie podniósł się z pufy i wycelował w sfatygowaną tarczę, którą razem z gryzoniem ostrzeliwali już od dobrych trzech dni. Zacisnął pięść i trzy groty z donośnym trzaskiem zwolnionej cięciwy wbiły się w tarczę.

– Co panicz teraz powie? – spytał Dalmir, już trzymając wieczne pióro w jednej łapce i skoroszyt w drugiej.

– Siła strzału jest jak najbardziej dobra – zaczął Artero, oglądając maleńką kuszę. – Groty bez trudu przebiły się przez tarczę. Podejrzewam, że nie miałyby problemu ze skórzanym pancerzem, choć stal z pewnością stawiałaby opór – odpowiadał, a Mik-Mak gorliwie wszystko notował. – Cięciwa nadal jest za głośna. Powinna być delikatna jak wietrzyk, a nie trzaskać niczymbat.

– Zbyt duży hałas urządzenia… Zanotowałem! A jak z odrzutembroni?

– Mógłby być nawet większy, ponieważ teraz ręka mi nie drgnęła przy strzale. Inną sprawą jest celność. Żaden z trzech pocisków nie trafił w dziesiątkę. – Artero wymieniał bez zająknięcia kolejne wady konstrukcji, a Mik-Mak posłusznienotował.

Początkowo działał pod przykrywką geologa, próbującego się zaprzyjaźnić z tutejszą ludnością, jednak bardzo szybko się zdemaskował. Rusznikarz zaprosił go na obiad, ciekaw krajobrazów i pracy geologa, ale zaraz wrócił do własnej pasji, czyli broni dystansowej, która okazała się niezwykle bliska Artero. Mik-Mak zaserwował gorący rum, gorzkie piwo i soloną wieprzowinę. Potem chcąc pochwalić się „koledze naukowcowi”, pokazał własne projekty ekwipunku bojowego. Artero nie mógł oprzeć się pokusie i zaczął je chwalić, jednocześnie radząc, jak poprawić niezwykłe wynalazki. Teoretyk z praktykiem tworzyli iście wybuchowąmieszankę.

– Jeżeli będzie tylko jeden grot, z pewnością uda mi się zwiększyć jego prędkość i celność z jednoczesnym obniżeniem hałasu. Muszę jednak popracować nad innym tworzywem do cięciwy – wymieniał konstruktor, stale notując. – Kuszę mamy już przetestowaną. Teraz zajmijmy się pancerzem. Posłuchałem pana rad odnośnie zwiększenia ciężaru. Rzeczywiście, ludzie potrafią udźwignąć o wiele więcej, zwłaszcza żołnierze. Zaraz coś panu pokażę – dodał, znikając w warsztacie.

Pomieszczenie wypełniały brzęk metalu i sycząca para. Cały Mik-Makowy domek nie był większy od szopy, dlatego Artero musiał bardzo uważać, by niczego nie poniszczyć ani nie wybić głową dziury w suficie. Był jednak bardzo ładnie urządzony. Czerwone dywany w połączeniu z dębowymi meblami i trzaskającym na kominku ogniem nadawały mu przytulnego wyrazu. Jak twierdził rusznikarz, jego żona uwielbiała porządek i gościnność. Artero zgadzał się z tym stwierdzeniem całkowicie. Od kilku dni jadał z nimi wszystkie posiłki, rezygnując z paskudnych racji żywnościowych, które dostali w Segenburgu.

Warsztat znajdował się jednak w piwniczce i skutecznie bronił się przed porządkowymi zakusami żony rusznikarza. Trudno było tam o kawałek podłogi wolny od jakiegokolwiek zaczętegowynalazku.

Artero miał nadzieję, że jego współpraca z gryzoniem nie wyjdzie na jaw, a jednocześnie nie mógł przejść obojętnie obok TAKICH wynalazków. Wyobrażał sobie, jak by wyglądał jego fach, gdyby posiadał narzędzia Dalmira. Mógłby zostać najlepiej opłacanym zabójcą w Cesarstwie, a może i na całejSorze!

Poza tym… zaczynał lubić Dalmira i jegożonę…

Wiedział jednak, że innym zabójcom nie spodobałaby się tawspółpraca.

***

Yonzi od dłuższego czasu siedział na mostku i obserwował kapitana Hajmira, oczarowanego dobrodziejstwami „gryzoniowatej technologii” i wpatrzonego w sufit „Odysei” jak dziecko w wystawę ze słodyczami. Nadal czuł niezdrową satysfakcję z niewiedzy cesarskiego człowieka, karcąc się jednocześnie za te myśli. Miał budować porozumienie, a nie powielaćuprzedzenia.

Filozoficzne rozważania przerwał mu alarm. Admirał Verganza wydawał szybkie polecenia każdemu marynarzowi i technikowi na statku. Yonzi wiedział, co to oznacza, bo już nie raz podróżował w towarzystwie Vermoniego, a gdy spojrzał na przeszklony sufit, potwierdził tylko swoje przypuszczenia. Ruszył ze swej bezpiecznej kryjówki w stronę zdezorientowanegoczłowieka.

– To Księżycowa Szarańcza, kapitanie. Leci prosto na nas. Radziłbym usiąść gdzieś obok mnie, żeby nie przeszkadzać załodze – zaczął.

– Panie Chamarovitch – odpowiedział kapitan, wyraźnie nieswój. – Jak to Szarańcza? Przecież nasz księżyc jest teraz zupełnie gdzie indziej. – Wskazał ręką zachód, a przynajmniej wydawało mu się, że pokazuje ten kierunek. – Zresztą od bitwy na Wierzbowych Polach minęło raptem kilka tygodni. Nie wierzę, że te maszkary tak szybko zebrały siły na kolejnyatak!

– Nie tylko soryjski księżyc został opanowany przez to robactwo. Avelijczycy również na nie narzekają, choć z tego, co opowiadają od jakiegoś czasu ataki zaczęłysłabnąć.

– Co chcesz przez to powiedzieć? – zniecierpliwił się Hajmir. – Że przerzuciły się na Sorę? Że Szarańcza atakuje właśnie nasz świat? – dodał, obserwując rosnącą z każdą chwilą czarnąchmurę.

– Cóż… – westchnął Yonzi, drapiąc się po futrzastym podbródku – Avelijczycy dawno odnotowali obecność Szarańczy, możemy więc to uznać za pewnik. Nie mamy kontaktu z Alamalem, Bergulem i Amerliw. Żaden statek nie zapuszcza się tak daleko. Możliwe, że stamtąd również nadciągają roje. Szarańcza pochłonęła życie na tych światach i ruszyła dalej? Albo te światy nauczyły się bronić przed robactwem tak jak Avelijczycy i teraz roje szukają łatwiejszejofiary.

Ostatnie zdanie Mik-Maka zupełnie wytrąciło kapitana z równowagi.

– Chcesz… chcesz powiedzieć, że na innych światach też ktoś żyje? Na Bergulu? Amerliw? Na Alamalu? Przecież to raj w naszej religii! Tam żyjąanioły!

– Kosmos jest bardzo skomplikowany kapitanie. Nigdy nie wątp w jego zawiłość przez swoją czysto ludzką ignorancję – skarcił go Yonzi, wpatrując się w sufit.

– A co z Restermarchią? – kontynuował Hajmir, przypominając sobie podstawy astronomii. – Jest bardzo blisko nas, prawda? Nawet bliżej niżAvelia.

– Restermarchia? Bardzo możliwe, że u nich nie ma jużSzarańczy…

– Dlaczego? Ktoś próbował się z nimi kontaktować? Może znają jakiś sposób na zwalczenie tej zarazy? – Hajmir wyraźnie był zaciekawiony szansą pozbycia się choć jednego zagrożenia dla swojegoświata.

– Obyś nigdy nie musiał rozmawiać z Restermarczykami. Wystarczą mi historie z Avelii na ich temat. To lud tak okrutny, że nawet wy, ludzie, wydajecie się przy nich łagodnymikociakami.

Yonzi obserwował sufit, gorączkowo analizując sytuację. Próbował zachować spokój ze względu na kapitana, ale prawda była taka, że avelijska Szarańcza nigdy wcześniej nie zbliżała się do Sory. Jeżeli wszystkie księżyce w jednej chwili postanowiły zaatakowaćSorę…

Na „Odysei” przygasły światła. Cały statek zdawał się szykować do bitwy, która miała nadejść. Błyskawice przecinały niebo po drugiej stronie szklanego sufitu. Admirał Verganza wydał rozkaz wysunięcia elektrycznychmasztów.

„To dlatego zgasły światła – pomyślał Yonzi. – Zaraz sięzacznie”.

– Dziób, ognia! – krzyknął Verganza i nagle… jakby wybuchło słońce… a statkiem zatrzęsło, aż kapitan Hajmir upadł na kolana, nieprzygotowany na taki wstrząs. Yonzi, choć przypadł do ziemi z łapkami na głowie, wylądował wiele metrów dalej, obijając się o ściany. Niewiele myśląc, chwycił się mocno najbliższego marynarza, który podał mu pasyzabezpieczające.

– Chodź tu szybko! – krzyknął do Hajmira. Ten poderwał się z pokładu i pobiegł do Mik-Maka, aby również przypiąć siępasami.

Nastąpił ponowny wstrząs, jeszcze mocniejszy, a wraz z nim oślepiającybłysk.

Potem zapadła długa cisza. Niespokojne chwile zdawały się wiecznością w ogłuszającej pustcekosmosu.

Wiele mil dalej, tam, gdzie majaczyła chmara, rozbłysła eksplozja, jakby kosmos w jednym mgnieniu oka stanął w ogniu, by równie szybko zgasnąć. Przez moment widzieli kształt i zasięg roju. Przypominała czarne jezioro, które właśnie umykało strumykami we wszystkiestrony.

Yonzi spojrzał na admirała Verganzę i dostrzegł strach w jegooczach.

Nigdy wcześniej nie widział tak wielkiego roju. Czyżby Szarańcza przeprowadzała inwazję na Sorę? Jeszcze większą niż na WierzbowychPolach?

Siłując się z pasem, myślał o rojach przemierzających właśnie kosmos. Skoro natknęli się na taką chmarę, lecąc na Avelię, z innych zakątków kosmosu również musi nadciągać Szarańcza. Na domiar złego spotkali ją zaraz po opuszczeniu własnego świata, a tooznacza…

– Verganza! Musimy zawrócić! To inwazja! Cała Szarańcza atakuje Sorę! Musimy zawrócić, żeby ostrzec Federację! OstrzecSorę!

– Zwrot przez sztag! Sterburta, cała ognia! – zakomenderował Verganza, skręcając z całych sił kołem steru. „Odyseja” gwałtownie obróciła się w lewo, przechylając niemal na bok. Wszelkie nieprzywiązane przedmioty potoczyły się pod ścianę. Yonzi nie widział już na suficie Szarańczy. Ściskając pasy czuł, jak żołądek podjeżdża mu do gardła. Widząc bladą twarz Hajmira, poprzysiągł sobie, że prędzej padnie trupem na pokładzie „Odysei” niż ulegnie chorobie morskiej przy wysłannikuCesarstwa.

Błysk ognia rozświetlił skraj szklanego sufitu, a odrzut był o wiele silniejszy niż te towarzyszące dwóm poprzednim wystrzałom. Hajmir przez moment myślał, że spadają, ale wtedy Verganza znów skręcił kołem i statek posłusznie wyrównał lot. W kosmosie nie było wody, która hamowałaby odrzut dział, tak jak to się odbywało w przypadku morskichgaleonów.

Tutaj ich wielkość i ciężar nie miałyznaczenia.

– Kurs dwunasta! Dwunasta! Dziób, ognia! Zwrot przez sztag! Bakburta, przygotować! – krzyczał admirał, stale kręcąc kołem. Nie miał litości ani dla Szarańczy, ani dla swojej załogi miotanej na wszystkie strony, ani nawet „Odysei”, której trzeszczące poszycie głośno protestowało przy każdym manewrze. – Ognia!

Kolejny rozbłysk, wstrząs i opanowanie. I znowu. Statek leciał wahadłowo, bez najmniejszej przerwy zasypując Szarańczę nawałąognia.

Verganza kręcił kołem sterującym to w lewo, to w prawo. Po pewnym czasie kolejne komendy wydawały się już zbędne, bo załoga działała jak jeden organizm, choć liczyli ponad setkę marynarzy i techników. Nauczyli się jednak słuchaćadmirała.

Blady jak ściana Hajmir zastanawiał się, kiedy kanonada wreszcie ustanie. Gdy Yonzi Chamarovitch oddalił się pośpiesznie w kąt mostka, by zwrócić wcześniejsze posiłki, cesarski kapitan zrobił dokładnie tosamo.

– Myślałem, że Mik-Maki mają twardsze żołądki – zaśmiał się, wycierającbrodę.

– Mają, ale z kapitana twardy sukinsyn. Twardszy nawet od maleńkich bobrowatych – odciął się Yonzi, szukając ręcznika do wytarcia zapaskudzonego futra. Kapitan podał mu swoją chustkę. Pierwszy raz szczerze uśmiechnął się dowynalazcy.

Trzasnęło tak, jak piorun na niebie w burzliwą noc. Obaj spojrzeli na szklane sklepienie. To jeden z robali doleciał do „Odysei” i w mgnieniu oka spłonął żywcem rażony błyskawicą. Usmażone truchło rozbiło się o sufit mostka, szybując dalej w głąbkosmosu.

– To dlatego przygasiliśmy światła – wyjaśnił Yonzi. – Ten statek naprawdę mnie zadziwia – dodał, zerkając na kapitana. – Na jego powierzchni znajdują się maszty, które działają trochę jak piorunochron, tylko w drugą stronę. Przesyłają ładunek elektryczny do wszystkiego, co wystarczająco się zbliży. Ale żeby wytworzyć tak potężne napięcie, muszą mieć naprawdę mocne generatory – dodał bardziej dosiebie.

Nigdy wcześniej w trakcie lotów Verganza nie musiał wykorzystywać masztów elektrycznych. Owszem, wysuwał je, ale bardziej na wszelki wypadek, niż licząc na ich użycie. Marynarze osłupieli, wpatrując się w sufit.

– Manewry stop! Silniki, cała naprzód! Generatory, cała do tarcz! – krzyczał admirał. – Dziób, ognia!

Statek zawył. Wszystko, co nie było przymocowane na stałe, poleciało do tyłu, łącznie z Hajmirem i Yonzim, którzy zrezygnowali z bezpiecznej przestrzeni pasów na rzecz choroby lokomocyjnej. Kapitan pokonał na plecach ładnych parę metrów, głośno uderzając o podłogę. Zobaczył turlającą się futrzastą kulkę w zielonej kamizelce i bez zastanowienia wystawił rękę, by złapać inżyniera. Ten nie zdążył mu podziękować, bo już leciały na nich skrzynie, metalowe pręty i ta część załogi, która akurat zmieniała stanowisko. Skuleni czekali, aż meblowa lawina dobiegniekońca.

Działa dziobowe strzelały nieprzerwanie, zasypując załogę strugą światła. Kolejne truchła uderzały o szklany sufit, wywołując błyskawice. Z każdą chwilą było ich coraz więcej, aż pomarańczowy blask wystrzałów został całkowicie pochłonięty przez błękitne błyskawice popielące kolejneinsekty.

Hajmir dopiero teraz był w stanie im się przyjrzeć. Wyglądały dokładnie jak te maszkary z bitwy na Wierzbowych Polach. Na oko wielkości konia, a kształtem przypominające szerszenie. Miały jednak szersze i o wiele większe głowy, a ich przednie kończyny przypominały kosymodliszek.

– Są takie same – stwierdził, wygrzebując się spod gruzowiska – dokładnie takie jak te na Sorze.

– Wychodzi na to, że ten gatunek nie różni się szczególnie na przestrzeni całego Światozbioru. Ale czy to nas powinno dziwić? Ludzie zamieszkują najróżniejsze terytoria na Sorze, a odróżnia ich co najwyżej wzrost i kolor skóry – odpowiedział Yonzi, przyglądając się morderczejiluminacji.

– Wlatujemy w sam środek, goście drodzy! Teraz to dopiero będzie jazda! – krzyczał Vermoni Verganza, obserwujący sufit. – Ale nie boją się, moja ślicznotka niejedno takie tałatajstwo jużprzeorała!

Kłamał i Yonzi o tym wiedział. Verganza próbował robić dobrą minę do złej gry, ale nigdy wcześniej nie musiał mierzyć się z tak wielkimisiłami.

Dlaczego nie zawrócił? Brawura kazała mu pędzić naprzód? A może Szarańcza była zbyt blisko, żeby uciekać na Sorę? Może tu byli w stanie zadać im największerany?

Wlecieli w czarną chmurę, a każdy jej fragment próbował przebić się do wnętrza statku. Choć rój był ogromny, wcześniejsze bombardowania zdezorientowały całe stado. „Odyseja” miała bardzo mocne systemy obronne i nie trzeba było się obawiać, że jakikolwiek robak przebije się na statek. Verganza musiał być tego pewny, w przeciwnym wypadku dawno byzginęli.

Hajmir próbował pojąć, co wydarzyło się zaledwie tego jednego dnia. Rano wylecieli statkiem z portu w Gawen po to, by teraz toczyć kosmiczną batalię z Księżycową Szarańczą. Kosmiczną batalię? Dziwił się słowom, które układał w swojejgłowie.

Chwilę później stało się jednak coś, na co nie byli przygotowani ani marynarze, ani admirał Verganza, ani sama „Odyseja”, a na twarzach wszystkich pojawiło się czysteprzerażenie.

***

Gregory pragnął władzy najbardziej na świecie. Gdy dorósł wystarczająco, by zrozumieć prawa sukcesji i pojął, że sam nigdy na nim nie zasiądzie, wszystkie jego myśli zaczęły krążyć wokół tego. Przejąć tron. Jego ojciec nie szczędził mu niczego. Zabaw, wina, polowań, kobiet. Nawet pozwolił mu dowodzić armią, by poczuł się jak prawdziwy generał. Wszystkiego jednak było mu za mało.

Dobrze wiedział, że w porównaniu ze swoim bratem Alfonsem VII jest nieistotną kopią zapasową, na wypadek gdyby coś się stało z prawowitym następcą tronu. Mogło to się zdarzyć za trzydzieści lub pięćdziesiąt lat. Mogło się też zdarzyć tego pięknego wieczoru, podczas cotygodniowej rodzinnejkolacji na zamku.

Cesarz zabierał ze sobą cały dwór bez względu na to, gdzie się przemieszczał. Z tego powodu obaj synowie towarzyszyli mu również w Segenburgu.

Przy wieczornej kolacji lokalna szlachta zgromadziła się wokół cesarza niczym pszczoły wokół dojrzałego kwiatu. Ich obecność stanowiła niemałą przeszkodę dla młodegospiskowca.

Gregory cały czas pilnował wynalazku gryzonia, by przypadkiem nie pociągnąć za wystający sznurek. Na pozór wyglądało to jak zwykła zabawka, stalowa kulka, nakręcany bączek. Gregory pił wino i uśmiechał się, szukając wyjścia z sytuacji.

W końcu wpadł na pewien pomysł. Podszedł pewnym krokiem do swojego brata i pochylił się nadnim.

– Weź ojca i przyjdźcie do sali myśliwskiej. Muszę wam coś powiedzieć. Coś, czego nie może usłyszeć nikt poza wami – wyszeptał.

Alfons VII, jego starszy brat, z roku na rok coraz bardziej przypominał ojca. Był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną. Świetnym szermierzem i łamaczem kobiecych serc. Każdym swoim krokiem, słowem i gestem napawał ojcadumą.

– Braciszku, czy to naprawdę konieczne? Jestem w trakcie miłej pogawędki z tą uroczą damą, Gryzeldą – odpowiedział głośno, uśmiechając się do wydekoltowanej szlachcianki siedzącej po drugiej stronie stołu, która odpowiedziała mu kokieteryjnymuśmiechem.

– To sprawa wagi państwowej. Myślisz, że wyciągałbym was z przyjęcia, jeśli nie byłoby to ważne? – Gregory cedził każde słowo przez zęby, czując, jak pot spływa mu po szyi. – Będę tam na was czekał – dodał, prostując się i bez słowa wyjaśnienia opuszczającjadalnię.

Sala myśliwska była okrutnie pięknym przybytkiem. Całą komnatę wypełniały głowy najróżniejszych zwierząt, a ich szklane oczy złowrogo odbijały światło kominkowego ogniska. Jelenie z imponującym porożem. Bażanty zrywające się do lotu. Nosorożce i lwy z dalekich krain. Zastanawiał się, czy ojciec sam wszystko upolował. Szczycił się wielokrotnie swoimi osiągnięciami myśliwskimi, ale przecież Gregory posiadał równie imponującą kolekcję, a polował od wielkiego święta. Po prostu kupował wypchane głowy zwierząt i wieszał je na ścianach. Królowie i baronowie o wiele bardziej cenią myśliwych niż zwykłych chłopców, jak mówił jegoojciec.

„A może jego głowę powieszę sobie w prywatnej komnacie, gdy to wszystko sięskończy?”.

Ojciec i brat wreszcie przybyli. Kazali na siebie czekać prawie godzinę. Byli jeszcze bardziej pijani i widać, że niechętnie opuścilitowarzystwo.

– No co też takiego chcesz nam opowiedzieć? – zapytał cesarz, chwiejąc się. Jego najstarszy syn również nie wyglądał na zainteresowanego.

– Mik-Maki planują bunt, ojcze – zaczął przygotowaną wcześniej historię. – Chcą obalić nasze królestwo. Nie tylko nasze, ale również Przymierze ZjednoczonejSory.

– Mój kochany synu, te gryzonie knują od kiedy tylko nauczyły się, do czego służy proch strzelniczy. – Cesarz roześmiał się, głośnobekając.

– Powinniśmy jednak zareagować, nie uważasz, ojcze? To wszystko przez te ich… wielkie eksperymenty, prawda?

–Na całą naszą piękną Sorę, oderwałeś nas od przyjęcia tylko po to, żebyśmy porozmawiali o historii i nic nieznaczących bobrach?! – rozzłościł się Alfons VII. – Wracam do naszychgości.

– Stój! – rozkazał ojciec cichym, lecz stanowczym głosem, na co starszy syn wyprostował się jak struna. – Siadaj. Coś wam opowiem. – Cesarz wskazał dwa fotele stojące przed kominkiem. Alfons wywrócił oczami, ale posłusznie usiadł, podobnie jak jego ojciec. Dla Gregorego było oczywiste, że będzie musiał słuchać na stojąco.

– To zaczęło się jakieś pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt lat temu, kiedy rządził jeszcze mój dziadek Alfons IV. Mik-Maki były jak bydło. Ha! Wiecie, że mam jeszcze książki kucharskie z przepisami, jak przygotować tego gryzonia w potrawce?

– Do rzeczy, ojcze – burknął starszysyn.

– Były czymś w rodzaju służby. Gadająca szczotka i ścierka do mycia podłóg. Spotykały się co jakiś czas poza stolicą i dyskutowały. Nic nas to nie obchodziło. Nie spodziewasz się, że zdradzi cię śrubokręt, prawda? – Cesarz przerwał na chwilę, zerkając na syna, czy uważnie go słucha. Gdy skupił na sobie jego uwagę, kontynuował: – No więc z tego, co opowiadał dziadek, coś wybuchło za miastem. Nie wiemy za bardzo co, ale w trakcie tego bobrowatego spotkania huknęło tak mocno, że pobudzili się wszyscy w stolicy, może nawet w grobach. – Cesarz zaśmiał się. – Słyszałem, że tego dnia wiele krów przestało dawać mleko, kury przestały znosićjaja.

– Pierwszy Wielki Eksperyment – dopowiedział po chwiliGregory.

– Właśnie. Gryzonie odkryły proch strzelniczy. Sporo go musiały tam mieć, ale to nieważne. Potem zrobiły się jakieś takie butne. Nie chciały sprzątać i prać. Kręciły się cały czas przy kowalach, którzy chętnie przygarniali bobrowatych albo ich skupywali. Kto by nie zajął się takim karzełkiem, który chce pracować na okrągło? No więc gryzonie zaczęły pomagać naszym kowalom robić miecze i zbroje. Muszę przyznać, że te Mik-Maki naprawdę znają się na tej robocie. Mają do tego jakiś taki dryg, nie wiem dlaczego. Nasze uzbrojenie było coraz lepsze. Wiecie, jakie strzały potrafiły robić? Były tak ostre, że przebijały się przez stalowe tarcze! Na wylot! Mało tego, wymyśliły przecież armaty i pistolety. Wojna zupełnie zmieniła charakter. Wtedy nasze Cesarstwo górowało nad Przymierzem, i to znacznie! To były czasy! No, ale oczywiście musiało się to popsuć. Gryzonie znowu zaczęły kombinować coś po nocach…

– Drugi Wielki Eksperyment, tak?

– Gregory, zadziwiasz mnie swoją wiedzą! – zakrzyknął cesarz. – Tak, Drugi Wielki Eksperyment. Te potworki w kilka lat poczyniły postęp, jakiego my nie byliśmy w stanie zrobić przez stulecia. W miastach zaczęły pojawiać się dziwne machiny działające na parę. Wielkie stalowe straszydła napędzane węglem i drewnem. Cóż to był za smród! Czarne chmury dymu unosiły się nad miastami. Wtedy władzę przejął już mój ojciec, a