Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Kres. Wołyń. Historie dzieci ocalonych z pogromu

Kres. Wołyń. Historie dzieci ocalonych z pogromu

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-654-1127-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Kres. Wołyń. Historie dzieci ocalonych z pogromu

Reporterzy Konrad Piskała, Tomasz Potkaj i historyk dr Leon Popek opowiadają historie dzieci uratowanych z rzezi wołyńskiej 1943 i 1944 roku. Po ponad 70 latach docierają do listów pisanych przez dzieci ofiar Wołynia, dzieci, które znalazły schronienie w sierocińcu podkrakowskiej Pieskowej Skały.

E-book zawiera 129 listów. Pisane nieporadnym dziecięcym pismem, często z błędami. Przeleżały do dziś w pudełku po butach. Wśród kopert jest karteczka z jednym zdaniem, które wszystko wyjaśnia: „Listy dzieci z Pieskowej Skały zwrócone z granicy frontu”. To korespondencja sierot uratowanych z pogromów na Wołyniu, które w 1943 i 1944 roku znalazły schronienie w domu dziecka urządzonym na zamku pod Krakowem i stamtąd piszą do rodziców, którzy zostali na Kresach.

Konrad Piskała, dr Leon Popek i Tomasz Potkaj nie tylko otwierają koperty, ale i docierają do nadawców. Dziś dzieci z Pieskowej Skały mają po osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt lat, ale wielu z nich opowiada po raz pierwszy o swoich przeżyciach. Z tych wstrząsających opowieści wyłania się obraz zbrodni na Wołyniu widzianej oczami dzieci. To też świadectwo ogromnego poświecenia ludzi, którzy ich z tej pożogi ratowali. Jednak koniec wojny wcale nie przynosi ulgi. Obrazy z tych wydarzeń muszą nieść ze sobą przez całe życie. Z różnych względów musieli też milczeć. Aż do dzisiaj.

 

FRAGMENTY:

1.

„Przed Wielkanocą 1944 roku Józef Sąsiadowski zaczął kopać tunel.

– Nawet jak podpalą dom, to uciekniemy do sadu. Tylko musicie potem umieć ukryć się w polu – tłumaczył.

Więc Janka pytała:

– Tato, a czy te choineczki będą dobre? Tam przycupniemy!

Ojciec patrzył, oceniał i odpowiadał:

– Tak, są dobre. Gdyby coś się działo wbiegnijcie tam i czekajcie aż się uspokoi.

Janka ze Stasiem często wyobrażali sobie napad. W różnych sytuacjach. Na przykład, gdy bandyci zaskoczą ich na podwórku, to dokąd będą uciekać? A jeśli na ulicy? Może w drodze z kościoła? Uznali, że najlepiej ukryć się za domem, tam gdzie rozpoczynały się włości hrabiego Dzieduszyckiego. Mama przygotowała im plecaki ratunkowe. W każdym były ciepłe rzeczy i trochę jedzenia – chleb, cukier”.

 

2.

„Pod nieobecność Pawła Łabaszczuka ktoś zabrał z gospodarstwa poniemieckie maszyny rolnicze, ograbił dom z dywanów i złota, które Paweł przywiózł z Niemiec. Kiedy Łabaszczuk wrócił, wściekł się na najstarszego syna, Leona. Już wcześniej nie podobało mu się, że chłopak zadawał się z Rosjanami.

– Pewnie siedziałeś z nimi, zamiast pilnować majątku! – mógł krzyknąć.

A może go nawet uderzył. Leon bardzo to przeżył. Poszedł na strych i powiesił się na pasku od spodni. W kieszeni jego koszuli znaleziono święty obrazek. Może był na nim Jezus z gorejącym sercem, wysyłany przez dzieci z Pieskowej Skały? Na odwrocie napisał słowa pożegnania do ojca i brata”.

 

3.

„Po raz pierwszy od ucieczki w lipcu 1943 roku, Ambroży Wereszczyński pojechał do Zielonego Dębu na początku lat 90. Potem wracał na Ukrainę jeszcze kilkakrotnie. Za każdym razem się bał”.

Polecane książki

  Publikacja stanowi kompleksowe opracowanie problematyki handlu ludźmi w prawie międzynarodowym. Prezentowane zagadnienie jest złożone i wieloaspektowe, dlatego na samej tylko płaszczyźnie prawnej można je analizować zarówno z punktu widzenia międzynarodowego prawa publicznego, jak i międzynarodowe...
Sentymentalny powrót do czasów dzieciństwa i młodości Józefa Hena. Proza wysokiej próby, kronika trudnego czasu. „Historia się toczy i miele swoimi żarnami, określa, czasami bardzo tragicznie, losy ludzi; oni tam w niej są, żyją, trwają – jeśli mają szczęście – i, co najważniejsze, potem o tym op...
— Bonne nuit, Januszu! I ty baw się dobrze. Dzisiaj taka piękna, księżycowa noc… Dlatego uważaj, żebyś nie przepadł na zbyt długo w objęciach jakieś zjawiskowej paryskiej divy… "Paryż, miłość i fiołki" to niebanalna historia miłosnych zawirowań w samym sercu francuskiej stolicy. Miasto zakochanych o...
Tomasz z Akwinu i liczni teolodzy uważają, ze bunt aniołów dotyczył prawdy o Wcieleniu Syna Bożego. Część z nich odmówiła służby i uwielbienia Syna Bożego, który stał się człowiekiem. Zniżenie się i upokorzenie w celu uszanowania ludzkiej natury Syna Bożego było dla nich obelga. Lucyfer nie móg...
Książka opowiada o życiu jednego z najbardziej znanych przeciwników zła i brudu w Kościele Zachodnim. Jeśli Savonarola nie był heretykiem, ani schizmatykiem, to kim był właściwie? Można go chyba nazwać reformatorem, co poróżniło go z papiestwem do tego stopnia, iż musiał stracić życie... Hieronim (G...
Prastare celtyckie sagi (walijskie). Jest to pierwszy pełny polski przekład oryginalnego tekstu pierwszej części „Mabinogionu”. Książka jest ilustrowana 20 oryginalnymi grafikami z XIX-wiecznego wydania angielskiego lady Charlotte Guest. Tekst sagi opatrzony jest przypisami i posłowiem Dr. Piotra Sł...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Konrad Piskała i Leon Popek i Tomasz Potkaj

Wydanie pierwsze

Warszawa 2016

Copyright © by Fabuła Fraza

Copyright © by Konrad Piskała

Copyright © by Leon Popek

Copyright © by Tomasz Potkaj

Wydawca:

Fabuła Fraza Sp. z o.o.

02-495 Warszawa, ul. Apartamentowa 6, lokal B3

www.fabulafraza.pl

biuro@fabulafraza.pl

Projekt graficzny i łamanie:

pixeldesigne.pl

Zdjęcia:

Konrad Piskała (11), Tomasz Potkaj (2), Instytut Pamięci Narodowej (18),

archiwa prywatne (11), Pracownia Dokumentacji i Informacji Etnograficznej w Krakowie (1)

Zdjęcie na okładce:

Lata 30., Bolesławice k. Równego, woj. wołyńskie. Osadnik wojskowy z rodziną pozuje

na tle swojego gospodarstwa. Fot. Jerzy Konrad Maciejewski/Zbiory Ośrodka Karta

Redakcja:

Grażyna Musiałek

Korekta:

Katarzyna Bratuś

Wydanie elektroniczne 2018

ISBN 978-83-65411-27-3

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Prolog

Gala uśmiecha się szeroko. Jak na wspomnienie dawnej miłości.

– Pamiętam ich – mówi.

Na wysokości piersi dotyka palcem czarnej sukienki w grochy i pochmurnieje.

– Starszy dostał pięć noży. Drugi trzy. Hania też.

Gala jest stara i schorowana. Zwiesza z łóżka opuchnięte nogi. Nad jej głową wisi portret z młodości. Ma na nim ostre rysy, zaczesane do góry włosy i warkocz. Śliczna była w tamtych strasznych czasach.

Ruda Brodzka, Ukraina, 2016 rok.

W środku głośno grał telewizor. Dobijaliśmy się uparcie, najpierw nieśmiało, a potem coraz mocniej. I nic! Było niedzielne popołudnie i kobiety mogły przy telewizorze uciąć sobie poobiednią drzemkę. Ale mogły też udawać, że ich nie ma. Przecież tutaj długo na dźwięk stukania w okno wstrzymywano oddech. Przez zamknięte drzwi ludzie pytali ze strachem: „Kto idzie?”. A teraz też jest tu takie pustkowie, że nieprzyjemnie włóczyć się nocą.

W Rudzie Brodzkiej nic się nie zgadza. Nie ma centrum, a przecież wsie to zazwyczaj dom przy domu. Gdzieś powinien być sklep, przystanek autobusowy, szkoła, kościół. A tu tylko majaczą ruiny budynków. Gospodarstwa wyglądają na opuszczone. Nie widać ludzi, wozów, ciągników na polach, krów idących drogą. Nawet psy tu nie biegają.

Jest tylko ferma gęsi. I cmentarz. Solidnie ogrodzony, z nową kaplicą. Stare groby pomieszane z nowymi. Napisy to po polsku, to po ukraińsku. Jakby ktoś się urodził Polakiem, a umarł Ukraińcem. Kości też pewnie w tej ziemi pomieszane. Ukraińskie z polskimi, katolickie z grekokatolickimi i prawosławnymi. A do lasu albo na bagna strach iść. Wszyscy tam leżą. Niemcy, Żydzi, Rosjanie, Polacy. Żołnierze i cywile, a pewnie i kobiety z dziećmi.

Od strony cmentarza nadjeżdża renault berlingo. Mija nas, ale kilkanaście metrów dalej zatrzymuje się, jakby kierowca nagle zmienił zdanie. Może zobaczył polską rejestrację na samochodzie stojącym obok ruin kościoła? Po chwili wysiada mężczyzna w średnim wieku.

– Michał Wit, ksiądz – przedstawia się.

Jest grekokatolikiem. W niedzielę przyjeżdża odprawiać nabożeństwo w kaplicy. Wskazuje na ruiny kościoła i mówi:

– Chciałem go ratować. Tu jest dwadzieścia pięć domów, w których wciąż żyją ludzie. Prosiłem, aby dali jakieś pieniądze na remont, bo ten kościół zbudowali kiedyś Polacy. Wtedy mówią: „My som nie Polacy. Nam nie potrzeba”. A jak przynoszą karteczkę z intencją na wypominki to piszą: „za Agnieszkę, za Franka”. To są nie Polacy? A niby kto? Chociaż na przykład mój dziadek Franek był Polak. Pradziadek – Niemiec. A ja czysty Ukrainiec.

– Łabaszczukowie? Broczkowscy? Zna ksiądz te polskie nazwiska?

– Gali pytajcie, ona tu najwięcej pamięta. To znaczy Heleny – wyjaśnia i wybucha śmiechem. A potem dodaje sam z siebie: – Za wsią miejscowe UPA, dwudziestu pięciu chłopców walczyło z banderowcami[1] z Wołynia. Nie chcieli ich do wsi wpuścić. Tam leżą – wskazuje ręką gdzieś na błota. Na odchodnym rzuca jeszcze: – Z kościoła obraz trzeba zabrać, bo szkoda. Stary jest, bardzo stary.

Świątynia z sosnowych desek stoi na uboczu. Ma zapadnięty dach, zawalone schody. W środku są jeszcze tabliczki informacyjne z emblematem czerwonego sierpa i młota. Mieścił się w nim magazyn owsa kategorii pierwszej. Obok czerwonej gwiazdy na ścianie, namalowany jest anioł z błękitnymi skrzydłami. Dach zachował się tylko nad ołtarzem. W nawie zamiast dachu widać niebo przesłonięte pojedynczymi deskami. Na sklepieniu malowidło – zmartwychwstały Chrystus przychodzi do wiejskich kobiet. Może ludowemu artyście pozowały kobiety z Rudy Brodzkiej?

Potem w to niedzielne, lipcowe popołudnie dobijamy się do Gali. Po długich nawoływaniach wreszcie wpuściła nas jej córka. Gala ma 82 lata. Ukrainka, ale jej babcia była z domu Rzyczkowska. Przed wojną mieszkali w Rudzie pod numerem 40[2]. Ukraińcy z Polakami mieli tu czas się pożenić, zmieszać, zrosnąć, bo wieś ma ponad dwieście lat. Pierwsze wzmianki o Rudzie Brodzkiej pochodzą z 1788 roku[3]. Pytamy głównie o miejscowość, ale dopiero, kiedy pada nazwisko Łabaszczuk, Gala się uśmiecha.

– Mieszkali na Mamczurach[4]. Bohato ich było. Oj, bohato, ale i nasza Ruda była wtedy piękna. Tysiąc dwieście numerów. Często chodziłam do Łabaszczuków, bo było niedaleko od naszego domu – mówi i na chwilę milknie. Może sobie przypomina jak idzie przez wieś. Ma 14 lat, jest lato i może nawet podkochuje się w którymś z chłopców. Leonie, Janku lub Stasiu.

– Mamo, a którego z Łabaszczuków ty najbardziej lubiłaś?

Staruszka chichocze i macha ręką.

– Dawne czasy. Ze wszystkimi się przyjaźniłam. W chowanki się bawiliśmy: „Gdzie ty? Gdzie ja? Ja cię znajdę, a ty będziesz szukać mnie” – wspomina.

– Pamiętasz jak ich zabili? Gala nagle poważnieje.

– Najstarszego, Hanię i jeszcze jednego nożami zakłuli! W domu były też najmłodsze, ale ich nie ruszyli – mówi i wzdycha: – Stary Łabaszczuk widział jak mu dzieci mordują.

Tablica wjazdowa do Rudy Brodzkiej, Ukraina

Portret Gali wiszący w jej domu w Rudzie Brodzkiej, Ukraina

Gala, Helena Bakun (jej babcia była z domu Rzyczkowska)

Stefania Hryziuk przed swoim domem w Rudzie Brodzkiej, Ukraina

Poprawia się na łóżku i przestaje dziobać palcem swoją sukienkę w grochy. Musi od lat nosić w sobie to wspomnienie.

– Jak Łabaszczuków zabili, to był dopiero początek. Bandyci przychodzili w nocy. Okna mieliśmy pozasłaniane, bo w izbie musiało być ciemno, ale jak tylko rozległo się stukanie, to ja od razu pod koc się chowałam. Wchodzili do domu i pytali matki, czemu jestem taka strachliwa? Tylko jak tu się nie bać, skoro ubito tylu ludzi? Pamiętam, że Łabaszczuk przyjechał tu po wojnie. Chodził po wsi i groził mężczyznom, że ich powsadza do tiurmy[5] – opowiada Gala. – Tu ciężko było przetrwać noc. W nocy bandery, w dzień Sowieci. Matkę bandyci zabrali do lasu. Nie chciała iść, ale jak tu odmówić? A kilka dni później Sowieci już wiedzieli, że matka była u leśnych. Wzięli ją na przesłuchanie. – Chodziliście do bandytów. Byliście w lesie! – krzyczeli. A ona zaprzeczała – Nie chodziłam. W lesie nie byłam. To nie ja.

– A kto zamordował Łabaszczuków? – pytamy.

– Nie wiem. Nikt nie wie. Może moja matka by wiedziała. Tu ludzie nie mają grobów swoich bliskich. Powiem wam coś. Pod lasem jest studnia. Ludzie wiedzą gdzie. Ponoć cztery osoby tam leżą, na dnie, ale nie wiadomo kto.

Chwila milczenia.

– A Łabaszczuków to chyba na cmentarzu pochowali, ale reszta w lesie, na błotach. Stefci pytajcie. Ona mieszkała tu niedaleko, obok stawu – dodaje Gala.

Stefania Hryziuk mieszka kilka chałup dalej. Na końcu wsi. Za jej domem jest już tylko las. Cicho tam i spokojnie. Jak w całej Rudzie Brodzkiej. Młodzi stąd już dawno uciekli. Starych zostało niewielu, a z tych, którzy pamiętają tamte wydarzenia, to już chyba tylko one dwie. Stefania wstaje rano z łóżka, nad którym wisi obraz z Jezusem Chrystusem i, jeśli jest pogoda, siada na krześle pod chatą na podwórku. Gdyby tylko miała siły, poszłaby na cmentarz, ale tam jest daleko. Nogi odmawiają posłuszeństwa. Nawet oddycha z trudem. Kiedyś, gdy mogła chodzić, chciała pokazać synowej, gdzie są rodzinne groby. Ale okazało się, że już zapomniała, które z kopczyków porośniętych trawą są jej. Pociesza się, że ci z cmentarza przynajmniej leżą w poświęconej ziemi. Bo gdzie spoczywa ciało wujka? Gdzie leżą inni ze wsi?

Stefania dobrze pamięta ten poranek pod koniec wojny, kiedy do wsi zajechali Sowieci. Z lasu przywieźli zabitych. Zrzucili ciała na pobocze i spędzili wszystkie kobiety. Każdą z osobna prowadzili nad trupy i patrzyli badawczo. Potem pytali: – Wasz to jest? Znacie go? To brat, ojciec, dziadek?

Wśród kobiet stała też jej matka. Patrzyła trupom w twarz. Jednym z zabitych był jej brat. Nic nie dała po sobie poznać.

– Żaden to mój. Nie znam nikogo – mówiła. Sowieci nie wierzyli.

– Ty z banderowskiego domu pochodzisz! Mów, który to twój!

Ale matka Stefci się nie przyznała.

– Z jakiego ja banderowskiego domu pochodzę? Mnie oni chałupę spalili, teścia ubili, a mąż uciekł.

Jedna z sąsiadek zidentyfikowała kogoś z rodziny. Potem z zamarzniętego pociągu jadącego na Sybir wyrzucała ciała swoich dzieci. Dopiero po wielu latach wróciła do Rudy Brodzkiej.

Stefania na chwilę przerywa opowieść.

– To nie do pojęcia, co my się wycierpieliśmy. Mój ojciec nazywał się Józef Broczkowski, Polak. Mieszkaliśmy w jego domu rodzinnym. Więc najpierw zabili Łabaszczuków, a potem, to było jakoś zimą, podpalili wieś. Oni nie byli stąd. Jacyś obcy. Wybiegliśmy z domu tylko w tym, co mieliśmy na sobie. Musieliśmy się rozdzielić. Matka poszła ze mną i z braciszkiem mieszkać do swojej rodziny. Ona z domu była Ukrainką – wyjaśnia Stefania i ciągnie historię dalej: – A dziadek z babcią schronili się u córki. Któregoś dnia babcia piekła chleb i widzi, że jacyś ludzie z lasu jadą na koniach. Zabrali dziadka, jakąś dziewczynę i jeszcze kogoś. Zamordowali ich w chacie na skraju wsi. Ojciec schronił się na noc do lasu, ale bandyci próbowali tropić Polaków. Postanowił uciekać i zabrać nas do Brodów. Mama się nie zgodziła, brat był jeszcze malutki. Zresztą na drodze do miasta też mordowali. Tato poprosił szwagra, żeby go zawiózł furmanką. Przykryli baćkę płachtą i pojechali. Nie złapali ich. Stamtąd pojechał do Krakowa i dalej w Polskę. Potem chciał wrócić, ale nie mógł, a ja całe dzieciństwo spędziłam bez ojca. Tęskniłam strasznie. Wrócił z Polski dopiero po dwudziestu pięciu latach i tutaj umarł. Przywiózł nam te obrazki święte – mówi Stefania, pokazując na ścianę. Opowiada dalej: – Wujek, ten który wywiózł ojca do Brodów, był kowalem. I któregoś dnia bandery przyszły z lasu i mówią:

– Potrzebny nam taki majster jak ty. Zbieraj się!

– Nie mogę iść. Przecież u mnie jest żona i dziecko maleńkie. A oni na to:

– Trzeba. Wstawaj, dla Ukrainy idziesz, a nie dla nas!

Po kilku miesiącach to właśnie jego ciało przywieźli Sowieci. Potem pochowali w lesie albo na błotach. Do dziś nie wiadomo, gdzie leży.

Synowa Stefanii, która tu przyjechała ze wschodniej Ukrainy i przysłuchuje się rozmowie, robi ruch, jakby zasłaniała sobie usta i mówi:

– Wina winą, ale po wojnie musieli zacząć żyć razem. Tylko nie wolno było opowiadać, co się tutaj wydarzyło. Ludzie, którzy znali prawdę, siedzieli cicho.

Staruszka przez dłuższą chwilę patrzy badawczo, jakby szukała w naszych twarzach jakiegoś podobieństwa. Ale go nie znajduje i pyta:

– A wy, chłopcy, czemu o tych Łabaszczuków tak pytacie? To wasza rodzina?

– Nie, nie nasza. Ale mamy listy, które kiedyś pisali.

CZĘŚĆ PIERWSZAKwiaty ze snu1.

Lublin, 2016 rok.

Listy wyglądają tak, jakby ktoś wyjął je z pożaru. Papier pożółkły, pokruszony na brzegach. W niektórych klej jest zaskakująco mocny i trzeba je ostrożnie rozcinać. W innych koperty niemal rozpadają się w dłoniach. Jedne są cienkie, wysuszone, prawie przezroczyste. W tych mieści się zazwyczaj tylko kartka. Czasem złożona w pół. W kratkę lub w linię. To strony z zeszytów szkolnych. Inne są grube, ciężkie. Jakby dziecko chciało włożyć w kopertę wszystko, co dla niego ważne. Są tu: jeden złoty polski w banknocie, grupowa czarno-biała fotografia z wycieczki na tle Maczugi Herkulesa, święte obrazki (Jezus z Gorejącym Sercem, Jezus jako Dobry Pasterz), parę widokówek z zamkiem w podkrakowskiej Pieskowej Skale. Oraz mleczny ząb. Między kopertami, na jednej z luźnych karteczek, znajdujemy dopisek ręką dorosłego – „Listy dzieci z Pieskowej Skały zwrócone z granicy frontu”. Na kopertach zmieniają się dni, miesiące. Na wielu nie ma nawet znaczków. Dzieci nie wiedzą, że listy nie docierają do adresatów. Piszą codziennie. Jeśli są w Krakowie, to chodzą na dworzec i proszą kolejarzy, by zawieźli je do Brodów, Stryja, Krzemieńca, Stanisławowa, a może, jak się uda, to dalej do ich wsi czy miasteczka. Do Zielonego Dębu, Sokołowa, Rudy Brodzkiej.

„Dowiaduję się czy mamusia jest zdrowa. Bo mnie się śniło, że mamusia umierała (…)” – pisze dziewczynka. Nie znamy jej imienia. Atrament na papierze wyblakł, ołówek się wytarł, ale da się odczytać prawie każde słowo. „(…) Ja tych dziesięć złotych nie dostałem. Proszę Mamusia, co tam się dzieje. Czy dalej tak mordują i palą? Czy już nie? I niech Mamusia napisze, co Wanda robi (…)”. Chłopiec napisał te zdania na szarym papierze pakunkowym.

Listy sierot z Wołynia, Podola i Małopolski wysyłane z sierocińca w Pieskowej Skale, czekały ponad siedemdziesiąt lat, aby ktoś je otworzył i przeczytał. Może także oddał? Tylko jak znaleźć nadawców? Czy żyje jeszcze Helenka Przytomska? Janka Sąsiadowska?[6] Leon Zgrych? Janek Broczkowski?

Zachowało się 129 listów i kart pocztowych, głównie z początku 1944 roku. Pochodzą od 75 nadawców. Około dwudziestu osób napisało kilka listów lub kartek. Listy ma Leon Popek, historyk z lubelskiego IPN. Długo nie wiedział co z nimi zrobić. Nawet nie otwierał kopert. Przeczytał tylko kartki pocztowe. Aż w 2013 roku dał ogłoszenia do prasy:

„Dzieci z Pieskowej Skały, pochodzące ze spalonych polskich wsi na Wołyniu i Podolu, które uszły z życiem z banderowskich pogromów, pisały listy, które nigdy nie trafiły do adresatów. Chcemy je oddać autorom lub ich rodzinom” – tłumaczył. Na apel nadeszło trochę odpowiedzi. Większość od osób, które poszukują informacji o wojennych losach bliskich.

Maria Kucharska z Kielc w sierpniu 2013 roku napisała:

„Uprzejmie proszę o odpowiedź, czy w zbiorze zachowanej korespondencji znajdują się listy do mojej siostry Anieli Kubikowskiej od brata Zygmunta Kubikowskiego wywiezionego w 1941 roku do obozu pracy. Jako dowód istnienia takiej korespondencji załączam kopie obydwu stron koperty ostatniego listu z datą 31 sierpnia 1944 roku.”

Niestety, listów od brata nie ma. Ale zachował się list do Anieli Kubikowskiej od jej siostry, która po ucieczce z Szumska w powiecie krzemienieckim znalazła schronienie w Krakowie.

Listy sierot z Wołynia, Podola i Małopolski, wysyłane z Pieskowej Skały, czekały ponad siedemdziesiąt lat, by ktoś je otworzył i przeczytał

Zachowało się 129 listów i kart pocztowych. Pochodzą od 75 nadawców

Koperta, w której znajdował się list wysłany do Brodów, 1944 rok

List matki do syna, Franciszka Okienko. W środku koperty znajdował się ząb mleczny

„Niech się Anielcia nic nie martwi, bo Marysia jest zdrowa i bardzo dobrze się uczy. Kupiliśmy jej buciki i teraz już chodzi z Zosią (…) i sprzedaje chleb, bawi się tutaj z dziećmi w kamienicy, bardzo się cieszy, kiedy dostanie list od Ciebie (…) co się mogło stać z Tatusiem że listy wracają (…)”.

Krystyna Warsa z Nowego Tomyśla, córka Stefanii Czernichowskiej (zm. 1999) z Rudy Brodzkiej, pisze 10 września 2013 roku:

„Z opowiadań mamy wiem, że ojciec mamy miał znajomego, który informował go, kiedy planowany był napad, więc ukrywali się w lesie. Mama opowiadała, jak z ukrycia obserwowali te napady, gdzie z zimną krwią zakatowano nożem sąsiadkę, której krzyk i ból moja mama słyszała do końca życia (…). Mama opowiadała o swojej trwodze, o strachu, który spowodował, że całe życie wszystkiego się bała”.

Leon Popek do Ivo Domagały (poszukiwał informacji na temat dziadka Henryka) w kwietniu 2014 roku:

„W wykazie podopiecznych (sierocińca) pod numerami 220-222 figurują Pępkowski Stanisław lat 8, Pępkowski Henryk lat 7, Pępkowska Ryszarda lat 9. Innych danych brak”.

W tej korespondencji jest także kilka śladów, za którymi możemy podążyć.

2.

Pustków Żurawski (woj. dolnośląskie), wiosna 2016 rok.

Żadnych wzniesień, niczego, na czym można by zawiesić wzrok. Tylko Ślęża w oddali. Poza tym płaskie pole, jak od linijki i resztki śniegu topniejącego przy szosie. Od głównej drogi do wsi prowadzą rzędy równych drzew. W Pustkowie jest pałac i nieczynna cukrownia. Od kiedy w połowie dziewiętnastego wieku założył ją Carl Christian Naehrich, to ona decydowała o życiu mieszkańców. O ich dobrobycie i biedzie, o datach ślubów, chorobach, pogrzebach. Po wojnie miejscowych nie wypędzono stąd od razu. Musieli wpierw zaprząc do pracy cukrownię, aby ich następcy, tak jak oni, mogli żyć w jej cieniu. Uczestniczyć w kampaniach buraczanych, wieszać na bramie hasła: „pokój, socjalizm, praca, dobrobyt”. Dopiero wolna Polska cukrownię zamknęła.

Dom Janiny jest zaraz na początku wsi, po prawej.

– Proszę wchodzić! Mama jeszcze nie wróciła z kościoła – zaprasza jej córka Anna Posadowska. Gdy siadamy za stołem w kuchni od razu zaczyna się tłumaczyć: – Mama… – zawiesza głos. – Ona wciąż się boi. Szukałaby pretekstu, aby się z wami nie spotkać. Dlatego nic jej nie powiedziałam.

Po kilkunastu minutach ktoś otwiera drzwi wejściowe, Anna Posadowska idzie po matkę. Po chwili obie wchodzą do pokoju. Janina Sąsiadowska jest zadbana, ma siwe włosy, ciemnoniebieski sweter. I mocno spracowane dłonie. Na palcu obrączkę.

– Mamo, mówiłam ci. Ktoś chciałby z tobą porozmawiać.

Ale starsza pani jakby nie słuchała. Patrzy badawczo – widać, że jest zmieszana tym nagłym spotkaniem.

– Dlaczego nic mi nie powiedziałaś? – pyta Annę z wyrzutem.

Potem siada przy stole i od razu zaczyna mówić.

– Pamiętam dziewczynkę, która wyskoczyła z okna. Dobrze ją pamiętam.

Już wiemy, że Janina czekała na kogoś takiego jak my. Oni wszyscy czekali.

3.

Pieskowa Skała pod Krakowem, lato 1944 rok.

Janka Sąsiadowska ma 13 lat. Leży na swoim łóżku w sypialni zamku w Pieskowej Skale. Obok stoją w rzędach łóżka innych dziewczynek, tak jak ona ocalonych z pogromów. Pisze list do rodziców. Ma tylko tę kartkę i jeden ołówek. W oddali huczy front, ale tu jeszcze go nie słychać. Za to na schodach głośno tupią drewniane chodaki. Tup, tup w jedną, tup, tup w drugą. Niezgrabne literki kołyszą się w rytm przechodzących korytarzem dzieci.

„W pierwszych słowach mego listu Niech Będzie Pochwalony Jezus Chrystus. Kochani rodzice piszę do was pary słów dowiaduję się o waszym zdrowiu i powodzeniu bo my Bogu Dzięki jesteśmy zdrowi (…)”.

Janka jest jeszcze słaba po chorobie. Niedawno przeszła zapalenie wyrostka. O mały włos uniknęła śmierci. Pisze do rodziców uważnie, z szacunkiem. Bardzo tęskni, a nie potrafi o tym opowiedzieć. Zwłaszcza na kartce papieru. Może byłoby łatwiej, gdyby mogła rzucić się im w ramiona, wykrzyczeć, wypłakać. Ale na odległość nie chce ich martwić.

„Kochani rodzice proszę się nie gniewać że ja tak długo nie pisałam. Ja nie mogłam napisać bo byłam słaba że nie mogłam ołówka do rąk wziąść (…). Ja na Jana to już leżałam w szpitalu w Krakowie to zakonnicy mi dali na moje imieniny Katechizm książeczkę do modlenia cztery obrazki i rużaniec i pełno rużnych ciasteczek i cukierków (…) Jak leżałam w szpitalu to była jedna Ukrainka taka dobra że co miała do jedzenia to wszyski się ze mną dzieliła (…)”.

Pisanie sprawia jej trudność. Robi błędy. Wyobraża sobie spotkanie z ojcem. Jego kocha najbardziej na świecie. Ale na samą myśl, że mogłaby teraz wrócić do Stryja, dotyka tylko swoich włosów i sprawdza czy już trochę odrosły. Są jeszcze krótkie i Janina wstydzi się innych dzieci. Wychudzona, z włosami na jeża, wygląda jak strach na wróble. Czasem patrzy w lustro i mówi sobie: „Chłopak ty jesteś czy dziewczyna? Dziwo jakieś!”. Ktoś jej powiedział, że jeśli włosy będzie często myć, to szybciej odrosną. Ale nie odrastają. Pisze dalej:

„(…) czy mama mieszka z wujanką i czy dziadzia mieszka w Sokołowie i czy żyje czy jest zdrowy (…) Teraz dowiaduję się co tata robi czy jeździ jeszcze do Sokołowa czy nie. A nasza krowa jest jeszcze u Fedia, czy w Stryju, czy miała cielątko (…)”.

Mogłaby im opowiedzieć o tym zamku położonym na białych, wapiennych skałach. Z daleka wygląda ponuro. Ma małe, wąskie okienka, grube mury, które bardziej przypominają złowrogie więzienie niż zamek z bajki. W środku jest równie surowo. Na ścianach nie ma żadnych obrazków. W salach upchnięto metalowe łóżka. Na nich białe poduszki i ciemne, włochate koce. Opowiedziałaby im też o innych dzieciach. Na przykład o Ryśce. Wystarczy nocą odsłonić okno, blask księżyca padnie na łóżko, a Ryśka nagle się podnosi i szaleje. Nie chodzi jak lunatyczka z rękami w górze, ale jakoś inaczej, gwałtownie, jakby przed kimś uciekała. Raz nawet wypadła z okna na pierwszym piętrze. Spadła na skały, ale tylko się potłukła. Jednak dzieci mówią, że chciała się zabić. Obok Janki śpi Helenka Przytocka. Znały się przed przyjazdem tutaj, więc we dwie im raźniej. Dalej Emilka ze Stanisławowa. Obok niej Adela. Czasem po modlitwie wieczornej słychać ich szepty i płacz Adeli. W rogu sali śpi dziewczynka, która ma nad ustami szramę po ukraińskim bagnecie. Jest jakaś dziwna, podobnie jak Ryśka. Może dlatego jej łóżko stoi na uboczu. Dalej Kasia Ostrówka ze Stasiem, ciągle zapłakani. Będą tu krótko, może kilka miesięcy. To sala dla dziewcząt, ale chłopiec nie pozwolił oderwać się od siostry i dla świętego spokoju zostawiono go tutaj.

Sale chłopców są gdzie indziej. Trzeba przejść przez korytarz. Po korytarzu nocami chodzi Janek Jasiński. To jeszcze dzieciak. Ma cztery, może pięć lat. Słychać jak liczy drzwi. Jest jeszcze Janek Iłeczko, starszy brat Helenki i Wandy. Nie wie, że z powodu gruźlicy ma przed sobą niewiele życia. Antek Lach, trochę roztrzepany – zgubił metrykę urodzenia, więc wpisali mu o dwa lata więcej niż ma naprawdę. W rzeczywistości to dziewięciolatek, który jeszcze nie umie pisać i czytać. Bronek Deresz pięknie śpiewa. Trzynastoletni Franek Okienko ma sztywne kolano i kuleje. Jego mama Józefina Okienko w czerwcu 1944 roku napisała do niego list ze Stanisławowa.

„My z łaski Pana Boga jesteśmy zdrowi, a bandy codzień nas nawiedzają, ale to wola Boża. Bądź grzeczny, ucz się dobrze i zawsze szczerze się pomódl, aby ci Pan Bóg dopomógł. Posyłamy ci pakunek i poduszkę”.

Franek bardzo cieszył się z tego listu, bo wieści z rodzinnych stron przychodzą coraz rzadziej.

W sali chłopców jest też Stasio, brat Janki Sąsiadowskiej. Czasem w nocy otwiera drzwi i skrada się do jej łóżka. Szturcha w ramię i szepcze tak, aby nikt nie słyszał:

– To ja, Stasio! Masz!

I wciska w dłonie dziewczynki ciepłe placki ziemniaczane. Potem wraca do sali, gdzie drzemią bracia Przytomscy.

Na odwrocie szarego papieru Janinka Sąsiadowska dopisuje jeszcze niezgrabnie:

„Kochana mamo, proszę mi pieniędzy nieposyłać tylko jagby mama mogła kupić znaczków pocztówek listów i przysłać toby było lepiej bo ja nie mam tutaj gdzie kupić”.

Potem starannie zakleja krawędź koperty.

List Janiny Sąsiadowskiej do rodziców w Stryju

Przed wojną było tu miasteczko Sokołów. Ukraina, 2016 r.

4.

Ukraina, lato 2016 rok.

Po obu stronach drogi rozciągają się podmokłe łąki. Przed wojną gdzieś tu był Sokołów. Spore miasteczko. W nim dwór, sady, domy, młyn, kościół i synagoga. Dziś nic nie zostało. Wszystko wypalone, zdarte do fundamentów. Istnieje tylko w nazwach okolicznych wsi. Takich jak Łany Sokołowskie. W oddali pasą się konie i zbiera się na deszcz. Nie mamy odwagi sami wejść w te błota. Nawet nie wiemy czy to tu. Może kilometr dalej? A może pięć?

Niedaleko zatrzymuje się mała ciężarówka. Mężczyzna wychodzi z samochodu i w pośpiechu zrywa zioła z pobocza. Jest 6 lipca, jutro święto Jana Chrzciciela, a dziś będzie pogańska noc Kupały. Kierowca trzyma naręcza dziurawca i na pytanie, gdzie był Sokołów, wskazuje miejsce na łące. Dopiero teraz zauważamy fragment fundamentów.

– Pałac! – mówi. Potem przecina ręką powietrze.

– Tam biegła droga. Po drugiej stronie był młyn. Cmentarz jest przy kępie drzew. Gdzieś tam była studnia i miejscowi szukali w niej dzwonów z kościoła, które podobno ukryli Polacy. Ale nie znaleźli. O szczegóły pytajcie ludzi przy krowach – doradza i wsiada do samochodu.

Idziemy więc przez zarośla. Chcemy znaleźć cmentarz. Kluczymy w chaszczach, ale wkrótce woda zagradza nam drogę. Nie znajdujemy żadnych tropów, żadnych śladów po miasteczku. Cała pamięć jest w ziemi, pod trawą.

A więc trzeba się cofnąć do roku 1939.

Sokołów, niedaleko Stryja, kraniec II RP.

Sad Sąsiadowskich był gęsty. Stare drzewa rodziły małe, soczyste, czerwone jabłka. Wystarczyło przejść przez sad do płotu, w którym zamiast sztachet tkwiły wierzbowe witki, rozchylić gałęzie, wsadzić głowę, potem ramiona – tylko tak, aby nie porwać sukienki – i już się było po drugiej stronie. Tu, na drewnianym ganku, w każdą niedzielę siedział dziadek ubrany w białą koszulę. Na stoliku obok leżał pędzel i miseczka na mydło. Ojciec ostrzył na pasku brzytwę, potem namydlał twarz dziadka i ostrzem ciągnął po brodzie. Powoli, starannie, z respektem. Tak jak zięć powinien golić teścia. Za każdym pociągnięciem strząsał pianę i płukał dłoń w misce z ciepłą wodą. To był coniedzielny, odświętny rytuał. Ojciec tym goleniem chciał okazać teściowi szacunek. Bo wiedział, że nie był wymarzonym zięciem dla Tomasza Przytockiego. Ten zawsze marzył o kimś z ziemią, a wydał córkę za biednego murarza. Janka jest jeszcze mała i nie wie, o czym dorośli rozmawiają na ganku. Przez otwarte okno roznosi się zapach rosołu z kury. Dziewczynka nie może się doczekać, kiedy ojciec skończy golenie i będą wreszcie mogli usiąść do stołu.

Mieszkali na uboczu, przy ulicy Kąt[7] i graniczyli z majątkiem Dzieduszyckich. Może to nawet nie była ulica. Po prostu ludzie mówili o tym miejscu Kąt. Od domu Sąsiadowskich do rynku było niedaleko, sto, może dwieście metrów. Do kościoła niewiele dalej. Od zabudowań dworskich oddzielał ich wysoki parkan i pas niewielkich, gęstych świerków. Dwór i ich gospodarstwo to były dwa światy, które rzadko się spotykały. Najczęściej w kościele, w którym Dzieduszyccy mieli własną, zamykaną ławę. Dzieci przed mszą biegły, aby tylko dotknąć hrabiowskiego siedzenia. Raz Dzieduszycka odwiedziła ich w domu. Ciotka – Julia Siechowska ciężko zachorowała i hrabina przyniosła chorej barszcz z buraków ćwikłowych. Zachwalała go jako niezwykle zdrowy wywar, z mnóstwem witamin, który na pewno postawi ją na nogi. Podziękowali uprzejmie, a gdy hrabina wyszła pokładali się ze śmiechu, bo przecież taki barszcz był u nich niemal co drugi dzień. We dworze żyła arystokracja, a oni może nie biedota, ale średniozamożni gospodarze. Po ich stronie ogrodzenia wspólnie żyli Polacy i Żydzi. Ukraińców było niewielu. Jak informuje spis powszechny w 1921 roku miasteczko liczyło około siedmiuset mieszkańców, ale przed samym wybuchem wojny było ich zapewne dużo więcej. Miasto się rozwijało. Była poczta, młyn, sklepy. Mało kto miał tu radio, a do stacji było ponad dziesięć kilometrów, więc do Sokołowa wszystkie wieści przychodziły z opóźnieniem. Także i wojna przyszła do nich później.

Janina stała na scenie ubrana w kolorową suknię z bibuły i śpiewała:

„Ja jestem lalka, wciąż uśmiechnięta, co taką cudną suknię ma”.

Przez kilka dni przygotowywały się z matką na ten festyn. Szyły wieczorami strój i uczyły się na pamięć słów piosenki. Podczas jej występu na widowni nagle rozległ się szmer. Janina nie wiedziała, czy źle śpiewa, czy może pomyliła słowa. Po chwili szmer przeszedł w płacz kobiet pod sceną. Płakała też jej matka. Było południe, gdy Sokołów dowiedział się o nadchodzącej wojnie. Najpewniej na jarmark przywieziono karty mobilizacyjne. A Janina nieświadoma śpiewała dalej.

„Ja jestem lalka, wciąż uśmiechnięta, co taką cudną suknię ma”.

Józef Sąsiadowski również dostał powołanie do wojska. Kilka dni później Janka pojechała odprowadzić go z matką do Stryja. Ojciec, wraz z innymi poborowymi, czekał na moście. Wysłali go na zachód. Jednak kampania wrześniowa skończyła się szybko i któregoś dnia po prostu ojciec wrócił. Wieczorami opowiadał, jak po bitwie przedzierali się lasami do domu. Życie w miasteczku powoli wracało na właściwe tory. Wojna wojną, ale ludzie liczyli, że los ich oszczędzi. W końcu Sokołów leżał na uboczu. Co innego taki Lwów, czy nawet Stryj.

Mylili się. Wkroczenie Sowietów zburzyło najpierw świat po drugiej stronie płotu. Dzieduszyccy wyjechali, a majątek został splądrowany. Nieco później NKWD aresztowało trzydziestu młodych chłopców służących w Strzelcu[8]. Jednak ten czas Janina wspomina jako spokojny. Dopiero po wejściu Niemców w lipcu 1941 roku, w miasteczku coś się zmieniło. W okolicznych wsiach Ukraińcy zaczęli się zachowywać inaczej niż dotąd. W końcu TO przyszło i do Sokołowa.

Mogła być niedziela. Ludzie wylegli przed domy, stali przy płotach. Co bardziej bojaźliwi zerkali z okien, a ci odważniejsi wychodzili wprost na ulicę Główną. Tamci szli przez miasto, jakby należało tylko do nich. Maszerując głośno tupali, aby każdy z mieszkańców usłyszał. Aby do każdego dotarło ich przesłanie.

– Cмерть! Śmierć Żydom i Lachom!

To nie byli nieznajomi, ale chłopcy z pobliskich wiosek, którzy przez lata przyjeżdżali na jarmark i tańczyli z polskimi dziewczynami. Z Polakami wspólnie pili wódkę, a z Żydami handlowali. Janina nie rozumiała dlaczego krzyczą: „Śmierć! Śmierć!”. Wśród nich mógł być nawet ktoś z rodziny Parani, drugiej żony dziadka Janki, Tomasza Przytockiego. Była Ukrainką i złościły ją te marsze. Połowa jej serca była ukraińska, a druga połowa polska. Z Tomaszem miała dwójkę dzieci, Anielę i Władka, ale o wszystkie dbała jak o swoje. Z pierwszego małżeństwa Tomasz miał Zuzannę (matkę Janki), Józka, Helenę, Antoniego, Piotra i Jana. Parania przygotowywała święta prawosławne i katolickie. Odwiedzali ich jej krewni i wzajemnie. O ile Władysław lubił swoją ukraińską rodzinę, to Aniela jakby coś przeczuwała. Musiała być jakaś niechęć między nimi, bo prosiła matkę, aby nie zabierała jej na rodzinne spotkania.

Sokołów nie miał w tamtych czasach oświetlenia. W letnie noce cykały świerszcze, porykiwały zwierzęta w oborach, ale jeśli nie było pełni księżyca, to szło się po omacku. Plamy światła widać było tylko w domach usytuowanych wzdłuż ulicy. Taką nocną latarnią był piętrowy dom Juliana Furyka – najbogatszego mieszkańca Sokołowa. Mieścił się w nim sklep korzenny, restauracja, wędzarnia[9]. Furyk był statecznym panem z wąsem wywiniętym ku górze. Późnym wieczorem 10 lipca 1941 roku do jego domu zastukało kilku ukraińskich policjantów. Domownicy zapewne szykowali się powoli do snu, ale gospodarz wyszedł bez oporów. Zresztą czego miałby się bać? Wśród policjantów był Petro, przyjaciel rodziny[10]. Robili razem interesy, gościli się na święta prawosławne i katolickie, a ich dzieci się przyjaźniły.

Policjanci kazali Furykowi iść z nimi. Z domów zabrali jeszcze: nauczyciela, żydowskiego właściciela sklepu, jego syna i urzędnika gminy. Może na początku swobodnie ze sobą rozmawiali? Może Petro pytał o zdrowie dzieci i żony? Może szli w milczeniu? Było słychać szum wiatru i kroki na drodze? Kogoś minęli? Szczekały psy? Być może nad Młynówką, tam gdzie pachniały róże ze szkółki ogrodniczej, zorientowali się, że wcale nie prowadzą ich na posterunek. Może wtedy któryś zapytał, po co idą w tę ciemność? Może Engelman – właściciel sklepu, który już powinien wiedzieć o pogromach Żydów we Lwowie – krzyknął do syna: „uciekaj”? Może chłopiec sam rzucił się do ucieczki? Może wcale nie uciekał, ale płakał i dlatego zastrzelili go pierwszego? Reszta poszła dalej aż na skraj lasu.

O świcie nad rzeką znaleziono tylko ciało martwego chłopca. Ludzie z miasteczka przeczesywali las, okolice rzeki, pobliskie łąki w poszukiwaniu pozostałych. Nie było żadnych śladów. Gdyby tajemnicy nie wyjawiła Ukrainka mieszkająca pod miasteczkiem, ciał nie odnaleziono by nigdy. Mordercy ukryli je bardzo starannie na dnie opuszczonej studni. Zasypali kamieniami. Po dwóch tygodniach mężczyźni z miasteczka wyciągnęli stamtąd spuchnięte zwłoki. Na Sokołów padł strach. Janka podsłuchała, jak dorośli mówią, że zmarli mieli nadgarstki powiązane drutem kolczastym, a na ciałach ślady od siekier i noży. Miasteczko długo nie potrafiło otrząsnąć się po tej zbrodni.

Jesienią nadeszła powódź. Na podwórze Sąsiadowskich woda wdzierała się tak szybko, że ojciec niemal biegiem nosił do sąsiadów najcenniejsze rzeczy. Brodził po kolana, kiedy na końcu niósł Jankę. Woda wkrótce opadła, ale spustoszyła gospodarstwa. Ledwie spadł śnieg, a ludzie zaczęli wyprzedawać co wartościowsze przedmioty. Zuzanna Sąsiadowska też pojechała na Podole z garnkami i pościelą. Wymieniała je na zboże lub mąkę. Jeździła tam kilka razy, ale Niemcy rekwirowali żywność i nigdy nie było wiadomo, czy nie wróci się z pustymi rękami. Pewnie dlatego Zuzanna umyśliła, że zabierze ze sobą Jankę. Liczyła, że okupanci ulitują się nad matką z dzieckiem i nie zrewidują ich. Mróz był siarczysty, śnieg zasypał drogi, a do stacji kolejowej szło się ponad dwie godziny. Pociągi kursowały rzadko, niekiedy trzeba było czekać nawet dwie doby. Tak było i tym razem. Matka z córką siedziały na peronie od kilku godzin, gdy wypatrzył je jeden z Niemców. Złapał Jankę za rękę i pociągnął. Zuzanna zaczęła krzyczeć, ale Niemiec odwrócił głowę i rzucił: „Cicho, nic jej nie zrobię!”. W dyżurce dali dziewczynce jeść. Żandarm powiedział, że ma tu siedzieć tak długo, aż po nią przyjdzie. Kiedy nadjechał pociąg, odprowadził ją do matki. Po tym zdarzeniu Janka przestała się bać Niemców. Wydawali jej się lepsi niż Ukraińcy.

W pierwszych miesiącach wojny Sąsiadowskim urodziła się córeczka Helenka. Poród przyjmował lekarz z Sokołowa. Był Żydem. W tym miasteczku to on zszywał i opatrywał rany, zapisywał leki i pomagał przyjść dzieciom na świat. Zuzanna uważała go za bardzo porządnego człowieka. Może to dlatego ich odwiedził, a może dlatego, że ich dom stał na uboczu? Janki przy tej rozmowie nie było, ale pewnie wszedł i zapytał jak rozwija się najmłodsza Helenka. Czy nie choruje? Czy Stasio jest zdrowy? Janka? Najstarsza Julia? A potem powiedział:

– Dam naprawdę duże pieniądze, abyście przechowali moją Irmę.

Może liczył na wdzięczność za te wszystkie dzieci, które sprowadził na świat? Zuzanna miała miękkie serce i początkowo się zgodziła. Ale kiedy mąż wrócił do domu, był wściekły.

– Za żadne pieniądze! Nie pozwalam! Tu wszyscy o wszystkich wiedzą! Nic się nie ukryje. Oni będą martwi i my. Tu nie chodzi o pieniądze, Zuziu. Ja bym za darmo wziął, ale nie mogę.

Kiedy nazajutrz Zuzanna Sąsiadowska oznajmiła lekarzowi, że Irmy jednak nie wezmą, ten pomilczał chwilę, a potem powiedział:

– Pani Zuzanno, oni z nami zaczynają, ale z wami będą kończyć.

A później nadszedł ten poranek. Ktoś z domowników zawołał, że Niemcy prowadzą lekarza i jego rodzinę. Podeszli do okna. Janka zastanawiała się, czemu oni tak śmiesznie idą. Pod kobietą uginały się kolana, tak że mąż musiał ją podtrzymywać. Wiedzieli co ich czeka. Ale nie mała Irma. To biegła do przodu, to wracała do rodziców. Po chwili wszyscy zniknęli z oczu. Nie uszli daleko, tylko do zagajnika za domem Sąsiadowskich. Padły strzały. Ile ich było? Trzy, pięć? Matka wzdrygnęła się. Uklękli przed obrazem Matki Boskiej i odmówili modlitwę.

Resztę sokołowskich Żydów Niemcy zgromadzili w synagodze i wywieźli do getta w Stryju. Wśród nich Łaję, która prowadziła mały sklepik, i jeśli zabrakło nagle cukru albo mąki, to biegło się do niej zamiast do dużego kolonialnego sklepu Furyka. To było tuż obok. Wystarczyło minąć synagogę, pod którą dzieci czasem przedrzeźniały modlących się Żydów. (Raz ojciec zobaczył Jankę jak stoi z innymi pod synagogą i natychmiast zabrał na reprymendę do domu. – Oni modlą się tak, a my inaczej – upomniał.) Potem mijało się pomieszczenia, gdzie wiało zimnem, bo trzymano tam ogromne bryły lodu. I już był sklepik, a tam Łaja dawała na zeszyt. Jeszcze przed wojną wracając z kościoła Janka ubrudziła swoją odświętną sukienkę. Wtedy Łaja wybroniła ją przed matką.

– Niech pani nie krzyczy na dziecko, przecież ona nie chciała – prosiła Zuzannę Sąsiadowską.

– Tu się upierze, tu pozszywa – tłumaczyła i mrugała do Janki.

Kiedy zniknęli Żydzi, całe połacie miasta, szczególnie wokół synagogi, opustoszały. Nie szczekały psy, nie płakały dzieci. Nie było światła w pustych domach, a bielizna nie suszyła się już na sznurach. Janka pamięta, że bała się tam chodzić.

Jesienią 1942 roku Niemcy zaczęli wysyłać transporty Żydów z gett do obozu zagłady w Bełżcu. W ciągu ośmiu miesięcy zabili tam 500 tysięcy ludzi. Najpewniej wtedy zginęli sąsiedzi Sąsiadowskich.

Mniej więcej w tym czasie rodzice oddali Jankę do pracy na Podolu. Pojechały tam obie: ona i jej rówieśniczka, Helenka Przytocka. Każda trafiła do innego gospodarstwa. Janka nie miała szczęścia. Ludzie, do których ją wysłano, potrzebowali jej wyłącznie do pracy. Ciężkiej, fizycznej harówki. Deszcz czy słońce wstawała przed świtem i szła z krową na pastwisko. W porze obiadu wracała, a potem znów, i tak aż do zapadnięcia zmroku. Czasem musiała pracować na polu albo w oborze. Któregoś dnia na łące nie było gdzie się skryć przed deszczem i Janka pogoniła krowę przez wąwóz. Zwierzę ześlizgnęło się po krawędzi i zsunęło w dół. Janka przestraszyła się, że krowę zabiła i postanowiła uciec od swoich pracodawców. Ktoś ją znalazł na drodze. Ludzie, którzy organizowali wyjazd na Podole, przenieśli ją wtedy do bogatej rodziny w Trembowli. Ci państwo mieli już córkę Tecię, ale o Jankę dbali jak o własne dziecko. Spędziła u nich zimę. Mogła się uczyć i bawić. Tam zrobiła sobie zdjęcie z Tecią i jej przyjaciółką. Ostatnie na Kresach.

5.

Daniłówka na Wołyniu, zima 1942 rok.