Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Kraina Martwej Ziemi. Tom 3. Pieśń i krzyk

Kraina Martwej Ziemi. Tom 3. Pieśń i krzyk

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8129-123-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Kraina Martwej Ziemi. Tom 3. Pieśń i krzyk

Gdy bogowie odwracają twarze, pieśń zwycięstwa i krzyk rozpaczy niosą się wśród bezkresu Martwej Ziemi.

Arthorn, niegdyś przykładny oficer, po tym jak zdradziła go królowa, lojalność władzy ma w głębokim poważaniu. Najchętniej zaszyłby się w spokojnej Asnal Talath u boku ukochanej – tyle że właśnie trafił do niewoli.

Valesca straciła pamięć. Przy sobie ma jedynie tobołek ze starym mieczem. Kiedy wspomnienia zaczynają wracać, pojmuje, że czeka ją zadanie wielkiej wagi. Lecz najpierw musi odnaleźć Arthorna. Korzysta w pomocy pewnego tajemniczego podróżnika i… czarnego kota podejrzanej proweniencji.

Do króla Aurissa dociera, że objął tron w fatalnym czasie. Jego Wondettel zamierza zająć tereny do niedawna opanowane przez Martwicę, lecz takie same prawa rości sobie Nife, potężny sojusz ze wschodu. Zbliża się wojna, jakiej nie pamiętano od stuleci. Żadna ze stron nie wie, że starzy bogowie mają własne plany.

 

Zgrabnie łączy klasyczne tropy literatury fantastycznej ze współczesną popkulturą, często puszczając oko do uważnego czytelnika.
Anna Minge, Ostatnia Tawerna

Umiejętnie poprowadzona fabuła, misternie zbudowany świat i precyzyjnie zakreśleni bohaterowie to trzy filary, bez których znakomita fantasy się nie obejdzie – a taką niewątpliwie jest powieść Pieśń i krzyk.
Adrian Turzański, Bestiariusz

Łukawski rozpoczął swoją trylogię z przytupem i nie zwalnia tempa do ostatnich stron. Przygodowa, bezpretensjonalna fantasy pisana z polotem i z rozmachem.
Michał Cetnarowski

Ekscytacja, która przeradza się w rozczarowanie. Rozczarowanie, że przyjemność dobiegła końca.
Marcin Okoniewski

Jacek Łukawski (ur. 1980)

Urodził się w Kielcach, z zawodu jest grafikiem komputerowym. Gdy nie miał jeszcze obowiązków, a miał czas, machał mieczem i strzelał z dział czarnoprochowych. Hartował ciało i ducha w organizacji strzeleckiej, brał udział w zawodach sprawnościowych i ćwiczył karate. Próbował też jeździć konno. Zwiedzał Polskę autostopem i na motocyklu. Zaczytywał się w książkach historycznych i fantasy. Jest laureatem wojewódzkiego konkursu Talenty 2000. Po kilkunastu latach przerwy napisał cykl opowiadań, które pojawiły się drukiem w antologii Gawędy motocyklowe. Współtworzył kwartalnik motocyklowy „Swoimi Drogami”. Wraz z żoną mieszka w pobliżu chęcińskiego zamku.

Pieśń i krzyk to ostatni tom serii Kraina Martwej Ziemi.

Polecane książki

W 2019 r. weszło w życie wiele zmian w VAT. Dotyczą one m.in.: • nowych zasad opodatkowania bonów towarowych, • skrócenia terminu na skorzystanie z ulgi na złe długi, • ułatwienia ubiegania się o zwrot VAT, • nowych zasad szacowania podstawy opodatkowania, • ograniczenia zwolnień z obowiązku ewide...
Szczegółowe i obszerne streszczenie, dokładna analiza, charakterystyka bohaterów, ważne pojęcia niezbędne przy omawianiu lektury, przykładowe zagadnienia, testy sprawdzające z kluczem, krzyżówki. Doskonała pomoc w przygotowaniu do lekcji, testów sprawdzających, prac klasowych i matury.  ...
"Między prozą a prozą" to zbiór niezwykle osobistych opowiadań, przepełnionych uczuciem i wrażliwością. Barbara Szafrańska (zm. 2017) pisała lirycznie i refleksyjnie, analizowała emocje i egzystencjalne niepokoje, nie pomijając kontrastów i absurdów. Należała do grupy literackiej Terra Poetica. Wyda...
Kim jest człowiek? Skąd pochodzi? Czy sam wpływa na swój los? A może jego życiem steruje przypadek? Albo… coś więcej? I jak to się stało, że żyje w tym, a nie innym miejscu, w takim, a nie innym czasie? Starożytni Grecy znali odpowiedzi na te pytania. Z...
Czy Jezus Chrystus żył naprawdę? Czy Biblia jest wiarygodnym źródłem historycznym? Kiedy kończy się ortodoksja a zaczyna herezja? Kto o tym decyduje? I wreszcie – czym różni się kościół od sekty? Te i podobne pytania rodzą się w umysłach ludzi chcących zrozumieć fenomen religii chrześcijańskiej....
Poradnik ten jest przeznaczony zarówno dla graczy, którym przejście kampanii sprawia problem, jak i dla tych, którzy chcieliby poprawić swoje osiągi. Dzięki niemu żadne arkana gry nie pozostaną dla Was tajemnicą.Total War: SHOGUN 2 - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jacek Łukawski

Mojej ‌kochanej ‌żonie.

Dziękuję za wsparcie ‌i natchnienie

Drogi Przyjacielu,

oto trzeci taki ‌sam list, ‌jaki do ‌Ciebie posyłam. Jeśli ‌więc któryś z poprzednich dotarł, ‌to w tym nic ‌nowego ‌nie ‌znajdziesz i nie ‌musisz ‌go czytać. Jeśli ‌jednakże w drodze ‌zaginęły, ‌czytaj ‌i poznaj ‌moją historię.

Prosiłeś, bym Ci ‌opowiedział, ‌jak układały ‌się moje ‌ścieżki. Nie dane ‌mi ‌było ‌tego ‌uczynić, gdyśmy ‌dzielili wspólny czas w Asnal ‌Talath, zatem ‌piszę ten list ‌w nadziei, ‌że ‌dobrzy ‌bogowie pozwolą, ‌by dotarł ‌do Twoich rąk.

Musisz ‌mi wybaczyć, bo ‌bajarz ze mnie żaden ‌i nigdy bym się ‌sam nie zdobył ‌na opisanie swojej drogi. ‌Pragnę jednak ‌uczynić zadość Twojej prośbie ‌i kronikarskiemu zamiłowaniu, któremu ‌się ‌oddałeś. ‌Opowiem więc tak, ‌jak to wszystko zdołałem ‌zapamiętać.

Wyruszyliśmy ‌z Doreby. Twierdza ‌ta znajdowała się ‌najbliżej Martwej Ziemi i dlatego ‌tam właśnie zebrano ‌oddział. ‌Przysłał mnie Garhard, ‌namiestnik ‌królewski, bym poprowadził ludzi. ‌Po ‌prawdzie ‌tylko ja wiedziałem, ‌gdzie i po ‌co ruszamy. Dowodził komes ‌Dartor, który ‌choć ‌już niemłody, był ‌wzorem cnót i męstwa. ‌Wśród szarż szli młody ‌Gwydon, ‌którego znasz, Przyjacielu, aż ‌nadto dobrze, Marcas – ‌dzielny i silny, a także ‌lojalny wobec królestwa, i Alderik, ‌któremu ‌pycha ‌rozum przesłaniała, o czym się ‌później mieliśmy przekonać. ‌Reszty sam już ‌nie pamiętam, więc nie wspominam. Dość, że kilkudziesięciu nas było żołnierzy i luzaków, a koni i wozów taborowych mieliśmy pod dostatkiem.

Teraz już mogę Ci śmiało rzec, że nas posłano przez przesmyk w Martwicy. Pierwszy, jaki się pojawił od stu pięćdziesięciu lat, odkąd powstała. Mieliśmy odnaleźć tych, co przed nami tam poszli i nie wrócili. Byli to ludzie lorda Aurissa z Morronu. Lord zabiegał o względy króla Mergippa, chcąc jego córkę, Azure, za żonę. Skąd wiedział o przesmyku? Ponoć mędrcy, których sowicie opłacał, odkryli, co się dzieje, ale trudno mi w to wierzyć.

Auriss posłał ludzi, by odzyskali ze starego klasztoru dawne księgi zaklęć, które obiecał chyba ofiarować w posagu. Nie pamiętam już dokładnie. W każdym razie zaginęli, a my, którzy ruszyliśmy w ślad za nimi, zostaliśmy rozbici przez wroga. Cudem uszedłem z życiem, a ze mną Gwydon. Udało nam się tylko dlatego, żeśmy żyrzkę Mathonwę gonili. Podły ten żmij zabił Dartora, ściągając na nas zgubę.

Mathonwa to jedyny ocalały z drużyny, którą lord Auriss posłał do klasztoru, i niech mi Morgin świadkiem, że zabiłbym go z radością, mimo że nosi szaty kapłańskie. Zabiłbym jak pomiot najgorszy, bo wywinął się tedy spod mego ostrza i napsuł wiele krwi. Nawet miecz wypełniony mocą, który za jego intrygą zdobyłem, nie czyni mu żadnej korzyści w moich oczach. To zdrajca, który zdychać powinien w męczarniach, i wiarę pokładam w to, że mi bogowie pozwolą dokończyć, co zacząłem.

W tym miejscu muszę wspomnieć o mieczu, bo nie wiem, czy Ci jego historię kiedykolwiek opowiedziałem. Był w klasztorze razem z księgami, ale tylko Mathonwa o nim wiedział. Gdy powrotniki wypełzły z podziemi i zamordowały naszych ludzi, żyrzka zabrał miecz z katakumb i w zamieszaniu wyrzucił za mury. Teraz myślę, że to po niego tam poszedł, a nie po księgi, które i tak wkrótce przepadły, spalone przez wroga. Żerca zabrał miecz i uszedł z pola bitwy, co spowolniło jego ucieczkę. Dopadliśmy go z Gwydonem i zostawiliśmy, jak nam się zdawało, bez życia. Poszliśmy w bór, myląc tropy i szczęśliwie uchodząc pogoni. Miecz zabrałem w zamian za własny, który straciłem w walce. O jego mocy tyle tylko wiem, że drży, gdy zbliża się niebezpieczeństwo, i boją się go wszelkie powrotniki czy inna cholera, co się czai w lesie. Orhekryst, tak się chyba nazywa. O tym żeśmy jednak mówili, pamiętam.

Nie potrafię opisać, jakim było dla nas szczęściem, gdyśmy z Gwydonem odkryli Asnal Talath. Niech bogowie zawsze błogosławią tę dolinę i lud ją zamieszkujący! Oto otrzymaliśmy więcej, niż nam się należało.

Cośmy tam czynili, wiesz, boś sam był przy tym. O ataku na kopalnię przez Dao strzeżoną też Ci z pewnością wszystko wiadomo. To tam odnaleźliśmy Marcasa, który był ledwo żyw, przez Mathonwę podtruty. Z nim razem jeszcze kilku tylko ocalało z bitwy, ale żywot oddali w pracy niewolniczej. Alderik przetrwał i zbratawszy się z Mathonwą, opuścił kopalnię przed naszym atakiem.

Po walce ruszyliśmy we trzech na południe: ja, Gwydon i Marcas. Trudno mi opisać, co czułem. Z jednej strony tęsknotę za Asnal Talath, a najbardziej za Valescą, a z drugiej powinność, która pchała mnie ku królestwu. Wierzyłem bowiem wtedy, że nic ponad Wondettel mieć w sercu nie mogę.

Zapewne pamiętasz moją wyprawę w góry, gdzie odnalazłem Fardora – tę tajemniczą istotę, do której wskazałeś mi drogę, a która nasłała potem na Ciebie i Twoją rodzinę powrotniki. To on zdradził mi, jak inaczej przejść przez Martwicę. Przesmyk, z którego korzystaliśmy, był już wtedy strzeżony przez wojsko, ale daleko na południu Martwą Ziemię przecinała swą bezpieczną wstęgą Święta Rzeka. Dlatego właśnie tam powiodłem towarzyszy.

Nim wpadliśmy w ręce wroga, Gwydon zapragnął wrócić do doliny, by opowiedzieć Wam o niebezpieczeństwie, które żeśmy przewidywali. Nie powstrzymałem go przed tym, gdyż była to wola jego serca, które Wam w całości oddał, a największą część Batiście, córce cyrulika.

Tak więc Gwydon ruszył ku Asnal Talath, a my z Marcasem wnet wpadliśmy w ręce Dao. Tylko przebiegłość i spryt pozwoliły nam ujść z życiem. Pierw jednak stanęliśmy przed władcą portu. Wiesz pewnie, że to był jeden z Dorsal. Trudniej było go zwieść niż prostych, skośnookich Dao, jednakże i ta sztuka nam się udała. Potem wykorzystaliśmy okazję i porwaliśmy prom, który zabrał nas ku wolności. Długa to była i ciężka przeprawa nurtem Świętej Rzeki, lecz bogowie nam sprzyjali i zdołaliśmy dotrzeć do królestwa, do samego Carmennes, na zamek.

Tam jednak weszliśmy wprost pod ostrza zdrajców. Lord Auriss zamierzał przejąć władzę w Wondettel, co prawie mu się udało. Raniony Marcas został w stołpie z Garhardem, a ja uciekłem do portu, gdzie z rekrutami i strażą miejską powitaliśmy okręty Morrończyków. Zdrowo mnie tam poturbowali, ale zdołałem wsiąść na koń i znów ruszyłem ku przeklętej Martwicy.

Musiałem to zrobić, bom zapomniał Ci wcześniej powiedzieć, że Azure, córka króla, została porwana, a on sam umarł niedługo przed naszym przybyciem. Znasz zresztą królewnę i sam byłeś świadkiem, jak ją Valesca celnym ciosem powaliła na ziemię. Niczym to jednak było w porównaniu z tym, na co zasłużyła ta ruda jędza. Wiem, Przyjacielu, że słowa te mogą wzburzyć Twoje serce, ale przysięgam Ci, że nijak inaczej ocenić jej nie mogę, po tym, czego doświadczyłem. Po kolei jednak opowiem.

Do Górnej Krainy dostałem się drogą obok wodogrzmotu Balantej, tą samą, którą wróciliśmy z Marcasem. Tam, w ruinach portu, mnie pochwycono. Obudziłem się na pokładzie okrętu, Górskiego Ventusa, którego załogę stanowili Gariel Ael i czarty, a kapitanem był Dorsal. Trzeci już, którego widziałem. Pierwszy dowodził wojskiem, które rozbiło nasz oddział, drugi portem, a ten okrętem.

Jakież było moje zdziwienie, gdy powitano mnie jako gościa. Ba! Jakież było, gdy na pokładzie stanąłem twarzą w twarz z Azure. Oto więc byłem wśród wrogów, a wraz ze mną córka króla, którą mi Garhard polecił odszukać. Tyle że wrogowie przysięgali, że nimi nie są, a królewna znalazła się wśród nich z własnej woli. To samo mi ona powiedziała, a gdy na chwilę zostaliśmy sami, kategorycznie odmówiła powrotu. Twierdziła, że okręt ma ją zabrać do krainy Nife, gdzie czeka jej oblubieniec i sojusznik. Mnie posądziła o zdradę i chciała zabić, bym nie pokrzyżował jej planów. Oto więc wszystko się pogmatwało i znów byłem zmuszony odgrywać różne role, by przeżyć zdany na łaskę podejrzliwego Salvala, który był Gariel Ael, podstępnego czarta i Azure.

Wierzyłem, że znajdę sposób, by porwać królewnę i powrócić do Wondettel, nim przekroczymy Smocze Góry. Nie udało się, a w zamian wyrzucono mnie za burtę, gdy Górski Ventus żeglował ponad szczytami. Był to bowiem latający okręt, o czym się poniewczasie dowiedziałem, a którego moc skutecznie burzył mój magiczny miecz. O tym jednak, że to wina miecza, wiedziałem tylko ja i Wiebrat, ów czart, o którym wspomniałem. Reszta załogi uznała, że jestem przeklęty. Nic mi nie robili, bo chronił mnie Salval. Tyle że nie było go już na pokładzie, gdy okręt wznosił się ponad góry. Odlatywał z portu, gdzie niegdyś z Marcasem ukradliśmy prom, a gdzie teraz roiło się od wojska. Byli tam nie tylko jeźdźcy Dao, ale też oddziały Gariel Ael.

Wkrótce Górski Ventus wleciał w potworną burzę i załoga uznała, że moja śmierć jest jedyną szansą na ratunek. Nie było Salvala, ale był Wiebrat, który z sobie tylko wiadomych powodów pomógł mi ocalić żywot.

Wyrzucony z latającego okrętu i prawie zjedzony przez smoka, wkroczyłem w mrok jaskiń. Prowadził mnie młody Dwarg, który nie zdobył się na odwagę, by sprowadzić pomoc. Podziemne miasto, skąd pochodził, zostało zniszczone przez Czarty. Przeżyła tylko Garaxanarada, staruszka, która opiekowała się wiedzą Dwargów, i kilku innych, którzy wyruszyli szukać honorowej śmierci. Dołączyłem do nich, by być jej świadkiem i nadać sens tej ofierze.

Tak się złożyło, że zaatakowali nocą niewielki port, gdzie przybił statek wiozący Azure wracającą z Nife. Nie wiem, jak to się stało, że walczyłem ramię w ramię z Dwargami, nie pamiętam tamtych chwil. Obudziłem się w górach z Azure, która oskarżyła mnie o to, że zabiłem jej oblubieńca. Miałem już serdecznie dość tej dziewuchy, tym bardziej że błądząc w podziemiach, podjąłem decyzję – dość już posłuszeństwa Wondettel! Swoje długi spłaciłem i chcę powrócić do Asnal Talath, by w końcu odnaleźć spokój. Odesłałem precz Azure, by wracała do portu, a sam zamierzałem ruszyć w długą drogę do doliny. Byliśmy wtedy po wschodniej stronie Smoczych Gór, ale jakaś siła magiczna przeniosła nas wkrótce na zachodnią. Do dziś wydaje mi się to niepojęte. Przysiągłbym wtedy, że w głowę mi taki sam ból wpełzł, jak wtedy, gdy widziałem Fardora.

Azure oszalała, a wokoło czaiło się niebezpieczeństwo. Byliśmy jednak w szczęśliwym miejscu, gdzie odnalazłem łódź, która zsunęła się z pokładu Górskiego Ventusa podczas pamiętnej burzy. Kadłub był uszkodzony, ale kryształy, które pozwalały jej unosić się w powietrzu, całe. Nic mi jednak nie było wiadomo o sterowaniu, więc jedyne, co zdołałem uczynić, to zmusić ten wrak do wznoszenia tak prędkiego, że dech nam zaparło. Wkrótce ugrzęźliśmy w chmurach, gdzie czekałby nas niechybny koniec, gdyby nie Płanetnicy. Ark Olson, pirat i kapitan pięknej Giancy, uratował nas z opresji.

Gdy teraz o tym piszę, zdaje mi się to wszystko tak niedorzeczne, że gdybym sam od kogoś usłyszał taką opowieść, nigdy bym w nią nie uwierzył. Wiem jednak, że w Twoich oczach nie wyjdę na szaleńca, bo przecież sam ściskałeś olbrzymią dłoń Arka Olsona.

Dla porządku rzeczy wspomnę o czymś, co sam z jego ust słyszałeś, ale co dopełni moja opowieść. Płanetnik wyznał, że kryształy, które napędzały Górskiego Ventusa, on sam sprowadził na nasze ziemie. Płanetnicy nie mogą, co prawda, przekraczać dna powietrznego, ale Ark złamał tę zasadę, gdy odkrył sposób, jak tego dokonać. Wiele lat wcześniej odwiedził nasz świat w poszukiwaniu złota i uszedł stąd sam jeden. Był pewien, że jego okręt przepadł na zawsze, rozbijając się o ziemię. Tak się jednak nie stało i jego kryształów użyto, by napędzić Górskiego Ventusa. Gdy płanetnik o tym usłyszał, postanowił wrócić i je zniszczyć. Giancę oddał pod komendę synowi, a nas zabrał szalupą w dół, wprost do Asnal Talath.

Pamiętasz zapewne, żeśmy postanowili mu pomóc w odszukaniu i zniszczeniu kryształów w zamian za to, że dostarczy Azure do granic królestwa. Obiecałem jej to w chwili słabości, lecz nie dla niej, a dla Garharda, który drżał o jej los. Tak też się stało i Ark zabrał mnie i tę rudą jędzę ponad Martwicą. Chcieliśmy zostawić księżniczkę i czym prędzej wracać, lecz na granicy napadli nas żołnierze Aurissa. Widząc ich, Azure ogłuszyła mnie i oddała w ich ręce. Ark zdołał uciec, a mnie wtrącono do lochu, gdzie czekać miałem na egzekucję.

Tak to właśnie wyglądało, przyjacielu. Resztę opiszę w kolejnym liście, gdy dane mi będzie zdobyć pergamin. Na tym już miejsca brak, więc kończę.

Niechaj bogowie będą życzliwi Tobie i żonie Twojej Arnice. Niechaj Wam zdrowie dadzą i szczęście, a przed złem chronią!

Twój przyjaciel Arthorn

Prolog

Mathonwa mijał skruszałe kikuty palenisk i olbrzymie cielska kotłów tonące w szarym żwirze, w który zmieniły się ich podstawy. Żółte kryształy siarki chrzęściły pod stopami, wzbijały się w powietrze drobnym pyłem i opadały całunem na płytkie ślady kroków, którymi ożywiał to miejsce po raz pierwszy od setek lat. Czuł głód, lecz wiedział, że to tylko złudzenie. Pozostałość po egzystencji, którą mu odebrano, którą odebrał sobie sam, zastępując ją darem od Pana. W jego trzewiach coś poruszyło się ponaglająco i przyjemnie. Jego Dar.

Zębiska ostrych skał wyrastały z pomarszczonej, martwej wstęgi wijącej się wkoło wysokich murów. Mathonwa stąpał ostrożnie, czując, jak pod jego stopami ugina się spękana, gorąca czerń. Nigdy tu nie był, nie mógł być, a jednak odległe obrazy i szepty wydawały się przeciekać do jego głowy, wskazując kierunek. To one powiodły go podziemnym labiryntem ku wymarłym kręgom, które pożarł czas. To one kazały przekroczyć ognistą rzekę i podążać dalej, przez zawalone bramy podziemnej twierdzy.

Szedł więc przed siebie, posłuszny głosowi Daru, poleceniom Pana. Wspiął się na rumowisko, zsunął między spękane resztki i brnął ku kolejnej bramie. Ze zdziwieniem zatrzymał się przed ostatnimi wierzejami, które oparły się upływowi lat. Monumentalne kolumny sięgały wysoko ku stropowi jaskini, choć bez szans na to, by go dosięgnąć. Szczelnie zatrzaśnięte, pokryte ślepymi oczami setek rzeźb, zdawały się nieprzekraczalną barierą. Końcem drogi i nadziei, z której drwiły wykrzywione pyski zastygłych w wiecznym bezruchu maszkaronów.

Głos w głowie milczał, lecz Mathonwa wiedział, co musi uczynić. Sięgnął widmowym dotykiem w głąb ciała, wprost w wypełniony Darem bukłak brzucha. Zacisnął na nim feeryczne palce i ścisnął, czując, jak oślizgłe glisty przeciskają się między nimi, a wizg mocy rusza po śladach, szarpie płucami, paraliżuje kręgosłup i wdziera się do głowy. Rozrzucił szeroko ręce, jęcząc w ekstazie, i rozwarł pokryte pyłem wargi, pozwalając, by moc rzygnęła strumieniem ku bramie, przebiła się na drugą stronę i zgasła, pozostawiając stygnące resztki.

Żerca upadł. Trząsł się przez dłuższą chwilę, nim wątłe pozostałości Daru zdołały na powrót tchnąć w niego ułudę życia. Czuł, jak pełga wewnątrz zapadniętego brzucha, jak stopniowo wypełnia członki czuciem. Podniósł się z trudem i zataczając się, ruszył ku wypalonemu przejściu. Słyszał zdziwiony szept ulatującej bezpowrotnie mocy. Nie tak miało się stać, nie tak miał postąpić. Dar, który ofiarował mu Pan, miał wystarczyć, by żył i wypełnił jego polecenia. Odszukał skryty w wygasłych czeluściach miecz, wyniósł i ukrył jak najdalej, aby Nife nigdy nie wykorzystało jego mocy. A teraz Daru zostało ledwie na kilka chwil. Zbyt mało, by mógł wydostać się na powierzchnię, a nawet by powiadomić Pana. Czuł to i wiedział, że musi się pośpieszyć.

Rzężąc, wspiął się po spękanych schodach wprost do wąskiej szczeliny, która rozcinała gładką powierzchnię cylindrycznej wieży. Długi korytarz surowego mroku zaprowadził go do ogromnej sali, której ściany i sufit ginęły w lepkiej mgle. Zatrzymał się mimowolnie, widząc stosy ścielące się u stóp węglowego tronu, na którym wciąż zasiadały szczątki rogatego monstrum. Splunął krwią i ruszył przez salę. Wyschnięte kości rozpadały się pod naciskiem jego butów, obracając w pył. Wspiął się z trudem po stopniach, stanął między nogami martwej bestii i uśmiechnął się blado. Spomiędzy żeber Peklenca wystawała zakurzona rękojeść miecza, którego ostrze przeszyło go na wylot i utkwiło w oparciu tronu.

Czuł, jak ostatnie larwy Daru zwijają się w trzewiach, poświęcając swe istnienie, jak gdyby wierzyły, że on, Mathonwa, może jeszcze wypełnić powierzone mu zadanie. Nędzne pomioty przeklętej siły, która wybrała go na swego sługę, naiwnie myśląc, że będzie jej posłuszny.

Skierował drżącą rękę ku rękojeści miecza i zacisnął na niej dłoń. Sięgnął w głąb stali, gdzie czaił się okruch mdlącej potęgi.

– A więc jednak – wyszeptał żerca, opuszczając ostrze. W jego brzuchu znów kłębiły się tłuste larwy, lecz tym razem nie szeptały, nie próbowały mamić go obrazami ani ponaglać. Tym razem były na jego rozkazy. – Więc jednak…

1. Ocalony

Strażnik pozwolił mu wejść bez poszturchiwania i kopniaków, co było miłą odmianą – jeśli oczywiście w śmierdzącej, zatęchłej celi cokolwiek można było określić mianem miłego. Tym razem jednak Arthornowi wydawało się, że wraca do przytulnego domu.

– No to wam się udało – mruknął strażnik, siłując się z zardzewiałym zamknięciem dyb. Jego wychudłe palce co chwilę ześlizgiwały się z przemokniętego zatrzasku i drużynnik zaczął się niepokoić, że tak go zostawi. W końcu skobel drgnął, co zachęciło mężczyznę do dalszej walki. Był chudy jak szczapa i wyraźnie osłabiony po jakiejś chorobie. – Ale gawiedź niezadowolona, żeście żywym ostali.

Dyby upadły z trzaskiem, a strażnik sięgnął po łańcuchy zwisające ze ściany. Odwrócił się nagle, uświadamiając sobie, że zostawił więźniowi wolne ręce, lecz Arthorn stał bez ruchu. Był zmęczony i oszołomiony, choć pewnie dałby radę powalić chorowitego chudzielca. Domyślał się jednak, że reszta strażników tylko na to czeka, by móc go bezkarnie zabić. Zakładali się przecież, jak długo wyżyje i na ile części go rozerwą, a teraz czekają na korytarzu zawiedzeni i żądni krwi. Nie zamierzał sprawić im przyjemności.

– Czterema końmi was mieli… – stęknął chudzielec, z trudem zakładając kajdany. – Ale by było juchy, co?

Arthorn nie odpowiedział.

– No to se siedźcie grzecznie. – Strażnik podrapał się pod pachą i wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi. Jego kroki odbijały się echem w korytarzu, zlały z gderliwymi głosami, aż w końcu ucichły.

Drużynnik odetchnął z ulgą.

Wydawało mu się, że jest gotów na śmierć. Bez oporów dał się wyciągnąć z lochu i poprowadzić przez rozwrzeszczany tłum, który ciskał w niego czym popadnie. Bezrozumny motłoch pijany wizją krwi i cierpienia – rozrywki mętów i szumowin. Plunąłby na nich wszystkich i wyrżnął bez litości, gdyby tylko miał taką możliwość. Gdyby mógł cofnąć czas, nie tylko nie broniłby Carmennes przed atakiem Morrończyków, ale jeszcze sam stanąłby z nimi w jednym szeregu. Jednak gdy zakuty w dyby, brudny i śmierdzący kroczył przed siebie, pobrzękując łańcuchami, jedyne, na co mógł się zdobyć, to nadzieja, że nie krzyknie, że nie da skurwysynom satysfakcji. Że nie da jej Azure – królewskiej dziwce, która go zdradziła. Żałował, że poszedł z Dwargami i ją uratował, żałował, że nie zostawił jej w górach lub po prostu nie wyrzucił za burtę, gdy wracali łodzią płanetnika z latających wysp, a przede wszystkim żałował, że spełnił obietnicę i doprowadził ją do granic królestwa, gdzie odpłaciła mu zdradą.

Wyprowadzono go na odświętnie ozdobiony plac, na którym pod kolorowymi, furkoczącymi chorągwiami kłębiły się nieprzebrane tłumy. Szerokie schody zamykające agorę od północy pięły się ku podstawie pomnika królów, gdzie w cieniu ustawiono ociekającą złotem lożę koronacyjną. Księżniczka Azure wraz z lordem Aurissem spoglądali stamtąd na swych poddanych. Orszak koronacyjny prowadzony przez Arcywołchwa zatrzymał się w połowie drogi ku nim, by zgodnie z tradycją odmówić modlitwę za duchy przodków. Po obu stronach kolejne stopnie zajmowały zastępy żołnierzy. Ich wypolerowane szłomy i obnażone ostrza błyszczały irytująco. Może gdyby wszystko ułożyło się inaczej, to i on, Arthorn, stałby wśród nich? Dla niego jednak przewidziano inne miejsce.

U podnóża schodów, wystrojone w kropierze i pióra, stały cztery konie, wśród których dokazywała grupa kolorowo ubranych karłów. Pachołkowie trzymający zwierzęta za uzdy odganiali się od nich ku uciesze gawiedzi.

Kat sprawdzał nieśpiesznie łańcuchy. Pierwsze krople deszczu spadały na jego nienaturalnie szerokie barki i spływały wąwozami starych blizn. Uprzedzono go, że królowa ułaskawi skazańca, a konie są jedynie na pokaz, i opłacono hojnie, by należycie odegrał swoją rolę. Mimo to przeglądał uważnie każde ogniwo i klamrę, chcąc mieć pewność, że nie zawiodą. Znał się na swojej robocie i na kaprysach władców. Wolał być gotowy. Ożywione krzyki przyciągnęły jego uwagę. Odwrócił skrytą za żelazną maską twarz i chrząknął, widząc, że zaraz się zacznie przedstawienie.

Wychudły więzień uginał się pod ciężarem dybów, a mimo to starał się kroczyć pewnie, co wyglądało groteskowo. Kat dobrze znał ten drżący chód i obłąkańcze spojrzenie wyzierające spod tłustych, skołtunionych włosów. Chrapliwy oddech i drżenie, ale nie strachu. Nie, oni się nie bali, oni zawsze byli już pogodzeni z losem i dygotali z wysiłku, jaki wkładali w naiwną próbę pokazania tego światu.

Bardzo cenił taką postawę i mimowolnie czuł sympatię do więźniów, którzy stawali przed nim z tym wyjątkowym błyskiem w oku. Tacy nigdy nie robili problemów i nie utrudniali mu pracy. Nie szarpali się, nie próbowali uciekać ani nie błagali o litość. Robota z takimi skazańcami sprawiała mu prawdziwą przyjemność i teraz, patrząc na moknącego drużynnika, w głębi duszy marzył, aby królowa zmieniła zdanie i pozwoliła mu zaprezentować kunszt.

Stał bez ruchu, spoglądając na skazańca przez otwory maski i powstrzymując irytującą chęć podrapania się po szyi. Wiedział, że wszystkie oczy są w nich wpatrzone, więc taka chwila słabości licowałaby z powagą katowskiej profesji. Nie słuchał przemów ani wiwatów, nie zwracał uwagi na dźwięk trąb. Wyobrażał sobie napinające się łańcuchy, trzeszczenie stawów i pękanie ścięgien. Blednącą skórę i rozwarstwiane mięśnie. Konie ślizgałyby się na bruku, a tłum szalałby z zachwytu. Westchnął. To byłaby piękna egzekucja.

Szmer niezadowolenia wyrwał go z zadumy. Gawiedź nie kryła rozczarowania, choć ograniczała je do szeptów i pomruków. Kat jednak nie patrzył w jej stronę. Przyglądał się twarzy więźnia, na której zaciętość z wolna ustępowała miejsca lękliwej niepewności i z trudem maskowanemu zdumieniu. Powtarzane przez heroldów słowa królowej niosły się echem po placu. Skazaniec po raz pierwszy spojrzał w oczy katu, na co ten wzruszył ramionami. Udało ci się, wyroniu, a szkoda… Wkrótce patrzył, jak odprowadzają więźnia, a tłum wiwatuje, skupiony na tym, co działo się na schodach. Jeden z koni nasrał na nieostrożnego karła, co jednak uszło uwadze gawiedzi. Echo niosło wrzask uwielbienia. Niech żyją król i królowa! Kat odwrócił się i wolno ruszył do domu.

***

Na korytarzu rozbrzmiały okrzyki i załomotały podkute buty, a po chwili drzwi celi otwarły się ze zgrzytem. Do środka weszło dwóch żołnierzy, którzy bez słowa rzucili się na zaskoczonego Oflana.

– Nie musisz wstawać, Arthornie. – Azure ostrożnie stawiała stopy, by nie ubrudzić haftowanych trzewików. – A kogo tu mamy? – spytała, patrząc na przydeptaną twarz młodego gwardzisty. – Puśćcie go. Ja cię pamiętam – uśmiechnęła się, widząc, jak przerażony, chłopak próbuje nieporadnie oddać jej honory. – Zeznawałeś na korzyść więźnia. A teraz zakradasz się tu, by z nim spiskować?

– Pani, ja… – bąknął Oflan żałośnie.

– Daj spokój, królowo – mruknął Arthorn.

– To prośba czy rozkaz? – parsknęła.

– Prośba. – Skrzywił się.

– Brawo, drużynniku! A więc te kilka tygodni w kajdanach nauczyło cię moresu. Sama nie wiem… – Przewróciła oczami. – Może zechcesz mi podziękować za ocalenie ci życia? To byłoby miłe.

– Wymagasz, pani, zbyt wiele.

– Tak myślałam. Nadal uważasz… Jak to ująłeś? Zaraz… Ach, tak! Że nie warto dla mnie nawet splunąć, co? Nie odpowiadaj! – wycedziła, mrużąc oczy. – Nie waż się więcej odzywać niepytany. Nie waż się nawet unieść wzroku. Pamiętasz naszą rozmowę na statku? Nazwałeś mnie wtedy córką twojego króla.

– To było dawno – mruknął.

– Wasza Wysokość! – syknęła. – Teraz już „Wasza Wysokość” i nie zapominaj o tym, były drużynniku Arthornie. Wtedy, na statku, obraziłeś mnie tak wiele razy… Powiedziałam, że nie wiem, co z tobą począć, a ty drwiłeś, że pomyślę o tym, jak wrócimy. Pamiętasz?

– Nie… Wasza Wysokość.

– Trudno. – Wzruszyła ramionami. – W każdym razie przyszłam, aby ci osobiście przekazać, co zamierzam z tobą zrobić. Mimo wszystko wywiązałeś się z obietnicy i doprowadziłeś mnie cało do Wondettel, a więc nie mogłam pozwolić, by cię stracono. Martwy nie mógłbyś odpokutować swojej arogancji. – Uśmiechnęła się już bez złości. – W zamian spędzisz dwa lata na galerze. Nie przesłyszałeś się. Wzorem mego dziada Marlika pozwolę, by każdy skazaniec odpracował swe winy. Szczególnie, że jest ich tak wielu. – Westchnęła, zerkając na Oflana. – Poza tym Doreba padła i musimy wzmocnić wschodnią granicę. Wierzę, że twój mały przyjaciel już ci o tym doniósł, a jeśli nie… – zawahała się – to będziecie mieć dużo czasu, by sobie pogawędzić przy wiosłach.

– Chłopak nie jest niczemu winien, Wasza Wysokość – powiedział z naciskiem Arthorn. – Chciałaś mnie karać, więc…

– Jeśli uważasz, że jego wyrok ma jakiś związek z tobą, to się przeceniasz. – W jej oczach błysnęło rozbawienie. – To jeden ze zdrajców, którzy spiskowali przeciw mnie i próbowali przejąć władzę.

– Na bogów! – Oflan padł na kolana. – Pani, przysięgam, że… – urwał ogłuszony wprawnym ciosem.

– Wystąpił przeciw przyszłemu królowi Aurissowi – ciągnęła Azure, patrząc beznamiętnie, jak żołnierz, który uderzył chłopaka, pochyla się nad nim, by się upewnić, czy nie walnął zbyt mocno – i składał fałszywe zeznania przed radą. To wystarczy. Twój związek z nim mnie nie interesuje. Ma taką ładną buźkę, że pewnie zastąpił ci tę sukę z doliny… Kto wie, może przykują was obok siebie i dalej będziecie sobie mogli folgować.

– Garhard wierzył w ciebie, Wasza Wyokość – wyrzekł smutno Arthorn. – Dobrze, że nie dożył tej chwili, bo pękłoby mu serce.

– Zamknij się! – Postąpiła ku niemu z zaciśniętą pięścią, lecz rozmyśliła się i opuściła rękę. – Gdyby żył, musiałby gnić w celi obok – warknęła, choć głos jej się załamał. – Ariath zabrała go we właściwej chwili…

Chciała coś jeszcze dodać, lecz jej uwagę przykuło echo zbliżających się kroków. Zdyszany sługa potknął się o próg i z trudem utrzymał równowagę.

– Pani! Posel… poselstwo – wysapał, zginając się jak złamana gałąź.

– Ach, tak. – Azure klasnęła z zadowoleniem i spojrzała na więźnia. – Czas na mnie, były drużynniku Arthornie. Naprawdę miło było cię zobaczyć i, ach, byłabym zapomniała o najważniejszym, podziękować ci za dotrzymanie obietnicy. Wierzę, że rozumiesz, czemu ja nie mogłam dotrzymać swojej. No, bywaj!

Arthorn nie odpowiedział. Patrzył beznamiętnie, jak królowa opuszcza celę, a żołnierze wypychają w ślad za nią Oflana i zatrzaskują odrzwia. Słyszał ich oddalające się kroki.

Garhard nie żyje, Marcas również… Lepiej by było, gdyby Ariath zabrała i jego, Arthorna. Gdyby zginął z ręki kata albo, jeszcze lepiej, na krawędzi uskoku, gdzie dopadli ich ludzie Aurissa. W zamian zdechnie przykuty do wiosła, wspominając do ostatniego tchnienia martwych przyjaciół i Valescę zagubioną gdzieś za Martwicą. Westchnął, zanurzając się we wspomnieniach miodowych pukli pachnących słońcem, targanych wiatrem wśród łąk Asnal Talath. Niepokornych kosmyków, przez które spoglądały na niego szmaragdowe źrenice, by sięgać tam, gdzie zdawało mu się, że nic już nie ma. Mylił się i dziękował za to bogom, choć teraz… teraz byłoby lepiej, gdyby miał rację, a Valesca nie wypełniała jego myśli torturą tęsknoty. Do licha! Nie zamierzał się użalać nad własnym losem, choć mogło to stanowić zajmującą rozrywkę. W zamian próbował pomyśleć o nieszczęściu, jakie spotkało młodego Oflana. To był dobry chłopak, młody gwardzista, który przecież uratował mu życie. Arthorn pamiętał wzniesiony nad sobą topór Morrończyka. Pamiętał strach i bezsilność, jakie ogarnęły go, gdy żeleźce zataczały łuk, kierując się wprost w jego głowę, i pamiętał ulgę, gdy Oflan zdołał trafić sztychem pod ramię przeciwnika. Powinien teraz żałować losu, który zgotowała mu ta pieprzona suka. Mimowolnie napiął mięśnie, sycząc z bólu, gdy kajdany wbiły się w obtarte nadgarstki. Powinien żałować chłopaka i może, gdzieś w głębi serca, tak właśnie czuł, lecz żal był dobrze ukryty w bagnie obojętności. Na jego powierzchni unosiła się natomiast cienka warstwa zadowolenia, że będzie miał towarzysza niedoli i stronnika. Cóż, jest czas bohaterstwa i czas bycia samolubnym fiutem. Arthorn czuł, że dla niego, po raz kolejny, nadszedł ten drugi.

***

Król Auriss Frolgar Ingramash II odczekał, aż malarz opuści wzrok na płótno i dyskretnie zmienił pozycję, by ulżyć pośladkom. Okazały tron, na którym tkwił trzecią godzinę, bez wątpienia był dziełem sztuki, dowodem kunsztu i pietyzmu jakiegoś nieznanego artysty. Miał w sobie wszystko: szerokie siedzisko, monumentalne oparcie i pozłacane rzeźbienia zdobione drogimi kamieniami. Wszystko, o czym myślą ludzie, wyobrażając sobie tron pana i władcy. Wszystko, do czarta, poza wygodą i gustem. Trzecia godzina wolno przesypująca się w ogromnej klepsydrze. Trzecia godzina marzeń o siodle pod tyłkiem i zapachu końskiej sierści.

– Ekhm… – chrząknął wymownie malarz, a Auriss posłusznie oparł podbródek na dłoni. Auriss frasobliwy.

Wszystko było oczywiście pomysłem Azure – zarówno te koszmarne trony, które kazała przygotować dla nich obojga, jak i ten przeklęty portret. Król rozmyślający nad losem poddanych. Cóż za bzdura.

– Ekhm…

– Dość na dziś! – Stęknął Auriss, rozprostowując kości. Odpiął pelerynę i z niesmakiem upuścił na siedzisko. Położył na niej koronę, przygładził włosy i poprawił pas.

– Ależ, Wasza Królewska Mość! Królowa prosiła, byś… – Malarz umilkł, gdy we wzroku władcy dostrzegł stal kajdan i chłód lochu. Ukłonił się, czekając na reprymendę, lecz ta nie nastąpiła. Były lord minął go bez słowa.

Król Auriss Frolgar Ingramash II maszerował korytarzem coraz bardziej poirytowany speszonymi spojrzeniami, ukłonami i strachem malującym się na obliczach służby. Nawet towarzyszący mu gwardziści zdawali się co chwila zerkać z niepokojem w jego stronę. Teraz to twój zamek i twoi ludzie, powtarzała mu Azure, gdy leżeli wieczorami w alkowie. Dla Aurissa były to jednak puste słowa i gesty. Zbyt długo marzył o przejęciu władzy. Zbyt wiele lat planował zdobycie tronu Carmennes, by teraz nie czuć rozczarowania. Oto dziewczęce rozkapryszenie Azure zmieniło się niespodzianie w wyniosłość i butę. Bez wahania sięgnęła po należną jej koronę, spychając Aurissa w cień. Jakże przewrotna potrafi być łaska bogów! Wdrapał się na szczyt tylko po to, by stać się pionkiem we własnej grze.

Skręcił w boczny korytarz, ignorując salutujących gwardzistów. Odesłał większość przybocznych Morrończyków i otoczył się Wondettelczykami, by lud przyjął go jak swojego. Zaczął się ubierać tak, jak pragnęła Azure, i robić to, co uznawała za stosowne. Pozwolił, by owinęła go sobie wokół palca, i nawet świadomość premedytacji, z jaką się temu poddał, nie pozwalała stłumić wstydu. Ten cyrk kiedyś się skończy! – pomyślał, choć nie przyniosło mu to ulgi. Lord Auriss stał się królem Aurissem… marionetką. Jakże fascynujące doznanie!

Schody prowadziły w dół.

Wiedział, co powinien zrobić. Co każdy ambitny człowiek zrobiłby na jego miejscu. Przeczekać cierpliwie, uśpić czujność, a potem przejąć władzę. Jego myśli same podsuwały kolejne scenariusze. Kusiły potęgą i poczuciem spełnienia.

Strażnicy niepewnie zasalutowali, zdziwieni pojawieniem się króla. Minął ich bez słowa.

Mógł uknuć intrygę i usunąć królową z drogi. Mógł zagarnąć władzę dla siebie. Mógł – ta świadomość była wystarczająca, by tego nie robić. Westchnął. W jakiś niepojęty sposób Azure budziła w nim paraliżującą słabość. Odbierała rozsądek i trzeźwość, prowadziła na manowce. Za pierwszym razem, gdy uległ jej urokowi, obrócił w niwecz własne knowania i sojusz z Nife, jak gdyby były nic niewartą mrzonką. Potem, gdy się otrząsnął, znienawidził Azure, lecz to uczucie prysło w chwili, gdy znów spojrzała na niego bursztynem swych oczu. Ponownie uległ, ale nie zatracił się cały. Nie zatonął w słodyczy jej jasnej skóry i gorących ust, a jedynie nurzał się rozkosznie w malignie pożądania, świadom, że jest jeszcze zbyt słaby, by oprzeć się jej urokowi.

– Wasza Królewska Mość? – bąknął jeden ze strażników.

Auriss spojrzał na niego zaskoczony. Uświadomił sobie, że stoi przed drzwiami celi, a otaczający go ludzie szepczą zaniepokojeni.

– Sam mam sobie otworzyć? – spytał przez zaciśnięte zęby.

Strażnik siłował się chwilę ze skoblem, nie mogąc zapanować nad drżeniem rąk, aż w końcu zawiasy jęknęły metalicznie.

– Chcę porozmawiać z więźniem w cztery oczy, więc wynoście się wszyscy. – Auriss obrzucił Wondettelczyków surowym spojrzeniem i nie czekając, aż korytarz opustoszeje, wkroczył w smród celi.

Potrzebował czasu, by się uodpornić na namiętność, która targała jego sercem. Zbudować mur, którego ta jędza nie będzie w stanie przebić, a potem osaczyć ją i zgnieść.

– To wyjątkowe uczucie, gdy idąc na pewną śmierć, powraca się żywym, nieprawdaż? – Przyglądał się więźniowi, który obudzony jego słowami, próbował otrząsnąć się z resztek ciężkiego snu.

– Auriss… – wychrypiał drużynnik.

– Istotnie – przykucnął, by nie zmuszać skazańca do bolesnego wykręcania głowy – choć od niedawna ludzie mają w zwyczaju dodawać słowo „król”. – Uśmiechnął się kwaśno. – W obecnej sytuacji jednakże możemy sobie pozwolić na ominięcie konwenansów, drużynniku Arthornie.

– Czego chcesz?

– Dopiero niedawno zrozumiałem, kim jesteś. Drużynnik Arthorn… Zaufany Garharda i człowiek, który w irytujący sposób potrafił komplikować moje plany. Ukradłeś miecz, węszyłeś, gdzie nie trzeba, powstrzymałeś wojsko Salabesha, zmuszając mnie do ucieczki. – Zaśmiał się cicho. – Uciekałem jak szczur, drużynniku, jak zwykły szczur… Moi ludzie od dawna mnie ostrzegali, że Garhard ma na podorędziu takiego drania, który może być mi wrzodem na tyłku. – Spochmurniał. – Wiesz, że on nie żyje, że spłonął w swej wieży, prawda?

– Zabiłeś go? – spytał drużynnik.

– Nie – zaprzeczył szybko król. – Nie zabiłem go, ale jestem winny, bo nie zdołałem ochronić. Nie dziw się, drużynniku. Garhard był moim przeciwnikiem, ale nie wrogiem. Szanowałem jego mądrość i trud. Był jedynym człowiekiem, o którym mogę to powiedzieć, i jedynym, któremu byłem to winien. Nie wymagam, abyś to zrozumiał. – Zmienił pozycję, dając ulgę ścierpniętej nodze. – Miałem wobec niego dług, którego nie zdążyłem spłacić. Liczę, że twoje życie będzie choć namiastką… Nie spieprz tego, drużynniku, i nie zdechnij w kajdanach.

– Nie rozumiem cię, Auriss.

– Nie musisz – odparł obojętnie król. – Nie zrobiłem tego dla ciebie, a dla niego.

– Kto go zabił?

– Nie mam pewności, lecz… Widziano żercę, gdy zakradał się do wieży.

– Mathonwa…

– Tak, Mathonwa. Myślano, że przybył do mnie, i dlatego zdołał bez przeszkód wejść na zamek.

– Mathonwa… – powtórzył Arthorn niemal bezgłośnie.

– To już nie jest mój sługa. Opuścił mnie. Prawdę mówiąc – Auriss mrugnął do więźnia – nie miałbym nic przeciwko, gdyby ktoś zarżnął go jak świnię. To zdrajca i morderca, szaleńczo pożądający miecza, który mu ukradłeś. Nie mam do ciebie o to pretensji, drużynniku. Chcę, abyś to wiedział. Wykonywałeś rozkazy, a gdyby ci się nie udało, ta żmija i tak pewnie nigdy by mi go nie oddała. Gdybyś nie pokrzyżował moich planów, zrobiłby to żerca… Tak, powinien zdechnąć.

– Dlaczego mi to mówisz?

– Miecz był jego obsesją, więc miejmy nadzieję, że nie wie, gdzie go zostawiłeś. – Auriss zignorował pytanie i się uśmiechnął. – Ja wiem, drużynniku, Azure mi powiedziała. Wiem o odległej dolinie zapomnianej przez czas. Wiem o niej, ale możesz być spokojny, bo ani miecz, ani ludzie, którzy tam żyją, nie są mi do niczego potrzebni. Z drugiej strony zbliżają się ciężkie czasy. – Podniósł się. – I choć mnie miecz nie interesuje, to królowa wydaje się wierzyć, że pomoże jej przetrwać nadchodzącą zawieruchę. Może jest jak Mathonwa? Może rodzi się w niej żądza?

– Ty…

– Pewnie zauważyłeś, że królowa jest podobna do swej matki? Myślę, że odziedziczyła po niej nie tylko charakter, ale i inne, bardziej… irytujące przymioty. Nie jestem pewien, nie znam się na czarach i urokach, ale wiem, że jeśli się uprze, to nawet ja jej nie powstrzymam. Pomyślałem, że powinieneś wiedzieć.

– Dlaczego? – Drużynnik spoglądał badawczo na Morrończyka. – Czyżbyś w imię sympatii do Garharda zamierzał mnie uwolnić?

– Przeceniasz jej siłę – zaśmiał się Auriss. – Oszczędziłem ci życie, to wystarczy. Wierzę jednak – dodał, poważniejąc – że ktoś taki jak ty poradzi sobie z tą niefortunną sytuacją. Prędzej czy później, w ten czy w inny sposób… Nie chciałbym, abyś wtedy błądził.

– Chcesz, bym był twoim narzędziem?

– Wręcz przeciwnie. Nie chcę, byś był moim problemem.

– A jeśli to próżna nadzieja?

– Wtedy cię zabiję. – Wzruszył ramionami. – Z przykrością, lecz bez wahania.

– Łaskawy król Auriss – sarknął drużynnik.

– To, co ci powiedziałem, potraktuj jako przysługę oddaną Garhardowi i pamiętaj, że była to już ostatnia.

Zawiasy jęknęły, zagłuszone po chwili przez zgrzyt skobla. Kroki Aurissa umilkły, zostawiając po sobie wilgotny chłód.

2. Stukot kości

Nieboskłon zasnuły ciężkie chmury, zwiastując nadchodzący deszcz. Wiatr wciskał się pod łachmany, drażnił nozdrza wątłym smrodem rynsztoka. Monotonnie chrzęściły żarna. Dwóch piekarzy siedzących pod niewielkim zadaszeniem mieliło mąkę. Byli zbyt znudzeni, by przejmować się więźniami, którzy stali na dziedzińcu, drżąc z zimna i mrużąc odwykłe od blasku dnia oczy. Czyjś kaszel uzupełniał swym paskudnym brzmieniem muzykę młota uderzającego w kolejne ogniwa łańcucha. Żołnierze byli w większości młodzi i wyraźnie przejęci swoją rolą. Arthorn zerkał mimowolnie na czubek bełtu, którym jeden z gówniarzy wodził wciąż wzdłuż szpaleru skazańców. Jego dłoń drgała na spuście w rytm nuconej melodii. Tylko czekał na okazję, by strzelić. Tchórz lub morderca. Drużynnik skrzywił się, gdy kowal szarpnął łańcuchem. Przykuto jeszcze kilku, po czym popędzono ich bocznymi uliczkami do portu.

Czterdziestu wychudłych i zarośniętych obdartusów brzęczało łańcuchami, próbując utrzymać się na nogach i zmuszając do wysiłku odwykłe od pracy mięśnie. Arthorn ostrożnie stawiał zdrętwiałe stopy. Kilka tygodni w lochu wystarczyło, by taki marsz okazał się nie lada wyzwaniem, a ostatnim, na co miał ochotę, to zwichnąć lub skręcić kostkę. Na galerze co prawda nie nogi będą najważniejsze, lecz w głębi ducha miał nadzieję, że prędzej czy później, znajdzie sposobność, aby zrobić z nich właściwy użytek. Pierw jednak musiał odzyskać sprawność i zorientować się w sytuacji. Już na dziedzińcu uważnie zlustrował pozostałych. Wbrew nadziejom grupa składała się głównie z rzezimieszków i złodziei. Jeden, może dwóch ludzi mogło być żołnierzami lub gwardzistami, a to zbyt mało, aby plan, który tlił się w jego głowie, miał szanse powodzenia.

***

Garick miał trzynaście lat, rude włosy i policzki pełne dziobów, które nadawały mu wyglądu prawdziwego miejskiego drania. Bardzo mu zresztą pasowały, jako że parał się właśnie oszustwem i kradzieżą. W tej chwili nie zajmował się wszakże żadną z tych rzeczy. Stanął na progu rudery, poprawiając sznurek trzymający portki, i z zainteresowaniem obserwował korowód więźniów, których strażnicy prowadzili do portu. Przeszło mu przez myśl, że i jego mogliby w ten sposób prowadzić, gdyby nie był tak sprytny i cwany… O tak, Garick znany był z tego, że potrafił wyczuć zbliżających się strażników miejskich, zanim ci zdołali pojawić się w polu widzenia, jak również z tego, że mało kto wygrywał z nim w kości. Po prawdzie to wygrywali tylko ci, którym Garick pozwalał, ale było to jego słodką tajemnicą. Jeden ze skazańców przewrócił się, pociągając za sobą dwóch innych. Wleczono ich chwilę rynsztokiem, nim strażnicy zatrzymali pozostałych. Ponaglani kopniakami więźniowie podnieśli się i wkrótce korowód zniknął w kolejnym zaułku. Garick splunął z pogardą, podrapał się po jajach i cofnął w wilgotny korytarz, do izby, gdzie na stercie starej słomy leżała piegowata Loset… a może Latet? Wiedział, że nie jest to jej prawdziwe imię, ale miał to gdzieś. Była brzydka, śmierdziała potem i brudem, ale za przełamany grosz szeroko rozchylała nogi. Garicka nic więcej nie interesowało. Przynajmniej przez najbliższy czas, bo potem zamierzał trochę zarobić, nim zapadnie noc.

Na Brudnym Rynku wciąż było tłoczno. Garick wdrapał się na beczkę stojącą na rogu i czujnie zlustrował okolicę. Dopiero gdy się upewnił, że nigdzie nie widać żadnego z chłopaków śliskiego Nila ani hełmów strażników zlazł i zanurkował w gwar. Rynek z jednej strony był zamknięty wysokim murem, z pozostałych otoczony obdartymi kamienicami. Stanowił centralny punkt starej i cieszącej się złą sławą dzielnicy. Nie docierali tu miejscy sprzątacze, lecz nie tylko dlatego nazywano go brudnym. Gdzie straż miejska zaglądała niechętnie i rzadko, tam kwitły szemrane sprawy. Na Brudnym Rynku swych właścicieli zmieniały towary i zwierzęta, o których pochodzenie nikt nie pytał. Tu można było zastawić dom albo sprzedać dzieci za kilka srebrnych monet. Wynająć draba lub dziwkę, a także stracić ostatni grosz i życie. Tu też rudy trzynastolatek bez przeszkód mógł naciągać naiwnych na grę w kości.

– Każdy szczęściu dopomoże, każdy dzisiaj wygrać może! – Szeroka deska zgrzytnęła o skrzynię. Po chwili zaterkotały po niej kości. – Ludzie, ludzie, zwariowałem!

– Znów drzeć ryj przylazłeś?

– Klientów ci naganiam, gruba świnio! – Garick wysunął wyzywająco szczękę i rozłożył chude ramiona.

– Patrzcie go, jaki zadziorny – roześmiał się lichwiarz, aż zatrzęsły mu się oba podbródki. – No już dobrze, dobrze, naganiasz, a jakże… – Otarł czoło kawałkiem szmatki. Choć było chłodno, jego czoło co rusz pokrywało się kroplami potu. Nalał sobie wina i skinął na chłopaka. – Chodź, napij się, żebyś miał siłę. Za wspólne interesy!

– No! – Młody chwycił drewniany kubek i opróżnił go duszkiem. Był zadowolony, że lichwiarz miał tego dnia dobry humor i nie przegonił go za tę buńczuczność. Obaj dobrze wiedzieli, że jest ona na pokaz dla tych, którzy nadstawialiby uszu. W brudnych zaułkach liczyło się tylko prawo silniejszego, a Garick starał się, jak mógł, by za takiego go uważano.

– Każdy wygrać może! – krzyknął, rzucając kośćmi. Kilkoro oczu obserwowało, jak podskakują po desce.

– Wyście wygrali – rzekł markotnie rudzielec, wręczając pół grosza bezzębnemu starcowi – a wyście przegrali. – Zwinnie zgarnął monety dwóch pozostałych.

Garick miał z lichwiarzem umowę. Bliskość grubasa, a raczej jego ochroniarzy, zapewniała mu względny spokój i możliwość zarabiania bez obawy, że ktoś spróbuje wycofać się z zakładu. W zamian dawał umówione znaki, gdy czuł, że któryś z proszących o pożyczkę będzie próbował oszukać lichwiarza. Czasem pojawiali się naiwni, którzy wierzyli, że uda im się opuścić miasto, nie spłaciwszy długu. Garick potrafił to ocenić. Jakiś wewnętrzny głos podpowiadał mu, gdy ktoś miał złe intencje. Ostrzegał.

– Osso wam sprzyja, dziaduniu, znów pół grosza dla was! – zawołał donośnie, by przyciągnąć kolejnych graczy. – I wam, panie, ho, ho! – rzucił pół grosza brodaczowi, który przegrał ich już cztery i zamierzał odejść. – Wybieramy, obstawiamy, zaraz kości pójdą w ruch!

Głos w głowie Garicka ostrzegał go też przed niebezpieczeństwem. Pozwalał omijać strażników, podejrzane zaułki i wymykać się Nilowi, który pobierał haracz od każdego dzieciaka w okolicy. Każdego poza Garickiem.

– Kości są kantowane – burknął szpakowaty typ, gdy stracił talara.

– Niech mnie Estal gromem zdzieli, jeśli prawdę mówicie! – Chłopak uderzył się w pierś. – Jak wam co śmierdzi, to swoje dajcie, nimi zagramy.

– Nooo? – Sękata dłoń znalazła się blisko zatkniętej za pas pałki. Barczysty najemnik postąpił krok ku szpakowatemu, który nerwowo przełknął ślinę.

– E… – Omiótł wzrokiem otaczających go mężczyzn i widząc, że jest w swych podejrzeniach odosobniony, mruknął: – Wydawało mi się.

– Coście, panie, mówili? – zainteresował się Garick.

– Że kości są w porządku!

– Raz się wygrywa, raz się przegrywa. Ludzie! Ludzie! Każdy wygrać może!

***

Arcywołchw kroczył korytarzem, co jakiś czas nerwowo oglądając się za siebie. Podkrążone oczy nie były jedynym piętnem, jakie odcisnęły na nim nieprzespane noce.

– Królowa was oczekuje. – Prowadzący go sługa skłonił się, wskazując drzwi.

– Tak, tak – wymamrotał półprzytomnie. Wygładził szatę i minąwszy marsowe oblicza gwardzistów, wkroczył do sali.

– Borfard el Pherdugo Arcywołchw Wondettel, o pani! – krzyknął szambelan, gdy tylko noga Borfarda przestąpiła próg.

– Borfard spóźniony! – Azure obrzuciła go wymownym spojrzeniem. – Zbliż się, kapłanie, i wyjaw, cóż za ważkie sprawy nie pozwoliły ci przybyć o czasie.

– Wybacz, pani.

Pochylił głowę i dyskretnie rozejrzał się po pomieszczeniu. Alabastrowe biurko, przy którym przyjmował go Garhard, zniknęło zastąpione złotym tronem umieszczonym na podwyższeniu. Haftowane zasłony zdjęto ze ściany, na której nieco żywszym kolorem draperii rysował się kontur. Puste miejsce po starej mapie.

– Wybaczam. – Machnęła dłonią, spoglądając na pergamin, który rozwinął przed nią sługa. – Podejdź, Borfardzie, i pomóż mi wybrać tron dla króla.

– Kolejny, o pani?

– Tak, Borfardzie – przytaknęła z rozbawieniem. – Stanie tu, obok mojego. Nie wypada, by król na tym samym tronie przyjmował poselstwa i własnych poddanych. Obcy muszą widzieć siłę i potęgę i przed nią drżeć. Popatrz. – Wskazała rycinę przedstawiającą monumentalne siedzisko.

– Czy to… – Chrząknął Arcywołchw – Czy to są miecze, o pani?

– Zgadza się.

– Dużo mieczy…

– Bardzo dużo, Borfardzie.

– Czy… – zawahał się i oblizał wargi. – Czy jesteś pewna, o pani, że królowi… że królowi będzie wygodnie?

– Boisz się, że któryś wbije mu się w zad? – Spojrzała mu prosto w oczy.

– Ja, pani…

– Kpię z ciebie – parsknęła rozbawiona. – Oczywiście, że tylko głupiec by coś takiego chciał postawić w sali tronowej. Nie, nie, Borfardzie, to tylko szalona wizja naszego niepoważnego artysty. Chciał, by ludzie drżeli ze strachu na sam widok tego fotela, ale umknęło mu, że ktoś musiałby go nieustannie czyścić z rdzy. Nie pomyślał też o tyłku króla. – Mrugnęła porozumiewawczo.

– Może poduszka… – Zmarszczył czoło Arcywołchw.

– Na tronie z mieczów wyglądałaby niezwykle groźnie, nieprawdaż?

Kapłan spuścił wzrok.

– Nie! – Gestem odprawiła sługę. – Wszyscy mają drżeć przed naszymi mieczami w polu, a tu, w tej sali, muszą widzieć, że stać nas na wykucie wielu. Złoto i klejnoty. – Popukała dłonią w finezyjnie rzeźbiony podłokietnik. – Tak powinny wyglądać królewskie trony. Dużo złota i klejnotów. To zawsze robi wrażenie. Zgodzisz się ze mną?

– Tak, pani – przytaknął skwapliwie.

– Wspaniale! – Klasnęła w dłonie. – Wszyscy wyjść!

Gdy zostali sami, przyjrzała się badawczo Arcywołchwowi.

– Wyglądasz na zmęczonego – rzekła. – Czyżbyś źle sypiał?

– Jest nieco… problemów w świątyni. Chciałbym…

– O tym później. Wezwałam cię, ponieważ potrzebuję uczonego w mowie, a jednocześnie rozważnego żercy. Takiego, za którego poręczysz własną głową. – Bezwiednie zaczęła bawić się włosami. – Wyruszy w daleką drogę z poselstwem. Tuzin ludzi, może dwa, i on razem z nimi. To bardzo ważne poselstwo. – Nawijała kosmyk na palec i pozwalała, by powoli się z niego zsuwał.

– Rozumiem, niezwłocznie przyślę ci kogoś takiego. – Borfard usilnie starał się wydobyć z pamięci imię choć jednego kapłana, za którego mógłby ręczyć.

– Tego właśnie oczekuję. Wyślę poselstwo za Martwicę i dalej, by przekroczyło Smocze Góry i zaniosło moje słowa wprost na dwór Nife.

– Nife? – spytał ostrożnie.

– To potęga, która padła do mych stóp, błagając o pokój. – Uniosła dumnie czoło. – Musi wiedzieć, że dotrzymam słowa. Poza tym, drogi Borfardzie, trzeba będzie wytyczyć szlak kupiecki i podzielić tereny Górnej Krainy. Martwica je uwalnia, jeśli już nie uwolniła. Nie możemy pozwolić, by leżały odłogiem. Wondettel je odzyska, jesteśmy to winni naszym dziadom. – Wymownie przyłożyła palce do skroni. – Ja jestem im to winna. Odzyskamy Górną Krainę, a przynajmniej jej część. Nife jest potężnym sojusznikiem, z którym podzielimy się ziemią, i w ten sposób raz na zawsze położymy kres zaszłościom. Pokój, Borfardzie, pokój, handel i wiele więcej.

– A Doreba? – spytał cicho.

– Odzyskamy ją i odbudujemy – odparła z naciskiem.

– Nie wątpię, Wasza Wysokość, lecz proszę wybaczyć śmiałość: kto… – przełknął nerwowo ślinę – kto odważył się ją zaatakować?

– Arcywołchw powinien wiedzieć takie rzeczy – prychnęła. – Nie pytałeś bogów?

– Bogowie mają ważniejsze sprawy – odparł cierpko. – Zgrzeszyłbym, pytając ich o to.

– Istotnie, zgrzeszyłbyś. A więc Dorebę zniszczyły złe czary.

– Nife?

– Z pewnością nie, Arcywołchwie. – Wstrząsnął nim chłód jej słów. – Może to morrońska zdrada, a może siła, której jeszcze nie znamy. Ktokolwiek to był, zapłaci za swą śmiałość.

– Oczywiście. – Kapłan pokłonił się chwiejnie. Zmęczenie rozlewało się po jego członkach i ściskało skronie, odbierając trzeźwość myślenia. Musiał toczyć walkę o każdą myśl i czuł, że powoli ją przegrywa. Marzył, by królowa pozwoliła mu wreszcie odejść.

– Czy trawi cię jakaś choroba? – Przyjrzała mu się z niezadowoleniem.

– Nie, pani, to tylko zmęczenie. Jest kilka…

– Nie życzę sobie oglądać cię więcej w takim stanie – rzekła dobitnie. – Przyślij mi czym prędzej żercę, który nie zawiedzie moich oczekiwań. Chcę również, by wasze umiejętności wsparły wojsko, gdy nadejdzie potrzeba. Dość już tych kpin z kapłaństwa. Sto pięćdziesiąt lat strachu wystarczy, zgodzisz się ze mną, Borfardzie?

Arcywołchw nerwowo przełknął ślinę.

– Namiestnik, pani…

– Ach, właśnie! – uśmiechnęła się niemiło. – Liczę, że wszelkie wydane przez niego rozkazy zostały już odwołane.

– Tak, Wasza Wysokość – odparł odruchowo. Dopiero po chwili zebrał się na odwagę, by powiedzieć cicho: – To znaczy nie… Nie wszystkie można było odwołać.

– Borfardzie el Pherdugo. – Pochyliła się ku niemu. – Czy pismo z moją pieczęcią do ciebie dotarło? Nie, nie musisz potakiwać, wiem, że tak, bo niósł je mój posłaniec, do czarta!

– Pani…

– Milcz! – krzyknęła. – Wydałam ci polecenie, a ty śmiałeś go nie wykonać? Czy to zdrada? – Jej pierś unosiła się w rytm szybkiego oddechu. – Kpisz sobie ze mnie? O nie, Pherdugo, niedoczekanie twoje! Wynoś się stąd i zrób wszystko, co ci kazałam.

Odwrócił się, pobladły, i ruszył ku drzwiom. Zanadto był porażony tym nagłym wybuchem, by zrobić cokolwiek innego. Oto on, Arcywołchw Wondettel, który osobiście nakładał koronę na głowy królewskiej pary i błogosławił ją mocą nadaną przez bogów, teraz był przeganiany jak pies.

– Masz czas do świtu, kapłanie! – zawołała w ślad za nim.

Minął strażników i ruszył do wyjścia, odprowadzany przez ciężkie spojrzenia służby. Mężczyźni i kobiety kąsali go wzrokiem, nie umiejąc ukryć zadowolenia, że oto poniżono kogoś tak znamienitego. Jak łajno – pomyślał i uniósł dumnie głowę.

***

Garick nie pamiętał, czy kiedykolwiek był czas, gdy nie słyszał głosu w swojej głowie. Ciche mruczenie zmieniało się w syki lub chrząknięcia za każdym razem, gdy uznało, że musi zwrócić jego uwagę. Szybko nauczył się, co oznaczają poszczególne dźwięki i jak z nich korzystać. Nie zastanawiał się, dlaczego tak się dzieje, ale wierzył, że dzięki głosowi kiedyś zostanie królem zaułków, a tacy jak śliski Nil czy nawet lichwiarz będą mu się kłaniać i płacić haracz. Wierzył, że to tylko kwestia czasu. Szczęśliwy Garick, jak nazywała go jedna z młodych dziwek, którą obronił kiedyś przed krewkim klientem. Szczęśliwy Garick, któremu jakaś siła podpowiadała, które kości obstawiać i których zaułków unikać. Szczęśliwy Garick, który biegł teraz wzdłuż rynsztoka, omdlewając z przerażenia. Wycie w głowie paraliżowało myśli i rozsadzało czaszkę swym demonicznym vibrato.

Potknął się, upadł i znów zerwał do biegu. Palący ból szarpał każdym mięśniem, odbierał dech. Garick uciekał, choć nikt nie podążał jego śladem. Uciekał, choć wiedział już, że nie zdoła.

Desperacko cisnął za siebie sakiewkę. Monety potoczyły się po kamieniach i utonęły w szlamie.

– Nieee! – wycharczał. Czarne plamy tańczyły mu przed oczami jak wielkie ćmy. Stracił równowagę, odbił się od ściany i przewrócił. – Nie, nie, nie! – powtarzał, próbując się podźwignąć. Jakaś siła uniosła go w powietrze. Zimno stali szarpnęło krtanią. Upadł bezwładnie, telepiąc się ze strachu. Głos w głowie odpływał, pozwalając, by w uszy chłopca wpełzł charkliwy bulgot. Garick widział mokry bruk i błoto, na które opadło kilka suchych płatków tojadu. Czerwona strużka omijała je w drodze do rynsztoka. Zamknął oczy i już nie otworzył. Wkrótce potem zaczął padać deszcz.

3. Murwy i wyronie

Stara, pozbawiona masztu liburna walczyła z nurtem rzeki. Wiosła uderzały w wodę, tracąc co chwila rytm i niekiedy zderzając się ze sobą. Zachrypnięty dziesiętnik wykrzykiwał niezrozumiałe przekleństwa, a dwóch pomocników chlastało długimi witkami nieuważnych wioślarzy.

Zgromadzeni na piaszczystej plaży więźniowie przypatrywali się temu widowisku w milczeniu, w przeciwieństwie do pilnujących ich żołnierzy, którzy nie kryli rozbawienia. Ich uwagę odciągnęły na chwilę odgłosy dochodzące z placu, gdzie wprowadzono kolejną grupę skazańców.

– Tuzin? – burknął skryba siedzący przy ustawionej między beczkami ławie. Splunął w bok i rozwinął zwój pergaminu. – Ostatni już?

– Dziś ostatni – potwierdził dowódca straży.

– Ilu jeszcze chcecie przyprowadzić?

– Czort ich tam wie. – Ściągnął hełm i podrapał się po głowie. – Mówią, że dwa tuziny, ale ciągle ich przesłuchują, więc może więcej.

– Z tymi tu – powieka skryby zadrgała nieznacznie – mam pięć tuzinów. Więcej niż trzy ponad to nie przyjmę, bo nie mam ich gdzie trzymać.

– To nie moja sprawa. – Dowódca wzruszył ramionami. – Ile rozkażą przyprowadzić, tylu przyprowadzę.

– Przekaż setnikowi, co powiedziałem.

– Powiem, nic mi to nie szkodzi.

– Bardzo dobrze, dziękuję wam, żołnierzu. – Skryba kiwnął głową i zwrócił się do swoich ludzi: – Dawać ich po kolei.

Młody kowal schylił się, by zatrzasnąć kajdany na nogach skazańca. Łączący je łańcuch pozwalał chodzić, ale nie biegać. Mężczyzna podniósł się i chwyciwszy więźnia za ramię, wprawnym uderzeniem wybił klin dybów, uwalniając mu ręce. Drewno stuknęło o ziemię.

– Polazł – burknął kowal, wskazując ruchem głowy stół i skrybę, po czym sięgnął po kolejne kajdany.

– Wina? – mruknął skryba.

– Jestem niewin… – Pałka z trzaskiem opadła na jego ramię, aż zawył mimowolnie i przewrócił się na stół. Skryba rąbnął pięścią i odepchnął, by krew z rozbitego nosa nie zalała pergaminu. Żołnierz z pałką cofnął się i z satysfakcją otarł wąs, patrząc na wijącego się więźnia.

– Przypomniałeś już sobie? – spytał skryba, wycierając dłoń w pakułę.

– Tak, panie… – wycharczał tamten i podniósł się niemrawo. Zerkał niepewnie to na skrybę, to na żołnierza z pałką.

– A więc? – Skryba zamoczył końcówkę pióra w kałamarzu.

– Kra… kradzież koni – wymamrotał więzień, rozmazując ręką krew.

– Jak cię nazywają?

– Wimar, panie.

– Koniokrad Wimar… – Pióro skrobało o papier. – Dwa lata galery.

– Rok i pół, panie! Rok i pół dostałem!

– Następny! – skryba uśmiechnął się paskudnie.

– Panie, ja rok i pół! – jęknął więzień, gdy popchnięto go w stronę plaży.

– Spierdalaj – warknął żołnierz i zamachnął się pałką. Przed stołem stanął kolejny skazaniec.

***

Dziesiętnik wlał w zdarte gardło ostatek miodu i cisnął antałkiem ponad głowami wioślarzy.

– Nauczę was, murwy wszeteczne, wyronie zasrane, śledzie pieprzone… – mruczał, patrząc na drżące ze zmęczenia, spocone ciała. – Fiuty zdechłe, śmierdzące kundle zawszone pierdolonym robactwem, gównojady… – Nie był pewien, czy kundlom czy gównojadom życzył wszy, ale wiedział, że prędzej własnoręcznie wyrwie tym nierobom flaki, niż pozwoli, by wiosłowali w ten sposób. – Bij skurwiela! – wskazał Oflana, który omdlały zawisł na wiośle. – Tego jeszcze trzeba, aby sobie drzemki ucinał, zafajdaniec. Nie będzie tak. Nie będzie!

Kazali mu zrobić z tych darmozjadów wioślarzy, więc zrobi, do ciężkiej cholery. I nikt potem nie powie, że Gradlon sobie nie poradził, co to, to, kurwa, nie! Będą go szanować tak, jak na to zasługuje. Jego! Gradlona, który sam jeden… Zmarszczył czoło. To było dawno temu, ale było coś, na pewno, kurwa, było coś, czego dokonał na wojnie.

– Wiooosłuj! – ryknął na roztrzęsionego Oflana. – Wyroniu chędożony w dupę pieprzony kurew… – odkaszlnął – kurew ty.

Machnął ręką i ruszył pomostem na dziób. Wypaczone deski skrzypiały pod jego stopami. Cieśle zdołali połatać poszycie, ale nie starczyło im czasu na pokład. Gradlonowi rozkazano wyszkolić galerników, lecz nie dano okrętu. Musiał się więc zadowolić starymi kadłubami, które gniły w krzakach. Podrapał się po łysinie i splunął na samo wspomnienie drwin, którymi go raczono. Śmialiście się, marchy wszeteczne, ale stary Gradlon wam pokazał! Wychędożył was i wasze matki! Wybrał dwa wraki, najmniej wypaczone i przegniłe, i kazał je połatać, tak by zdołały utrzymać się na wodzie choć kilka godzin. Pierwszy zwodowali wczoraj, drugi może uda się za parę dni.

– Ci pokażę, niemoto dzika – mruknął pod adresem skryby, którego ledwie dostrzegał, skrytego w cieniu i otoczonego grupą żołnierzy i skazańców.

Dobrze wiedział, że awansowany na setnika pisarz, gdyby tylko chciał, mógłby w kilka dni zdobyć pachnącą nowością liburnę, albo choć taką, która nie przecieka jak stare gacie. Ale nie! Jaśnie pan nie miał zamiaru tego robić. Śledź pieprzony, łachudra kulawy… Dostaniesz, gdy nadejdzie czas. Pierw udowodnij, że będzie potrzebna – przedrzeźniał go w myślach. Skurwiel przebrzydły, sromota ci na ryj, pieprzeńcu!

– Hej tam! Do brzegu, kurwa! – rozkazał, czując suchość w gardle i lekki przechył pod nogami.

Najwyższy czas, by wybrać wodę i zmienić łajzy przy wiosłach. Kadłub wymagał jeszcze doszczelnienia, bo chlał obłem tuż przy dziobie. Gradlon czuł to wyraźnie. Może był starym pijakiem, może dni zlewały mu się w jedną breję i nikt go nie szanował. Może był śmieciem, ale na łajbach i wiosłowaniu znał się jak mało kto. Tak, do czarta! Już pamiętał! To on, Gradlon, poprowadził okręty wzdłuż wybrzeża aż na północny kraniec Morronu. Zaatakował Port Mew i wypalił go do gołej ziemi. To dzięki niemu wojska Wondettel wylądowały bezpiecznie na tyłach wroga i odniosły zwycięstwo. Był pieprzonym bohaterem, ot co! Nie przyśniło mu się to, na pewno nie.

***

– Drużynnik Arthorn. – Skryba pokiwał głową. – Tym razem nie po konia i podwody, co?

Arthorn odwrócił wzrok.

– Nie chcesz pogawędzić ze starym znajomym?

– Knur ci znajomym, nie ja. – Splunął.

– Wybornie! – roześmiał się skryba, powstrzymując żołnierza z pałką. – Idź zatem, gdzie twoje miejsce, drużynniku. Zostawcie! – warknął do ludzi, którzy chcieli pochwycić Arthorna i zaciągnąć na brzeg. – Niech idzie sam.

– To wasz druh, panie? – spytał zdziwiony żołnierz, bezwiednie obracając pałkę w dłoniach.

Skryba nie odpowiedział.

– Dawać kolejnego! – zawołał.

Mężczyzna miał szerokie barki i twarz pooraną starymi bliznami, które przecinały rudą szczecinę niczym trakty wiodące od jednej krosty do drugiej. Wielokrotnie łamany nos stracił swój kształt, a po obu jego stronach, spod krzaczastych brwi, łypały przekrwione ślepia. Skryba przyglądał mu się przez chwilę.

– Kogo zabiłeś? – spytał.

– To nie ja – mruknął tamten ospale, chowając rękę za plecami. Pokrywający ją tatuaż przedstawiał sztylet owinięty łańcuchem. Pokazywano go dłużnikom, którym skończył się czas, by wiedzieli, za co giną.

– To drab Śliskiego Gbura – podpowiedział wąsacz z pałką, na wszelki wypadek postępując krok w tył.

– Pana Śliskiego – burknął barczysty więzień.

– Złapali go nad trzema trupami.

– Rozumiem. – Pisarz zamoczył pióro w kałamarzu. – Jak cię nazywają?

– Holst.

– Powinieneś wisieć.

– Dostał trzy lata, bo Śliski. – Żołnierz mrugnął porozumiewawczo.

– Holst. – Skryba zanotował coś na pergaminie. – Znałem Śliskiego Gbura, dawno temu. Może mógłbym pomyśleć o skróceniu twojej kary… – Spojrzał badawczo na więźnia, lecz nie zauważył na jego twarzy oznak zrozumienia. Westchnął. – Chcesz tu gnić trzy lata, Holst, czy wolisz za miesiąc wrócić do rynsztoka, skąd wypełzłeś?

– Jak to? – nie zrozumiał więzień.

– Za miesiąc możesz być wolny – powtórzył skryba, na tyle głośno, by pozostali usłyszeli. – Chcesz, Holst?

– Chcę.

– To dobrze, dobrze. Jest tylko jeden problem. – Skryba wskazał ruchem głowy w stronę plaży, ku której zmierzał Arthorn. – Ten człowiek. Póki tu będzie, będziesz i ty.

– Co? – Holst spojrzał w ślad za Arthornem.

– To, co słyszałeś. – Dał znak żołnierzom, by zabrali więźnia. Popatrzył na skutych skazańców. – Skrócę wyrok każdemu, kto uwolni mnie od tamtego sukinsyna.

– Panie, jak chcecie, to my go po cichu… – Wąsacz wykonał wymowny ruch pałką.

– Nie – pokręcił głową skryba – tak będzie zabawniej. No, wracajcie do swoich obowiązków, żołnierzu. Następny!

Holst marszczył czoło, wlekąc się ku plaży. Dziwiło go to wszystko i nie rozumiał, czemu znalazł się w tym miejscu. Oczywiście, że zabił tamtych ludzi, tak samo jak wszystkich poprzednich. Zawsze jednak za jego plecami kręcił się chłopak z sakiewką, by w razie kłopotów zapłacić strażnikom. Tylko ten jeden raz było inaczej. Dlaczego? Tego Holst nie pamiętał, pamiętał za to nocną bójkę w karczmie, zanim Gbur posłał go do kołodzieja. Nieważne, o co poszło. Bił się jak należy, dla przyjemności. Jego usta zadrgały na wspomnienie chrzęstu pękającej kości kowala. Złamał mu rękę o kant ławy. Dziwce wyrwał włosy. Wrzeszczała jak opętana, aż ktoś ją uciszył kopniakiem. Kupiec uciekał na czworakach jak kundel. Holst pamiętał, że ludzie Burego nie brali udziału w bójce, wyszli, nim rozgorzała na dobre. Szkoda, chętnie sprawdziłby, co potrafią… Jakiś gówniarz skoczył mu na plecy, okładał jak baba. Potem Holst opierał się plecami o mur w zaułku i się śmiał. Chłodny deszcz studził podniecenie, ściekał po twarzy, zmywał krew. Nie pamiętał, jak się tam dostał, ale to nie było ważne. Po raz kolejny pokazał, kto rządzi w zaułkach i kogo trzeba się bać. Wyszedł bez szwanku, nie licząc podartej odzieży, zadrapań, paru siniaków i guza, który jakiś drań nabił mu na głowie. Szarpnęło go za trzewia, więc zgiął się wpół i zwymiotował. Otarł usta dłonią i śmiejąc się, poczłapał w noc. To była dobra bójka.

Rano Gbur kazał mu iść do kołodzieja, który nie chciał płacić. Przy studni, opodal zaułka, w którym mieścił się warsztat, miał na niego czekać nowy chłopak. Przed godziną bogów miał przyjść z sakiewką. Holst stał tam przez jakiś czas, ale sukinsyn się nie pojawił. Może stchórzył albo pomylił miejsca. Holsta to nie obchodziło. Gówniarz był już trupem, ale wcześniej trzeba było zdecydować, co robić. Posturą i mordą przyciągał coraz więcej spojrzeń i zaraz ktoś mógł ostrzec kołodzieja, a tym Gbur nie byłby zachwycony. Nie byłby też zachwycony, gdyby Holst poszedł sam, czego mu zawsze zabraniał, ani tym, że kołodziej nie dostał tego, na co zasłużył. Holst musiał podjąć decyzję, a to nigdy nie było jego mocną stroną. Zawsze wolał robić to, co mu każą, a Gbur kazał ukręcić łeb kołodziejowi.

– Jesteś trupem – mruknął pod adresem nieobecnego chłopaka i ruszył w stronę ślepego zaułka, z którego dochodziły rytmiczne uderzenia.

Zatłukł kołodzieja jego własnym młotkiem. Walił z pasją, dopóki z pękniętego czerepu nie wypłynął mózg. Dopiero wtedy puścił drgające konwulsyjnie ciało i patrzył, jak zakrwawione dłonie drapią po bruku. Krzyk odciągnął jego uwagę. W samą porę, by zdołał uchylić się przed ostrzem siekiery. Młody chłopak podobny do kołodzieja znów wzniósł broń, patrząc na Holsta załzawionymi oczami. Drugi stanął w drzwiach warsztatu, z łukiem w dłoniach. Holst złapał bliższego, wyrwał mu siekierę i cisnął z całej siły w tego z łukiem. Charkliwy jęk zlał się z rumorem upadającego ciała. Holst dusił dzieciaka, zaciskał dłonie na jego gardle, dopóki nie przestał się szamotać. Dopiero wtedy puścił go i odetchnął z zadowoleniem.

Tupot i krzyki odbiły się echem od brudnych ścian. Holst odwrócił się w chwili, gdy u wylotu zaułka pojawili się strażnicy. Zaklął i skoczył ku drzwiom warsztatu. Była to nieduża izba z osmolonym paleniskiem i stertą trocin, zawalona kawałkami drewna i narzędziami. Dostrzegł drabinę prowadzącą na antresolę, a pod nią drzwi. Rzucił się tam, przeskakując nad trupem i przewracając stół, po czym ucapił krzywą belkę, na której wspierało się półpiętro. Kopniakiem otworzył sobie drogę i wskoczył w otwór. Burta wozu jęknęła, gdy uderzył w nią głową. Przed uchylonymi wrotami mignęły cienie. Rozejrzał się, lecz nie było innej drogi. Krzyki i rumor w izbie. Głupiec! Wypadł na zewnątrz, wprost na jednego ze strażników. Powalił go na ziemię i ruszył ku wylotowi zaułka, lecz wtedy coś ciężkiego uderzyło go w głowę i zapadła ciemność.

Ocknął się w celi. Mieli go powiesić o poranku, ale zmienili zdanie. Nie zdziwiło go to. Jeśli Śliski Gbur czegoś chciał, umiał sypnąć złotem. Dlatego drab był pewien, że przed zmrokiem go wypuszczą, tak jak zawsze. Nie wypuścili.

Nie rozumiał, dlaczego wciskają go w dyby i przykuwają do długiego łańcucha wraz z innymi więźniami. Dlaczego wśród strażników nie ma żadnego z tych, których opłacał Gbur. Dlaczego prowadzą go przez miasto do portu. I dlaczego przepytuje go jakiś łysiejący fiut. Znał Śliskiego Gbura, a więc…