Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Krąg Śmierci

Krąg Śmierci

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-934329-2-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Krąg Śmierci

Major Szafirski wraca z ostatniej misji. Zamyka ostatni rozdział wojskowego życia kontraktem dla prywatnej amerykańskiej firmy ochroniarskiej. Odłożone pieniądze pozwalają na realizację skrywanego marzenia - średniowiecznej karczmy. Gdy pojawia się kłopot z grupą miejscowych zabijaków radzi sobie skutecznie. Już wkrótce okazuje się, że stawką w grze bynajmniej nie jest nieudolna próba ściągnięcia haraczu a były wojskowy stanie twarzą w twarz z bezwględym układem władzy prokuratorskiej i politycznej.

Polecane książki

Wybór obejmuje utwory: Bajka Jak to ze lnem było O królewnie czarodziejce Kwiat paproci Z chłopa król Boruta (I) Boruta (II) Diabeł Rokita Madej Szklana góra Waligóra i Wyrwidąb O Panu Jezusie i zbójnikach O Zwyrtale Muzykancie Królowa Bałtyku Przeklęte jezioro Sobotnia góra Śpiący rycerze O królu w...
Dziś Lego to znakomicie działająca korporacja odnosząca sukcesy na całym globie. Mało kto jednak zdaje sobie sprawę z tego, że w 1978 roku losy tego niezwykłego przedsiębiorstwa mogły się potoczyć zupełnie inaczej. W tym właśnie roku stery w firmie przejął młody idealista i wnuk założyciela Lego &nd...
Wyprawy konkwistadorów odmieniły Europę i Amerykę. Dla Europejczyków ekspansja na nowy kontynent była szansą na bogactwo i chwałę. Dla rdzennych mieszkańców oznaczała niewolę i koniec ich cywilizacji. Książka Na szlaku sławy, krwi i złota barwnie opowiada o narodzinach i podboju Nowego Świata.     ...
BLISKOŚĆ RZECZY Człowiek od zawsze był istotą złączoną z rzeczami. Jak oddziałują na nas przedmioty? Czy rzeczy mają prawa, pamięć, zdolność sprawczą? I czy człowiek ma prawo absolutnie podporządkować sobie świat rzeczy?...
Opowieść o przebiegu i skutkach najgłośniejszych porwań, które wstrząsnęły opinią publiczną Polski i świata. Poszczególne historie różnią motywy działania sprawców – finansowe, polityczne, seksualne. Autor rozpoczyna książkę od opisu szokującej zbrodni – porwania synka Charlesa Lindbergha, amerykańs...
Anna, rozdarta między potrzebami swoich dzieci a obowiązkami domowymi, próbuje kontynuować pracę nad książką. Bohaterka mieszka odcięta od świata na niewielkiej szkockiej wyspie, którą jej mąż odziedziczył w spadku. Pewnego dnia odkopuje w swoim ogrodzie szkielet małego dziecka. Anna – z wykształcen...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Tomasz Biedrzycki

TO­MASZ BIE­DRZYC­KI

KRĄGŚMIER­CI

KRĄG ŚMIER­CI

Co­py­ri­ght © by To­masz Bie­drzyc­ki, Je­le­nia Góra 2013

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Roz­po­wszech­nia­nie i ko­pio­wa­nie ca­ło­ści lub czę­ści pu­bli­ka­cji za­bro­nio­ne bez zgo­dy au­to­ra

All ri­ghts re­se­rved

Okład­ka

Tom­me Va­sque & Agniesz­ka Bie­drzyc­ka

Ko­rek­ta

Ju­dy­ta Kaw­czyń­ska

Wy­da­nie I

Je­le­nia Góra 2013

ISBN 978-83-934329-2-9

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

PROLOG

Irak 04.08.2011r. Oko­li­ce Fa­lu­dży

Drob­ny pia­sek wci­skał się wszę­dzie, zgrzy­tał na­wet mię­dzy zę­ba­mi. Żad­ne tchnie­nie wia­tru nie za­kłó­ca­ło pie­kiel­ne­go żaru le­ją­ce­go się z nie­ba. Po­wie­trze drga­ło wzdłuż piasz­czy­stej dro­gi, wo­kół pa­no­wał bez­ruch. Zwie­rzę­ta ukry­ły się, chcąc prze­cze­kać naj­gor­szą porę. Gdzieś w od­da­li roz­legł się ci­chy war­kot die­slow­skie­go sil­ni­ka. Kle­ko­czą­cy dźwięk po­wo­li na­ra­stał. Bu­cze­nie ma­szy­ny na­bie­ra­ło mocy i spo­śród tu­ma­nów pia­chu wy­ło­nił się sta­ra ro­syj­ska cię­ża­rów­ka mar­ki G.A.Z. Cięż­ko ko­le­bał się na boki, a sil­nik na wy­so­kich ob­ro­tach wska­zy­wał na cięż­ki ła­du­nek ukry­ty pod sta­rą plan­de­ką. Sto me­trów za cię­ża­rów­ką je­chał odra­pa­ny Land Ro­ver. G.A.Z za­wył, gdy jego kie­row­ca przy­spie­szył, chcąc prze­kro­czyć nie­wiel­kie wznie­sie­nie. Przy pra­wym, przed­nim kole za­błysł nie­wiel­ki pło­mień wy­bu­chu. Huk od­pa­la­nej miny na mo­ment za­głu­szył jęki ka­to­wa­ne­go sil­ni­ka. Cię­ża­rów­ka z urwa­nym ko­łem skrę­ci­ła gwał­tow­nie w pra­wo, zjeż­dża­jąc ze szla­ku. Pra­wa część za­rdze­wia­łej ma­ski wbi­ła się wraz z ele­men­tem kan­cia­ste­go błot­ni­ka w nie­wiel­ką wy­dmę ła­god­nie wzno­szą­cą się z boku dro­gi. Land Ro­ver za­ha­mo­wał. Trza­snę­ły drzwi i na dro­dze po­ja­wi­ło się kil­ku­na­stu męż­czyzn, odzia­nych w sza­ra­wa­ry. W ich dło­niach za­bły­sła broń. Spraw­nie oto­czy­li uszko­dzo­ną cię­ża­rów­kę z obu stron, zwra­ca­jąc uwa­gę, by nie na­dep­nąć na ko­lej­ną minę. Przez kil­ka­na­ście mi­nut uważ­nie lu­stro­wa­li oko­li­cę, po czym je­den z bia­łych, odzia­ny ni­czym Be­du­in, wstał i mach­nął ręka w stro­nę Land Ro­ve­ra. Z te­re­no­we­go auta wy­siadł szczu­pły męż­czy­zna w ele­ganc­kim gar­ni­tu­rze. Po­nu­ra twarz nie zdra­dza­ła żad­nych emo­cji. Ra­zem z ubra­nym jak Be­du­in na­jem­ni­kiem obe­szli cię­ża­rów­kę, z któ­rej wła­śnie wy­siadł kie­row­ca. Trzy­mał się za zła­ma­ny nos, a ka­pią­ca z nie­go krew za­pla­mi­ła brud­ną ko­szu­lę. Męż­czy­zna w gar­ni­tu­rze za­klął pod no­sem.

– Cho­ler­ne Ara­bu­sy – wark­nął wpa­tru­jąc się w osmo­lo­ną ma­skę cię­ża­rów­ki. Jego to­wa­rzysz roz­dzia­wił usta w uśmie­chu uka­zu­jąc zęby zna­czo­ne pla­ma­mi po ka­wie i pa­pie­ro­sach mó­wiąc ła­ma­nym an­giel­skim:

– Przy­najm­niej Ro­zen do­stał po no­sie.

Męż­czy­zna w gar­ni­tu­rze do­pie­ro po chwi­li kiw­nął gło­wą i spo­glą­da­jąc na kie­row­cę nie­spraw­nie usi­łu­ją­ce­go za­ta­mo­wać krwo­tok mruk­nął zło­śli­wie:

– To jest za­wsze do­bry znak…

W tym sa­mym mo­men­cie nie­zbyt da­le­ko roz­legł się huk strza­łu. Kie­row­ca ze zdu­mie­niem opu­ścił za­krwa­wio­ne ręce, wi­dząc jak gło­wa męż­czy­zny w gar­ni­tu­rze okry­wa się krwią z otwo­ru po­środ­ku czo­ła. Nim to­wa­rzysz za­bi­te­go zdo­łał co­kol­wiek zro­bić, dru­gi strzał tra­fił go w oko. Kie­row­ca nie cze­ka­jąc na trze­ci strzał, rzu­cił się na zie­mię. Za cię­ża­rów­ką roz­le­gła się se­ria z pi­sto­le­tu ma­szy­no­we­go. Za­po­mniał o bólu prze­szy­wa­ją­cym zła­ma­ny nos, sta­ra­jąc się od­czoł­gać byle da­lej od dwóch le­żą­cych ciał. Ką­tem oka do­strzegł kie­row­cę Land Ro­ve­ra prze­ła­do­wu­ją­ce­go w bie­gu trzy­ma­ny w rę­kach AKM1. Pia­sek sy­pał się spod cięż­kich bu­tów, gdy bie­gną­cy gwał­tow­nie wy­ha­mo­wał przy skrzy­ni cię­ża­rów­ki, ukląkł i za­czął szu­kać celu, przy­ci­ska­jąc kol­bę ka­ra­bi­nu do ra­mie­nia. Kie­row­ca prze­su­nął wzrok na nie­wiel­ką, stro­mą wy­dmę znaj­du­ją­cą się może trzy­dzie­ści me­trów od dro­gi. Wy­da­ła mu się ide­al­nym schro­nie­niem, nie ma­jąc złu­dzeń, co do szans obro­ny od­kry­te­go miej­sca.

– Co z Ja­co­bem? – krzyk­nął je­den ze scho­wa­nych za cię­ża­rów­ką ochro­nia­rzy.

– Nie żyje – od­wrza­snął krwa­wią­cy kie­row­ca – do­stał pro­sto w gło­wę… – za­milkł, jego wzrok za­re­je­stro­wał ruch na szczy­cie wy­dmy. Nie­wiel­ki pia­sko­wy kształt uniósł się nie­co w górę. Spo­mię­dzy ka­mie­ni wień­czą­cych pa­gó­rek wy­su­nę­ła się lufa po­ma­lo­wa­na w ja­sno­żół­te bar­wy. Pra­wą ręką usi­ło­wał chwy­cić pi­sto­let, tkwią­cy w ka­bu­rze przy bio­drze, ale za­bra­kło mu cza­su. Ostat­nią rze­czą, jaką usły­szał kie­row­ca, była krót­ka se­ria. Za­sko­czo­ny nią strze­lec z ka­łasz­ni­ko­wem, tkwią­cy wciąż przy wra­ku cię­ża­rów­ki, od­wró­cił się gwał­tow­nie re­je­stru­jąc sku­lo­ną syl­wet­kę, prze­my­ka­ją­cą chył­kiem wzdłuż wy­dmy. Ko­lej­ne po­ci­ski wy­rzeź­bi­ły w pier­si strzel­ca krwa­wy ślad, rzu­ca­jąc go na po­rdze­wia­łe bla­chy błot­ni­ka. Zza cię­ża­rów­ki do­bie­gły ko­lej­ne dwa strza­ły i za­pa­dła ci­sza. Sku­lo­na po­stać, okry­ta siat­ką ma­sku­ją­cą po­de­szła bli­żej, nie spusz­cza­jąc le­żą­cych z oka. Trzy­ma­ną w rę­kach broń okry­wał po­kro­wiec z po­strzę­pio­ny­mi frędz­la­mi w ko­lo­rze ota­cza­ją­cej to miej­sce pu­sty­ni. Przy­sta­nął przy za­bi­tym męż­czyź­nie w gar­ni­tu­rze i wte­dy zza cię­ża­rów­ki wy­ło­ni­ły się jesz­cze trzy po­dob­nie odzia­ne po­sta­ci. Sta­nę­li do­oko­ła cia­ła.

– My­ślę, że po­wo­li mo­że­my my­śleć o eme­ry­tu­rze – ode­zwał się za­bój­ca kie­row­cy, prze­wie­sza­jąc trzy­ma­ne­go w ręku Ta­vo­ra2 przez ra­mię. W ogo­rza­łej twa­rzy ja­sno od­ci­na­ły się sza­ro­zie­lo­ne oczy, bez­na­mięt­nie spo­glą­da­ją­ce na za­bi­te­go. Je­den z jego to­wa­rzy­szy ukląkł przy cie­le i wpraw­nie prze­szu­kał je. Od­na­la­zł­szy skó­rza­ny, wy­szy­wa­ny zło­tem port­fel, wstał i otwo­rzył go.

–  M i s t e r     J a c o b     B r o w n – prze­li­te­ro­wał po­wo­li za­ma­sko­wa­ny żoł­nierz, trzy­ma­jąc w dło­ni wy­cią­gnię­te z port­fe­la, an­giel­skie pra­wo jaz­dy. Ro­zej­rzał się po swo­ich to­wa­rzy­szach i do­dał trium­fu­ją­cym gło­sem.

– Pa­no­wie, dziś każ­dy z nas za­słu­żył na po­rząd­ną whi­sky…

*

Lo­kal pę­kał w szwach. Wszę­dzie ro­iło się od żoł­nie­rzy ko­ali­cji, gwar roz­mów mie­szał wszyst­kie ję­zy­ki eu­ro­pej­skie. Ob­słu­ga nie­wiel­kiej re­stau­ra­cji zdą­ży­ła się już przy­zwy­cza­ić do tej wie­ży Ba­bel, re­agu­jąc na swo­isty ję­zyk ge­stów i swe­go ro­dza­ju in­ter­na­tio­nal-lin­gua, któ­ry wy­two­rzył się w tym spe­cy­ficz­nym miej­scu. Przy jed­nym ze sto­li­ków sie­dzia­ła czwór­ka męż­czyzn, na oko po trzy­dzie­st­ce. Wszy­scy krót­ko ścię­ci, moc­no opa­le­ni i cał­ko­wi­cie spo­koj­ni. Tyl­ko je­den z nich, bar­czy­sty blon­dyn ge­sty­ku­lo­wał. Opo­wia­dał coś gło­śno, bu­dząc sal­wy śmie­chu swych to­wa­rzy­szy. Gdy chu­dy jak pa­tyk kel­ner przy­wiózł na nie­wiel­kim wóz­ku za­mó­wio­ny po­si­łek, za­pa­dła ci­sza. Obec­ni przy sto­li­ku rzu­ci­li się na je­dze­nie, któ­re w każ­dej prze­cięt­nej re­stau­ra­cji eu­ro­pej­skiej zo­sta­ło­by zwró­co­ne ku­cha­rzo­wi, naj­praw­do­po­dob­niej bez­po­śred­nio na twarz. Tu, zwłasz­cza po dwóch ty­go­dniach że­la­znych ra­cji żyw­no­ścio­wych, przy­nie­sio­ne da­nia wy­da­wa­ły się szczy­tem ku­li­nar­nej fi­ne­zji. Przez dłuż­szą chwi­lę przy sto­li­ku pa­no­wa­ła ci­sza, prze­ry­wa­na je­dy­nie stu­ka­niem sztuć­ców o po­szczer­bio­ne brze­gi ta­le­rzy. Na­sy­ciw­szy głód, je­den z sie­dzą­cych przy sto­le, bru­net o sza­ro­zie­lo­nych oczach za­gad­nął w stro­nę sie­dzą­ce­go na­prze­ciw blon­dy­na.

– Prze­myśl to jesz­cze Ar­tur. Te­raz do­pa­dli­śmy Ja­co­ba. Ale to nie ostat­ni han­dlarz bro­nią, za któ­re­go jest na­gro­da. Idzie nam świet­nie, kasa na kon­cie. Cze­go chcieć wię­cej? – bru­net za­py­tał re­to­rycz­nie i spoj­rzał na po­zo­sta­łych dwóch męż­czyzn, szu­ka­jąc w nich po­par­cia – Two­rzy­my zgra­ny ze­spół…

– Nie każ­dy zbie­ra kasę po to, żeby ją wy­dać na dziw­ki. – Blon­dyn po­krę­cił prze­czą­co gło­wą, koń­cząc przy­pa­lo­ną pie­czeń.

Je­den z mil­czą­cych do­tąd męż­czyzn, sły­sząc so­czy­ste stwier­dze­nie Ar­tu­ra za­chi­cho­tał, kle­piąc bru­ne­ta po sze­ro­kim ra­mie­niu.

– O nie, Pe­ter cza­sa­mi wy­da­je pie­nią­dze na sa­mo­cho­dy, ale za­sad­ni­czo to ko­bie­ty są jego zgu­bą – zgod­nie po­ki­wa­li gło­wa­mi re­cho­cząc, a bru­net wzru­szył ra­mio­na­mi i mruk­nął ni­czym nie­zra­żo­ny:

– A co jesz­cze po­trze­ba do szczę­ścia pa­no­wie ide­al­ni? – wska­zał dło­nią na blon­dy­na. – On je­den się oże­nił, więc u kogo ko­bie­ta dy­bie na zgu­bę? No chy­ba nie na mnie… – Pe­ter to­czył, tym ra­zem ust­ną, ba­ta­lię. Z góry ska­za­ny na prze­gra­ną, ale ten żoł­nierz nie zwykł się pod­da­wać. Ar­tur – naj­lep­szy snaj­per w ca­łym ze­spo­le za­cią­gnął się na dwu­let­ni kon­trakt do naj­więk­szej pry­wat­nej ar­mii świa­ta dla pie­nię­dzy, dla ro­dzi­ny ży­ją­cej w da­le­kiej Pol­sce. Po­zo­sta­ła trój­ka two­rzą­ca ze­spół żyła z dnia na dzień. Cho­ciaż ża­den z nich nie przy­znał­by tego gło­śno, za­zdro­ści­li smu­kłe­mu blon­dy­no­wi prze­pięk­nej żony, dwóch có­re­czek i nie­wiel­kie­go domu na da­le­kich przed­mie­ściach Zie­lo­nej Góry. On miał do cze­go wra­cać. Nic dziw­ne­go, że nie za­mie­rzał prze­dłu­żać kon­trak­tu. Na­gro­da wy­zna­czo­na przez De­par­ta­ment Sta­nu USA i pie­nią­dze za dwu­let­ni kon­trakt to było znacz­nie wię­cej niż Po­lak spo­dzie­wał się za­ro­bić na tym wy­jeź­dzie…

Tego sa­me­go dnia cała trój­ka w pod­łych hu­mo­rach że­gna­ła ko­le­gę wsia­da­ją­ce­go na po­kład po­tęż­ne­go C-17 Glo­be­ma­ster3, star­tu­ją­ce­go do lotu mię­dzy­kon­ty­nen­tal­ne­go. Ar­tur po­ma­chał do ko­le­gów i usiadł na jed­nym z nie­wie­lu roz­kła­da­nych fo­te­li, skła­da­ją­cych się z nie­wiel­kiej ramy i bre­zen­tu. Wnę­trze po­tęż­ne­go sa­mo­lo­tu było su­ro­we. W ni­czym nie przy­po­mi­na­ło rej­so­wych sa­mo­lo­tów cy­wil­nych li­nii lot­ni­czych. Po­mię­dzy po­tęż­ny­mi wrę­ga­mi wid­nia­ły ster­ty skrzyń, sta­ran­nie przy­mo­co­wa­nych do pod­ło­gi pa­sa­mi bez­pie­czeń­stwa. Po chwi­li do Po­la­ka do­łą­czy­ło jesz­cze czte­rech żoł­nie­rzy w mun­du­rach US Army, któ­rzy po krót­kim przy­wi­ta­niu za­ję­li po­zo­sta­łe trzy wol­ne miej­sca.

– Uwa­ga pa­sa­że­ro­wie, za­piąć pasy – z gło­śni­ka nad wej­ściem do ka­bi­ny pi­lo­tów roz­legł się głos ka­pi­ta­na.

– Za chwi­lę star­tu­je­my! – nie­mal jed­no­cze­śnie z gło­sem do­wód­cy, ła­god­ne ci­che bu­cze­nie sil­ni­ków gi­gan­ta za­czę­ło się za­mie­niać w ryk, gdy pi­lo­ci do­da­wa­li mocy. Sa­mo­lot ru­szył z miej­sca. Przy­spie­sza­jąc na pa­sie star­to­wym, wzno­sił za sobą tu­ma­ny pu­styn­ne­go pyłu. Pi­lot wie­dział, że ma na po­kła­dzie pa­sa­że­rów, ale chy­ba nie zwra­cał na ten fakt zbyt­niej uwa­gi. Ar­tur za­pa­mię­tał ten lot na dłu­go. Krzyż i mię­śnie od­czu­wa­ły każ­dą tur­bu­len­cję i zmia­nę wy­so­ko­ści lotu. Wy­glą­da­ło na to, że dla za­ło­gi nie ma żad­nej róż­ni­cy mię­dzy żoł­nie­rza­mi a wor­ka­mi kar­to­fli. Mimo zmę­cze­nia na­jem­nik nie mógł za­snąć. Myśl o celu po­dró­ży owład­nę­ła nim cał­ko­wi­cie. Jak daw­no nie wi­dział tych słod­kich twa­rzy. Oparł się o wą­ską, nie­wy­god­ną ramę i za­mknął oczy. W my­ślach prze­wi­jał mu się ob­raz wiot­kiej, nie­speł­na trzy­dzie­sto­let­niej ko­bie­ty. Jego Mar­ty, któ­rą ostat­ni raz wi­dział mie­siąc temu na nie­wiel­kim ekra­nie kom­pu­te­ra. Za­trzy­mu­ją­cy się co chwi­lę, prze­ry­wa­ją­cy ob­raz na Sky­pe4 mu­siał wy­star­czyć przez dłu­gie dwa­dzie­ścia pięć mie­się­cy. W wy­obraź­ni prze­su­wał dło­nie po de­li­kat­nej skó­rze po­licz­ków, spo­glą­dał wprost w duże, błę­kit­ne oczy… Na­gle po­czuł ko­lej­ny wstrząs, tym ra­zem moc­niej­szy. To pi­lot bez­ce­re­mo­nial­nie po­sa­dził dużą ma­szy­nę na be­to­no­wym pa­sie. Mimo wszyst­ko miał szczę­ście. Za­miast wie­lo­krot­nych prze­sia­dek, tra­fił na je­den z trans­por­tów NATO wprost do celu swo­jej po­dró­ży. „Eric mu­siał po­trzą­snąć kimś na­praw­dę wy­so­ko” z uzna­niem po­my­ślał Ar­tur o swym prze­ło­żo­nym w Blac­kwa­ter, otwie­ra­jąc oczy. Jak in­a­czej moż­na było wy­ja­śnić fakt, że pry­wat­na oso­ba jaką ofi­cjal­nie był, mo­gła sko­rzy­stać z lotu sa­mo­lo­tem HAW5 do Wro­cła­wia. Czuł drże­nie ogrom­ne­go ka­dłu­ba, gdy sa­mo­lot to­czył się co­raz wol­niej, wy­prost na sta­no­wi­sko po­sto­jo­we. Żoł­nie­rze sie­dzą­cy na­prze­ciw­ko Ar­tu­ra, pro­wa­dzą­cy ci­chą roz­mo­wę nie­mal cały czas, te­raz za­mil­kli. C-17 znie­ru­cho­miał, a sil­ni­ki za­wy­ły ostat­ni raz i uci­chły. Trza­snę­ły od­pi­na­ne pasy bez­pie­czeń­stwa. Ar­tur, choć ser­ce roz­sa­dza­ło mu szczę­ście, wstał i prze­cią­gnął się ocię­ża­le. Mruk­nął coś do swych to­wa­rzy­szy po­dró­ży i ru­szył w stro­nę tyl­nej ram­py, otwie­ra­ją­cej się z ję­kiem hy­drau­licz­nych si­łow­ni­ków. Zza sza­rej, sze­ro­kie­go po­mo­stu, zna­czo­ne­go sta­lo­wy­mi wzmoc­nie­nia­mi wy­trzy­mu­ją­cy­mi cię­żar czoł­gu, wy­ło­ni­ła się pol­ska noc. Do wnę­trza sa­mo­lo­tu prze­sy­co­ne­go smro­dem lot­ni­cze­go pa­li­wa, sma­rów i me­ta­lu wtar­gnął za­pach świe­żo sko­szo­nej tra­wy. Ar­tur wcią­gnął głę­bo­ko w płu­ca swoj­skie po­wie­trze, jak­że inne od su­chej pu­sty­ni. Za­rzu­cił na ra­mię wo­rek ma­ry­nar­ski i po woj­sko­we­mu po­ma­sze­ro­wał w stro­nę sze­ro­kie­go wyj­ścia.

– Go, go, go men. – szturch­nię­cie jed­ne­go z pi­lo­tów, któ­ry po­ja­wił się nie wia­do­mo skąd i jego za­chryp­nię­ty głos, po­pę­dził Ar­tu­ra. Po­zo­sta­li człon­ko­wie za­ło­gi pra­co­wa­li już we wnę­trzu, ścią­ga­jąc ta­śmy za­bez­pie­cza­ją­ce z ła­dun­ków.

– Ok. – Po­lak po­ki­wał gło­wą ze zro­zu­mie­niem i szyb­kim kro­kiem opu­ścił sa­mo­lot. Owiał go chłód nocy. Nie­ca­łe pięć­set me­trów dzie­li­ło go od ja­sno oświe­tlo­ne­go ter­mi­na­lu. Gdzieś zza nie­go do­bie­gał od­głos sil­ni­ków sa­mo­cho­do­wych, noc­ne­go szu­mu mia­sta. Cze­kał cier­pli­wie na kon­wój woj­sko­wych cię­ża­ró­wek, któ­ry wkrót­ce po­ja­wił się na pły­cie lot­ni­ska. Dwie go­dzi­ny póź­niej opu­ścił wresz­cie wro­cław­skie lot­ni­sko, ofi­cjal­nie jako eskor­ta ła­dun­ku. Usłuż­ny kie­row­ca zli­to­wał się nad na­jem­ni­kiem i wy­pu­ścił go na naj­bliż­szym ron­dzie. Wresz­cie był wol­ny… Woj­sko­wy Star z ry­kiem sil­ni­ka od­je­chał, po­zo­sta­wia­jąc siwą chmu­rę die­slow­skich spa­lin. Po­stą­pił kil­ka kro­ków na­przód i ode­tchnął świe­żym, noc­nym po­wie­trzem. Nie­waż­ne, że mia­sto wid­nia­ło gdzieś da­le­ko na ho­ry­zon­cie, że stał przy sze­ro­kiej dro­dze, tak na­praw­dę po­środ­ku ni­cze­go. Li­czy­ło się tyl­ko to, że wró­cił. Za­rzu­cił so­bie na ple­cy wo­rek i za­czął iść spo­koj­nym kro­kiem. Co rusz, z wy­ciem sil­ni­ka prze­my­ka­ły sa­mo­cho­dy a ich kie­row­cy naj­praw­do­po­dob­niej upa­trzy­li so­bie dwu­pa­smo­wą dro­gę do prób szyb­ko­ści swych we­hi­ku­łów. Nie­któ­rych zgo­ła mu­ze­al­nych. Gdzieś z tyłu za­brzmiał wy­so­ki dźwięk ści­ga­cza i tuż przy wy­so­kim kra­węż­ni­ku prze­mknę­ła spor­to­wa hon­da, mkną­ca gru­bo po­nad dwie­ście ki­lo­me­trów na go­dzi­nę. „Za da­le­ko dla dro­gów­ki…” – le­d­wie zdą­żył tak po­my­śleć, gdy przed nim roz­legł się pisk opon, gwał­tow­nie zwal­nia­ją­ce­go sa­mo­cho­du. Czer­wo­ne świa­tła sto­pu za­bły­sły in­ten­syw­nie, wręcz ośle­pia­ją­co. Nie­co da­lej wid­nia­ła po­li­cyj­na la­tar­ka. „Wy­wo­ła­łem wil­ka z lasu” – po­my­ślał z prze­ką­sem. Prze­szedł obok ra­dio­wo­zu, nie zwra­ca­jąc uwa­gi dro­gów­ki ani pe­cho­we­go kie­row­cy, jed­nym uchem ła­piąc iro­nicz­ny ton po­li­cjan­ta, in­da­gu­ją­ce­go ze­stre­so­wa­ne­go kie­row­cę.

– Wie pan… – głos za­trzy­ma­ne­go drżał, był nie­na­tu­ral­nie wy­so­ki – nie wie­dzia­łem… ta szyb­kość… na­praw­dę nig­dy bym nie przy­pusz­czał… – nie ma­jąc ob­my­ślo­ne­go pla­nu, dro­go­wy pi­rat z przy­pad­ku plą­tał się w ze­zna­niach.

– Pa­nie kie­row­co – sil­ny głos funk­cjo­na­riu­sza prze­rwał nie­po­rad­ne tłu­ma­cze­nia kie­row­cy – prze­kro­czył pan pręd­kość o trzy­dzie­ści pięć ki­lo­me­trów w te­re­nie za­bu­do­wa­nym. Bę­dzie czte­ry­sta zło­ty i sześć punk­tów… – Kie­row­ca aż sap­nął usły­szaw­szy wy­rok, ale dal­sze­go cią­gu za­baw­ne­go dia­lo­gu Ar­tur już nie usły­szał. Po­czuł chłód i za­czę­ły nim wstrzą­sać dresz­cze. Na­gła zmia­na kli­ma­tu ro­bi­ła swo­je. Doj­rzaw­szy w od­da­li świe­cą­cy na­pis „Taxi”, wy­su­nął pra­wą dłoń z unie­sio­nym kciu­kiem i do­pie­ro po chwi­li przy­po­mniał so­bie, że jest w Pol­sce, więc po­ma­chał dło­nią. Bia­ły mer­ce­des z żół­tym pa­sem i na­pi­sem „Ra­dio Taxi AEM” za­trzy­mał się tuż przy na­jem­ni­ku. Okno uchy­li­ło się i ma­ją­cy już do­brze pod pięć­dzie­siąt­kę, oty­ły, za­ro­śnię­ty tak­sów­karz uważ­nie zlu­stro­wał Ar­tu­ra:

– Gdzie so­bie pan ży­czy? – głos kie­row­cy brzmiał jak­by wła­śnie wy­chy­lił kil­ka głęb­szych. Za­gad­nię­ty po­chy­lił się nad oknem i ci­chym gło­sem rzu­cił:

– Dwo­rzec PKP. Uprze­dzam, że mam tyl­ko tro­chę do­la­rów:

– Ma do­la­ry, za­pła­ci w do­la­rach – za­re­cho­tał gru­bas wska­zu­jąc na miej­sce. Ar­tur szyb­ko wrzu­cił wo­rek na tyl­ne sie­dze­nie i usiadł obok kie­row­cy. To był naj­wyż­szy czas, gdyż dro­gów­ka już zwró­ci­ła uwa­gę na sto­ją­ce auto. Na­jem­nik z ulgą roz­siadł się na wy­god­nym fo­te­lu. Mer­ce­des bły­ska­wicz­nie na­brał pręd­ko­ści, choć w środ­ku sły­chać było je­dy­nie ci­chy po­mruk sil­ni­ka. Włą­czo­ne ra­dio ci­cho ser­wo­wa­ło ja­kąś spo­koj­ną mu­zy­kę:

– Z da­le­ka pan wra­ca? – za­py­tał tak­sów­karz, zer­ka­jąc cie­ka­wie na opa­lo­ną twarz pa­sa­że­ra. – Urlop, co?

Ar­tur uśmiech­nął się pod no­sem, co nie uszło uwa­dze jego roz­mów­cy i za­prze­czył:

– O nie. – Prze­mknę­li na po­ma­rań­czo­wym świe­tle przez skrzy­żo­wa­nie, ale tak­sów­karz na­wet nie zdjął nogi z pe­da­łu gazu. Ar­tur spoj­rzał przez okno na prze­my­ka­ją­ce dom­ki przed­mieść Wro­cła­wia. – Wa­ka­cje wła­śnie się za­czy­na­ją…

Ta­ry­fiarz za­re­cho­tał swym chro­po­wa­tym, prze­pi­tym gło­sem. Mi­nę­li au­to­bus wy­jeż­dża­ją­cy z za­tocz­ki:

– Pan na­wet nie żar­tu­je, gdzie w pi­pi­dó­wie na wcza­sy. Opa­le­ni­zny pan nie zła­piesz, a za­pła­cisz tyle, co w Egip­cie. Taa, pi­ra­mi­dy to jest urlop… – w gło­sie kie­row­cy za­brzmia­ła tę­sk­no­ta.

Na­jem­nik na samą myśl o pa­lą­cym słoń­cu, twar­dym pia­sku i Be­du­inach, skrzy­wił się, krę­cąc prze­czą­co gło­wą:

– Niech mi pan wie­rzy, po­tra­fią się prze­jeść… – W gło­sie Ar­tu­ra dało się sły­szeć nutę me­lan­cho­lii. Wjeż­dża­li już pod sam dwo­rzec. Pa­sa­żer ze zdu­mie­niem skon­sta­to­wał, że ota­cza go me­ta­lo­we ogro­dze­nie, po­nad któ­rym wy­sta­ją ma­szy­ny bu­dow­la­ne i kil­ka kon­te­ne­rów miesz­kal­nych.

– Hmm – zer­k­nął na tak­sów­ka­rza, któ­ry za­trzy­mał auto, po czym wy­mow­nie spoj­rzał na tak­so­metr – czy stąd od­cho­dzą po­cią­gi? – Ta­ry­fiarz przez mo­ment nie od­po­wie­dział na py­ta­nie, spo­glą­da­jąc na swe­go roz­mów­cę, jak­by nie zro­zu­miał słów. Do­pie­ro po chwi­li od­po­wie­dział:

– A niby skąd mia­ły­by od­cho­dzić? – za­py­tał zdzi­wio­ny ta­ry­fiarz. Ar­tur wska­zał na ogro­dze­nie i cią­gnął da­lej:

– Wy­da­je się być w re­mon­cie…

Kie­row­ca kiw­nął gło­wą, sły­sząc nie­do­wie­rza­nie pa­sa­że­ra i wy­ja­śnił:

– Pa­nie, to nie było pana tro­chę we Wro­cła­wiu. Ro­bią re­mont na Euro, ale nie bój pan nic. – Wska­zał wło­cha­tą, tłu­stą dło­nią na róg, zza któ­re­go wy­ło­ni­ła się grup­ka, tar­ga­ją­ca ja­kieś wa­li­zy. – Tam jest ten, no, awa­ryj­ny pe­ron. – Na­jem­nik nie py­ta­jąc o nic wię­cej, wrę­czył mu sto do­la­rów i dźwi­gnął swój wo­rek z tyl­ne­go sie­dze­nia.

– Pa­nie, naj­lep­sze­go na wcza­sach. – To był zło­ty kurs dla tego tak­sów­ka­rza w tym mie­sią­cu, je­śli nie w roku. Ar­tur po­ma­chał ręką do od­jeż­dża­ją­cej tak­sów­ki. Ta włą­czy­ła się bez­ce­re­mo­nial­nie do ru­chu, omal nie zde­rza­jąc się z czer­wo­nym fia­tem, nad­jeż­dża­ją­cym ze znacz­ną pręd­ko­ścią. Na­jem­nik ru­szył w stro­nę przej­ścia, słu­cha­jąc klak­so­nu, któ­rym kie­row­ca chciał chy­ba znisz­czyć bę­ben­ki wred­ne­go tak­sów­ka­rza. Skrę­cił za róg. Nie za­trzy­mał się na­wet na mo­ment, cho­ciaż w przej­ściu za­le­gał mrok. Kie­ro­wał się wprost ku nie­re­gu­lar­nej ciem­nej pla­mie, zna­czą­cej przej­ście pod pe­ro­na­mi. Śmia­ło szedł na­przód. Gdzieś przed idą­cym za­pło­nął na mo­ment ogień i po­ja­wił się czer­wo­ny punkt żaru pa­pie­ro­so­we­go. Oczy Ar­tu­ra przy­zwy­cza­jo­ne do mro­ku wy­łu­ska­ły trzy po­sta­cie. Sta­ły przy sa­mym wej­ściu, tuż obok zde­ze­lo­wa­nej ław­ki. Był już bar­dzo bli­sko, gdy w ciem­no­ści roz­le­gło się za­py­ta­nie, wy­po­wie­dzia­ne za­czep­nym, ochry­płym gło­sem:

– Ko­leż­ko, masz faj­ki? – Na­jem­nik wes­tchnął i nie zwra­ca­jąc uwa­gi szedł da­lej, ma­jąc na­dzie­ję, że py­ta­ją ko­goś in­ne­go. Nie­ste­ty, mu­sie­li do­strzec, że idzie sam. Je­den z cie­ni prze­su­nął się w bok, sta­jąc na dro­dze pie­chu­ra. Ar­tur zwol­nił, ale nie za­trzy­mał się, chcąc przejść obok.

– „Ryży” się py­tał o szlu­ga, nie? – Tym ra­zem z ciem­no­ści do­bie­ga­ła już czy­sta agre­sja. Ar­tur prze­lot­nie po­my­ślał po­wąt­pie­wa­ją­co o in­te­li­gen­cji co po­nie­któ­rych noc­nych mar­ków. Nie wy­ar­ty­ku­ło­wał jed­nak gło­śno swych wąt­pli­wo­ści. Za­miast tego od­po­wie­dział grzecz­nie, spo­koj­nym i opa­no­wa­nym gło­sem.

– Sko­ro nie od­po­wie­dzia­łem, to nie mam, czyż nie? – Ścia­na mię­śni, wyż­sza od nie­go o gło­wę, za­blo­ko­wa­ła mu cał­ko­wi­cie przej­ście, zmu­sza­jąc do za­trzy­ma­nia.

– Mamy tu mą­dra­lę – wark­nął ol­brzym do swych kam­ra­tów i wy­cią­gnął przed sie­bie dwie dło­nie, po­tęż­ne jak boch­ny chle­ba. Oparł je na ra­mio­nach Ar­tu­ra wład­czym ge­stem. Na­jem­nik na­tych­miast upu­ścił wo­rek, co cała trój­ka po­chop­nie uzna­ła za ob­jaw stra­chu.

– Wpier­dol na­uczy cię nie py­sko­wać… – agre­sor nie zdo­łał do­koń­czyć zda­nia. Ar­tur gwał­tow­nym ru­chem strą­cił z sie­bie obie dło­nie prze­ciw­ni­ka. Chwy­ciw­szy jed­ną z nich, ob­ró­cił się wo­kół wła­snej osi i wy­ko­rzy­stu­jąc cię­żar na­past­ni­ka, prze­rzu­cił go nad sobą. Zdu­mio­ny dre­siarz gruch­nął bo­le­śnie o sta­re pły­ty chod­ni­ka. Dwaj po­zo­sta­li sta­li jak wry­ci, nie wie­rząc w to, co wła­śnie zo­ba­czy­li. Na­jem­nik zaś nie miał za­mia­ru cze­kać, aż się ock­ną. Po­stą­pił dwa kro­ki na­przód i choć męż­czy­zna z pa­pie­ro­sem, wi­dząc ruch, cof­nął się, to przed pre­cy­zyj­nie wy­ce­lo­wa­ną nogą nie miał szans uchro­nić się. Woj­sko­wy but o gru­bej po­de­szwie zgniótł pa­pie­ro­sa, wci­ska­jąc żar w usta pa­la­cza. Tra­fio­ny prze­wró­cił się. Gul­go­cząc coś, szu­kał pa­lu­cha­mi w roz­bi­tych ustach nie­do­pał­ka. Ostat­nie­go opu­ści­ła od­wa­ga. Uniósł w górę dło­nie w obron­nym ge­ście, wo­ła­jąc:

– My tyl­ko chcie­li­śmy faj­kę…

Wy­da­wa­ło się, że to ko­niec star­cia. Od mo­men­tu roz­po­czę­cia wal­ki nie mi­nę­ło na­wet trzy­dzie­ści se­kund. Z chod­ni­ka za­czął zbie­rać się naj­więk­szy z na­past­ni­ków.

– Kur­wa, za­pła­cisz mi za to, chu­ju – klął nie prze­bie­ra­jąc w sło­wach. – Nie wiesz, z kim za­dar­łeś skur­wy­sy­nu… – Dal­szą część barw­nej wy­po­wie­dzi prze­rwał bły­ska­wicz­ny cios, któ­re­go zło­rze­czą­cy, ogo­lo­ny na łyso męż­czy­zna nie miał szans unik­nąć. Na­jem­nik zło­żył się w pół i ob­ra­ca­jąc się, ude­rzył ban­dy­tę w twarz kra­wę­dzią sto­py. W tym mo­men­cie trza­snę­ła kość nosa tra­fio­ne­go. Ten z ję­kiem zwi­nął się na chod­ni­ku, za­sła­nia­jąc ręką krwa­wią­cą twarz. Ar­tur usta­wił się przo­dem do dwóch po­zo­sta­łych. Nie przy­po­mi­nał już spo­koj­ne­go prze­chod­nia. Jego po­sta­wa, ab­so­lut­ny spo­kój, jaki za­cho­wy­wał i bły­ska­wicz­na re­ak­cja nie wró­ży­ły nic do­bre­go dla miej­skich rze­zi­miesz­ków. W ta­kiej sy­tu­acji, gdy naj­sil­niej­szy z nich zo­stał wy­eli­mi­no­wa­ny, a wszyst­ko wska­zy­wa­ło na to, że mimo prze­wa­gi li­czeb­nej nie mają zbyt du­żych szans, mo­gli pod­jąć tyl­ko jed­ną de­cy­zję. W tej sa­mej chwi­li, omal nie zde­rza­jąc się ze sobą, rzu­ci­li się do uciecz­ki. Kom­pan po­zo­stał za nimi, le­żąc, krwa­wiąc i mru­cząc coś pod no­sem. Ar­tur przez chwi­lę spo­glą­dał za ucie­ka­ją­cy­mi, po czym jak gdy­by nig­dy nic pod­szedł do swo­je­go ba­ga­żu. Za­rzu­cił go na ra­mię i ru­szył w stro­nę wej­ścia. Za­trzy­mał się koło za­krwa­wio­ne­go męż­czy­zny i spoj­rzaw­szy w dół, mruk­nął:

– Szczę­ścia­rzu, weź się do ja­kiejś nor­mal­nej ro­bo­ty. Ku­po­wa­nie fa­jek w skle­pie nie jest tak bo­le­sne, jak zdo­by­wa­nie ich na dwor­cu PKP. – Nie do­cze­kaw­szy się od­po­wie­dzi, za­nu­rzył się w mro­ku przej­ścia. Gdzieś nad nim za­dud­nił prze­jeż­dża­ją­cy po­ciąg pod­miej­ski. Zgrzy­tli­wy pisk ha­mul­ców za­głu­szył od­po­wiedź po­bi­te­go osił­ka.

ROZDZIAŁ I

Ar­tur otwo­rzył oczy. Przez dłu­gą chwi­lę, w ci­szy wpa­try­wał się w su­fit. Dłu­gie drew­nia­ne bel­ki stro­po­we cią­gnę­ły się przez całą sy­pial­nię. Nig­dy nie zwra­cał na nie spe­cjal­nej uwa­gi, te­raz nie mógł się na­pa­trzeć. Ciem­na bej­ca uwy­dat­nia­ła wy­dłu­żo­ne sło­je, two­rzą­ce nie­po­wta­rzal­ne wzo­ry na po­wierzch­ni każ­dej z be­lek. Po­czuł smu­kłą dłoń wsu­wa­ją­cą się na jego umię­śnio­ny bark. Ob­szer­na koł­dra za­sze­le­ści­ła i wy­ło­ni­ła się spod niej gło­wa Mar­ty w krót­kich blond wło­sach. Fry­zu­ra, do któ­rej nie mógł się przy­zwy­cza­ić. Ale jej wzrok, wpa­tru­ją­cy się w nie­go z mi­ło­ścią, wy­na­gra­dzał wszyst­kie te zmia­ny w wy­glą­dzie. Za­okrą­gle­nia, któ­re po­ja­wi­ły się tu i ów­dzie, je­dy­nie do­da­wa­ły jej ko­bie­co­ści.