Strona główna » Obyczajowe i romanse » Kraina miłości i zatracenia

Kraina miłości i zatracenia

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65506-25-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Kraina miłości i zatracenia

BARWNA POWIEŚĆ PULSUJĄCA KARAIBSKIM RYTMEM, KUSZĄCA NUTĄ MAGII I PORUSZAJĄCA CIĘŻKIM LOSEM

Kraina miłości i zatracenia to wzruszająca saga rodzinna w postaci wielokrotnie nagradzanego debiutu tętniącego magicznymi rytmami karaibskich Wysp Dziewiczych.

Kiedy rozpoczyna się XX wiek, nadchodzi kres panowania Danii nad Wyspami Dziewiczymi, a władzę w tym miejscu przejmują Stany Zjednoczone. Na Morzu Karaibskim tonie statek. Śmierć bezlitośnie zbiera żniwo. Dwie osierocone siostry wraz z przyrodnim bratem stają w obliczu niepewnej przyszłości i trudnej do zidentyfikowania tożsamości. Każde z dzieci jest w posiadaniu niezwykłej aparycji oraz… wyjątkowego daru, który może być dla nich błogosławieństwem albo przekleństwem.

Na kartach Krainy Miłości i zatracenia zapisane są losy trzech pokoleń klanu zamieszkującego tropikalne wyspy. Pełna kontrastów saga to jednocześnie nietuzinkowa kompozycja, łącząca w sobie prozę życia oraz pozazmysłowe doświadczenia. Jest to wyjątkowa książka, w której odbijają się echa stylu Gabriela Garcíi Márqueza, a jednocześnie czuć silny wpływ mistycznej karaibskiej magii. Rytm miłości i tego, co na pierwszy rzut oka niewidoczne pulsuje z każdej strony, wprawiając czytelnika w niemy zachwyt. Sześćdziesiąt lat dziejów rodziny Bradshaw niesie za sobą wiele osobowości, zakazane romanse, klątwy, magiczne rytuały i dary, próby lojalności, narodziny, śmierci, porażki i zwycięstwa. Kraina miłości i zatracenia to wspaniały, barwny debiut wykreowany przez pełną potencjału, młodą pisarkę.

NAZWA WYSP DZIEWICZYCH NIE ODZWIERCIEDLA PRZEŻYĆ JEJ MIESZKAŃCÓW – BYNAJMNIEJ NIE SĄ CZYSTE I NIESKALANE ZŁEM

______

Płyń z całych sił albo utoniesz. To hasło przewodnie tej nadmorskiej, magicznej, tropikalnej i familijnej powieści. – "Marie Claire"

Tiphanie Yanique urodziła się w 1978 r. na Wyspach Dziewiczych. Studiowała w Houston, a następnie wykładała na uniwersytecie, ucząc kreatywnego pisania. Jej debiutancka powieść Kraina miłości i zatracenia zebrała liczne nagrody – przez National Public Radio została uznana za najlepszą powieść 2014 roku. Obecnie mieszka na Brooklynie, w Nowym Jorku z mężem, synem i córką.

Polecane książki

Seria kieszonkowych poradników językowo-biznesowych pomoże Ci poszerzyć słownictwo i wiedzę w różnych dziedzinach. Książeczki zawierają tematycznie zgromadzone pojęcia i zagadnienia, a także ich tłumaczenia. Bądź specjalistą w swojej dziedzinie, również w kręgach obcojęzycznych!...
Z pewnością dzięki segmentacji lepiej poznamy naszych klientów. Będziemy wiedzieli, czego oczekują i na co my możemy liczyć z ich strony. Przykładowo dowiemy się, jakie kanały dystrybucji wykorzystują, jak ważny jest dla nich nasz produkt, jakimi siłami sprzedaży dysponują itp. Profesjonalne wskazów...
Każda kobieta w Sydney chciałaby zdobyć serce Ramsaya Walkera, ale ten przystojny i uwodzicielski dyrektor międzynarodowej firmy nie ma zamiaru rezygnować z wolności. Trafia jednak swój na swego. Szkotka Nola Manson, specjalistka od cyberbezpieczeństwa, niezależna i lubiąca ryzyko, jest dla n...
Wydanie dwujęzyczne EN - PL Lewis Carroll rozumiał dzieci jak nikt inny – wyrazem tego jest jego Alicja w Krainie Czarów. Niesamowita opowieść o kilkuletniej dziewczynce, która pewnego dnia wpada do króliczej nory, wydaje się połączeniem dziecięcej wyobraźni, szalonych snów i beztroskiej zabawy. Ta ...
MEMY I GRAFFY to wybuchowe połączenie błyskotliwych felietonów Agnieszki Graff, kultowych memów Marty Frej i rozmów między autorkami.   Celnie, ale i z poczuciem humoru, autorki dotykają spraw zasadniczych dla kobiet, jak i dla całego społeczeństwa: wojna z gender, ekspansja kościoła katolickiego w ...
Kiedy Chris ginie w wypadku samochodowym, życie jego żony, Alice, ich sześcioletniej córki i drugiej, dopiero mającej się urodzić, zostaje zrujnowane. Alice nie potrafi pogodzić się ze stratą i obawiając się, że być może ich idealny związek opierał się na kłamstwie, za wszelką cenę stara się odkryć,...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Tiphanie Yanique

WOLNOŚĆ

Największym niebezpieczeństwem

żeglugi po Wyspach Dziewiczych

– jeśli nie po całych Karaibach –

była i jest Anegada.

– David A. Melford

Rozdział 1.

Owen Arthur Bradshaw przyglądał się małej dziewczynce zaplątanej w koronkę i jedwab. Zamieszał ciepłym rumem w szklance i wsłuchał się w szum wiatru.

Burza szalejąca na zewnątrz to nie huragan. Zaledwie tropikalny wiatr. W końcu nadeszła pora burzowa. Błyskawice wdzierały się do środka domostw, nie zważając na ciężkie, drewniane okiennice, zamknięte, ale niezaryglowane. Przez zbudowane z morskich kamieni ściany przenikały grzmoty. Nikt nie stał na deszczu, na zewnątrz nie było żywej duszy. Tego należało unikać.

Koronkę i jedwab przywiózł ze sobą z Ameryki pewien naukowiec. Wszyscy zgromadzili się w domu pana Lovernkrandta, znanego duńskiego przedsiębiorcy. Dania dała sobie spokój z Indiami Zachodnimi, zaczęła je więc wykupywać Ameryka, ale Lovernkrandt nigdzie się nie wybierał. Badacz właśnie krępował dziewczę. Przeprowadzał doświadczenie, które na Starym Kontynencie odeszło już w niepamięć – eksperyment z prądem. Drobna dziewczynka była bardzo piękna. I bardzo mała. Oraz bardzo przestraszona. Ale przy tym niezwykle odważna.

Kapitan Bradshaw pomyślał o swojej córce, Eeonie, wcale nie tak bardzo różniącej się od tej amerykańskiej dziewczynki. Tyle że Eeona była o wiele piękniejsza. I przynajmniej tak samo odważna.

Zgromadzone towarzystwo, tak na oko kapitana Owena Arthura Bradshawa, składało się po części z mieszkańców Afryki Zachodniej przywiezionych na wyspy siłą w charakterze niewolników oraz ludności Afryki Zachodniej, która przybyła tu z własnej woli, by zaoferować usługi złotnicze. Inni to Europejczycy, przestępcy wydaleni z kontynentu z wilczym biletem, oraz Europejki, kobiety o błękitnej krwi płynącej w arystokratycznych żyłach, które przybyły na wyspy w poszukiwaniu przygód. Rodowód niektórych zebranych sięgał dalekich ziem Azji. Część Azjatów trafiła tu w roli służących – ci planowali powrócić do swoich Indii. Pozostali chcieli jedynie sprawdzić, czy zachodnie krańce Indii rzeczywiście istnieją. Byli też Karaibowie, ci siedzieli cicho jak myszy pod miotłą, plotąc koszyki po wioskach i knując, jak wyciąć w pień całą resztę i odzyskać ziemię, którą ich Bóg nadał im tysiąclecie temu.

Owen Arthur z dołu drabiny społecznej wspiął się na wyżyny prestiżu i bogactwa. Został kapitanem i właścicielem statku handlowego. A teraz zasiadał pośród ważnych osobistości w salonie i poprzez mglistą łunę kaganka przypatrywał się, jak koronki i jedwabie unoszą dziewczynę ponad ziemię i zawieszają ją na haku pod sufitem. Dziewuszką szarpnęło, gdy naukowiec ją podciągnął. Jej ciało drgnęło i zawisła parę stóp nad podłogą, nie wydobywszy z siebie ani jednego dźwięku. Owen Arthur Bradshaw nie był pewien, jak długo zdoła jeszcze na to patrzeć. Jednak obecność na tym spotkaniu to dla niego rzecz nieodzowna. Gospodarz, pan Lovernkrandt, produkował rum, a Owen Arthur od zawsze frachtował ów trunek. Wraz z nadejściem Amerykanów miała zapanować prohibicja, więc Owen Arthur musiał mieć gwarancję, że weźmie udział w każdym bezalkoholowym przedsięwzięciu Lovernkrandta.

Owen Arthur chwycił między kciuk i palec wskazujący płatek ucha i potarł go. W jego głowie powinny pozostawać jedynie myśli o sukcesie i osiągniętej wypłacalności, ale nie mógł się powstrzymać, żeby nie patrzeć na amerykańską dziewczynkę z ojcowską tkliwością. To małe dziewczę miało blade lico i blond włosy, podczas gdy córeczka Owena, Eeona, miała cerę barwy miodu i fryzurę niczym wzburzony ocean. A jednak on wciąż patrzył na tę przedziwną drobną dziewczynkę tak, jakby widział w niej własne dziecko. Od pasa w górę pragnął, by okazało się, że to on spłodził tę malutką dziewuszkę. Była śliczną, złocistą istotką. Od pasa w dół pragnął jej samej. Ile mogła mieć lat?

Przytknął usta do szklanicy i przechylił ją, aż ciepła słodycz dotknęła jego warg. „Ona mnie przeżyje” – szepnął w duchu. Ale kogo miał na myśli, mówiąc „ona”? Może żonę, która właśnie w tym momencie siedziała w domu i oddawała się robótkom ręcznym, do czego Bóg najwyraźniej ją stworzył. A może na myśl przyszła mu jego kochanka, która w tamtej chwili, zamknięta w czterech ścianach, grała na otrzymanym od niego pianinie, tworząc muzykę, którą tylko Bóg albo sam diabeł mógł pobłogosławić. Być może wyobraził sobie swoją córkę, którą kochał równie mocno, jak siebie samego. A może po prostu jego myśli zaprzątała ta mała dziewczynka, do której uczony przytraczał teraz metalowe przewody. To wątłe dziewczę w pewien sposób było dla niego tymi wszystkimi kobietami, tak jak wszystkie kobiety mogą przypominać pewnemu typowi mężczyzny jedną i tę samą niewiastę.

Owen Arthur miał rację. Wszystkie one go przeżyją. I nie mógł znieść myśli o tym, że jego kobiety będą trwać nawet po nim. Jak wszyscy rodzice miał pewność, że jego córka będzie żyć wiecznie, ponieważ – ogólnie rzecz biorąc – rodzic w większości przypadków umiera pierwszy. Ale Owen nie umrze ze starości. Owen umrze z miłości. Duńskie Indie Zachodnie staną się Wyspami Dziewiczymi Stanów Zjednoczonych i wówczas on – patriarcha – zginie. A może to jedno i to samo.

– Spójrzcie. – Amerykanin mówi z dziwnym akcentem. Wręcza dziewczynce szklaną kulę i szepcze: – Nie upuść tego, bo w przeciwnym razie czeka cię kara.

A ona nie skinie nawet głową, żeby pokazać, iż słyszała. Bierze jedynie szklaną kulę w obie dłonie. I wtedy dzieje się pierwszy cud: włosy stają jej dęba. Burza za oknem poczyna wyć.

„Chryste, zlituj się” – brzmią szepty chrześcijan. Żydzi i muzułmanie, którzy na wyspie znaleźli schronienie, mamroczą pod nosem: O, Gotenu i Allahu Akbar. Zgadza się, Ameryka przyniesie nam postęp. Ów postęp odbywa się na naszych oczach.

Szpon błyskawicy wdziera się przez okno, jakby straszyło. Owen Arthur widzi, jak włosy dziewczyny unoszą się do sufitu i sterczą ku górze niczym orkiestra trąb anielskich.

Och, jakież historie opowiedzą ci ludzie o tej nocy. Jak przejaskrawią część zdarzeń, pomijając inne. Jak raz po raz będą ponownie powoływać tę noc do życia, niektórzy po arabsku, duńsku, angielsku czy w jidysz, inni językiem Karaibów, który przewodniki dla turystów nazwą „kreolskim”. Opowieść stanie się bardziej prawdziwa niż noc sama w sobie, ponieważ opowieść przetrwa, podczas gdy ta noc burzy wkrótce dobiegnie końca. My zaś spisujemy owe wypadki tutaj, by zapamiętano je na wieki.

Owen Arthur myśli o swojej pierworodnej. To jego jedyne dziecko, które przeżyło. Jego Eeona o miodowej skórze. Jej włosy żyją własnym życiem. Sam je czesał i zaplatał w warkocze, więc wie, że mógłby zgubić się w ich gąszczu. Wybierał resztki jej włosów ze szczotki i własnoręcznie je palił, by nikt nie mógł ich ukraść i rzucić na nią klątwy. Owen nie należy do zbytnio owłosionych, nie zapuścił nawet bokobrodów, tak popularnych wśród mężczyzn tamtej epoki i miejsca. Jego córka na głowie ma włosy wprost olśniewające, ale wszędzie indziej jest gładka.

Eeona jest tak piękna, że wielu nazywa ją niepokalaną i marzy przy niej o dziewiczych pagórkach. Albo woła na nią „Nieskalana” i myśli o czystych, rozległych przestworach oceanu. Lub obdarza ją przymiotnikami takimi jak „nietknięta” czy „niesplugawiona”, ale nagle nabiera ostrożności, bo wie, że same słowa mogą ją zepsuć. W mgliste noce mężczyźni wyobrażają sobie, że są aniołami i mogą dotykać jej do woli, ale gdy się budzą, czym prędzej czynią znak krzyża. A jeśli akurat mają wodę święconą pod ręką, skrapiają nią obficie klatkę piersiową. Tak naprawdę nie pragną zbrukać drobnej Eeony. Chcieliby tylko jej nieco uświadczyć, a potem móc wrócić do siebie, tak jak turysta wybiera się na wycieczkę.

Amerykański naukowiec w saloniku wyjmuje dziewczynce kulę z rąk. Szykuje się na prawdziwy triumf. Zrobi z tej małej cud. Uczony zbliża naczynie do twarzy dziewczęcia. Dziewczynka jest mądra, małe dziewczynki muszą takie być. Ani drgnie, ale zamyka oczy. Badacz przykłada jej szkło do nosa. Białe iskry strzelają niczym błyskawice wokół jej twarzyczki. Krzyczy, ale mężczyźni klaszczą głośniej. Widzieli elektryczność! Zobaczyli przyszłość!

– Panie Lovernkrandt – mówi naukowiec – musi pan spróbować.

Naczynie podano panu domu, który stoi nieopodal zamkniętego, ale niezaryglowanego okna, a odnóża deszczu kopały go w plecy. Robi krok do przodu ze sporym wahaniem, które można by nazwać obawą, gdyby nie to, że jest człowiekiem majętnym. Przystawia szkło do nosa dzielnej dziewczynki. Czuje kopnięcie w dłoń, wędrujące w górę po mokrym rękawie, i odskakuje.

– Litości! – woła tak głośno, że nikt nie słyszy ponownego krzyku małej dziewczynki.

Poczerwieniał z gorąca na twarzy. Przez chwilę sądził, że został sparaliżowany. Ale przeżył.

Owen czuje deszcz wkradający się do środka niczym pocałunki drobnych ust. Podnosi rękę.

– Też chciałbym spróbować – mówi.

Badacz z Ameryki uśmiecha się, kiedy Owen Arthur występuje przed szereg. Podaje naczynie Owenowi. Ten zbliża się do małej dziewczynki. Ona wciąż wisi, więc teraz są niemal równego wzrostu. Wymieniają spojrzenia. On pochyla się ku niej i delikatnie pieści płatek jej ucha, podoba mu się dotyk jej gładkiej skóry.

– Mężczyźni tracą rozum, gdy w grę wchodzą piękne dziewczęta – mówi wystarczająco głośno, by wszyscy go usłyszeli, a potem ciska szkłem o podłogę.

Dostojni goście się żachnęli. Wielu odwraca wzrok, są zawstydzeni, że nie mogą się poszczycić prawością pokroju kapitana Bradshawa.

– Najmocniej przepraszam, panie Lovernkrandt. Zdaje się, że stłukłem przyrząd z Ameryki. Obawiam się, że to koniec zabawy.

Owen pogrąża się w rozmyślaniach o wszystkich dochodowych transakcjach żeglugowych, które właśnie musiał stracić. Myśli o tym, że jego interesy od przeszło dekady opierały się na rumie Lovernkrandta. Lecz nagle do głowy przychodzi mu co innego.

– Ale najbardziej się martwię, że pora spania tej małej minęła już dawno temu.

Dotyka włosów dziewczynki, a potem skinąwszy kapeluszem, rusza prosto w burzę.

Nauka to pewnego rodzaju magia, z kolei magia ma w sobie coś z religii. Owen Arthur wie na ten temat wszystko, ponieważ jest właścicielem statku, a mężczyźni, którzy spędzają życie na morzu, wiedzą, że magia istnieje.

Owen stoi w deszczu, drogę oświetlają mu błyskawice. Dom Lovernkrandta, o świetnej lokalizacji w centrum miasta, nie leży wcale daleko od brzegu morza. Gdziekolwiek Owen się uda, po obu bokach i tak będzie miał morze. Wzniesiono nawet niewysoki kamienny murek, by odgrodzić zatokę. Nie jest to już więc plaża, ale prawdziwa przystań. Dla Owena marsz w sam środek oceanu to pestka. Już wcześniej to robił. Będąc dzieckiem, pływał w tym porcie. A teraz ocean – spójrzcie tylko – zbliża się do niego. Fale przelewają się przez umocnienia na brzegu, podskakując jak zwierzęta albo jak małe dziewczynki.

Owen nie może się zdecydować, do którego domu skierować kroki. Jeśli morze będzie miał po swojej prawicy, wtedy minie rynek, gdzie zaradne przekupki sprzedają dobra i plecionki ze słomy. Dalej, w małym domku, mieszkają Rebekah z synami. On nie jest ojcem żadnego z tych chłopców.

Jeśli morze znajdzie się po jego lewej stronie, minie mniejszy targ rybny, dokąd mężczyźni przed świtem przytaszczą połów. Kawałek dalej, w Nadmorskiej Willi, mieszka żona Owena, Antoinette. W majętnej, lecz skromnej posiadłości żyją wszyscy razem: ich córka, kucharka miss Lady oraz ogrodnik mister Lyte. Dom wznosi się nad płycizną przystani. Salon od jadalni oddziela lniana zasłona, sprawiająca, że domostwo przypomina statek na morzu. Za to z balkonu Nadmorskiej Willi kapitan może dostrzec swój własny statek, zadokowany nieco dalej, w porcie.

Teraz Owen Arthur rozmyśla o stających dęba włosach małej dziewczynki i zatrzymuje się na wprost plaży. Czeka, aż jego całe ciało nasiąknie deszczem. Potem udaje się do Eeony, ponieważ tamta mała sierotka przypomniała mu o niej. Owen nie potrafi przewidzieć przyszłości, ale ma wgląd w przeszłość, to sztuczka magiczna znana nam wszystkim. Maszeruje przed siebie, morze mając po boku, lecz deszcz zacina od tyłu, pchając go ku jedynemu dziecku. Fale obmywają mu buty.

Kiedy Owen jest już na miejscu, udaje się do żony, która w salonie szepcze małej Eeonie opowieść do ucha. Ta rodzina odnajduje się poprzez historie, te opowiadane w samą porę i te przekazane zbyt późno. W niczym nie różni się od innych plemion.

– Duchu Święty! – krzyczy żona na jego widok, tak jakby jej mąż właśnie tonął.

– Lady! – woła Antoinette. – Ręcznik i ubranie na zmianę dla kapitana. I to prędko.

Eeona nie waha się ani chwili. Podbiega do ojca, a on podnosi ją i przyciska do piersi, mimo że będzie cała mokra i oboje się przez to pochorują. Kiedy miss Lady schodzi z piętra z ręcznikami, wie już, że powinna przynieść dwa.

W tej chwili dziewczynka jest tylko dzieckiem zakochanym w ojcu. Nieważne, że za jakiś czas córka Owena Arthura pozbawi go życia. To drobnostka. Rodzina zabija bez przerwy: czasem po trochu, dzień po dniu, innym razem nagle i niespodziewanie. To samo robi z ludźmi miłość.

Matka Antoinette nosi w łonie kolejne dziecko. Ale nie chce mieć więcej dzieci, więc niemowlę, tak jak trzy poczęte przed nim, pozna na własnej skórze wyspiarskie sposoby spędzania płodu. Lecz kobietom nie zawsze udaje się postawić na swoim. Ta dziecinka przetrwa i będzie ostatnim potomkiem Owena. Nazwą ją Anette.

Anette Bradshaw będzie tak różna od starszej siostry jak woda od lądu. Starsza siostra wyrośnie na oszałamiającą kobietę, a mężczyźni będą się jej bali. Anette odwrotnie. Chłopcy będą kleić się do młodszej z sióstr jak lepki sok z mango. Trzech mężczyzn poczuje do niej miłość tak intensywną jak woń akacjowa, jeżąca im skórę głowy w nocy. Anette zaszczyci swą obecnością srebrny ekran. Na wyspy spadnie nawet BOMBA, ponieważ ona będzie tego chciała. Ale mała Anette jeszcze nawet nie przyszła na świat. Na razie są tylko Eeona i papa oraz przyglądająca się im z boku mama.

Rozdział 2.
Anette

Nieważne, że jeszcze się nie urodziłam. To ja jestem kronikarką tej rodziny. Nauczycielką historii w anglikańskiej szkole, gdzie wszystkie świetne rody posyłają dzieci. Tak na serio tylko ja mogę opowiedzieć wam, co stało się w Dniu Transferu. Jeśli ktokolwiek w ogóle zna tę historię, to jestem ja. Dziś ludzie sądzą, że historycy to nadęte typki, ale historia to magia, którą tu uprawiam.

Jest 31 marca 1917 roku. Wyspy Saint Thomas, Saint John i Saint Croix przechodzą spod duńskiego zarządu pod amerykański. Dania doszła do wniosku, że nas nie chce. Ameryka stwierdziła, że ma na nas chrapkę. Pierwsi uznali nas za niepotrzebnych, kiedy załapali, co wyprawia się w Europie. Drudzy mają nas za koniecznie potrzebnych, bo siedzą twardo tyłkiem na Karaibach. I tak przechodzimy z rąk do rąk.

W Dniu Transferu nasi ludzie usiłowali zachować godność. „Cieszymy się, że stanęliśmy w jednym szeregu z odważnymi, a nasza ziemia odzyskała wolność” – zarzekali się. Ale prawdę mówiąc, krucho u nas z pieniędzmi, a handlowcy cienko przędą. My, Bradshawowie, jesteśmy bogatsi od większości, ale nie tak majętni jak co poniektórzy. Nie zawracajcie sobie głowy tym, co mówią Eeona i pozostałe zabobonniczki. Są potężniejsi od nas. Kiedy papa się oświadczał, na pewno obiecał mamie wszystkie bogactwa Karaibów. Ale z tych bogactw ona zaznała jedynie Nadmorskiej Willi, służącej i kucharki w jednej osobie oraz ogrodnika.

Kucharka, która jest także służącą, nazywa się Sheila Ladyinga. Nigdy nas nie kochała, ale zawsze się o nas troszczyła. Ogrodnikiem jest Hippolyte Lammartine. To dobry człowiek mimo głupot, którymi potem zaleje mi głowę. Mister Lyte i miss Lady – tak wszyscy ich nazywali. Ale mama Antoinette pragnęła dla siebie tego, o czym pisano w powieściach, tego, co miały angielskie damy, a co należało się żonie gubernatora. Kamerdynera. Kucharki i sprzątaczki – dwie różne służki. Niani do każdego dziecka. Mamki. Mama musiała karmić nas własną piersią. Rozchodzi się o to, że mama była dość postępowa. Nie miała zamiaru poświęcać wszystkiego na rzecz dzieci. Chciała się poświęcić, ale sobie. Jednak albo czasy były nieodpowiednie, albo mamie Antoinette czegoś nie dostawało. Trudno mi to powiedzieć. Trudno w ogóle to stwierdzić. Potrafiła za to szyć jak nikt inny. Miała rękę do ściegów. Nauczyła Eeonę wszystkiego, co sama umiała. Ja nie miałam sposobności się tego nauczyć, gdy się urodziłam, a potem dorosłam. Ale mama miała talent. Wiem to. Każda zabobonniczka tak mówi.

W Dniu Transferu wszyscy poszli do baraków wojskowych, wymachiwali wyświechtanymi flagami amerykańskimi i zachodzili w głowę, czy nasze Wyspy Dziewicze kiedykolwiek staną się częścią Stanów Zjednoczonych. Dopiero teraz, kiedy sama jestem historyczką, potrafię spojrzeć za siebie i dostrzec, że tak naprawdę tamtego dnia wydarzyło się coś zabawnego. Ziemia i ludzie tacy jak my poszli oddzielnymi drogami. Ziemia stała się amerykańska, ale ludzie zostali karaibscy. Eeona zawsze powtarza, że papa był Brytyjczykiem i Duńczykiem, ale każdy, kto widział go na zdjęciu, powie, że trochę w nim z Francuzika, a sporo z Murzyna.

Ale spójrzcie tylko. W Ameryce potrafią marzyć. Ludzie zeszli się tam ze wszystkich stron i teraz tworzą jeden naród. To prawdziwy kocioł jak na Karaibach. Nie mam racji? A wyspiarscy pisarczykowie, zasypujący wówczas pisma swoimi wywodami, sądzili, że to tylko kwestia czasu, kiedy my, Karaibowie, staniemy się częścią Stanów Zjednoczonych. Wówczas Stany – z Karaibami niczym z rzeźbionym galionem na dziobie okrętu – stałyby się świetlanym przykładem dla wolnego świata. Tak właśnie myśleli głupcy w Dniu Transferu.

Pomiędzy barakami można zobaczyć nadzianych mężczyzn, ubranych w błękitne lniane garnitury. Kobiety przywdziewają biały len, do tego czerwony szal i duży biały kapelusz. Ale przyjrzyjcie im się – kilka z nich pofarbowało swoje białe suknie na jasną żółć. Protestują. Na serio protestują! Żółty to kolor naszych – słonecznych – wysp. W Ameryce żółty oznacza tchórzostwo. Ale nie u nas. Żółty to dla nas bezczelność. Żółty to dla nas szczęście i wolność. Ci w żółci chcą pozostać pod zarządem duńskim lub przejść pod brytyjską banderę albo nawet wybić się na niepodległość, tak jak to się może stać z Portoryko, o czym wszyscy gadają. Popatrzcie tylko – nawet ci protestujący w żółci nieźle się bawią. Nie mają nic do stracenia, demonstrując, dlatego równie dobrze mogą się cieszyć tą rozróbą.

Eeona jest jeszcze dziewczyną, ale już tak śliczną, tak piękną, że mogłaby zatapiać okręty. Można by pomyśleć, że widok statków idących na dno ją ucieszy i wyda jej się jedyną wartą wysiłku zabawą. Mama uszyła jej czerwoną sukienkę. To żaden skandal, bo Eeona jest jeszcze młodą panienką. Na głowie ma słomiany kapelusz, który wyblakł od słońca i zbielał jak kość. W tamtej epoce dzieci były ciche i grzeczne. Ale Eeona to co innego. Była laleczką mamusi. Zdaniem mamy Eeonę stworzono po to, by zbierała komplementy, które należały się jej matce. Tak jakby mama szyła i dziergała dziecko, nie tylko suknię. Tamtego dnia Eeonie nie wolno było nawet podnieść wzroku, na wypadek gdyby jej piękno miało kogoś usidlić i odwrócić uwagę od oficjalnych wydarzeń. Trzyma więc głowę nisko i idzie przed siebie ze wzrokiem wbitym w stopy ojca przechadzającego się w tłumie.

Wszystkim kręci się od tego w głowach. Wystarczy, że poczytacie gazety z tamtych czasów. „Syn takiego a takiego rusza do Ameryki w poszukiwaniu przygód” – głosi jedna. „Syn z domu Iksińskich udaje się do Ameryki na studia” – pisze inna. Mama i papa wysłuchują tego, ale nie mają przecież syna, który bez sensu miałby wyjeżdżać do bezsensownego miejsca. Mama nie chce mieć więcej dzieci, chce szyć rękawiczki i suknie oraz stać się naczelną modystką, na której będą się wzorować inne modnisie. Papa pragnie syna, ale do tego potrzebna mu mama. A mamie potrzeba jedynie modniejszych tkanin i przemysłowej maszyny do szycia. Wszystko to łatwo nabyć w Ameryce, za to prawie niemożliwe jest dostać to tutaj, na wyspie. Mama jeszcze nie wymyśliła, jak zdobyć to, czego chce.

W barakach wszyscy zajadają się świeżo złowionym solonym dorszem. Wokół pachnie oceanem. Wciąż gadka kręci się jak katarynka: „Nasza rodzina przeprowadza się do Atlanty w stanie Georgia. Mój mąż otrzymał posadę…”. Mama nie może już dłużej tego wysłuchiwać, więc ciągnie Eeonę za sobą. Dziewczyna straciła nogi papy z oczu. Mama stanęła przy Francuzkach sprzedających słomiane torby. Kobiety mają brązowe twarze, mimo że są białe jak biali ludzie. Francuzki klepią biedę, ale mają styl. Plotą sobie ładne kapelusze i szyją proste ubrania. Kiedyś pochodziły z francuskiej wyspy. Nawet my wiemy, że francuskie oznacza modne. Nieważne, że nasze Francuzeczki są biedne. Mama zatrzymuje się przy nich, kurczowo trzymając przy sobie Eeonę do momentu, aż zauważa przechodzące obok kobiety z jej sfery i podczepia się pod nie razem z Eeoną.

W barakach panują teraz gwar i harmider. Blisko stąd do Yard. Ta okolica zawsze była szemrana. Nawet podczas prohibicji od świtu można tu było dostać kieliszeczek rumu. Tego poranka wybuchła tu niezła draka. Jak w karnawale. Mężczyźni śpiewają Gwiaździsty sztandar, hymn Stanów Zjednoczonych, a przewodnią nutę wygrywa flet, wypożyczony od grajków quelbe. Kobiety – również mama – nieśmiało przyklaskują.

W końcu orkiestra dęta zaczyna grać oficjalny hymn Danii. Z dwudziestu dwóch luf pada salwa, wystrzelona w powietrze z łodzi stojącej w porcie. Każdy strzał rezonuje w brzuchu mamy Antoinette, w którym czaję się ja. Duńską flagę opuszczają o włos. Niektórzy naprawdę płaczą. Broń palna znów wystrzeliwuje. Rozbrzmiewa nowy hymn i zapada cisza, że cicho sza! Papa podchodzi do mamy i Eeony i staje u ich boku w tej ważnej chwili. Nie piśnie ani słówka na temat tego, skąd właśnie wrócił.

Amerykańska flaga wędruje do góry, a Eeona ląduje u ojca na barana, żeby mogła zobaczyć Amerykę na szczycie masztu w ogrodowym belwederze. Eeona jest już za duża, żeby brać ją na ramiona, sami widzicie. To jeszcze dziewczyna, ale lada chwila będzie z niej kobietka, pierwsze krwawienie tuż-tuż. Część ludzi patrzy na flagę, część na tę kobietę dziecko, ale wszyscy wytężają wzrok i ani mru-mru. Mama Antoinette obciąga sukienkę Eeony, by zakrywała przynajmniej kolana. Mówi: „Patrz, Eeono. To jest wolność”. Nawet dziś, jeśli przyjrzycie się zdjęciom z archiwów, zobaczycie, jak surowo wyglądają mężczyźni w mundurach wojskowych. Złote guziki lśnią na wysoki połysk. Mama doskonale wie, że wolność ubiera się modnie i z klasą. I właśnie to się stało. Duńskie Indie Zachodnie zamieniły się w Wyspy Dziewicze Stanów Zjednoczonych. Z rąk duńskich przeszliśmy do amerykańskich, jakby to nic nie znaczyło. Albo jakby to znaczyło wszystko.

Rozdział 3.

Wieczorem po uroczystościach Dnia Transferu Antoinette i Owen Arthur pokłócili się w sypialni Antoinette. Eeonę wyrwała z drzemki zmoczona pościel, poszła więc przyłożyć swoje delikatne ucho do drzwi łączących jej izbę z pokojem matki. Miss Lady, która wiedziała wszystko, weszła do sypialni dziewczynki, dała Eeonie klapsa i odesłała ją do łóżka, po czym sama zaczęła podsłuchiwać.

Głos papy był donośny i nieustępliwy. Mama mówiła cicho i łagodnie. Zawsze kłócili się właśnie tak.

– Rozumiem, Nettie, że zrobiłaś afront Baskerville’om, ponieważ powiedzieli, że płyną do Nowego Jorku.

– Nie zrobiłam im żadnego afrontu, panie Bradshaw.

– Chodzi o to, że jesteś zazdrosna?

– Proszę wybaczyć, że się powtarzam, ale nie było żadnego afrontu.

– Pani Bradshaw, to jasne jak słońce, że nie możemy opuścić morza. To cały mój interes. Nasz byt.

– Jaki interes, panie Bradshaw? Proszę mi to wyjaśnić. Jak dokładnie idą interesy? Czy może jestem tylko kobietą i dlatego nie zdołam pojąć, że bez rumu nie ma mowy o żadnych interesach…

– Antoinette, proszę. Jestem kapitanem statku. Znam się na morzu. Czym miałbym się zajmować na stałym lądzie?

– Nie interesuje mnie przeprowadzka per se, panie Bradshaw.

– Pani Bradshaw?

– Martwi mnie jedynie, czy ci z nas, którzy nie przeniosą się do Nowego Świata, otrzymają dostęp do przywilejów naszego nowego kraju. Czy nie powinniśmy zostać amerykańskimi obywatelami?

– Tak, oczywiście. W swoim czasie.

– Kobiety w Ameryce mogą głosować. A tu naszym mężczyznom pozwala się na mniej niż tamtejszym kobietom. Tutaj nikt nie będzie mógł głosować. Ale gdybyśmy znaleźli się na kontynencie, dostalibyśmy prawo głosu oraz to, czego pragniemy, jedwabne i koronkowe tkaniny…

– Ależ, pani Bradshaw, właśnie powiedziała pani, że nie potrzebuje przeprowadzać się do Ameryki. Pani logika jest pokrętna. Zaczyna się jeden z pani epizodów.

– Nie mów do mnie w ten sposób! Nie jestem małą dziewczynką! Ile twoich dzieci nosiłam w swym łonie, zanim nie popędziły po równi pochyłej w objęcia śmierci? Nie pragnę, byśmy przenieśli się tam na stałe. Miałam jedynie nadzieję, że otworzą się dla nas drzwi do murzyńskiej sceny artystycznej i teatralnej w Nowym Jorku, że będę mogła dostarczać moje suknie na występy, że Eeona odbierze lekcje śpiewu, jak na panienkę przystało. Nie musimy mieszkać tam wiecznie, ale trzeba zrobić wszystko, co mogłoby nam pomóc zdobyć te dobra. Jesteś kapitanem statku. Czy to nie jest w twojej mocy, Owenie…?

– Cicho, Nettie! Co za bzdury pleciesz o Murzynach? Twój epizod sprawia, że bredzisz. Mówisz o naszej córce, choć to przez twój wpływ ma w sobie taką samą dzikość jak ty. Robi się zuchwała, przekracza wszelkie granice.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Co chcę powiedzieć? – krzyknął, biorąc się w garść. – Mówię, że musisz o tym zapomnieć. Najpierw musimy pokazać dobrą wolę.

– Dobrą wolę? Czy Ameryka nie zajrzała darowanemu koniowi w zęby, zanim nas nie przyjęła?

– Skończ z tym, Antoinette. Skończ z tym natychmiast. Tak się składa, że ja, żeglarz z Saint Thomas, sporo zyskam na tym krajowym transferze. Nie widzisz, że inni wyspiarze już tu ściągają? Tak jak wtedy, gdy budowano kanał. Połowa mieszkańców Saint Thomas wyjechała do Panamy, do ziemi obiecanej. Teraz to my jesteśmy ziemią obiecaną.

– Nie chcę być pół-Amerykanką. Chcę pełnego i wolnego dostępu do dóbr. Wiedziałeś, że tego pragnę, gdy braliśmy ślub. Powiedziałeś nawet, że…

– Nie możesz wierzyć we wszystko, co słyszysz. – Potrząsnął przecząco głową, lecz zmiękł, gdy ujrzał zrozpaczoną minę żony. – Och, Nettie. Murzyński teatr? To amerykański wymysł. My, Bradshawowie, jesteśmy Brytyjczykami i Duńczykami, na litość boską.

– Nie jesteśmy ani Brytyjczykami, ani Duńczykami, Owenie.

Na dowód musnęła dłonią swoje brązowe ramię. Nie kłócili się już o wyjazd, prawo wyborcze czy dostęp do sztuki. Kłócili się o to samo co zawsze. Poparłaby każdego, kto poparłby ją. Słyszała, że w Ameryce mieszkają bogaci ludzie o wszystkich kolorach skóry. Mogłaby im przypaść do gustu jej moda, mogliby nie zaprzątać sobie głowy jej nędznym pochodzeniem.

Tak się właśnie działo, gdy wpadała w jeden z tych swoich epizodów. Epizod to stan pragnienia i łaknienia. Potrzeba było sporo magicznych sztuczek, by ją uspokoić. Lekarze twierdzili, że to nerwica wywołana ciążami i poronieniami. Kobieca dzikość.

Ale Owen, zamiast ją ułagodzić, zmienił taktykę i stawił żonie czoło.

– Wracaj na Anegadę, Antoinette Stemme. Tam, gdzie cię znalazłem. Na ten wyschły atol, gdzie mieszka więcej homarów niż ludzi. Wyjdź za tego swojego rybaka zamiast za kapitana statku. Może z nim popłyniesz łodzią do Ameryki.

– Moja matka poślubiła rybaka, Owenie Arthurze. Radzę ci zważać na słowa.

– Twoja matka nie żyje, Antoinette, tak samo jak twój ojciec rybak. To ja jestem głową tej rodziny i mówię ci, że staniemy się Amerykanami, zostając dokładnie tutaj, gdzie jesteśmy, na wyspie. Za twoją zgodą czy bez niej.

– Jestem twoją małżonką. Czyjej zgody jeszcze potrzebujesz?

– Proszę cię, Nettie. Pragniesz zbyt wiele. Przesz wciąż i wciąż przed siebie. A przecież jesteś damą. Musisz się opanować. Biorąc pod uwagę twój stan…

– Czy jest ktoś jeszcze, komu obiecałeś, że będziesz w pobliżu? Czy ktoś staje na drodze naszej przeprowadzce, chociażby wycieczce?

Nagle coś się rozbiło. Nie zdobna zastawa, ale cały kredens runął na podłogę, a wraz z nim ślubna fotografia młodej pary stojąca na szczycie. Owen Arthur Bradshaw zbiegł po schodach i zawołał mister Lyte’a – ogrodnika mającego francuskich przodków, który był także ich rybakiem – by przyniósł mu szklaneczkę rumu. Właśnie tak zawsze kończyły się pojedynki małżonków. Antoinette wzywała wówczas Eeonę, która przybiegała do niej w podskokach. Antoinette mawiała wtedy: „Uszyję ci lnianą sukienkę. Nie ruszaj się. Będziesz moją laleczką”.

Ale gdy na świat przyjdzie mała Anette, sprawy przybiorą inny bieg. Gdy Anette zdąży podrosnąć na tyle, by zrozumieć, o co mama i papa się kłócą, mama i papa już w ogóle przestaną się kłócić. Ponieważ wcale nie będzie już mamy i papy. Anette zostanie tą siostrą, która zmąci rodzinne wody, tak jak fala zabiera ze sobą łachę sypkiego piasku.

Rozdział 4.

Pani Antoinette S. Bradshaw była dopiero na początku ciąży. Była także na początku, we wczesnych tygodniach, amerykańskości. Antoinette to typ kobiety, która zapada na chorobę jedynie wtedy, gdy wyleguje się na porannym słońcu. Jak na ironię ta, która pozbyła się tylu niemowląt, przez ciąże przechodzi jak przez dywan usłany różami. Antoinette Bradshaw w stanie błogosławionym wyglądała kwitnąco. Włosy jej nie wypadały. Nos nie rósł. Stopy nie puchły. Piersi nie paliły, a plecy nie bolały. Nie dokuczał jej nawet pęcherz. Nic z tych dolegliwości, których doświadczały przeciętne kobiety. Za to w promieniach słonecznych robiła się nadwrażliwa, tak jakby cofała się w czasie, nabierała ducha i rześkości na twarzy jak dziewczynka.

Zwykle krwawiła co miesiąc punktualnie jak w zegarku. Co do dnia i co do godziny. Stąd też tamtego poranka, w czasie rodzinnej wycieczki, wiedziała, że musi zażyć herbaty z czerwonokrzewu, aby spędzić z łona dopiero co poczęte dziecko. Winą za wszelkie następujące później dokuczliwości obarczyłaby morze. Podróż stanowiła mężowską pokutę, częściowe poddanie się. Statek „Homecoming”, czyli „Powrót do domu”, nie zabierze ich, co prawda, do Ameryki, ale na brytyjskie i hiszpańskie wyspy – owszem. Nieco przygody, by uspokoić zwichrowane nerwy żony. Miał nadzieję, że dziecko, które nosiła w sobie, okaże się synem. Ale teraz Antoinette znajdowała się na statku i zbliżało się jej miesięczne krwawienie. Wstała i poszukała wzrokiem narodzonej już córki.

Eeona dopiero co zaczęła krwawić, a Antoinette postanowiła, że o ile tylko Eeona nie zaprzepaści dziewictwa – a była dziewczyną świadomą swej urody – matka wcześnie wyda ją za mąż. Antoinette i Owen Arthur już sprzeczali się o to, czy odesłać córkę. Antoinette pomyślała, że sąsiednie Brytyjskie Wyspy Dziewicze to odpowiednie miejsce dla młodej panienki zdobywającej edukację. Albo może Portoryko, gdzie Antoinette uczęszczała do prywatnej szkoły dla dziewcząt z wyższych sfer, która przygotowała ją do życia na salonach. Ale aż dziw, Owen wspomniał o Wielkiej Brytanii albo Danii, a może nawet Ameryce. I mimo że Nettie podobały się jego propozycje, nie pojmowała do końca, dlaczego jej mąż pragnie wysłać ich córkę tak daleko od domu. I to bez rodziców. Dziewczyna potrzebowała kobiecego wykształcenia, takiego, które mogła jej zapewnić starsza kobieta z rodu. Dla Antoinette na przykład najcenniejszą lekcją kobiecości było zdobycie wiedzy, jak pozbyć się niechcianego płodu, zanim stanie się dzieckiem.

– Pospiesz się – warknęła Antoinette.

Dziewczynie szybko poszło z ojcem.

Eeona siedziała na worku cukru dorównującym jej rozmiarami. To nie był rejs handlowy, statku nie zapełniono więc majtkami ani żywym inwentarzem, by wykarmić gęby majtków. Eeona już widziała podobny statek. Widziała także zupełnie pusty okręt, gdzie nie było żywej duszy prócz niej i ojca. Oba jej się podobały. Nie podobało jej się teraz, kiedy matka tkwiła u boku ojca. Za to była zadowolona, kiedy pomoc kuchenna i marynarze pokładowi gapili się na nią, aż przełożona statku nie zaciągnęła ich za fartuchy pod pokład.

To ojciec nauczył ją pływać na otwartym oceanie. Teraz Eeona pragnęła poszybować naga w sam środek morza i wpaść ojcu prosto w ramiona. Ale nie gdy obok kręciła się matka. Eeona nie przemyślała tego, jak zdoła wziąć kąpiel pod czujnym okiem rodzicielki. Gdyby poświęciła na to choć chwilę, błagałaby, żeby zostać w domu i pilnować willi wraz z miss Lady. Nie wybrali się w ani jeden rodzinny rejs, od kiedy Eeona wkroczyła w okres dojrzewania, od kiedy narodził się jej sekret.

Podczas wycieczki przybiją do brzegów wielu małych wysepek, będą wylegiwać się bezczynnie na plaży i składać wizyty. Starsza kuzynka Antoinette, która uczyła francuskiego na sąsiedniej brytyjskiej Tortoli, ugości ich przez tydzień. Nauczy młodą Eeonę mądrych słówek w tym pięknym języku. Stary druh Owena spotka się z nimi w Fajardo, na samym skraju Portoryko. To właśnie na Portoryko Owen wysłał Antoinette zaraz po ich zaręczynach, by nauczyła się podawać kawę i herbatę oraz siedzieć jak dama. Wizyty miały więc teraz charakter poznawczy, bo być może Eeona także wyląduje gdzieś tutaj. Znajdowały się tu też zakątki, które Antoinette znała i kochała. Nie odwiedzą jednak miejsca, które znała i kochała najbardziej, czyli Anegady. Tam właśnie nauczyła się chodzić, mówić, pływać – tam się urodziła. Tam doświadczyła pierwszego pocałunku i pierwszej miłości. To było właśnie tam, ale nie pożeglowali w tamtym kierunku. Jej rodzice już nie żyli, to prawda. Ale prawdą było także to, że poławiacz homarów, którego niemal poślubiła, żył, i to pełnią życia. Mężczyzna zaproponował Antoinette przyszłość pełną pracy i miłości, ale Owen Arthur przyobiecał jej rozrywkę i wolność. Od czasu złożenia ślubów kapitanowi statku Antoinette nie odważyła się postawić nogi na wyspie, wiedziała bowiem, jakie niebezpieczeństwo kryje się w powiedzeniu „stara miłość nie rdzewieje” i jak łatwo to uczucie naoliwić. Owen w swojej mądrości nigdy nie zaoferował, że tu zaokrętuje. Żeglowali po innych wodach.

Teraz Antoinette zawołała na majtka, by opuścił łódź wiosłową na morze. Gdzie jest Eeona? Matka pstryknęła palcami i Eeona przypełzła.

– Dziecko, nie ociągaj się jak melasa.

Eeona wdrapała się do łodzi z matką, a potem opuszczono je na morze.

Zakołysały się chybotliwie i Antoinette wyciągnęła otwarte ramiona ku Eeonie, która zdawała się nieustraszona.

– Wesprzyj się – Antoinette szepnęła Eeonie do ucha, gdy łódka opadła z pluskiem na wodę. Antoinette rozebrała się, a potem spojrzała na córkę. – Zrób to samo.

Dziewczę rozejrzało się wokół. Ogromny „Homecoming” majaczył tuż obok. Wszechogarniający ocean otaczał je dookoła. Powinna odpłynąć kawałek dalej. Bardzo dobra była z niej pływaczka, co na tych wyspach stanowiło nadzwyczajny wyjątek, zwłaszcza w przypadku dziewczyny. Powinna zawołać ojca. Powinna powiedzieć mamie Antoinette, że jest chora i musi wracać na pokład. Że ma miesiączkę, musi więc trzymać się z dala od wody z obawy przed rekinami. Miss Lady ją przed tym przestrzegała, ale matka, kobieta z Anegady i kobieta z morza, nie wierzyła w te bojaźliwe wymówki. Eeona nie potrafiła wymyślić niczego na poczekaniu.

– Mamo, mogę umyć ci włosy?

Dziecko pogładziło się po włosach, jak to robią małe zwierzątka. Takie odwrócenie uwagi działało na papę.

– Nie, Eeono. Mój księżyc jest w pełni – powiedziała Antoinette i zamilkła. – Właśnie teraz.

A wtedy krew, prawie dziecko, zaczęła się z niej sączyć.

Mimo że Eeona także krwawiła, nie czyniła tego na komendę, tak jak matka. Miesiączka przychodziła niespodziewanie i kończyła się niespodziewanie, ogólnie rzecz biorąc, przysparzając utrapienia. Wpatrywała się w matkę z podziwem. Sama ścisnęła mocno uda, by ukryć blask.

Antoinette miała chłodny i zacięty wyraz twarzy, gdy przyciskała gałgan do łona. Przygotowywała się na bulgot i chlust.

– Krwawienie to nie przekleństwo – odezwała się do córki. – To błogosławieństwo. – Sprawdziła szmatkę i na powrót przycisnęła ją do siebie. – Lecz błogosławieństwo, tylko pod warunkiem że masz je pod kontrolą.

Eeona chciała być dzielna. Zaczęła więc odpinać guziki sukienki. Pod suknią Eeona nosiła pantalony, które nadęły się wokół ud. Wstrzymała oddech i zdjęła także bieliznę. Potem czekała, aż wzrok matki na nią padnie.

– Eeono – powiedziała Antoinette – wkrótce zaczniesz odczuwać pragnienia…

To był dopiero początek lekcji. Ale Eeona nie usiadła. Zamiast tego wypchnęła miednicę.

Antoinette spojrzała. Wychowano ją na damę, wiedziała więc, jak zachować panowanie nad sobą. Teraz po prostu nabrała powietrza. Potem wyciągnęła rękę i dotknęła córki. Nie była pewna, co ma przed oczami.

A był to sekret Eeony: włosy rosnące między nogami nie były brązowe i krzaczaste jak u jej matki. Nie były też czarne i kręcone jak u miss Lady. Były szare i rzadkie. Jak u staruszki. Jak przerzedzone kosmyki na skroniach papy. Eeona wyobrażała sobie, że dostała je od papy. Intymny sekret w jej intymnych, sekretnych częściach ciała. Nikt go dotąd nie widział. Poza ojcem. On powiedział jej, że to oznacza mądrość, gdy niczym rozbitkowie stanęli na skraju pokładu „Homecominga”, po czym rzucili się w morze.

– Pozwól mi spojrzeć – powiedziała Antoinette surowo. – Pozwól mi zobaczyć, co jest nie tak.

„Może to tylko popiół” – pomyślała w szaleńczym amoku matka, tak jakby córka miała przypalać sobie części intymne. Ale nie, szary kolor nie znikał pod wpływem zabiegów dłoni Antoinette.

Eeona nabrała powietrza w płuca. Odkąd pamięta, tylko ojciec jej tam dotykał.

Mama Antoinette zapomniała o własnym ciele. Wyrzuciła poplamione krwią skrawki szmaty do morza i zaczerpnęła morskiej wody do wiader. Świeżym gałganem rozgniotła kostkę mydła na mydliny. Rozszerzyła Eeonie nogi i zaczęła ją tam szorować.

– Coś ty narobiła, Eeono? Co się stało?

Znów zanurzyła szmatkę w wiadrze. Eeona nie odezwała się ani słowem. Być może jej matce uda się zmyć szary kolor. Dziewczyna nie pragnęła szarości nawet mimo słów papy. Chciała czerni jak u mamy czy miss Lady. Sama się zastanawiała, co jest nie tak.

Och, ale ona wiedziała. Wiedziała. Lubiła, gdy papa ją tam całował. Wiedziała, że nie powinna, ale lubiła to. Zamieni się przez to w staruszkę i cała się pomarszczy. Albo przybędzie jej krągły brzuszek i będzie chodzić w wiecznej ciąży jak mama. Eeona stała bez ruchu, a Antoinette szorowała mocniej. Eeona chciała powiedzieć mamie, że jej szorowanie boli, ale tego nie zrobiła. Szmatki, które Antoinette wyrzuciła, zniknęły, a Eeona utkwiła wzrok w miejscu, gdzie wpadły do morza, podczas gdy jej matka pucowała ją, jakby była pokładem łódki.

Skóra Eeony czerwieniła się, aż gałganek nabrał rdzawego koloru krwi. Antoinette zapomniała o swoim krwawieniu, które najpierw zmniejszyło się, potem ustało, aż dziecku w jej łonie nie groziło już niebezpieczeństwo.

– To nie może być prawda – wyszeptała miękko Antoinette.

Owłosienie nie zmieniło koloru na brąz czy czerń ani nawet bladą żółć. Zamiast tego włosy pomiędzy nogami Eeony lśniły blaskiem jak srebro, a Eeona czuła na sobie oddech matki niczym tchnienie kochanka. Eeonie srebro wydało się osobliwie piękne, ale wiedziała, że powinna się tego wstydzić. Wstrzymała oddech i próbowała stłumić w sobie wszelkie uczucia. I tak właśnie będzie odtąd czynić. Albo spróbuje zakopać się pod powierzchnią ziemi, albo wypłynąć na wolność spod poziomu morza.

Ponad nimi na pokładzie stała przełożona statku. Jej zadanie polegało na tym, by strzec tej burty, by pani Bradshaw i panienka Bradshaw mogły wykąpać się w spokoju, nienękane przez ukradkowe spojrzenia mężczyzn z góry. Owen Arthur podszedł do niej i miał zamiar ją wyminąć.

– Kapitanie, panie zażywają kąpieli.

Skinął głową i zrobił krok przed siebie.

– Kapitanie.

Przełożona nie była potężna, ale za to muskularna i młodsza od kapitana Bradshawa, który znów postawił krok.

– Kapitanie, to kobiety – powiedziała przełożona tym razem tak srogo, jakby nie zwracała się do kapitana statku.

Owen odchrząknął.

– A czyjeż to kobiety zażywają kąpieli?

Przełożona spojrzała na kapitana.

– Pańskie, sir – odparła, pojmując intencję tego pytania.

Skinął głową i wyminął ją. Odwróciła się i odprowadziła go wzrokiem. Nie odwracając się, polecił jej:

– Pilnuj posterunku.

Polecenie było jednocześnie łagodne i szorstkie. Przełożona załogi odwróciła się i teraz pilnowała także pana Bradshawa.

Owen wychylił się za burtę i spojrzał w dół na żonę i córkę. Z jednej strony odgradzał ich statek, z drugiej otaczało otwarte morze. Do oczu napłynęły mu łzy.

– Chryste Panie – szepnął i nie miał poczucia, że wzywa imienia pańskiego nadaremno.

Pragnął krzyknąć do swoich kobiet. Chciał, by skierowały wzrok w górę, tak żeby mógł zobaczyć piersi żony na otwartej przestrzeni. By mógł uświadczyć widoku jędrnego brzucha Eeony.

Owen Arthur po tym wszystkim nie podpisał lukratywnego kontraktu handlowego z panem Lovernkrandtem. Alkohol był nielegalny, więc kapitan Bradshaw czerpał zyski z dziwacznych źródeł: dostawy butów z Santo Domingo, byczych kości z Ponce, beczułek ropy naftowej z Port-of-Spain, choć to kości stanowiły najczęstszy załadunek jego statków. Obecnie wierzył jedynie w miłość do żony i córki. Wiedział jednak, że coś niegodziwego tkwi w pragnieniu, by ujrzeć choćby najbardziej niewinną część ciała córki, równie silnym, jak pragnienie zobaczenia żony.

Ale być może wcale nie pożądał Eeony. Antoinette, stale z robótką ręczną przy boku, nie zawsze mu ulegała. Może po prostu musiał częściej odwiedzać Rebekah. Panią Rebekah McKenzie, nauczycielkę gry na pianinie oraz handlarkę z targu. Jej mąż, członek załogi marynarki wojennej, parę miesięcy temu zniknął na dobre. Tak naprawdę to Rebekah rzuciła na niego czar, by zniknął.

Owen spotykał się z Rebekah, gdy jej mąż wypływał w morze. Bycie z Rebekah przypominało kroki stawiane na lądzie po miesiącach spędzonych na wodzie. Kupił jej nawet pianino. Zrobiono je na Florydzie, skąd je odebrał i przetransportował do San Juan. Ale teraz, patrząc na córkę i żonę, Owen czuł się dziwnie spokojny. Był niedawno z Rebekah. Próbował ją wówczas posiąść.

– Moje – powiedział do jej rozwartych nóg. – Moje – rzekł do jej gładkiego ramienia.

Było go na to stać. Mógł posiąść kobietę. Patrzcie tylko, z jaką łatwością wyrwał Antoinette z objęć tamtego poławiacza homarów z Anegady. Teraz posiądzie tę, która zdoła urodzić mu syna, do diabła z amerykańskim prawem i zasadą prawowitego łoża.

Ostatni raz omiótł wzrokiem łódź. Widział ciała żony i córki nachylone ku sobie niczym kurtyzany, nagle dostrzegł też błysk srebra.

Poniżej, na małej łódce, która ledwie oddzielała Eeonę od morza, dziewczyna przestała płakać. Spojrzała ostro na matkę i odezwała się jeszcze ostrzej:

– Mamo, dosyć.

Antoinette w końcu przestała, ale zaniepokojenie stężało. Kobiety stanęły naprzeciwko siebie, twarde jak skała.

Rozdział 5.
Eeona

Matka była o mnie zazdrosna. Często zabierała mnie do swojego pokoju, gdzie znajdowały się lustra. Kazała mi siadać wyprostowanej obok siebie, po czym przyglądała się naszemu odbiciu. Patrzyła to na moją twarz, to na swoją, tak jakby w moim obliczu szukała własnej historii. Była bardzo ładna, ale ja miałam w sobie coś więcej. Mówię tak tylko dlatego, że taka jest prawda.

Matka bała się o mnie. Obawiała się, że stanę się kobietą ufającą jedynie swej urodzie, że nie rozwinę jej talentów i zdolności. „Nie wystarczy być piękną” – mówiła. – „Kobieta musi tworzyć piękno”. Mama dopilnowała więc, bym nauczyła się pleść słomę, szyć ubrania i szydełkować torebki. Ten kunszt może się przydać, jeśli uroda nie pomoże.

Wierzę jednak, że opowieści mamy miały moc. Gawędziarstwo także było jej domeną, choć przeznaczoną jedynie dla mnie. Historia o Duene miała mnie przestrzec. Jeśli kobieta nie panuje nad sobą, grozi jej niebezpieczeństwo, może nią zawładnąć dzikość. Wiem, że matka cierpiała z tego powodu. Epizody – tak to nazywaliśmy. Matka, o czym każdy wie, zbiegła ze swej wyspy Anegady, by poślubić ojca. Prawie nie znała wtedy papy. Mama miała skłonność do dziczenia i błąkania się. Od zawsze wiedziałam, że jestem taka sama.

Gdy mama zaczynała snuć opowieść, siadała na bujanym krześle. To był elegancki bujak, ręcznie wykonany z twardego drewna mahoniu. To jeden z przedmiotów, których najbardziej żałowałam, gdy morze zabrało kawałek lądu, a wraz z nim mojego ojca. W dużym salonie migotało wokół nas światło lamp. Cienie wydłużały się za naszymi plecami. Często stawała za mną miss Lady i zaplatała mi włosy na noc. Tata zwykł popijać rum w małej szklaneczce i patrzeć, jak służąca poskramia moje loki. Od początku wiedziałam, że moim prawdziwym talentem jest piękno, wbrew temu, co mówiła mama.

Kiedy matka podejmowała swoją historię, ojciec wstawał i zaczynał krążyć po pokoju. To mnie bardzo rozpraszało. Sączył głośno drinka, co sprawiało, że miałam ochotę wsadzić mu do ust własny palec. Teraz pojmuję tę zawiść, rozumiem, że pewnie był zazdrosny o ten czas, który mama spędzała ze mną. Wolną ręką papa trzymał się za płatek ucha. Spacerując tak, dochodził do drzwi i opierał się o szafę, gdzie mama wystawiała swe cenne figurki z porcelany. Potem wymykał się z pokoju.

Mama nigdy nie pytała, czy chcę usłyszeć anegdotę. Bezpretensjonalnie haftowała akcent na sukni, a potem podnosiła wzrok na mnie. Zaczynała od kobiet Duene, które mieszkają w morzu nieopodal Anegada Passage. Swoim śpiewem potrafią zatapiać okręty. Są wysokie i mają kanciaste nogi, którymi odpychają się i płyną, czując się jak ryby w wodzie. Ich ciała po części pokrywają łuski o barwie cennego kruszcu. Zakrywają w ten sposób choć skrawek bijącego od nich piękna, gdy wychodzą na ląd.

Mężczyźni żyją jedynie na ziemi naszej siostrzanej wyspy Saint Croix. Samce są wyrzeźbieni jak z kamienia i brązowi niczym kora drzewa. Czekają na lądzie na porę godową, kiedy przybywają do nich kobiety. Mężowie Duene mieszkają głównie w Frederiksted, gdzie krzewy wiecznie zielonego ostrokrzewu rosną dziko, dając im schronienie. Nie potrafią pływać. Niekiedy mama opowiadała, że mężczyźni w klatkach piersiowych skrywają dodatkową parę nóg. Że są jak pajęczaki, jak Anansi, Pan Pająk. Mawiała, że w ramionach chowają skrzydła i potrafią latać.

Jest tylko jedna rzecz, która łączy kobiety i mężczyzn. Ich stopy tyłem do przodu. Dlatego ludziom tak trudno ich wyśledzić. Duene nie chcą, żebyśmy się za nimi pałętali, chronią dzikość przed zniszczeniem, które siejemy. Kobiety strzegą morza. Mężczyźni pilnują lądu.

Mama mówi, że nawet kiedy zobaczysz Duene na własne oczy, nie zdołasz stwierdzić, w którą stronę idą. Zdaje ci się, że się od ciebie oddalają, podczas gdy tak naprawdę zbliżają się do ciebie w podskokach, by porąbać cię na kawałeczki. Mimo że Duene nie napadają na ludzi, którzy nie szkodzą ziemi i wodzie, to lepiej ich unikać, bo nigdy nie wiadomo, kiedy postanowią zrobić ci krzywdę. Duene nie znają litości. Potrafią zaciągnąć swą ofiarę za włosy na sam środek morza. Oderwą jej członki kawałek po kawałeczku, tak jak my rwiemy po kolei płatki kwiatków, szepcząc pod nosem: „Kocha, nie kocha, kocha, nie kocha”. Duene nas nie kochają. Kochają tylko siebie i dzicz. A przynajmniej tak mówiła mama.

W tym momencie zwykła przerywać haftowanie i patrzyła wprost na mnie.

– Dzicz to nie tylko parę drzew czy wodny staw.

Zaczęłam rozumieć, że dzicz może zaczynać się we mnie.

Rozdział6.

Madame Antoinette Bradshaw, żona Owena Arthura, matka Eeony, wybrała się na spotkanie przy herbatce. Pani Liva Lovernkrandt, żona niegdysiejszego producenta rumu, właśnie wróciła z miesięcznego pobytu w Ameryce. Na podwieczorek przywdziała duży, oklapnięty kapelusz, wykonany z materiału, który pani Lovernkrandt nazywała filcem. Wszystkie panie musiały się pochylać, by lepiej ją widzieć. Miała na sobie także suknię z gorsetem, w której wyglądała jak worek batatów. Później kobiety będą podśmiewywać się z niej za plecami. Ale nie Antoinette.

– Nowy Jork – zaczęła pani Lovernkrandt, robiąc pauzę na łyk herbaty – to niezwykle szykowna stolica Nowego Świata. – Odstawiła filiżankę na spodek. – Niech drogie panie raczą zerknąć. Obdarzą spojrzeniem te eleganckie czasopisma.

Wydobyła stertę magazynów modowych i rozłożyła je na nowym stoliku kawowym. Pozostałe panie pospiesznie podniosły filiżanki, by zrobić miejsce. Pisma były błyszczące, w jaskrawych kolorach. Kobiety z okładek miały usta pomalowane czerwoną szminką i uśmiechały się szeroko, ukazując rząd prostych zębów. Ich skóra miała ten jasny odcień, podobny do obranego ze skóry młodego kartofelka. Nosiły buty na wysokich obcasach. Odsłaniały nie tylko kostki, ale całe łydki, a nawet kolana w pełni. U dołu okładki napisano: „Upoluj księcia z bajki!”. Modelka na obwolucie trzymała w dłoniach pudełeczko, a na udzie prezentowała podwiązkę. Wyciągała z paczki prawdziwego papierosa. Wyglądało to tak, jakby za chwilę miała podpalić żarliwy slogan.

Damy zgromadzone przy herbatce pochylały się nad magazynami, ale nie dotykały ich ani nie otwierały. Pani Lovernkrandt rozsiadła się wygodnie i posłała gościom przeciągłe spojrzenie. Uśmiechnęła się, ale z zamkniętymi ustami, skromniej niż Amerykanki. Potem zawołała służącą, by przyprowadziła „zwierza”. Potrzeba było do tego dwóch osób. Pokojówka niosła go za jedno ramię, a złota rączka Lovernkrandtów za drugie. Panie wstrzymały oddech i krzyknęły zza stołu: „O mój Boże! Czy to żyje?! Zabierzcie to ode mnie!”. Ale pani Lovernkrandt wstała i podeszła do futrzastego okazu. Zanurzyła ręce w jego cielsku.

– Wyobraźcie sobie! – zakrzyknęła. – Futro uszyte z małych, miękkich zwierzątek. Można się poczuć jak żona wikinga przemierzająca Arktykę na saniach. W Nowym Jorku nie da się obejść bez takiego futra, jest tam doprawdy chłodno. Z całą pewnością zimniej niż w Danii.

Panie miały raczej sceptyczne miny, ale zbliżyły się.

– Z jakiego to zwierzęcia?

– Z futrzanego – odparła pani Lovernkrandt, gładząc dłonią wierzch sierści.

– A jak wygląda ten futrzany?

Liva Lovernkrandt przygotowała się na pytania Antoinette. Wiedziała, że to pani Bradshaw będzie najbardziej zaciekawiona, najbardziej zazdrosna.

– Jak mangusta, Antoinette. Zupełnie jak mangusta.

Ale cóż to, Liva zaczęła się pocić w tym futrze. Zrzuciła je z siebie i gestem kazała je zabrać.

– Mają też buty uszyte ze skóry węża oraz oprawki okularów zrobione z żółwiej skorupy – ciągnęła, osuszając zroszone potem czoło chusteczką. – Antoinette, możesz to sobie wyobrazić? Na następny wyjazd zabiorę ze sobą rękawiczki, które dla mnie uszyłaś.

Pozostałe panie zaczęły skwapliwie zajadać się pełnoziarnistymi herbatnikami i popijać je herbatą, ponieważ wszystkie wiedziały, że Antoinette Bradshaw nigdy nie postawiła stopy w Ameryce. Czy to nie byłoby coś, gdyby jej rękawiczki tam dotarły, a ona ani razu? Ale Antoinette zatopiła się już w marzeniach. Och, to takie niesprawiedliwe, że kobietom wolno marzyć. Oto ona, pani Bradshaw we własnej osobie, zachodzi w głowę, jak można by uszyć futro z włosia mangusty. Czy Amerykanki by je nosiły? Może zdołałaby przekonać Livę Lovernkrandt, by zabrała ze sobą więcej niż jedną parę rękawiczek, może całą skrzynię rękawiczek i rozdałaby je w prezencie elegantkom z Nowego Jorku? Rękawiczki wystąpiłyby w roli zapowiedzi. Może Antoinette i Owen w końcu poślą Eeonę do Stanów do modnej szkoły dla dziewcząt. Antoinette uparłaby się, uparła bezapelacyjnie, by towarzyszyć córce. Wówczas Nettie zdołałaby obmyślić powód, by chwilę się tam zatrzymać. Najpierw musi jednak dojść do wprawy w sporządzaniu futer z mangust. Potem kobiety, które miały okazję nosić jej rękawiczki, złożą u niej zamówienia. Później zaprojektuje podwiązki z ozdobami z żółwiej skorupy. Każda kobieta z klasą będzie chciała wsunąć taką na udo. W tej chwili Antoinette wpatrywała się w kobietę z czasopisma, tę gotową rozniecić żar. Warto upolować coś więcej niż tylko księcia z bajki. Gdy Nettie opuściła domostwo Lovernkrandtów, udała się po napar z ostrej papryki, by w końcu wypalić w sobie to twardogłowe dziecię.

Rozdział 7.
Anette

Niech no wam coś powiem o Anegadzie. Sporo mi się mieści w tej mojej twardej głowie. Nie pamiętam jednak nic a nic z tego, co działo się ze mną przed czwartymi urodzinami. Ale pamięć mi niepotrzebna. Historyk – w końcu to ja. Nigdy nie byłam na Anegadzie, ale wiem dość.

Przez całe życie ani razu nie chciałam spędzić płodu. Pragnęłam każdego dziecka, które poczęło się pod moim sercem. Ale nie każda kobieta ma w sobie takie pragnienie. Nie mogę mówić za nie wszystkie. Ale wiem, że na Anegadzie nie dało się uprawiać nic poza miłością. Widzieliście kiedyś to miejsce? Wpadła wam kiedyś w ręce pocztówka z Anegady? Tam jest zbyt pięknie. Jakby niebiosa i piekło wzięły ślub i zrodziły wszystkie boginie i upiory, jakie tylko się da. Słuchacie? Jeśli wychowaliście się tam, gdzie dorastała mama, wiecie tylko co nieco o pięknie i o tym, jak je stworzyć. A uprawianie miłości to nic innego jak stwarzanie piękna.

Można sobie wyobrazić, że Antoinette Stemme zaszła w ciążę młodo. Prawdopodobnie z miłym chłopcem, poławiaczem homarów o nogach niczym z brązu. A jeśli tak było, nie można jej za to winić. Wszyscy wokół piękni i kochani, a mężczyźni słodcy i czuli. Poza tym na całej wyspie jest może z piętnaście dziewcząt i piętnastu chłopców. To jasne jak słońce, że się spotkają, zmieszają, sparują. Wziąć ich do kupy i masz przed oczami najpiękniejszych ludzi na Ziemi.

Możemy sobie tylko wyobrażać, jak wyglądało wtedy życie. Połów to życie. Homar jedzony dwa razy dziennie to życie. Pływanie to życie. Dla nas, mieszkańców wielkiego miasta Charlotte Amalie na Saint Thomas, brzmi to jak rozrywka. Ale dla nich? Wtedy? Nie. Bo na Anegadzie nie znajdziesz ani jednego szpitala. Żadnego lekarza. Jeśli umierasz, to umrzesz. Nie wiń nikogo. Żadnej policji, adwokatów, sądu. Tak już tam jest. Doskonałość, ale z dziurą na przestrzał. To wcale nie wyspa. To atol. Słuchacie?

Gdy więc młody kapitan wpływa statkiem na rafę koralową… Co wtedy? Co z tego, że to jedynie zmyślona historyjka? Możemy powiedzieć, że pewne dziewczę z Anegady o imieniu Antoinette jest syreną. Matka i ojciec kochają ją jak własną ziemię i chcą dla niej jak najlepiej. Zdali już sobie sprawę, że dziewczyna ma na siebie pomysł, który przerasta atol. Przekonują zatem kapitana, choć kapitana Bradshawa wcale nie trzeba mocno przekonywać. Jasne, wiedział, że ona nosi w sobie dziecko innego. Ale dziewczyna była słodsza niż homar. Kapitan znał się na ziołach. To typ mężczyzny, który o kobietach wie wszystko. Zadziałał szybko jak strzała, a dziewczyna wypłukała z siebie dziecko innego. Kapitan statku nie wiedział, że włożył wtedy swojej przyszłej żonie w ręce broń, z której mierzyć będzie do niego przez całe ich małżeństwo.

Uciekł z nią. Kochał ją aż do dnia swojej śmierci, ale w pewien sposób też ją posiadał. To dlatego, że zmusił ją do tylu rzeczy. Rzuć narzeczonego. Pozbądź się prawie dziecka. Zostaw za sobą Anegadę i nigdy tam nie wracaj.

Wcale nie twierdzę, że tak wyglądała historia moich rodziców. To nie jest prawdziwa opowieść. Chcę tylko powiedzieć, że biorąc pod uwagę to, co wiadomo nam o tamtym miejscu i czasie, moja wersja może mieć w sobie źdźbło prawdy. To moje bajanie, rozlejcie je do kieliszków i upijcie się nim.

Rozdział 8.

Antoinette leżała w łóżku i wiedziała, że już nie śpi. Oczy chciały się jej otworzyć, ale ona się opierała. Odgadła, co się zdarzy. Zamiast tego leżała więc z szeroko otwartymi ramionami, tak jakby za chwilę miała przygarnąć do siebie dziecinę. Nogi również miała rozwarte na oścież, jak gdyby pragnęła przyjąć w siebie kochanka. Obie pozycje były kłopotliwe. Mimo że powieki wciąż pozostawały zamknięte, mimo że zasunięto moskitierę, która teraz okalała łóżko, pomarańczowa słoneczna poświata i tak sączyła się jej do oczu. Słyszała morze za oknem. Słyszała bzyk komarów tuż za ochronną siatką.

Antoinette zacisnęła dłoń w pięść. Takie małe było dziecko, które w sobie nosiła. Plamiła czerwoną krwią, a mimo to dziecko, nie większe od pięści, się ostało. Musiała z nim wygrać. Było uparte, ale ona zwycięży tę rozgrywkę. Miała już jedno dziecko. Dokonała tego: dała Owenowi dziewczynkę. Wystarczy.

Posłuchajcie, Antoinette miała widzenie. Jeśli urodzi kolejne dziecko, straci samą siebie. Jak inne kobiety to robią? Siedmioro dzieci. Dwanaścioro. Choć jej matka, żona rybaka na malutkim atolu, miała przecież tylko ją.

Właśnie wtedy, gdy Antoinette pomyślała o nieżyjących rodzicach i o Anegadzie, gdzie miała słońce u swych stóp, oczy otwarły się jej na oścież, zanim zdążyła je powstrzymać. Światło uderzyło ją z całą swoją jasnością. Dopadły ją gwałtowne i silne nudności. Odsunęła moskitierę i pochyliła się nad nocnikiem. Wyrzuciła z siebie wczorajszą kolację, teraz czerwonawą, mimo że zjedli baraninę z miętą oraz grzyby z awokado. Opadła z powrotem na łóżko, oddychając ciężko. Zostawiła szparkę między powiekami, na wpół przymkniętymi, pozwalała słońcu delikatnie do siebie docierać.

Dobrze wyszła za mąż mimo brązowej skóry i kiepskiego pochodzenia. Miała córkę, konia oraz kucharkę i służącą w jednej osobie. Miała ogrodnika, który przy okazji przynosił im świeżą rybę na próg. Do tego wszyscy byli teraz Amerykanami. Niebawem przyznają im amerykańskie paszporty. Eeona rosła jak na drożdżach, wprost jak na drożdżach. Owen wziął sobie kochankę, ale który mężczyzna z lądu nie ma kobiety na boku? Delikatne damy, takie jak pani Bradshaw, musiały siedzieć cicho jak myszy pod miotłą. Antoinette Bradshaw była jednak po prostu samolubna.

Antoinette znów zacisnęła dłoń w pięść. Tym razem uniosła ją w powietrze i uderzyła nią w miękkość swego brzucha. Krzyknęła. Lecz zrobiła to ponownie. Znów krzyknęła, ale uderzyła się jeszcze raz i jeszcze raz. Nagle miss Lady zjawiła się u drzwi, dobijając się do środka.

– Madame Bradshaw, mogę wejść? Dopadła panią choroba?

Pani Bradshaw okryła się złą sławą przez to, jak szybko potrafiła stracić dziecko. Leżeć w łóżku – zalecił doktor, gdy była w kolejnej ciąży po Eeonie. Ale to też straciła pomimo leżenia w łóżku. Tak naprawdę utopiła je w łonie, ale kto mógłby jej coś udowodnić? Zażywać morskiej bryzy – stwierdził doktor przy następnym płodzie, ale ten Antoinette też spędziła. A potem orzekł – leżeć w łóżku i zażywać morskiej bryzy – więc Antoinette dzień i noc leżała przykuta do łóżka z okiennicami otwartymi na oścież. To dziecko chciało przyspieszyć poród. Ale potem zamarło. Kazano mu zamrzeć.

– Wszystko w porządku – zawołała Antoinette do miss Lady, ale miss Lady i tak wpłynęła na przestwór pomieszczenia.

Przyniosła chleb i herbatę, które zostawiła na stoliku nocnym. Posłała pani Bradshaw surowe spojrzenie.

– To musi być dziewczynka. I to uparta – powiedziała, zanim zabrała nocnik.

Antoinette zmrużyła oczy. Miss Lady zdawała sobie sprawę, że Antoinette miała też inne plany poza dziećmi. Ale Sheila Ladyinga mogła przynajmniej udawać, że nie wie – tak byłoby bardziej przyzwoicie. Musi stać po stronie Owena, tak jak każda kobieta pod tym dachem. Antoinette podniosła się i wsparła na łokciu. Co było w tej herbacie? Pewnie coś, co miało wzmocnić dziecko. Antoinette przestała pić gorący napar. Chleb dawało się przegryźć. Zjadła i zatopiła się w marzeniach.

Marzyła, że wraz z mężem spacerują po mlekiem i miodem płynących ulicach Nowego Jorku w jasnozielonych butach ze skóry iguany. Ale powoli docierało do niej, że nie słyszała, żeby Owen Arthur wrócił wczoraj na noc. Pewnie był u tej swojej ladacznicy. Tej wiedźmy, kobiety obeah – Rebekah. Rebekah, która mogła rodzić niemowlę za niemowlęciem i nadal grać na pianinie, i wciąż sprzedawać limonki i pigwy. Pospolita handlarka, której udało się dobrze wyjść za mąż, a i tak małżonek ją zostawił. Antoinette taka nie była. Mogła mieć przedsiębiorcze sny, ale nigdy nie poniży nazwiska Bradshawów, tak jak Rebekah poniżyła McKenziech. Racja, zacznijmy od tego, że nazwisko rodu McKenziech nie miało tak wysokiej pozycji jak Bradshawów. Mężczyźni z rodziny McKenziech brali sobie przyzwoite żony, ale nie było wśród nich kapitana statku. W każdym razie przedsięwzięcia Antoinette przyniosą rodzinie zysk, nie upadek.

Antoinette wstała i podeszła do sekretarzyka. Napisała wiadomość do Livy Lovernkrandt, że czym prędzej uda się do niej z wizytą, by przedyskutować prywatne sprawy biznesowe. Przywołała miss Lady, by ta dostarczyła notkę. Sheila Ladyinga potrafiła czytać. Antoinette nie zatrudniłaby służącej analfabetki. Można było więc przypuszczać, że miss Lady rozerwie nożem kopertę i naprawdę uwierzy, że madame Bradshaw wybiera się teraz do pani Lovernkrandt. Można też było żywić zaufanie graniczące z pewnością, że miss Lady przekaże tę fałszywą informację Owenowi, jeśli ten ją spyta. Tymczasem pani Bradshaw nie spieszyła się wcale do państwa Lovernkrandtów. Szykowała się na wizytę u samej Rebekah McKenzie. Tej wiedźmy Owena.

Rozdział 9.

Antoinette Bradshaw, gdy już dotarła na targ, nigdzie się nie spieszyła. Przebierała w jabłkach cukrowych i ostrych papryczkach. Kiedy dama ze znakomitej rodziny, nawet jeśli ta znakomita rodzina pochodziła z wcale nie tak znakomitego Frenchtown, udawała się na targ, zwykle towarzyszyła jej służąca lub córka. Ale Antoinette Bradshaw, pani domu z Nadmorskiej Willi, żona kapitana Owena Arthura Bradshawa, przechadzała się spokojnie po chatce bez dachu w pojedynkę. Miała ze sobą koszyczek. Taki, który zdoła pomieścić parę limonek i nieco gujawy, nic więcej. Rynek na Saint Thomas nie przypominał tych zamaszystych targowisk, które można znaleźć na większych karaibskich wyspach. Tu znajdowało się nieco ponad dwie dziesiątki kobiet sprzedających dobra. I niecała dziesiątka mężczyzn, sprzedawców trzciny cukrowej. Obok przechadzały się przekupki noszące swoje stoiska targowe w koszykach na głowie. Zawołały Antoinette po nazwisku.

– Najlepsze banany w mieście, madame Bradshaw. Gotowe na patelnię. Nie chce pani smażyć, to dam takie do gotowania.

Antoinette, kiedy przechadzała się powolnym krokiem po targowisku, miała świadomość, gdzie jest Rebekah, a Rebekah była świadoma jej obecności. Kobietom, które dzielą między sobą mężczyznę, zawsze towarzyszy to przeczucie. Nawet na zatłoczonym bazarze, pełnym agresywnych prób opchnięcia żywności i mało dziarskich wysiłków sprzedaży cukru, Rebekah i Antoinette zdołały się dostrzec, a teraz obserwowały się przenikliwie kątem oka. Antoinette nigdzie się nie spieszyło. Był ukrop. A ona nie miała zamiaru się spocić.

Wiele straganiarek siedziało obok swego dobytku, pod sobą i dobrami na sprzedaż rozpościerając lniany obrusik. Kupcy spoglądali z góry na kobiety, a gdy się odwracali, handlarki musiały uświadczyć widoku ich oddalających się kuprów. Ale nie Rebekah McKenzie. Rebekah miała stół. Nocą zostawiano go na małym dziedzińcu, by każdego ranka jej synowie mogli zawlec go na targ. Rebekah siedziała za stołem na prawdziwym krześle bardziej jak uprzywilejowany księgowy w banku niż przekupka. Gdy Antoinette podeszła do stołu Rebekah, ta powiedziała do niej to, co mówiła wszystkim innym:

– Musi pani kupić parę limonek, najlepiej dziś pożenić limonkę z pigwą.

– Dobrze wiem, kto jest czyją żoną.

Rebekah się uśmiechnęła.

– Oczywiście, pani Bradshaw. To ja czasem o tym zapominam.

– Proszę jednak postarać się o tym pamiętać, panienko McKenzie.

Rebekah wcale nie była panienką. Wyszła przecież za mąż za Benjamina McKenziego. Ale jej małżonek nie żył albo przynajmniej zachowywał się, jakby nie żył, zwiał na okręt marynarki wojennej lub leżał martwy w portorykańskim lesie deszczowym, a przynajmniej takie napływały opowieści. Ale Rebekah nie była taka jak Antoinette. Rebekah to kobieta, która potrafiła dopiąć swego. Mimo że bracia jej męża nie wpadali z wizytą ani nie wpadli na to, żeby do niej zatelefonować, nie mogli odebrać jej tego, co zyskała. A miała dom McKenziego. Wżeniła się w ród McKenziech. Jej synowie nosili nazwisko McKenzie.

Na tym samym dziedzińcu, gdzie Rebekah składowała stolik, hodowała także owoce. To, z czego nie zrobiła użytku w domu, sprzedawała na targu. W salonie grywała na pianinie. Udzielała lekcji uczennicom, córkom bogaczy, choć nigdy córkom mężczyzn, z którymi sypiała, co oznaczało, że córka pani Bradshaw była z tego grona wykluczona. Poza tym Rebekah uwielbiała targ. Kochała hałas i rozmowy. Kochała władzę. Ubóstwiała używać władzy, którą posiadała. Na targowisku była kimś więcej niż tylko sprzedawczynią limonek i pigwy. Była lekarką, a przynajmniej kimś w rodzaju lekarki, i specjalizowała się w kobiecych problemach.

Miała władzę pochodzącą od tych wszystkich ludzi, którzy stworzyli Owena Arthura Bradshawa, od tych, co stworzyli każdego z nas. Znała musztardę ze Skandynawii. Znała gałkę muszkatołową z Afryki Zachodniej. Znała morskie winogrono od Arawaków. Rebekah potrafiła stwarzać różne rzeczy. Mogła sprawić, by krew zamieniła się w twoim ciele w wodę morską i wysuszyła cię na wiór od wewnątrz. Umiała poddać macicę korozji jak puszkę, aż jajeczka wewnątrz zagrzechotały niczym żebrak trzęsący kubeczkiem na jałmużnę. Potrafiła obrócić w popiół kieszenie chytrego męża, obrócić w proch jego paznokcie u rąk, aż powoli zaczęło kręcić mu się w głowie, aż z uszu posypały się monety. Potrafiła bezpiecznie przetransportować kobietę z Saint Thomas do Nowego Jorku nawet na tonącym statku. Każda wyspiarka wiedziała, co Rebekah potrafi. Oczywiście umiała też pozbyć się tego, czego Antoinette chciała się pozbyć.

– Muszę strącić owoc z gałęzi – odezwała się Antoinette cicho, odwróciwszy wzrok.

– Próbowałaś zagnieść błoto z gałką muszkatołową i sosem pieprzowym? Zadziałało poprzednim razem.

– Niczym nie można wycisnąć soku z tego owocu.

Antoinette obracała w dłoni limonkę ze straganu Rebekah.

Rebekah obsłużyła inną klientkę i podała jej torbę limonek z pigwą.

– Spróbuj guanabany i morskiego winogrona. Popij wywarem z wrzącej wody z solą.

– Bardzo twarda ta limonka. – Teraz patrzyła wprost na Rebekah. Nachyliła się nad stołem, ściskając owoc limonki, który trzymała w dłoni. – Nie każ mi błagać, siostro.

Przecież były siostrami. Kobietami kochającymi tego samego mężczyznę. To ich połączyło niczym dwie córki zrodzone z jednego ojca.

Rebekah spojrzała na ręce Antoinette, lepkie od kwaśnego miąższu.

– Przyjmę cię dziś wieczorem.

A potem podała Antoinette najsłodszą pigwę ze stoiska.