Strona główna » Humanistyka » Koszmar partycypacji

Koszmar partycypacji

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-62418-28-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Koszmar partycypacji

Nie ma tutaj porad, jak przebudować miasto ani nawet – jak to bywa w publikacjach Rema Koolhaasa czy Roberta Venturiego – jak je lepiej zrozumieć. Nie jest to książka o tym, co robić, ale o tym, czego unikać. Nie stanowi ona katalogu dobrych praktyk, jest raczej przewodnikiem po polu minowym. Miessen zaprasza na swoisty seans terapeutyczny, abyśmy sobie uświadomili, jak sami się oszukujemy i pozbawiamy zdolności do działania na rzecz realnej, a nie fasadowej zmiany. To książka szczególna. Autor mówi wprost to, co wielu z nas podskórnie przeczuwa: jesteśmy wciągani do współudziału w wielkiej ściemie. Pokazuje, jak zupełnie niepostrzeżenie pewien ideał przerodził się we własną karykaturę. Dlatego książka ta powinna zostać w Polsce starannie przeczytana. Potem można, a nawet należy się z nią rozstać. Ale trzeba zrobić to z właściwych powodów.

(Z przedmowy Kacpra Pobłockiego)

Polecane książki

Niedziela z Pati w muzeum – wiersze z różnych lat, skojarzone w jednym miejscu: muzeum odwiedzanym w niedzielne przedpołudnie. E-tomik zawiera: Niedzielę z Pati w muzeum, projekt zima 05 – wiersze wizualne, eksperymenty z tekstem i obrazem; parę z nich dotarło na wystawę poezji elektronicznej w Urug...
Poważnie. Facet jest uzależniony od potasu. Oczywiście, to ja po niego nieopatrznie sięgnęłam. Technicznie rzecz ujmując, wsadziłam go sobie do ust. Co więcej przeżułam… a nawet połknęłam. Taaak, wiem. Niedobra, niedobra dziewczynka. I wtedy go zobaczyłam. Wierzcie mi lub nie, ale to, że właśnie dł...
Książka jest obszernym podręcznikiem planowania i zarządzania strategicznego w instytucjach typu NGO. Dowiemy się z niej o historii tej metody i korzyściach, jakie wynikają z zastosowania jej w organizacjach typu non-profit. Pierwsza część książki zawiera opis teorii, która stanowi podstawę do pl...
Plastikowe M3, czyli czeska pornografia to proza, która z całego dorobku literackiego Petry Hůlovej wywołała największą burzę wśród krytyki. Autorka otrzymała za nią Nagrodę Jiřího Ortena (nagroda przyznawana autorom poniżej trzydziestego roku życia), na je...
Jessika jest największą hipopotamią gwiazdą. Opowie wam o swoim niesamowitym życiu, jak została zaadoptowana przez ludzi. Czy lubi pozować do zdjęć i udzielać wywiadów. Dowiecie się też, ile kilogramów szpinaku zjada na śniadanie, który serial w telewizji uwielbia najbardziej i ile łóżek zniszczyła ...
  Kardiolog o międzynarodowej sławie dzieli się wiedzą zdobytą podczas pobytu w Wiosce Długowieczności w Chinach. Opisuje również siedem wniosków, jakie wyciągnął z tego pobytu, z których każdy może odmienić stan Twojego ciała i umysłu. Teraz i Ty dowiesz się, jakie jedzenie powinieneś jeść, by wydł...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Markus Miessen

Kacper PobłockiPrawo do odpowiedzialności

Flaga na maszt

Irak jest nasz

A rower jest wielce OK

Rower to jest świat.

LECH JANERKA,
ROWER

Głupi ludzie wierzą w głupie bzdury

Mądrzy ludzie wierzą w mądre bzdury.

DEZERTER, BZDURY

Działalność charytatywna na ponuro

zawsze wydawała mi się nieco podejrzana.

JERZY OWSIAK

I

Koszmar
partycypacji Markusa Miessena należy do tych książek,
które należy przeczytać, a następnie wyrzucić. Wszyscy zachęceni
do lektury tytułowym hasłem „partycypacja” na pewno będą
rozczarowani i pozbędą się jej nawet wcześniej. Inaczej niż
w większości książek pisanych przez architektów, takich jak Léon
Krier czy Jan Gehl, tutaj nie ma porad, jak przebudować miasto ani
nawet – jak to bywa w publikacjach sygnowanych przez Rema Koolhaasa
czy w przetłumaczonym ostatnio klasyku Roberta Venturiego – jak
je lepiej zrozumieć[1]. Nie jest to książka o tym, co robić, ale o tym,
czego unikać. Nie stanowi ona katalogu dobrych praktyk, jest raczej
przewodnikiem po polu minowym. Miessen zaprasza nas na swoisty seans
terapeutyczny, abyśmy sobie uświadomili, jak sami się oszukujemy
i pozbawiamy zdolności do działania na rzecz realnej, a nie fasadowej
zmiany. To książka szczególna. Autor mówi wprost to, co wielu
z nas podskórnie przeczuwa: jesteśmy wciągani do współudziału
w wielkiej ściemie. Pokazuje, jak zupełnie niepostrzeżenie
pewien ideał przerodził się we własną karykaturę[2]. Dlatego książka ta powinna zostać w Polsce starannie
przeczytana. Potem można, a nawet należy się z nią rozstać. Ale
trzeba zrobić to z właściwych powodów.

Koszmar partycypacji jest
publikacją programowo jednorazową również ze względu na sposób,
w jaki Miessen podchodzi do zdobywania wiedzy i dzielenia się
nią. Głównym celem jego książki jest wskrzeszenie „człowieka
publicznego”, którego śmierć, jak świetnie pokazał to Richard
Sennett[3], była związana m.in. z pojawieniem się
w XIX wieku „systemu
gwiazdorskiego”. Uczestnictwo w życiu publicznym przestało
polegać na ścieraniu się racji politycznych, a stało się areną do
prezentacji prywatnego „ja”. Sennett pokazał, jak wprowadzono –
zarówno do miasta czy polityki, jak i sztuki – podział na genialnego
intelektualistę, artystę i polityka oraz niemy, uziemiony na widowni
tłum, którego głównym środkiem ekspresji stały się oklaski (bądź
ich brak). System ten do dziś króluje w akademii, sztuce, czy też
biurach architektonicznych, i sprawia, że w tych zawodach jest się
albo kimś, albo nikim – albo grubą rybą, albo planktonem. Książka
Miessena nie jest kolejnym manifestem kandydata na architekta, a kult
ego, który w dużej mierze rządzi prawami
rynku sztuki, architektury i wiedzy, to ślepa uliczka, z której
Miessen próbuje nas wyprowadzić. Sformalizowane i zbiurokratyzowane
instytucje coraz rzadziej są miejscami, gdzie rodzi się wartościowa
wiedza. Dlatego książka ta pisana jest z perspektywy marginesu i nie
stanowi kolejnej cegiełki dołożonej do ogromnej biblioteki wiedzy
z dziedziny architektury, urbanistyki, socjologii czy geografii,
ale jest kamieniem, który wybijając okno, wpuszcza do ogarniętego
duchotą budynku świeże powietrze.

Jest nam ono niezwykle potrzebne. Przestrzeń
debaty publicznej staje się coraz mocnej zdominowana z jednej strony
przez gadające głowy, znające się na wszystkim, czyli niczym,
a z drugiej – przez wyspecjalizowanych ekspertów mówiących
językiem, który tylko oni sami są w stanie zrozumieć. Aby wyjść
poza tę dychotomię, Miessen szuka nowej formy wypowiedzi. Gilles Deleuze
stwierdził kiedyś, że przerażają go „ludzie dobrze wykształceni”
pokroju Umberto Eco, który kojarzy mu się z przyciskiem –
wystarczy nacisnąć, a popłynie erudycyjna wypowiedź na zadany
temat[4]. Eco jest bodaj najwyśmienitszym produktem systemu
gwiazdorskiego i kapitalizmu, w którym zdobywanie wiedzy jest
równoznaczne z jej akumulacją. Wykłady Eco na uniwersytecie w Bolonii
są podobno wygłaszane przez jednego z jego asystentów, podczas gdy
słynny profesor siedzi rozparty na fotelu ulokowanym na podwyższeniu
i emanuje swoją osobowością na salę. Miessen, w odróżnieniu
od omnibusa Eco, nie buduje swojego autorytetu na przytaczaniu mało
znanych faktów, przeprowadzaniu erudycyjnych paraleli czy rzucaniu
błyskotliwych bon motów. Nie lansuje w tej książce swojego „ja”,
a nawet, co sugeruje zdjęcie z ukrytą twarzą, odsuwa je na drugi
plan. I właśnie z tego ukrycia serwuje nam montypythonowski miętowy
opłatek, którego celem ma być rozsadzenie nadętej świątyni wiedzy
zarządzanej przez kapłanów systemu gwiazdorskiego.

Inaczej niż w znanych publikacjach tuzów
współczesnej architektury nie szafuje się tutaj obrazami, diagramami,
rysunkami ani zdjęciami. Są wyłącznie słowa. Ale nie stanowią one
wykładu. Miessen poukładał poszczególne fragmenty w taki sposób,
by Koszmar partycypacji stanowił książkę do
prze-myślenia, a nie do prze-czytania. Jej przedmiotem nie jest to,
co jest, ale to, co mogłoby być. Nie to, co możemy już naszkicować
albo pokazać na slajdach, ale to, czego jeszcze nie potrafimy sobie
wyobrazić. Deleuze twierdził, że przy każdym nowym projekcie zapomina
o wszystkim, czego dowiedział się wcześniej. Z wyjątkiem Spinozy
zawsze pozostającego w jego sercu. W tym sensie książka Miessena
jest wybitnie deleuziańska, gdyż wychodzi z pozycji filozofii
„stawania się”, a nie filozofii „bycia”[5]. Jej celem nie jest zaserwowanie nam gotowego pakietu
zgromadzonych wcześniej informacji, tylko odblokowanie pewnego
potencjału do działania, uśpionego w ramach systemu opartego na
sztywnym podziale na producentów i konsumentów wiedzy.

Eklektyczna forma tego tomu może być jednak
złudna. Dlatego postanowiłem, nieco na przekór samemu Miessenowi
(który ostrzega, że jego książka może być koszmarem dla
naukowców), napisać akademickie wprowadzenie do tej antyakademickiej
książki. Deleuze zauważył, że w Etyce Spinoza
wykłada swoją filozofię w dwojaki sposób. O ile we właściwym
tekście mamy do czynienia z bardzo rygorystyczną, wręcz matematyczną,
formułą przedstawienia argumentu, to w przypisach Spinoza mówi
to samo w bardzo swobodny, czasem nawet frywolny, sposób. Rygor jest
drugim obliczem wolności[6]. Nie chciałbym, aby czytelnicy odnieśli wrażenie, że
Koszmar partycypacji to postmodernistyczny kolaż
w stylu Zapisków na pudełku od zapałek
Eco czy nieszczęsnych Lapidariów
Ryszarda Kapuścińskiego. To nie jest katechizm mądrości
tak zwanego wybitnego intelektualisty. Ci, którzy przywykli do
książek-manifestów architektonicznych, mogą wręcz uznać ją
za niepoważną. A jednak – zasługuje ona na bardzo poważne
potraktowanie. Przy czym nie jest to dzieło do czytania na kolanach,
głos kolejnego znanego zachodniego architekta-intelektualisty
tłumaczącego nam, zwykłym ludziom, jak skonstruowany jest świat. To
książka, którą proponuję potraktować czysto praktycznie:
jako okazję do rozprawienia się z szeregiem rozpowszechnionych
w Polsce mitów. Dlatego pragnę zwrócić uwagę na ograniczenia
formy, jaką obrał Miessen, i pokazać, że można (a nawet
trzeba) myśleć o mieście i demokracji w proponowany przez
niego sposób. Koszmar partycypacji jest swoistą
odpowiedzią na technokratyczny bełkot, który nieodmiennie towarzyszy
komunałom serwowanym nam przez intelektualne gwiazdy. Miessen nie
oferuje jednak żadnej kontrnarracji, która mogłaby nie tylko
demaskować dominujący dyskurs o mieście, ale też pokazywać, co
dalej. Dlatego potrzebny jest, moim zdaniem, bardziej sformalizowany
komentarz do tej dość swobodnej w formie książki. Celem niniejszego
przypisu jest zatem wykonanie owego ostatniego kroku, po którym będzie
można z radością rzucić Koszmar partycypacji za
siebie. Bo nie będzie nam już ta książka potrzebna.

II

Neoliberalizm jest, jak określił
to Neil Smith, „martwy, ale dominujący”[7]. Martwy, gdyż nie generuje już nowych pomysłów;
dominujący, gdyż nie zastąpiła go żadna inna ideologia. Jest też
zatem heterofagiczny – żywi się tym, co znajdzie naokoło. To
właśnie wyjaśnia zagadkę partycypacji i tłumaczy, dlaczego
to słowo zrobiło tak ogromną karierę. Najlepiej widać to na
przykładzie budżetów partycypacyjnych w Polsce. Gdy w 2005 r. pisał
o tym Rafał Górski, budżety partycypacyjne powszechnie uważano za
nierealny postulat anarchistów[8]. W chwili obecnej pomysł wdrożony został do
kilkudziesięciu miast, począwszy od Warszawy, Poznania i Gdańska,
przez Sopot czy Radom, po Dąbrowę Górniczą[9]. W większości przypadków takie budżety nie są
narzędziem do zwiększania udziału mieszkańców w podejmowaniu
istotnych decyzji, ale czymś na kształt konkursu grantowego albo
teleturnieju audiotele. A nawet i tam, gdzie oprócz głosowania
przeprowadza się spotkania i dyskusje z mieszkańcami, jak w tym
roku w Łodzi, okazuje się, że ostateczne wyniki przypominają
bardzo to, jak Polacy gospodarują swoim jednym procentem podatku
dochodowego. Projekty, na których koncentruje się uwaga, to zwykle
hospicja, schroniska dla zwierząt, kosze na psie odchody, place zabaw
czy stojaki rowerowe. Większość z nich ma charakter czysto kosmetyczny
i nie prowadzi do realnej, systemowej zmiany, a jedynie do załagodzenia
nieprzyjemnych konsekwencji obecnego sposobu zarządzania miastem. Mimo
to sama idea angażuje tłumy – w Łodzi w tym roku na projekty
oddano łącznie blisko sto trzydzieści tysięcy głosów. Neoliberalizm
pożarł budżety obywatelskie, aby umocnić swoją dominację.

Partycypacja to gra podwójnie pozorowana. Po
pierwsze władze dają mieszkańcom do dyspozycji jeden procent
budżetu miasta (lub mniej) właśnie po to, by móc w większym
spokoju dysponować pozostałymi dziewięćdziesięcioma dziewięcioma
procentami. Mają w ten sposób gotową odpowiedź na zarzut, że
nie liczą się z potrzebami mieszkańców. Organizują konsultacje
społeczne przy uchwalaniu miejscowych planów zagospodarowania
przestrzennego, ale najczęściej konsultuje się już w zasadzie gotowe
projekty, a spotkania te służą jedynie jako wentyl bezpieczeństwa
dla społecznego niezadowolenia. Władze wysyłają na takie spotkania
urzędników-zderzaki, wprawionych w przyjmowaniu na siebie żalów,
oskarżeń czy wręcz obelg. Ludzie mają się okazję wygadać, a potem
wszystko wraca do normy. Zresztą zaangażowanie zostaje zawłaszczone
nie tylko przez władze, ale także przez rynek. W Warszawie niedługo
po tym, jak w niewyjaśnionych (do dziś) okolicznościach zamordowano
działaczkę ruchu lokatorskiego, Jolantę Brzeską, na ścianie budynku
przy Nowym Świecie pojawił się napis: „Zamiast minuty ciszy całe
życie w walce”. W budynku mieścił się sklep Lacoste. Po jakimś
czasie przejął go dystrybutor Apple i urządził tam salon firmowy
o nazwie iMad, a na ścianie wymalował reklamowy mural. Marketerzy
pracujący dla iMad-u nie zamazali całego hasła upamiętniającego
tragiczną śmierć Brzeskiej, ale tylko jego część, a wokół
reszty stworzyli własną treść reklamową. Nauczyli się, że
ekskluzywnym markom nie przystoi rozwieszać na budynkach wielkich płacht
reklamowych, więc stworzyli mural, który nie wyglądał jak reklama,
a wręcz był antyreklamą. Zrozumieli, że dziś zaangażowanie,
a nawet wściekłość świetnie się sprzedają. I w ten sposób,
przerobiwszy napis na własne potrzeby, pożarli i historię, i ślad
po Jolancie Brzeskiej.

Partycypacja jest kluczowym elementem kampanii typu
bait and switch, będącej, jak twierdzi Barbara
Ehrenreich, kwintesencją współczesnego kapitalizmu[10]. Klientów wabi się bardzo atrakcyjnym towarem tylko po
to, by w ostatniej chwili podmienić go na coś innego, gorszego lub
droższego, twierdząc, że po pierwsze reklamowany towar jest już
niedostępny, a po drugie, nie ma przecież wielkiej różnicy między
oryginałem a produktem zastępczym. Jednym z powodów, dla których
władze coraz chętniej „dzielą się” miastem z mieszkańcami,
jest to, że dzięki takiej transakcji mogą wytworzyć wrażenie,
że wciąż nimi rządzą. Aby móc coś oddać, trzeba to najpierw
mieć. Tymczasem bezradność dominująca w polskiej przestrzeni
publicznej jest również udziałem władz. Jak pisze Krzysztof
Nawratek, polskie miasta są dziś czarną dziurą, poprzez którą
globalny kapitał wysysa zasoby z obszarów peryferyjnych. Samorządy
nie rządzą, ale zarządzają miastem, a raczej tym, co z niego
pozostało[11]. Miasto dryfuje na falach globalnego kapitalizmu,
a jego zarządcy chwytają się każdej brzytwy (zwłaszcza
tępej), żeby wykazać, iż to oni wciąż stoją za sterem. Do
takich narzędzi manipulacji należą również rozwiązania z nurtu
nowej urbanistyki, będącej obecnie najbardziej wpływową filozofią
miejską w Polsce. Publikacja książki Miessena jest zatem szansą, aby
rozprawić się również z niezwykłą banalnością nowego urbanizmu,
rozumianego jako przepis na reformę i uspołecznienie miasta. Dlatego
chciałbym tutaj opowiedzieć o losach pewnej książki uważanej
niemal za biblię aktywistów miejskich. Jesienią 2010 roku, podczas
jednej z debat samorządowej kampanii wyborczej, poznańscy aktywiści
podarowali tę książkę prezydentowi Ryszardowi Grobelnemu. Chcieli
pokazać władzom, że można myśleć o mieście i jego mieszkańcach
w inny, bardziej prospołeczny, sposób. Książka spodobała się tak
bardzo, że blisko dwa lata później, 23 sierpnia 2012 roku, Ryszard
Grobelny zaprosił jej autora na specjalne spotkanie w poznańskim
Urzędzie Miasta.

III

Spotkanie miało charakter
tajno-jawny. Jawny, gdyż zostało wcześniej zapowiedziane w mediach;
tajny, ponieważ ani miejsce, ani godzina nie były podane do publicznej
wiadomości. Na sali znaleźli się więc ci, którzy dostali imienne
zaproszenia: począwszy od radnych miejskich i osiedlowych, przez
architektów i akademików, przedstawicieli agend miejskich, na
policjantach i strażakach kończąc. Przedstawiciele ruchów miejskich
zaproszeń nie dostali, ale nikt nas też nie wyprosił. Dość
szybko uświadomiłem sobie, że jestem świadkiem swoistego
konwentu, na którym ustanawiana jest nowa ideologia władz miasta
Poznania. Przyjdźcie i uczcie się tego języka od samego mistrza –
takie przesłanie zawarte było między wierszami zaproszenia. Obecni
na sali chyba wiedzieli, czego się spodziewać, bo wielu z nich
przyniosło ze sobą egzemplarz książki gościa, którą zresztą
trzymano na stole obok oficjalnej strategii rozwoju Poznania do roku
2030. Była kawa, były kanapki, ale zaproszeni wykazywali się dużą
powściągliwością. Najbardziej spięci byli bodaj mundurowi, umiejący
z racji wykonywanego zawodu świetnie odczytywać nawet zakamuflowane
i niewypowiedziane wprost rozkazy płynące „z góry”. Jedyną
osobą wykazującą się odrobiną luzu był pewien wpływowy biznesman,
który też jako jeden z nielicznych (nie licząc kilku aktywistów)
nie przyszedł pod krawatem. Cóż, nie jest on bezpośrednio zależny
od magistratu, więc na luz mógł sobie pozwolić.

Gościem wywołującym na sali takie napięcie
był duński architekt Jan Gehl. W chwili, gdy piszę te słowa,
kolejne polskie miasta szykują się na jego odwiedziny, kolejne
osoby wiele sobie po tych spotkaniach obiecują, a w Internecie
krąży radosna wiadomość, że pojawił się dodruk Życia
między budynkami, bo nakład z 2009 roku dawno już
się wyczerpał. To nie przypadek, że Gehl jest w tej właśnie
chwili koronowany w Polsce na guru dyskusji o mieście; spotkanie
w Poznaniu dość wyraźnie pokazało, dlaczego tak jest. Konwent
urządzony przez prezydenta Poznania odbył się dosłownie kilka
tygodni po zakończeniu mistrzostw Europy w piłce nożnej. Zanim Gehl
rozpoczął swój wykład dotyczący wyzwań, przed którymi stoją miasta
XXI wieku, Grobelny wygłosił krótką
mowę: wyjaśniał, dlaczego wraz z końcem mistrzostw zamknął się
pewien okres w historii Poznania, i tłumaczył, że miastu na gwałt
potrzebna jest wizja rozwoju na kolejne lata. Opracujemy ją w oparciu
o mądrości profesora Gehla. Wizja duńskiego architekta przeistoczyła
się z herezji wypowiadanej przez aktywistów w oficjalne stanowisko
miejskich władz (oraz Związku Miast Polskich, którego szefem
jest Grobelny). Można postrzegać tę sytuację jako sukces ruchów
miejskich, którym udało się narzucić władzy swój punkt widzenia,
tudzież przekonać ją do obrania bardziej proobywatelskiego kierunku
rządów i kreowania miasta dla mieszkańców. Ale można też, idąc
tropem Miessenowskim, odczytać to jako sygnał ostrzegawczy. I to
dość poważny.

Każda władza potrzebuje ideologicznej legitymizacji
swoich poczynań. W Polsce przez pierwsze lata po roku 1989 takimi
metanarracjami były budowanie demokracji, doganianie Zachodu albo
dekomunizacja. Potem na horyzoncie pojawiło się wstąpienie Polski
do NATO, a następnie do Unii
Europejskiej. Po 2004 roku należało znaleźć coś nowego. Euro
2012 spadło na Polskę jak manna z nieba. Decyzja o organizacji
mistrzostw w Polsce i na Ukrainie zapadła latem 2007 roku –
dokładnie w chwili, gdy światowe giełdy zaczęły pikować, a na
amerykańskim rynku nieruchomości pojawiły się pierwsze sygnały
nadchodzącego krachu. W Polsce zakładano jednak, że nie ma czego się
obawiać, a dzięki Euro 2012 nasz kraj szybciej dogoni cywilizowany
Zachód. Organizacja tego megawydarzenia (w Poznaniu sprowadzającego
się, koniec końców, do trzech meczów piłkarskich) nazwana została
przez jednego z publicystów „nowym planem pięcioletnim” i stała
się doskonałą ideologią technokratycznego neoliberalizmu na szczeblu
lokalnym. Nie był to krok do przodu, ale wręcz do tyłu. Jak świetnie
zauważyli ekonomiści Larry Elliott i Dan Atkinson w kontekście
dyskusji o londyńskiej olimpiadzie, organizacja tego rodzaju imprez
nie pomaga dogonić liderów światowej gospodarki, a raczej jest
znakiem, iż kraje organizujące te widowiska, w tym Wielka Brytania,
pogrążają się w zapaści i idą w ślady gospodarek Trzeciego
Świata. Jest to klasyczny modernizacyjny skok w tył[12].

Niemniej jednak dzięki organizacji mistrzostw
można było wytworzyć sytuację stanu wyjątkowego (gwarantowaną
również tzw. „specustawą”, której celem było „ułatwienie”
przeprowadzania inwestycji związanych z organizacją mistrzostw)
i dzięki temu bez przeszkód prowadzić własną, partykularną
politykę. W Poznaniu na przykład w ramach „wyciskania brukselki”
(czyli wydawania pieniędzy od „cioci Unii”, jak określiła to
kiedyś Hanna Gronkiewicz-Waltz[13]) zamiast zbudować linie tramwajowe rozwiązujące
w mieście realne problemy komunikacyjne (na przykład postulowaną
od lat linię na odizolowane osiedle Naramowice) zbudowano trasę,
którą oficjalnie kibice mieli się przemieszczać na mecze, a która
w rzeczywistości dowozi mieszkańców Poznania do centrum handlowego
ulokowanego na peryferiach miasta. Euro 2012, zamiast przygotować
kraj na nadciągający kryzys, umożliwiło realizację polityki pod
hasłem „zastaw się, a postaw się” oraz dało fantastyczne
narzędzia odpierania jakiejkolwiek krytyki. Tych, którzy twierdzili,
że jest to piramidalne marnotrawstwo, można było oskarżyć o brak
patriotyzmu. Nie chcą Euro, bo są złymi Polakami, a w dodatku źle
życzą naszym piłkarzom.

Po zakończeniu Euro można było wyłożyć kawę
na ławę. A zatem: wspomniane centrum handlowe szybko rozwiesiło
w centrum miasta reklamy z radosną informacją, że poznaniacy dzięki
Euro mają teraz do nich bliżej. Grobelny nie był już tak szczery,
ale przyznał, że organizacja mistrzostw była dla niego swoistym
eksperymentem, dzięki któremu władze dowiedziały się, co nowego da
się zrobić. Na przykład z ulicy Żydowskiej zniknęły na jakiś czas
samochody i na chodnikach pojawiły się ogródki kawiarniane. Z jednej
strony uznał to za sukces, bo śródmieście ożyło, ale z drugiej
strony lokalni restauratorzy okazali się przeciwnikami zamykania
ulicy dla ruchu samochodowego. Bo klient zmotoryzowany jest wciąż
w cenie. Stąd wniosek nasuwa się sam: w szukaniu nowych rozwiązań
zawsze należy iść na kompromisy. I to właśnie w tym duchu Grobleny
zinterpretował godzinne wystąpienie Gehla. Duńczyk opowiadał głównie
o tym, jak szczęśliwi i zdrowi są mieszkańcy Kopenhagi (którzy po
mieście poruszają się pieszo lub rowerami) i jak nieszczęśliwi (oraz
grubi i brzydcy) są mieszkańcy Houston – jednego z najbardziej
zmotoryzowanych miast na świecie. Grobelny wytłumaczył swoim
podwładnym opowieści Gehla następująco: przemienienie Kopenhagi
z miasta dla samochodów w miasto dla mieszkańców (czyli, w jego
rozumieniu, pieszych) zajęło dwa pokolenia, a zatem czeka nas
bardzo długa i wyboista droga. A poza tym wszystkie zmiany należy
zacząć od zmiany mentalności. Innymi słowy: będziemy mówić
o Gehlowskiej wizji „miasta dla mieszkańców” jako o czymś,
co można zrealizować tylko w odległej przyszłości, a nie tu
i teraz. Teoria jest oczywiście słuszna, ale przecież okoliczności
są dziś niesprzyjające, kasa miejska jest pusta albo „nie ma
tradycji” (w ten sam sposób jeszcze niedawno prezydent Grobelny
uzasadniał promowanie transportu samochodowego i marginalizowanie
transportu rowerowego[14]). Tak jak Euro 2012 miało być kołem zamachowym radykalnej
modernizacji polskich miast (będą autostrady, turyści, inwestorzy,
stadiony będą na siebie zarabiać etc.), tak teraz wizja Gehlowska ma
stać się takim horyzontem rozwoju miasta – horyzontem, do którego
oczywiście nigdy nie dojdziemy.

Tak się złożyło, że w trakcie
wizyty Gehla trwała w Poznaniu burzliwa dyskusja na temat tego, jak ma
wyglądać przygotowywany w ramach organizacji Euro 2012 nowy budynek
dworca kolejowego. W rzeczywistości projekt zakładał zastąpienie
budynku dworca galerią handlową – dokładnie tak samo, jak to
się wcześniej stało w Krakowie i Katowicach. Galeria handlowa
została nazwana Poznań City Center, a w pewnym momencie inwestor
chciał nawet, żeby PKP zmieniło
oficjalną nazwę przystanku kolejowego „Poznań Główny” na
„Poznań City Center”, de facto dostosowując rozkład jazdy
do prywatnej inwestycji. Poznańskim ruchom miejskim udało się
temu skutecznie sprzeciwić za pomocą ustawy o ochronie języka
polskiego. Następnie inwestor próbował nazwać centrum handlowe
„Poznań Główny City Center”, co również zostało skrytykowane
przy użyciu rzeczonej ustawy, a Grobelny, wobec kontrowersji
narastających wokół tego pomysłu w mediach, ostatecznie nie
poparł postulatów właściciela galerii handlowej[15]. Ale bitwa o to, którędy mają iść pasażerowie
z przystanku tramwajowego na perony, była już trudniejsza do
wygrania. Władze i inwestorzy forsowali trasę najdłuższą
z możliwych (blisko pół kilometra) po to, aby pasażerowie,
zanim trafią do pociągów, musieli przejść przez centrum handlowe
i ustąpić miejsca samochodom, chodząc z walizkami w dół i górę
przez przejścia podziemne. Poznańscy aktywiści pokazywali, że można
tę trasę wyznaczyć inaczej, tak aby była o połowę krótsza,
oraz że o wiele wygodniej będzie zrobić dla pieszych przejście
naziemne.

Spotkanie z Gehlem zdawało się idealną okazją,
aby poruszyć tę sprawę. Dlatego gdy przyszedł czas na pytania z sali,
jeden z aktywistów zapytał słynnego profesora i urbanistę, co
sądzi na temat przejść podziemnych, wspominając jednocześnie,
że w Poznaniu toczy się obecnie żywa dyskusja na ten temat. Gehl
odpowiedział, że nie zna tego konkretnego przypadku, więc nie może
się do niego odnieść, ale może udzielić odpowiedzi ogólnej:
ludzie nie lubią chodzić po schodach i dlatego w cywilizowanych
miastach istniejące przejścia podziemne się zasypuje, a przy nowych
inwestycjach absolutnie się takich nie buduje. Wydawało nam się, że
sprawa jest więc jasna. Ale gdy potem inna osoba zapytała Grobelnego,
czy w świetle wypowiedzi Gehla, przychyli się do wariantu krótszego
i prostszego, prezydent odparł następująco: „Jak powiedział
profesor Gehl, każdy przypadek należy rozpatrywać osobno”. Tak
jest i teraz: inwestycja już się zaczęła i nie ma sensu jej na
tym etapie zmieniać, bo byłoby to zbyt kosztowne. Innymi słowy,
może i jest Gehl nowym guru nie tylko aktywistów, ale i władzy,
ale to nie zmienia faktu, że będziemy się do niego odwoływać tylko
wtedy, gdy będzie to dla nas korzystne. Dzięki temu łatwiej będzie
nam robić to, co uznamy za słuszne. Tak też się stało – bój
o krótszą drogę trwał kolejny rok i zakończył się klęską
miejskich działaczy. Filip Springer tak relacjonował otwarcie
budynku: „Kolejki ustawiły się do wszystkiego, nawet do ruchomych
schodów. Dzieci wpadały w katatonię na widok darmowych balonów. Przed
głównym wejściem stało kilku krawaciarzy, palili fajki. Na szyjach
mieli identyfikatory inwestora. Gęby im się uśmiechały od ucha do
ucha. Wtedy zrozumiałem. Już jest pozamiatane i oni o tym od początku
wiedzieli. Trzeba było tylko przeczekać szczekanie tych wszystkich
oszołomów, trzeba było na chwilę schować głowę w piach i nie
reagować – robić swoje. A potem rzucić tańsze o parę złotych
gacie i kilka ładnych hostess… Tanie gacie i fontanna – za mniej
więcej tyle kupuje się w Polsce możliwość zrobienia w przestrzeni
czegokolwiek, co się chce”[16]. Ostateczna oficjalna trasa z przystanku wynosi
trzysta pięćdziesiąt siedem metrów długości. Coraz więcej
pasażerów wybiera drogę krótszą, liczącą dwieście
trzydzieści cztery metry. Co prawda trzeba przejść przez tory
kolejowe, co jest nie tylko nielegalne, ale też niebezpieczne,
jednak zajmuje to o połowę mniej czasu. Policja już zapowiada
kontrole[17].

IV

Koniunkturalizm nie jest jedynym
powodem, dla którego nowy urbanizm stał się oficjalną ideologią
polskiego establishmentu samorządowego. O ile ideologia Euro 2012
była ideologią inwestycyjną, o tyle teraz, gdy pieniądze na
modernizację w większości wydano i trzeba zacząć spłacać
kredyty, władze szukają ideologii na lata chude. Gdy gra toczy się
o mniejszą stawkę, można spokojnie mówić, że to mieszkańcy są
najważniejsi. I tak niewiele z tego wyniknie, a władze przynajmniej
będą mogły obronić się przed zarzutami, że nie liczą się
z potrzebami zwykłych ludzi. Po tym jak w Poznaniu wydano miliard
złotych na przebudowę stadionu piłkarskiego, można bez problemu
oddać dwadzieścia milionów na budżet obywatelski. Można zająć
się małą architekturą, wybudować jakąś fontannę czy oddać do
użytku ścieżkę rowerową, zrobić sobie przy tym zdjęcie i mieć
dowód, że coś się dzieje. Dlatego nowa urbanistyka z jej dość
ograniczonymi ambicjami idealnie wpasowuje się w ten trend. Mała skala,
mała urbanistyka, więcej partycypacji. Miasto dla mieszkańców.

Podczas swojego wystąpienia Gehl mówił głównie
o tym, że ludzie są najważniejsi, ale nigdy nie uściślił,
kogo konkretnie ma na myśli. Gdy opowiadał o tworzeniu przestrzeni
publicznych, pokazywał krzesełka i stoliki kawiarenek wychodzących na
chodniki i deptaki – a przecież to nie jest prawdziwa przestrzeń
publiczna, w której mogą się znajdować i czuć komfortowo wszyscy,
bo żeby tam przebywać, trzeba mieć pieniądze na konsumpcję. Równie
charakterystyczne było wychwalanie przez niego polityki Bloomberga
w Nowym Jorku za to, że chce tam stworzyć miasto najbardziej na
świecie zrównoważone środowiskowo. Gehl był zachwycony faktem, że
po Manhattanie można teraz jeździć rowerem, a na Broadwayu jest mniej
samochodów. Ale co z tego? To nie jest absolutnie miasto przyjazne dla
większości mieszkańców, a ścieżki rowerowe na Manhattanie niewiele
znaczą, bo mogą tam mieszkać tylko naprawdę bogaci. Jonathan Raban
opisał kiedyś Nowy Jork jako miasto dwóch plemion: ludzi powietrza
i ludzi ulicy. Ludzie powietrza, pisał, „lewitują jak fakirzy. Spora
część ich dnia jest poświęcona na jazdę windą lub czekanie na
nią; a windy odgrywają taką rolę dla kultury nowojorskich klas
średnich, jaką miały gondole w renesansowej Wenecji. To stanowi
fundamentalne rozróżnienie: móc nacisnąć przycisk i śmignąć
do swojego apartamentu. Nieważne, czy mieszkasz na szóstym,
szesnastym czy sześćdziesiątym piętrze: dostęp do windy oznacza,
że twoje życie ma wystarczającą wyporność, aby uchronić cię przed
»uziemieniem« i utrzymać nad powierzchnią miasta – będącą
w Nowym Jorku synonimem porażki i zagrożenia”[18]. Pod rządami Bloomberga Nowy Jork stał się jeszcze bardziej
spolaryzowany, nierówny ekonomicznie i społecznie[19]. Gehl zdawał się zupełnie tego nieświadomy – mimo że
nie była to tajemnica poliszynela, a ruch Occupy rok wcześniej dość
dobitnie pokazał, że Nowy Jork, podobnie jak cała Ameryka, to miasto
podzielone na jeden procent „ludzi powietrza” i dziewięćdziesiąt
dziewięć procent „ludzi ulicy”.

Podstawowe zło, z którym
zdaje się walczyć Gehl podczas swoich rozlicznych podróży,
nazywa się modernizm. Jego narracja o miastach była bardzo
autobiograficzna. Opisywał, jak wielkim odkryciem było dla niego,
że miasto to nie tylko budynki, ale też ludzie. Dokonał tego odkrycia
w zasadzie przez przypadek – jako student architektury poznał,
a potem poślubił socjolożkę. Awersja Gehla do modernizmu sprawia,
że skupia się on na rozwiązaniach w skali mikro, na przykład na
przerabianiu ulic na ścieżki rowerowe. Jedną z istotnych spraw,
którą poruszali w dyskusji uczestnicy, była kwestia kurczenia
się i starzenia miast oraz wyludniania śródmieść. Prezydent
Grobelny stwierdził zdecydowanie, że nie to jest problemem, ale
„pauperyzacja” śródmieść, czyli wyprowadzanie się zamożnych
mieszkańców za miejskie peryferia. A potem wprost zapytał Gehla
o to, jak działać, żeby zwiększać wartość działek w centrum,
a duński urbanista wymienił kilka możliwości. Nowy urbanizm nie
oferuje nam w zasadzie nowej wizji miasta, ale ten sam produkt, tyle
że w wersji organicznej. Miasto neoliberalne, które jest czystsze,
ładniejsze i bardziej „eko” – nie ma psich kup, są fontanny,
ławeczki i rowerzyści.

Gehl obsesyjnie wracał do tego, że po mieście
należy chodzić, bo to zdrowe. Może tak jest w Kopenhadze. W Poznaniu
pewnie też. Ale jak to się ma do najważniejszych współczesnych
procesów urbanizacyjnych? Czy w megamieście Lagos, w którym mieszka
szesnaście milionów ludzi, też najważniejsi są piesi? W stolicy
Bangladeszu, Dhace, nie ma praktycznie samochodów, a głównym środkiem
transportu pozostaje rower albo riksza. Jest ono więc w pewnym sensie
koszmarnym ucieleśnieniem postulatów nowego urbanizmu. Zresztą
to właśnie biedne miasta są najbardziej ekologiczne, gdyż
całe grupy społeczne żyją w nich z recyklingu[20]. Na początku swojej prezentacji Gehl z dumą wymienił
najbardziej egzotyczne języki, na które została przetłumaczona jego
książka. Wspomniał też, że mimo iż jest ona dostępna po chińsku,
to sami Chińczycy chyba jej nie przeczytali, zważywszy na to, co
robią ze swoimi miastami. Nie za bardzo się temu dziwię. Chińczycy
mają zdecydowanie większe ambicje, m.in. budują największy obszar
metropolitalny na świecie o wielkości dwudziestu sześciu „większych
Londynów”[21]. W nowym urbanizmie nie ma miejsca na szerzej zakrojone
projekty modernizacyjne, wymagające większego zaangażowania władz
i odważniejszej polityki. Jestem daleki od wychwalania urbanizacji
po chińsku – dość wspomnieć, że ostatnio Chińczycy wybudowali
w stolicy Angoli miasto-widmo na pół miliona mieszkańców. Luanda
jest obecnie najdroższym miastem na świecie, kilogram pomidorów może
tam kosztować i pięćdziesiąt złotych. Ceny mieszkań dochodzą
do trzystu tysięcy dolarów, a połowa ludności żyje za mniej niż
dwa dolary dziennie. Ten absurdalny system z jednej strony dostarcza
Chinom surowców naturalnych (Angola ma ogromne złoża ropy, którą
płaci Chińczykom), a z drugiej – utrzymuje chińską maszynę
wzrostu gospodarczego[22]. Fakt, nie ma tam miejsca dla „mieszkańców”, ale
nie dlatego – jak twierdzi Gehl – że zabrał je samochód.

Przykład Chin pokazuje, że nowa urbanistyka
i jej gwiazdy są już trochę jak Deep Purple – wciąż grają
koncerty, ale to głównie odgrzewane piosenki sprzed wielu lat –
i znajdują się nieco obok procesów, które w tej chwili są
najistotniejsze na świecie. Z sali padły dwa pytania, które się
do tego odnosiły i dotyczyły globalnego ocieplenia, nasilających
się anomalii pogodowych i polityki wodnej w mieście (sprawy
niezmiernie istotnej nie tylko w miastach tzw. globalnego Południa,
ale też w Europie)[23]. Gehl na jedno pytanie odpowiedział, że się nie zna, a na
drugie, że go nie rozumie. Ale mimo to, a może właśnie dzięki
temu, duński Deep Purple wciąż znajduje fanów, a coraz więcej
polskich magistratów chce dołączyć do tego objazdowego tańca
z gwiazdami architektury. W sytuacji, gdy pieniądze już zostały
wydane, nowa urbanistyka z jej ograniczonymi ambicjami idealnie
nadaje się do ich celów i może być (choć nie musi) zbieżna
z promowaniem polityki otwarcie sprzyjającej gentryfikacji, ciągłym
ograniczaniem obowiązków i zadań administracji publicznej do małych,
często symbolicznych czy kosmetycznych gestów. W ubiegłym roku,
po raz pierwszy od końca drugiej wojny światowej, w większości
europejskich krajów liczba sprzedanych rowerów przekroczyła
liczbę sprzedanych samochodów[24]. To pokazuje, iż nowa urbanistyka trafiła już pod
strzechy. Tyle tylko, że w tej chwili ogranicza ona nasze pole widzenia,
zamiast je poszerzać. Gehl nie ma nic do powiedzenia nie tylko na
temat zmian klimatycznych, ale też tak fundamentalnych kwestii
jak polityka mieszkaniowa jako wyzwanie cywilizacyjne. W takich
krajach jak Polska, gdzie połowa mieszkań jest przeludniona,
a rzekomy boom budowlany ostatniej dekady był porównywalny
do siermiężnego ponoć okresu gomułkowskiego (jeśli chodzi
o liczbę oddanych mieszkań), polityka mieszkaniowa to sprawa
o wiele istotniejsza niż przejścia dla pieszych czy elementy
małej architektury[25]. Ale gdy zakładamy, że małe jest piękne, okazuje się, że
większe sprawy nie mieszczą się w naszym horyzoncie myślowym.

V

Szanse, że książka
Miessena stanie się – podobnie jak Życie między
budynkami – hitem wśród samorządowców, są
minimalne. Dzieje się tak między innymi dlatego, iż formuła
tej książki, będąca swoistym antymanifestem, sprawia, że nie
można jej użyć jako ideologicznego parawanu, za którym prowadzi
się business as usual. Książka Miessena ma
wbudowany bezpiecznik i stanowi ostrzeżenie: nowy urbanizm i system
gwiazdorski, opisywane przez Miessena pod hasłem architektury Bilbao,
nie gwarantują bardziej demokratycznych miast. Można nawet powiedzieć,
że są wręcz zbieżne z neoliberalnym autorytaryzmem[26]. Nie jest to zaskakujące, gdyż właśnie w chwilach,
kiedy władza jest w kryzysie, sięga się po narzędzia
partycypacyjne. Niektórzy może pamiętają hasło „małe jest
piękne”, niezwykle popularne w, a jakże, kryzysowych latach
osiemdziesiątych. Pojawiło się ono po raz pierwszy w tytule książki
Ernsta Schumachera wydanej w Polsce w 1981 roku[27]. Doskonale pasowało do krytyki gierkowskiej gigantomanii
i zachęcało do promowana rozwiązań na ludzką skalę. Po wprowadzeniu
stanu wojennego ekipa Jaruzelskiego próbowała zbliżyć się do
obywateli między innymi poprzez politykę trzech „S” –
samorządności, samodzielności i samofinansowania. Słowo
„partycypacja” było w tamtych czasach często używane,
choć oznaczało głównie udział robotników w zarządzaniu
przedsiębiorstwem.

Lata osiemdziesiąte, jak świetnie pokazał Dariusz
Grala, nie były okresem stagnacji, ale ciągłego poszukiwania modelu
gospodarczo-politycznego, który z jednej strony byłby efektywny,
a z drugiej cieszył się społecznym poparciem[28]. Władze były w pełni świadome, że „straciły
odbiór” w społeczeństwie, i dość desperacko szukały płaszczyzny
porozumienia z nim. Gdy swego czasu czytałem lokalną prasę z tamtych
lat, uderzyło mnie, że w porównaniu do tych samych gazet z okresu
gierkowskiego czy gomułkowskiego drukowano wtedy ogromną liczbę listów
do redakcji – czasami na dwie płachty. Dziennikarze doskonale zdawali
sobie sprawę z tego, że konkurują o czytelników tzw. bibułą
i muszą być bardziej „interaktywni”. Dawano się ludziom
wygadać. Jak opisuje to Grala, z jednej strony robotnicy mieli większy
wpływ na kierowanie przedsiębiorstwami, z drugiej – „centrum
ekonomiczne” było coraz mocniej zawężane, a istotne decyzje i tak
podejmowano ponad głowami nie tylko robotników, ale także dyrekcji
poszczególnych przedsiębiorstw. W ramach eksperymentów formalnych
wciąż zmieniano przepisy, co jeszcze pogłębiało instytucjonalny
chaos. Przywrócono nawet szereg „burżuazyjnych” instytucji,
takich jak urząd Rzecznika Praw Obywatelskich, Narodowy Bank Polski
oraz Naczelną Izbę Kontroli, a Sejm i Senat zaczęły mieć
większe znaczenie. Zorganizowano referendum, za pomocą którego
chciano uzyskać społeczną akceptację w zasadzie neoliberalnych
reform ekonomicznych. Gdy okazało się ono fiaskiem, postanowiono,
że łatwiej będzie oddać władzę, a ekipa Solidarności, ciesząca
się większym poparciem społecznym, będzie w stanie zrobić to
sprawniej[29].

Miessen próbuje przygotować nas na
świat, w którym nie będzie już pieniędzy na finansowanie
wielkich inwestycji architektów. Świat bardziej przypominający
kryzysowe (i autorytarne) lata osiemdziesiąte niż to, co jest nam
znane. Obecnie obserwujemy równoczesny rozkwit budżetów obywatelskich
i próby ograniczenia demokracji w innych sferach. Jesienią
tego roku, w czasie gdy nad Hanną Gronkiewicz-Waltz wisiało
widmo odwołania poprzez referendum, w Kancelarii Prezydenta
RP powstał projekt ustawy, która
rozróżniając lokalne referenda na „merytoryczne” (tak określano
referenda tematyczne) i takie, które merytorycznymi nie są (tak
opisywano referenda odwoławcze), utrudnia, a wręcz uniemożliwia,
mieszkańcom odwoływanie prezydentów czy burmistrzów. Powód
jest prosty: referenda odwoławcze stały się ostatnio równie
popularne jak budżety obywatelskie – tylko w trakcie ostatniej
kadencji odbyło się ich aż osiemdziesiąt pięć[30]. A zatem wyłącznie te rozwiązania, które nie podważają
w rażący sposób obecnego systemu sprawowania władzy, są uznawane
za dopuszczalne.

Sprawa ta pokazuje, jak powszechne wśród elit
rządzących stało się to, co Jacques Rancière nazywa, „nienawiścią
do demokracji”[31]. Kilka miesięcy wcześniej inna wersja projektu tej samej
ustawy wzbudziła stanowczy sprzeciw Pawła Adamowicza, prezydenta
Gdańska i szefa Unii Metropolii Polskich, który napisał do
Kancelarii Prezydenta, że niektóre z proponowanych tam przepisów
otwierają furtkę dla „pieniaczy i osób z zaburzoną psychiką”,
z którymi nie ma zamiaru dzielić się władzą[32]. Była to swoista chwila prawdy – Adamowicz pokazał, co
naprawdę myśli o mieszkańcach i demokracji. Momentów takich było
zresztą ostatnio więcej: w trakcie kampanii referendalnej w Warszawie
premier, a następnie prezydent RP
zaapelowali do warszawiaków, aby zrezygnowali oni z tego, co w innym
kontekście opisywane jest jako obywatelski obowiązek, i nie szli do
urn. Następnie premier ogłosił, że w razie gdyby warszawiacy jednak
poszli na referendum i odwołali Hannę Gronkiewicz-Waltz, powoła
ją na komisarza Warszawy. Tym samym przyznał, że uznaje mechanizmy
demokratyczne tylko wtedy, gdy działają na jego korzyść. To pewnie
dlatego w 2010 roku, kiedy trwała kampania związana z referendum
odwoławczym prezydenta Łodzi Jerzego Kropiwnickiego, politycy
PO zachęcali obywateli do udziału
w referendum. Wtedy służyło ono ich interesom.

Jesteśmy obecnie w sytuacji, w której już nie
jest oczywiste, czym jest demokracja. Demokracja przedstawicielska
pogrąża się w poważnym kryzysie i dlatego łatana jest
wybiórczo dobieranymi instrumentami demokracji bezpośredniej,
aby można było legitymizować poczynania władzy. Kampania wokół
referendum odwoławczego wobec Hanny Gronkiewicz-Waltz ujawniła ów
kryzys i fakt, iż nie do końca już wiemy, co jest, a co nie jest
demokratyczne. Sondaże opinii publicznej przepowiadały dość łatwe
odwołanie prezydent Warszawy (prognozowano frekwencję w wysokości
nawet trzydziestu sześciu procent, przy wymaganych dwudziestu dziewięciu
procentach), a jednocześnie okazało się, że gdyby zorganizować
ponowne wybory na prezydenta Warszawy, wygrałaby je właśnie
Gronkiewicz-Waltz. Dlatego warszawska Platforma Obywatelska w pewnym
momencie rozważała scenariusz, według którego po przegranym referendum
organizują wcześniejsze wybory, wystawiają odwołaną prezydent
i odnoszą sukces. A zatem w obu przypadkach dochodziło do sytuacji,
kiedy mniejszość za pomocą dostępnych instrumentów zaczynała
mówić w imię większości: w imieniu warszawiaków odwoływała
Hannę Gronkiewicz-Waltz ze stanowiska prezydenta lub ponownie ją
na nie powoływała. Dlatego Miessen zachęca nas do przemyślenia,
a nawet wymyślenia na nowo tego, czym jest demokracja. Nie jest
ona zestawem instytucji, które da się wyciąć z jednego kontekstu
lub kraju i wkleić do innego. Po roku 1989 zakładaliśmy, że na
tym właśnie polega budowanie demokracji. Miessen pokazuje, że nie
należy się zbytnio przywiązywać do zastanych instytucji i że
ważniejsza jest zasada demokratyczna, a nie jakiś konkretny jej
model. W przeciwieństwie do tego, co głosił Francis Fukuyama,
historia demokracji jeszcze się nie skończyła.

VI

Jaki jest zatem najważniejszy
wniosek wypływający z tej książki? Miessen pokazuje, że prawdziwa,
a nie fasadowa, partycypacja polega na nierozłącznym powiązaniu
odpowiedzialności ze sprawczością. Tymczasem partycypacja
używana jest w Polsce głównie do przeprowadzania tego, co
Miessen nazywa outsourcingiem odpowiedzialności – przerzucania
na obywateli niechcianych obowiązków, współuczestniczenia z nimi
w odpowiedzialności za miasto nie po to, aby dzielić się władzą,
ale by efektywniej ją sprawować. Gdy w 2011 roku prezydent Poznania
ogłosił sondaż deliberatywny w sprawie budżetu, w ramach którego
czterdziestu mieszkańców miało się wypowiedzieć, gdzie ich zdaniem
należy szukać oszczędności, dziennikarz Michał Wybieralski pisał:
„Choć nie jestem zwolennikiem prezydenta, to przeciw sondażowi nie
będę protestować. Traktuję go jak gest ze strony Ryszarda Grobelnego,
danie społeczeństwu przysłowiowego palca. Nic to, że motywacja
prezydenta i stan kasy miasta wskazują, że to palec środkowy. Zamiast
go odrzucać, wolę zastanowić się, jak zabrać prezydentowi
całą rękę”[33]. Dzięki Miessenowi wiemy już, że ręki nigdy nie
dostaniemy. Droga do niej nie prowadzi przez środkowy palec.

Moda na nowy urbanizm, a także
powrót zainteresowania modernizmem wynikają m.in. z odkrycia faktu,
że możemy mieć wpływ na otaczającą nas rzeczywistość. Jest
to odkrycie dość banalne, ale należy pamiętać, że przez wiele
lat po roku 1989 w polskich miastach dominował technokratyzm
połączony z konserwatyzmem. Ten pierwszy zakładał, że miastem
powinni zarządzać fachowcy, a mieszkańcy nie mają prawa się do
tego mieszać[34]. Według paradygmatu konserwatorskiego z kolei miasto to
przede wszystkim zbiór zabytków, które należy chronić, pielęgnować,
ewentualnie odnawiać, ale absolutnie nie gruntownie zmieniać. Fascynacja
modernizmem, którą od kilku lat możemy w Polsce obserwować, jest
właśnie reakcją na wcześniejsze uziemienie mieszkańców. O ile
przez ostatnie dwadzieścia lat przeszłość, jak ujął to Jürgen
Habermas, stanowiła jedyny możliwy model dla przyszłości,
tak dzięki neomodernizmowi odkrywamy, że możemy współtworzyć
przyszłość[35]. Mimo że moderniści popełnili wiele błędów, nie
można odmówić im odwagi. Nie interesowały ich kosmetyczne zmiany czy
niwelowanie nieprzyjemnych konsekwencji kapitalizmu. Chcieli zburzyć to,
co uznali za złe, i zbudować na ruinach nowe, lepsze miasto. Choć
Miessen dość krytycznie rozprawia się z modernizmem, pokazując,
że fala fascynacji architekturą ze stajni Le Corbusiera jest w dużej
mierze polskim fenomenem, zachęca też, by podążać ich śladem i nie
bać się odważnych rozwiązań.

Czy miasta faktycznie straciły swą podmiotowość
i nie można już nimi efektywnie rządzić, a tylko próbować
sterować ich dryfem? Czy da się wyplątać z sytuacji, w której
ludzie powietrza, zamieniający przestrzenie publiczne w Polsce –
jak dworzec w Poznaniu – w prywatne kopalnie zysku, skutecznie
uziemiają resztę? Jeszcze kilka lat temu wydawało nam się, że naprawa
demokracji jest kwestią techniczną – wystarczy wprowadzić szereg
instrumentów, takich jak budżety partycypacyjne, a sprawa będzie
załatwiona. Teraz wiemy, że nie jest to kwestia wyłącznie praktyki czy
nawet kilku dobrych praktyk. To sprawa bardziej fundamentalna. Przygoda
z partycypacją zaprowadziła nas w zupełnie nowe miejsce –
do punktu, w którym musimy na poważnie zastanowić się, czym
tak naprawdę jest demokracja. Miessen pokazuje, że narzędzia,
po które dotychczas sięgaliśmy, są nieskuteczne, a nawet,
przeciw-skuteczne. O wiele ważniejsze od pytania, kto partycypuje
w mieście, jest pytanie o to, kto jest za nie odpowiedzialny. Rafał
Drozdowski, opisując oddolne praktyki niezależnej, a nawet – jak
nazywa to Maliq Simone – „pirackiej” partycypacji mieszkańców
w kształtowaniu przestrzeni, zauważył, że „posiadanie stałych,
powtarzających się obowiązków [związanych z utrzymywaniem
takich nieformalnych struktur jak np. ogródki pod blokiem –
K.P.] jawi się tu jako rodzaj przywileju […]. Po drugiej stronie
są »ci, co nic nie muszą«. Ale to właśnie jest samą esencją
ich społecznego wykluczenia. Ów podział na tych, którym (jeszcze)
nie odmawia się prawa do posiadania obowiązków […], oraz tych,
którym już je odebrano (bądź którzy sami się go pozbawili), jest
notabene chyba jedną z najbardziej dramatycznych osi dzisiejszych
nierówności”[36]. Większość polityk miejskich, nie pozostawia złudzeń
Drozdowski, idzie obecnie w kierunku uziemiania mieszkańców;
to ludzie powietrza wciąż zarządzają miastem, zatrzymując
dla siebie kompetencje sprawcze i pozbywając się jednocześnie
odpowiedzialności za własne działania. Jednym z bardziej
dramatycznych konfliktów, które możemy obecnie obserwować, pisze
Drozdowski, jest właśnie walka o „zachowanie tego fundamentalnego
rodzaju godności, jakim jest bycie uprawnionym do »zaangażowania
w życie«”[37]. To właśnie o tym, jak angażując się w życie,
należy połączyć na nowo sprawczość z odpowiedzialnością,
jest ta książka. Odpowiedzialność na razie jest na nas zrzucana
z góry, jako swoisty obowiązek. Ale jest też prawem. Miessen stara
się nam powiedzieć, że najwyższy czas nauczyć się z tego prawa
korzystać.

[1] Léon Krier,
Architektura wspólnoty, tłum. Piotr Choynowski,
słowo /obraz terytoria, Gdańsk 2011; Jan Gehl, Życie między
budynkami. Użytkowanie przestrzeni publicznych, tłum. Marta
A. Urbańska, Wydawnictwo RAM, Kraków
2009; Robert Venturi, Denise Scott Brown, Uczyć się od
Las Vegas. Zapomniana symbolika formy architektonicznej,
tłum. Anna Porębska, Karakter, Kraków 2013; Rem Koolhaas et al.,
Mutations, Actar, Barcelona–New York 2001;
Rem Koolhaas, Deliryczny Nowy Jork. Retroaktywny manifest
dla Manhattanu, tłum. Dariusz Żukowski, Karakter, Kraków
2013.

[2] Bardzo podobny argument dotyczący „społeczeństwa
obywatelskiego” został przedstawiony ostatnio w książce Pawła
Stefana Załęskiego, Neoliberalizm i społeczeństwo
obywatelskie, Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Mikołaja
Kopernika, Toruń 2012.

[3] Richard Sennett, Upadek
człowieka publicznego, tłum. Hanna Jankowska, Warszawskie
Wydawnictwo Literackie „Muza”, Warszawa 2009.

[4] Pierre-Andre Boutang (reż.),
Gilles Deleuze from A to Z, Semiotext(e), U.S.A, Canada 2012.

[5] Gilles Deleuze, Félix Guattari, A Thousand
Plateaus: Capitalism and Schizophrenia, tłum. na ang. Brian
Massumi, University of Minnesota Press, Minneapolis 1987.

[6] Gilles Deleuze,
Expressionism in Philosophy: Spinoza, tłum. na
ang. Martin Joughin, Zone Books, New York 1992.

[7] Neil Smith, The Revolutionary
Imperative, „Antipode”, t. 41, styczeń 2010, s. 56.

[8] Rafał
Górski, Bez Państwa. Demokracja uczestnicząca
w działaniu, Korporacja Ha!art, Kraków 2007.

[9] Wojciech Kębłowski, Budżet
partycypacyjny. Krótka instrukcja obsługi, Instytut
Obywatelski, Warszawa 2013.

[10] Barbara Ehrenreich, Bait and Switch: The
(Futile) Pursuit of the American Dream, Henry Holt, New
York 2006.

[11] Krzysztof Nawratek,
Dziury w całym. Wstęp do miejskich rewolucji,
Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2012. Por. Artur Celiński,
Prawo do miasta, prawo do polityki, „Res Publica
Nowa”, nr 209: Międzymieście, jesień 2012,
s. 4–10.

[12] Larry Elliott, Dan Atkinson, Going South:
Why Britain will have a Third World Economy by 2014, Palgrave
Macmillan, Hampshire–New York 2012, s. 7–10.

[13] Miało
to miejsce 19 lutego 2011 podczas spotkania w ramach „Łódź
you like Warsaw” w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, zob.
<http://krzysztofnawratek.blox.pl/html/1310721,262146,14,15.html?1,2011>.

[14] Nie
ma tradycji, nie ma ułatwień. Z Ryszardem Grobelnym rozmawiają
Natalia Mazur i Michał Wybieralski, „Gazeta
Wyborcza” Poznań, 4 maja 2009, dostępny w Internecie:
<http://poznan.gazeta.pl/poznan/1,36001,6568389,Grobelny__Nie_ma_tradycji__nie_ma_ulatwien.html>.

[15] Poznań Główny: oficjalna nazwa nowego dworca
PKP, Epoznan.pl, 12 stycznia 2012, dostępny w Internecie:
<http://www.epoznan.pl/news-news-29936-Poznan_Glowny_oficjalna_nazwa_nowego_dworca_PKP. Niemniej jednak oficjalna strona centrum
handlowego Poznań City Center to <poznanglowny.pl>.

[16] Filip
Springer, Świątynia, 25 października 2013,
zob. <http://filipspringer.com/blog/?p=3642>.

[17] Ile zajmuje droga
na dworzec? „Na szagę” dwa razy szybciej, TVN24, 2 listopada 2013, dostępny w Internecie:
<http://www.tvn24.pl/wiadomosci-poznan,43/ile-zajmuje-droga-na-dworzec-na-szage-dwa-razy-szybciej,368275.html>.

[18] Jonathan Raban, Hunting Mister Heartbreak:
A Discovery of America, Vintage Books London 1998, s. 80
[tłum. moje – K.P.].

[19] Julian Brash, Bloomberg’s New York: Class
and Governance in the Luxury City, University of Georgia
Press (Geographies of Justice and Social Transformation, t. 6), Athens
2011.

[20] Katherine Boo, Zawsze piękne. Życie,
śmierć i nadzieja w slumsach Bombaju, tłum. Adriana
Sokołowska-Ostapko, Znak, Kraków 2013.

[21] China to create
largest mega city in the world with 42 million people,
„Daily Telegraph”, 24 stycznia 2011, dostępny w Internecie:
<http://www.telegraph.co.uk/news/worldnews/asia/china/8278315/China-to-create-largest-mega-city-in-the-world-with-42-million-people.html>.

[22] Marcus Power,
Angola 2025: The Future of the ‘World’s Richest Poor
Country’ as Seen through a Chinese Rear-View Mirror,
„Antipode”, t. 44, nr 3 / 2012, s. 993–1014.

[23] Christian Parenti,
Tropic of Chaos: Climate Change and the New Geography
of Violence, Nation Books New York 2012; Brian Stone,
The City and the Coming Climate: Climate Change in the Places
We Live, Cambridge University Press, New York–Cambridge
2012.

[24] Zob.
<http://www.npr.org/blogs/parallels/2013/10/24/240493422/in-most-every-european-country-bikes-are-outselling-cars>.

[25] Lech Mergler,
Deweloperzy na swoje (wyszli), „Res Publica
Nowa” (online), 11 października 2013, dostępny w Internecie:
<http://publica.pl/teksty/deweloperzy-na-swoje-wyszli>.

[26] Erik Swyngedouw, Authoritarian governance,
power, and the politics of rescaling, „Environment and
Planning D: Society and Space”, nr 18(1) / 2000, s. 63–76.

[27] Ernst Friedrich Schumacher, Małe jest
piękne. Spojrzenie na gospodarkę świata z założeniem, że człowiek
coś znaczy, tłum. Ewa Szymańska, Jerzy Strzelecki, wstęp
Jan Strzelecki, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1981.

[28] Dariusz T. Grala, Reformy Gospodarcze
w PRL(1982–1989). Próba uratowania socjalizmu,
Wydawnictwo Trio, Warszawa 2005.

[29] Kazimierz Z. Poznański,
Poland’s Protracted Transition. Institutional change and
economic growth 1970–1994, Cambridge University Press,
Cambridge 1996.

[30] Będzie trudniej odwołać
włodarza, „Rzeczpospolita”, 30 sierpnia 2013, dostępny
w Internecie: <http://www.rp.pl/artykul/1043304.html>.

[31] Jacques Rancière,
Nienawiść do demokracji, tłum. Maciej Kropiwnicki,
tłum. aneksu Agata Czarnacka, Instytut Wydawniczy Książka i Prasa,
Warszawa 2008.

[32] Samorządowcy o swoich mieszkańcach:
nie będziemy się dzielić władzą z „pieniaczami”,
„Gazeta Wyborcza” (online), 7 marca 2013, dostępny w Internecie:
<http://wyborcza.pl/1,75478,13517341,Samorzadowcy_o_swoich_mieszkancach__Nie_bedziemy_sie.html#TRrelSST>.

[33] Michał Wybieralski,
Sondaż jest dobry. Dają palec, bierzmy rękę,
„Gazeta Wyborcza”, Poznań, 17 maja 2011, dostępny w Internecie:
<http://poznan.gazeta.pl/poznan/1,36037,9609658,Sondaz_jest_dobry__Daja_palec__bierzmy_reke.html#ixzz2jVnE6mKz>.

[34] Zob. Lech Mergler, Kacper
Pobłocki, Maciej Wudarski, Anty-bezradnik przestrzenny. Prawo
do miasta w działaniu, „Res Publica Nowa”, Warszawa
2013.

[35] Jürgen Habermas, Michael
Haller, Max Pensky, The Past as Future: Vergangenheit Als
Zukunft, University of Nebraska Press, Lincoln 1994.

[36] Rafał Drozdowski,
Agory i kluby – społeczny pomysł na uspołeczniające się
miasto[w:] Niewidzialne miasto, red. Marek
Krajewski, Fundacja Bęc Zmiana, Warszawa 2012, s. 57; Abdou Maliq Simone,
Pirate Towns: Reworking Social and Symbolic Infrastructures
in Johannesburg and Douala, „Urban Studies”, t. 43, nr 2,
1 lutego 2006, s. 357–370.

[37] Rafał Drozdowski,
Agory i kluby…, op. cit., s. 58.

Jedną z najbardziej odpychających sytuacji jest
ta, gdy nasze skryte marzenia są nam narzucane z zewnątrz. Mamy
ładne określenie dla urzeczywistnionego marzenia: nazywamy je
koszmarem[38].

SLAVOJ ŽIŽEK

Kiedy jakaś rzecz jest zbyt
mocno promowana, zaczyna być w pewien sposób darzona szacunkiem,
a wkrótce potem zostaje uspołeczniona − nie w sensie politycznym,
ale w takim, że staje się prawem każdego. Właśnie to zepsuło
interaktywną telewizję, traktowaną obecnie, jakby była prawem. Albo
weźmy te okropne audycje radiowe, do których ludzie mogą dzwonić,
by wygłaszać swoje poglądy, co jest dosyć tanie dla radia, ale
niezwykle nudne dla reszty odbiorców. Nie mam ochoty słuchać, co
myśli sobie o tym czy owym czterdziestu pięciu przypadkowych ludzi
dzwoniących do radia! Ale ponieważ forma ta została oficjalnie
uznana przez władze i przechwycona przez tych, którzy rozpoznali
w niej tani sposób na robienie programów telewizyjnych czy radiowych,
wygląda to trochę tak, jakby wszystko było usprawiedliwione, ponieważ
publiczność może uczestniczyć w tworzeniu przekazu. I dlatego mamy
zły teatr, złe filmy, złe radio, złą telewizję…[39]

CEDRIC PRICE

[38] Slavoj Žižek w wywiadzie
przeprowadzonym przez Georga Dieza i Christophera Rotha, The
80*81 Book Collection. Part One: What Happened?, Edition
Patrick Frey, Zürich 2010, s. 60.

[39] Cedric Price, Cedric Price − Hans Ulrich
Obrist in Conversation, Verlag der Buchhandlung Walther König
(The Conversation Series, t. 21), Köln 2010, s. 53−53.

PROLOG Eyal WeizmanPARADOKS WSPÓŁPRACY

Na horyzoncie pojęcia partycypacji,
na samym jego krańcu, znajduje się idea kolaboracji. Można o niej
myśleć jako o tendencji do przymusowego lub dobrowolnego sprzymierzania
własnych działań z celami władzy − politycznymi, militarnymi,
gospodarczymi bądź też ich kombinacją. Aluzje historyczne są tutaj
jasne. Sojusz ten jest zazwyczaj uzasadniany jako zdroworozsądkowe, nawet
jeśli tragiczne, rozwiązanie problemu granic. Dylemat partycypacji /
kolaboracji implikuje istnienie zamkniętego systemu, w ramach którego
ani dostępne opcje, ani pozycja tych, którzy je reprezentują, nie mogą
zostać zakwestionowane. Chęć zmuszenia podmiotu do uległości prowadzi
do stworzenia zestawu alternatyw, które należy przedstawić w taki
sposób, aby „wolne podmioty”, dokonując wyborów mających na
celu ograniczenie szkód, skończyły na usługach władzy. Partycypacja
wydaje się zatem prowadzić do wielu politycznych i etycznych dylematów
wymagających trzeźwej analizy sojuszu sił wokół sceny, na którą
jest wzywana.

Paradoks partycypacji ma wpływ nawet na
najbardziej niezależne organizacje pozarządowe, stanowiące tło
obecnego kryzysu. Działa on poprzez tworzenie wspólnego gruntu, gdzie
aktywiści muszą współdziałać z państwami, armiami lub bojówkami,
z którymi pierwotnie usiłowali się skonfrontować. Dlatego też na
przykład oficer próbujący funkcjonować w „oświecony” sposób
może poszukiwać możliwości kolaboracji z działaczami pomocy
humanitarnej, którzy z kolei potrzebują przyzwolenia wojska na
dostarczanie żywności i udzielanie pomocy medycznej. Logika takiej
partycypacji mogłaby do pewnego stopnia zaciemnić fundamentalne
różnice moralne pomiędzy tymi grupami.

W gruncie rzeczy paradoks partycypacji jawi się
jako taktyczny kompromis, który często prowadzi do strukturalnej
impotencji wikłającej władzę i opozycję we wzajemnym uścisku,
a organizacje pozarządowe obsadzającej w rolach faktycznych
uczestników rozproszonego systemu rządowego. W jego ramach państwo
przerzuca świadomość moralną na pozarządowe instytucje mające
się zajmować etyką, a te z kolei delegują swoje roszczenia do
skutecznego działania w ramach państwa.

Pomiędzy odrzuceniem udziału w tych procesach
a podejściem taktycznym lokuje się zasadniczy problem partycypacji,
czyli jej praktykowanie przy jednoczesnym unikaniu. Oczywiście nie
istnieje żadna ogólna formuła, za pomocą której można by się
odnieść do tego dylematu, jednak refleksja nad polityczną praktyką
myślową mogłaby się zogniskować wokół dwóch zagadnień: orientacji
politycznych ścieżek oraz stałej ekspansji granic problemów zarówno
w czasie, jak i przestrzeni. Pierwsze z nich − poprzez studiowanie
i analizowanie pola siłowego wokół i wewnątrz tego dylematu −
prowadziłoby do identyfikacji szerszych i głębszych powiązań
politycznych; z kolei drugie dałoby możliwość spoglądania
w przyszłość.

Starożytni Grecy traktowali dylematy jako elementy
składowe tragedii. Każda z możliwości, wobec których stawał
bohater tragiczny, z konieczności prowadziła do różnych form
przeraźliwego cierpienia, a dylemat przedstawiany był jako wybór
pomiędzy którymś z rogów rozjuszonego byka. Jednak dylemat −
jeśli nadal mamy myśleć w tych kategoriach − nie mógł dotyczyć
wyłącznie tego, który z rogów wybrać, ale raczej tego, czy powinno
się w ogóle przyjmować kategorie, za pomocą których sformułowane
zostało pytanie, i dokonywać jakiegokolwiek wyboru. Robert Pirsig
zaproponował kilka sposobów uwolnienia się z tego chwytu retorycznego:
można „odmówić wejścia na arenę”, „sypnąć bykowi piachem
w oczy” lub „uśpić byka śpiewem”.

W sytuacjach wymagających kompromisu aktywiści
zajmujący się polityką przestrzeni zawsze będą się znajdować na
arenie zmagań. Ich działania muszą jednak prowadzić do poszukiwania
sposobów umożliwiających kwestionowanie narzuconych prawd, a przez
to także fundamentów autorytetu władzy, z którą działacze ci
jednocześnie konfrontują się i współpracują. A tę władzę
tworzą ci sami ludzie, którzy postawili nas przed bykiem i kazali
wybrać krótszy z jego rogów.

W sytuacji, gdy jest to niemożliwe, odmowa może
być uznawana za jedną ze skutecznych form politycznego działania. Opcja
ta musi jednak pozostać zarezerwowana dla tych, którzy mogą działać
i będą to robić niezależnie od obrotu spraw.

WPROWADZENIEJAKA JEST STAWKA?

Książka, którą trzymacie w rękach,
jest próbą naszkicowania hipotezy mówiącej, że czasami za wszelką
cenę należy unikać wszechogarniającej demokracji. Aby w ramach
dowolnej struktury, sieci czy instytucji opartej na współpracy dało
się podejmować jakiekolwiek decyzje, konflikty muszą być ostatecznie
przezwyciężane i przekuwane na praktykę, o ile ktoś zdecyduje się
wziąć na siebie taką odpowiedzialność.

By tego dowieść, przeanalizuję praktykę
postkonsensualną − to znaczy taką, która nie opiera się na
(częstokroć błędnie) zdefiniowanych sposobach działania w ramach
poszczególnych partii czy innych tego rodzaju konstruktów, złożonych
pod względem politycznym i działających w oparciu o konsensus,
ale zamiast tego formułuje postulat zniesienia niewinności
partycypacji.

Partycypacja znajduje się obecnie w okresie
przejściowym − zarówno w lewicowej polityce, praktykach
przestrzennych, jak i architekturze, która jest jej najbardziej
dostrzegalnym i najlepiej zdefiniowanym wytworem. Tak z historycznego
punktu widzenia, jak również w kategoriach działalności politycznej
partycypację odczytywano poprzez romantyczne pojęcia negocjacji,
inkluzji i demokratycznego procesu decyzyjnego. Jednak to właśnie ten
rzadko kwestionowany tryb inkluzji (bez końca używany przez polityków
w kampaniach bezpośrednich) nie daje konkretnych rezultatów, ponieważ
krytyczność kłóci się z kategorią większości. Zamiast powielać
ten schemat, niniejsza książka promuje konfliktową interpretację
partycypacji jako metody działania. Opiera się ona na zanegowaniu
idei demokratycznego pomocnika, który czasami musi odwołać się do
niefizycznej przemocy i jednostkowych decyzji, aby stworzyć ramy dla
dalszych zmian.

Koszmar
partycypacji ma na celu podważenie przekonania, że ludzie
na ogół kierują się dobrymi intencjami. Konwencjonalne modele
partycypacji opierają się na inkluzji i zakładają, że jest ona
powiązana ze społeczno-demokratycznym protokołem głoszącym,
że w egalitarnym społeczeństwie każdy głos ma taką samą
wagę. Zazwyczaj w prostym akcie sformułowania propozycji określonej
struktury lub w sytuacji, gdy promowana jest owa oddolna inkluzja,
polityczny aktor lub inny podmiot stojący za tą propozycją jest
postrzegany jako dobroczyńca. Co ciekawe, że na przykład rola kuratora
opiera się na praktyce podejmowania decyzji, a przez to − eliminacji
wyboru. Partycypacja, zwłaszcza w czasach kryzysu, bywa celebrowana jako
coś, co nas wybawi od wszelkiego zła. Należy jednak zakwestionować
taką miękką formę uprawiania polityki.

Przedstawię tutaj koncepcję partycypacji jako
sposobu wejścia do polityki (czyli wciskania się pomiędzy już
istniejące relacje władzy), a nie „motywowanego politycznie modelu
pseudopartycypacji” (propozycji, aby inni również mieli swój wkład
w proces decyzyjny), który jest notorycznie wykorzystywany przez ludzi
żądnych politycznej legitymizacji. Moja propozycja wyrasta nie tyle
z niewiary w reguły demokracji, ile raczej z czystego zainteresowania
krytyczną i twórczą zmianą.

Ktoś mógłby stwierdzić, że model ten zawiera
w sobie pewną dozę oportunizmu[40]. Kwestionuje on rozpowszechnione przekonanie, że opinia
większości jest tożsama z mądrością, i stanowi argument na
rzecz proaktywnego obywatelstwa, w ramach którego jednostkowy outsider
(znajdujący się na zewnątrz danej politycznej struktury) może się
stać motorem zmian dzięki energicznemu wejściu w istniejący dyskurs,
a nie przez samo otwarcie pola do dyskusji. Pozostając w obrębie tego,
co „demokratyczne”, przedstawię partycypację jako agresywną,
niedemokratyczną praktykę, oportunistyczny model interwencjonizmu
umożliwiający zaistnienie działalności postkonsensualnej. Ta ostatnia
jest oderwana od zintegrowanych modeli procesu decyzyjnego i przygotowuje
grunt dla produktywnej walki wewnętrznej. Nazywam ten szczególny model
postawą „niezależnego praktyka”.

Moje tezy są częścią wciąż rozwijającego
się projektu skupionego na partycypacji jako czymś, co wymaga
naprawy. Projekt ten stanowi próbę stworzenia nowego języka,
nowej praktyki i pola do działania, a nie konfrontacji z polem
już istniejącym. Chociaż w tym tekście znajduje odbicie wiele
różnych sposobów pisania, niniejsza książka w swej istocie traktuje
o myśleniu architektonicznym jako metodzie.

W tak naszkicowanych ramach opiszę serię
eksperymentów przeprowadzonych w ciągu ostatnich trzech lat –
każdy z nich w ten czy inny sposób miał na celu wspomniane wyżej
zakwestionowanie przekonania o niewinności partycypacji. Niektóre
z tych eksperymentów zostały oparte na tekście, inne
umieszczone w świecie sztuki, jeszcze inne są z kolei miejskimi
interwencjami, modelami instytucjonalnymi lub konkretnymi projektami
architektonicznymi − stworzonymi na małą skalę lokalnymi poligonami
służącymi do testowania możliwości dokonania zmiany.

Każdy z kolejnych rozdziałów można traktować
jako model galaktyki, w którym planety krążą wokół znajdującej
się w środku próżni. Być może pod koniec pustka ta zostanie
wypełniona pewnym modelem praktyki. Będzie on przedstawiał problemy
i stawiał pytania w sposób, który nie jest hierarchicznie
zorganizowany ani nie stanowi określonego pola wiedzy. Proponowany
przeze mnie model ma raczej formę układu centrycznego o charakterze
relacyjnym. Czytelnik odnajdzie tutaj różne próby radzenia sobie
z tym niehierarchicznym modelem i podejmowania szczegółowych
zagadnień w celu uwolnienia potencjału dla bardziej rozproszonych
form pracy.

Książka ta stanowi trzeci tom trylogii,
której celem jest skutkujące stopniową deziluzją zakwestionowanie
istniejących sposobów rozumienia praktyki partycypacyjnej. Pierwsza
część cyklu, Did Someone Say Participate? An Atlas of Spatial
Practice[41], kwestionowała partycypację
w prosty sposób. Druga, The Violence of
Participation[42], wymierzyła jej kopniaka. Obecna
książka zawiera alternatywną propozycję – stanowi próbę
zmierzenia się z problemem i postawienia pytania, w jaki sposób
można dziś pisać o procesie albo jego efektach.

Staram się sformułować teorię tego, jak
można partycypować, znajdując się poza wyraźnie zdefiniowanymi
i istniejącymi już strukturami władzy, a nie działając w ich
ramach. Chociaż partycypacja jest tradycyjnie rozumiana jako praktyka
o charakterze oddolnym, próbuję tutaj uniknąć właściwego dla
demokracji aktu zaproszenia do uczestnictwa i włączyć się do
konwersacji w jej trakcie, by tak rzec − z boku.

Wykorzystam formę tej książki w sposób
instrumentalny; nie będę jej używać jako przestrzennej protezy
czy też narzędzia służącego do akumulacji i przetwarzania
istniejącej wiedzy, ale potraktuję ją jako rodzaj maszynerii,
która pozwala łączyć ze sobą i uzasadniać dostępne praktyki
i projekty. Dzięki temu możliwe będzie zajęcie stanowiska,
z którego da się formułować krytykę bez konieczności używania
akademickiego języka wyznaczającego granice praktyki. Zamiast badać
temat, będę prowadził dociekania na temat tego, co problematyczne:
pułapek i ewentualnych ślepych uliczek partycypacji.

Każda z wymienionych wyżej
„planet” jest próbą postawienia kilku konkretnych pytań. Jaka
jest alternatywa (czy też alternatywy) dla konwencjonalnej
konfrontacji opartej na nostalgicznej metaforze barykady? Jak mogłaby
wyglądać propozycja odmiennej praktyki włączania się w projekty
przestrzenne, która brałaby pod uwagę rzeczywistość społeczną
i polityczną? Na czym miałaby ewentualnie polegać tego rodzaju
polifoniczna praktyka? Jakie jest znaczenie tego rodzaju pracy i czy
zawsze wymaga ona pośpiechu?

Za pomocą tego konkretnego trybu
rozproszonej praktyki życie zostanie ujęte w format, w ramach
którego wola działania nie wymaga uzyskania mandatu już w punkcie
wyjścia. Taka samoinicjująca się praktyka istniejąca poza systemami
ekonomicznymi, w których istnieje wyraźne rozróżnienie na klientów
i usługodawców, może się w nie wkraść i wytworzyć obcy rodzaj
dyskursu lub pola wiedzy.

Opisane powyżej kwestie i możliwe
sposoby działalności zostaną umiejscowione w kontekście większego
projektu, którego celem jest stworzenie orbity dla samodzielnie
generujących się i stosowanych studiów przypadków oraz modeli
interwencji. Oprócz refleksji na temat trójdzielnej struktury
„eksperymentu partycypacji” przedstawię kilka projektów, takich
jak Winter School Middle East czy europejska Kunsthalle – niektóre
spośród podjętych tutaj tematów zostały tam przeanalizowane
w odpowiednim lokalnym kontekście. Traktuję je jako przykłady praktyk
mających prowadzić do stworzenia niezależnych, niedużych organizacji
stanowiących alternatywę dla publicznych instytucji artystycznych oraz
franczyzy regionalnych akademii. Przykłady te są ukształtowane przez
kontrastujące doświadczenia, w trakcie których poddałem swoją
osobę instytucjonalizacji w ramach formalnych politycznych działań
w skali rządowej – zarówno w ramach projektu realizowanego
na zlecenie rządu Słowenii w okresie prezydencji tego państwa
w Komisji Europejskiej („East Coast Europe”[43]), jak i projektu badawczego, którego wynikiem była
zamówiona przez rządowy dubajski think tank Moutamarat książka
With / Without: Spatial Products, Politics and Practices in the
Middle East[44] wydana w 2007 roku.

Większość materiałów, badań i wiedzy
zgromadzonej w niniejszej książce nie jest wynikiem długich tygodni
spędzonych w bibliotekach i archiwach, ale raczej próby zdobycia
wiedzy poprzez praktykę. Do pewnego stopnia materiał ten stanowi
dziennik dokumentujący ostatnie pięć lat zmagań z dziedzinami,
które z jednej strony definiują moją praktykę, a z drugiej
wyznaczają moje jej rozumienie. Jedną z motywacji do rozpoczęcia
tego projektu był dla mnie rzucający się w oczy brak materiałów,
które kwestionowałyby te zagadnienia. Dlatego też zdecydowałem,
że powinno powstać takie właśnie archiwum. Byłem na przykład
od dawna zainteresowany tym, o czym pisała belgijska teoretyczka
polityki, Chantal Mouffe, jednak zawsze umykała mi skonkretyzowana forma
zagadnień bezpośredniego zaangażowania, inkluzji przeciwstawionej
ekskluzji oraz tego, jak można stać się aktorem w polu siłowym
istniejących już relacji władzy. W związku z tym postanowiłem
porozmawiać z Mouffe osobiście zamiast czytać raz jeszcze jej
książki lub przejść nad nimi do porządku dziennego. W efekcie
nawiązaliśmy trwającą trzy lata konwersację, w ramach której
próbowaliśmy wydobyć szereg rozmaitych założeń i prowokacji
związanych z partycypacją jako taką. Opracowana wersja tej rozmowy
stanowi rozdział 6 niniejszej książki.

Forma wywiadu pozwoliła mi na przetestowanie
niektórych moich hipotez w bezpośredni, interaktywny
sposób. Stworzyłem sieć respondentów i partnerów do
rozmowy, aby pomogli mi w przemyśleniu interesujących mnie
zagadnień. W tym kontekście wywiady są rozumiane i przedstawiane
jako bibliografia. Generujące się samodzielnie słowniki stają się
bibliografią; pisana lub zlecana literatura staje się bibliografią;
projekty architektoniczne stają się bibliografią; badania terenowe
i prace projektowe z instytucjami stają się bibliografią; publikacje,
wystawy, prace wydawnicze stają się bibliografią.

Część osób, z którymi miałem okazję
rozmawiać, pomogła mi w stworzeniu tej książki. Do tej grupy
należą: Chantal Mouffe, ikona niemieckiego ruchu pracowniczego
Erhard Eppler, amerykański językoznawca i filozof Noam Chomsky,
brytyjski artysta Liam Gillick, holenderski architekt Rem Koolhaas,
słoweński kolektyw artystyczny IRWIN,
holenderski teoretyk Roemer van Toorn, niemiecka kuratorka Eda Cufer,
izraelski architekt Eyal Weizman, irański kurator Ashkan Sepahvand oraz
amerykańska urbanistka i autorka książek Keller Easterling.

Jestem również wdzięczny Hansowi Ulrichowi
Obristowi, z którym spędziłem wiele godzin, analizując zawiłości
metod partycypacji. W okresie spędzonym w Londynie i we wcześniejszej
fazie badań, zwłaszcza podczas pracy nad Did Someone Say
Participate?, blisko współpracowałem z Shumonem Basarem,
z którym łączyły mnie intuicja i poczucie humoru. Ostatnio
większość zagadnień przedstawianych w niniejszej książce została
przetestowana i wypracowana w trakcie rozmów z kanadyjską artystką
Patricią Reed, szwedzkim architektem Magnusem Nilssonem i włoską
kuratorką Tiną DiCarlo. Chciałbym także podziękować Franzowi von
Stauffenbergowi – w czasie wspólnej kolacji odbyliśmy szczególnie
inspirującą rozmowę, która wpłynęła na moje rozumienie problemu
romantycznej nostalgii.

Jak miałaby wyglądać propozycja alternatywnej
praktyki związanej z projektami, które dotyczą rzeczywistości
społecznych i politycznych? Na czym mogłaby polegać polifoniczna
praktyka przestrzenna? Planowanie przestrzenne jest często uznawane
za równoznaczne z zarządzaniem konfliktami. Miasto oraz progresywne
instytucje istnieją jako społeczne i przestrzenne strefy konfliktu,
które renegocjują swoje granice w procesie ciągłej transformacji. Aby
można było się uporać z tymi konfliktami, musi zostać stworzona
metoda krytycznego podejmowania decyzji. Często przyjmuje się, że
celem takiego procesu jest konsensus. Przeciwstawiając się polityce
konsensusu, krytyczna praktyka przestrzenna powinna zaproponować
rozwijanie mikropolitycznej partycypacji w produkcji przestrzeni oraz
zwrócić naszą uwagę na to, jak można wnieść swój wkład do
obcych nam obszarów wiedzy, profesji i dyskursu z punktu widzenia
„przestrzeni”. Poprzez cyklicznie dokonującą się specjalizację
przyszły praktyk może być postrzegany jako outsider, który zamiast
wyznaczać lub utrzymywać wspólne mianowniki konsensusu, wkracza
w zaistniałe sytuacje czy projekty, celowo wzniecając konflikt na
częstokroć wytyczonych już granicach obszarów wiedzy. Zbiór analiz
takich przypadków służy jako poligon do testowania tego, w jaki
sposób jednostka może interweniować.

Według Hansa Ulricha Obrista istnieje
nieustannie narastająca potrzeba rozważania możliwości „uszkodzenia
maszynerii konsensusu”[45]. Jeśli potraktujemy to sformułowanie poważnie, powinniśmy
spróbować zrozumieć i zilustrować znaczenie krytycznego
zaangażowania w obcych nam obszarach wiedzy i zastosować
narzędzia badań przestrzennych do badań kulturowych. Z uwagi
na fakt, że niniejsza praca ma na celu analizę zarówno roli
architekta, jak i funkcji oraz zakresu kompetencji współczesnych
instytucji, istniejące obecnie modele partycypacji rozważane są tutaj
w kategoriach kultury konsensusu oraz etosu kompromisu. Przywoływane
przykłady pokazują, w jaki sposób mogłyby być ukształtowane
współczesne instytucje.

Przedstawię i poddam analizie dzisiejszą potrzebę
pojawienia się aktywistów, którzy działaliby spoza istniejących
sieci i wyraźnie zdefiniowanych środowisk. Pominę przy tym
konwencjonalne kręgi eksperckie usiłujące wchodzić na terytoria innych
postdyscyplinarnych rzeczywistości. Zaprezentuję ponadto alternatywny
model partycypacji, który – w przeciwieństwie do innych – nie
opiera się na konsensusie. Zamiast dążyć do synchronizacji, mógłby
on opierać się na przyjęciu postawy krytycznego dystansu i świadomym
generowaniu stref konfliktu. W obrębie takich stref można sobie
wyobrazić dekonstrukcji istniejących problemów w celu wyodrębnienia
ich strategicznych elementów których można by (nad)użyć do wywołania
tarć. Taka praktyka mogłaby pomóc w zrozumieniu skutków wykorzystania
miękkich elementów procesu projektowego − politycznych, gospodarczych
i społecznych.

Dokonując analizy sposobu ustanawiania instytucji
angażujących się w działania na skonfliktowanych ze sobą obszarach
ekspertyz, wykorzystam profesjonalne zaplecze organizacji zajmującej
się kwestiami przestrzeni. Odwołując się do architektonicznego
wykształcenia i umiejętności mapowania obszarów konfliktu, będę
się starał postawić pytania, których celem będzie próba wydobycia
znaczenia przestrzennej i architektonicznej ekspertyzy oraz ustalenie,
w jaki sposób mogą one przyczynić się do wygenerowania alternatywnego
sposobu produkcji wiedzy w sytuacji marginalizacji instytucji.

Unikając proponowania gotowych rozwiązań,
postaram się pokazać kilka możliwych punktów wyjścia, głosów
formułowanych z krytycznego dystansu. Mam nadzieję, że takie
podejście pozwoli czytelnikowi zrozumieć, co może wnieść architekt
do dyskutowanych tutaj zagadnień i w jaki sposób może to zrobić;
prześledzę również niektóre z wyżej wymienionych wątków, aby
stworzyć selektywne i operacyjne stanowisko. Co odróżnia podejście
architekta do analizy sytuacji od standardowych ujęć reprezentowanych
przez specjalistów z innych dziedzin? W rozdziale 8, zatytułowanym
Nauka płynąca z rynku, przeciwstawiam postawę,
którą określam mianem „nieproszonego outsidera” (a jeszcze
później − „niezależnego praktyka”), klasycznej metodologii
prowadzenia konsultacji, kierującej się regułami rynku. Poprzez
krytyczną refleksję na temat systemów architektonicznych Jamshida
Gharajedaghiego dochodzimy do problemu projektowania iteracyjnego, które
stanowi sedno systemowej metodologii. Działanie w obszarze, z którym
nie jesteśmy dobrze zaznajomieni, może być trudne i w związku
z tym rodzi się pytanie, w jaki sposób uzyskać wiarygodność
i uprawomocnienie działania w tak szerokim środowisku.

Moje zainteresowanie zjawiskiem partycypacji
może być także odczytywane z rozmaitych punktów widzenia. Na
płaszczyźnie nauk politycznych główne argumenty formułowane przez
Chantal Mouffe są przeciwstawiane brytyjskiej Nowej Partii Pracy oraz
holenderskiemu modelowi polderowemu. W ogólnym kontekście abdykacji
dwudziestowiecznej filozofii pisma Jacquesa Rancière’a i Edwarda
Saida są (nad)używane w celu przeprowadzenia wirtualnej dyskusji,
w szczególności z tezami zawartymi w Representations of
the Intellectual Saida[46]. W odniesieniu do praktyk przestrzennych badam „miękkie
myślenie” w obrębie architektury – odnoszę się do prac
Keller Easterling i Eyala Weizmana, czerpiąc z tekstów Floriana
Schneidera, aby otworzyć pole krytycznego dyskursu w sferze
współpracy. Wykorzystałem biografię niemieckiego polityka
Joschki Fischera, aby stworzyć z niej studium przypadku mające
pokazać opisywane przez Gramsciego zawiłości „powolnego marszu
przez instytucje”. Czytelnik znajdzie tutaj również przykład
realizowanego na dużą skalę i za państwowe pieniądze niemieckiego
projektu, który antycypuje to, co w terminach poprawnej politycznie
nomenklatury właściwej dla aplikacji grantowych można by nazwać
projektem partycypacyjnym − bezcennego dowodu na to, że należy
czynnie przeciwstawiać się próbom wtłoczenia w pseudodemokratyczne
ramy.

Mam nadzieję, że opisana powyżej metodologia
dostarczy dowodów dla moich dociekań. Pozostaje wszelako pytanie
o to, do jakiego gatunku zalicza się niniejsza książka. Nie
stanowi ona opisu historycznego ani raportu z linii aktywistycznego
frontu – jest samorodną mieszaniną zróżnicowanych struktur
podpierających moje argumenty. Sposób, w jaki używam projektów,
materiałów i tekstów w celu wypracowania teorii konfliktowej
partycypacji, można by porównać do tego, jak ustrukturyzowane są
niektóre archiwa − powstają one nie jak biblioteka, ale przez proces
akumulacji różnych rodzajów wiedzy i treści zgromadzonych w jednym
(fizycznym) zbiorniku.

Dalsze kwestie dotyczą tego, co konstytuuje
podłoże wiedzy w obrębie szerokiego dyskursu, przeciwieństwo
konwencjonalnych procesów partycypacyjnych oraz teorię przeciwstawioną
swojemu własnemu rygorowi. Ufam, że zastosowana tutaj technika
doprowadzi do stworzenia skoncentrowanego głosu – umożliwi to dalsze
różnicowanie istniejących stanowisk przy równoczesnym wzmożeniu
dyskusji, w której można wskazać paralele pomiędzy moją pracą
i praktykami politycznego aktywizmu, krytyczną praktyką przestrzenną,
produkcją artystyczną i tekstami wydanymi w ostatnich latach.

Starałem się dokonać tego z (niekiedy ukrytej)
perspektywy architekta, którego praca odbywa się w różnorodnych
okolicznościach. Przyjęcie takiego stanowiska niemal automatycznie
prowadzi do zakwestionowania warunków, w jakich ta profesja − o ile
można w ogóle użyć takiego terminu − funkcjonuje. Myślenie
architektoniczne staje się interesujące i prawdopodobnie najbardziej
zasadne w momencie, kiedy daną dziedzinę odrywa się od gruntu
swojej profesji. Moim zdaniem architektura jest zawsze indywidualnym
działaniem opartym na akcie zerwania z czymś: jest owocem decyzji
o chęci poprawienia istniejącej rzeczywistości.

Zdaję sobie sprawę, że zastosowana tutaj
metodologia jest jak najgorszy koszmar akademika, ponieważ większość
materiałów, na których się opieram, formułując swe tezy, ani
nie jest usankcjonowana w formie jakiegoś historycznego kanonu, ani
też nie jest dostępna w publicznej bibliotece. Ale to właśnie jest
powodem powstania niniejszego tomu. Jestem zainteresowany uwarunkowaniami
polityczności: rozważeniem rzeczy jeszcze zanim zaistnieją. A zatem
nie tyle badaniem, ile raczej zapytywaniem.

Pod wieloma względami model autokratyczny, który
poddaję tutaj pod dyskusję, nie powinien być rozumiany jako schemat
praktyki, ale jako punkt wyjścia wytwarzający tarcie niezbędne do tego,
aby nadać dynamikę debacie i poprawić praktykę jako taką. Gdyby
ta książka miała mieć jeden konkretny cel, byłoby to stworzenie
wzajemnego zrozumienia i punktu wyjścia do dyskusji tam, gdzie −
w kategoriach używanych przez Mouffe − możemy zacząć się ze
sobą nie zgadzać. Jest to teoria tego, jak należy partycypować bez
zezowania w stronę wyborców, zamiast tego inicjując krytyczną
zmianę. Czytelnik znajdzie tutaj dwa argumenty: jeden polemiczny,
a drugi konceptualnie konstruktywny. Są one wypracowywane w konkretnych
sytuacjach i projektach, które Simon Critchley określiłby jako
„uniwersalizm sytuacyjny”[47].

[40] Autor
używa angielskiego wyrazu opportunismi form
pochodnych w znaczeniu neutralnym, mając na myśli ‘gotowość do
korzystania z okoliczności, okazji’. Chociaż w języku polskim
słowo „oportunizm” wywołuje wyłącznie negatywne konotacje,
ze względów stylistycznych zachowano je konsekwentnie w tekście
przekładu [przyp. tłum.].

[41] Did Someone
Say Participate? An Atlas of Spatial Practice, red. Markus
Miessen, Shumon Basar, MIT Press,
Cambridge (MA) 2006.

[42] The
Violence of Participation, red. Markus Miessen, Sternberg
Press, Berlin−New York 2007.

[43] East Coast Europe, red. Markus
Miessen, Sternberg Press, Berlin−New York 2008.

[44] With
/ Without: Spatial Products, Practices and Politics in the Middle
East, red. Shumon Basar, Antonia Carver i Markus Miessen,
Bidoun, Moutamarat, New York−Dubaj 2007.

[45] Hans Ulrich
Obrist, okrągły stół w Architectural Association, Londyn, 10 marca
2006.

[46] Edward
Said, Representations of the Intellectual: The 1993 Reith
Lectures, Random House, New York 1996.

[47] Simon
Critchley, Nieustające żądanie. Etyka polityczna,
tłum. Robert Dobrowolski i Michał Gusin, WN DSWE
TWP, Wrocław 2006, s. 64.