Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Kręta droga do nieba

Kręta droga do nieba

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65684-37-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Kręta droga do nieba

Czy upadek obrazu Madonny podczas świątecznej procesji jest zwiastunem nieszczęśliwych wydarzeń, które nawiedziły sielską grecka wyspę? Ikona Matki Boskiej Płaczącej z Toros stała się świadkiem wielu zbrodni. Jaką tajemnicę skrywa cerkiew wzniesiona na skalnym urwisku? Czy Klara - policyjny psycholog - pomoże rozwikłać sekrety wyspiarzy? Fabuła książki obmyślona z iście greckim sprytem jest oryginalną intrygą wciągającą czytelnika w dynamiczną i zaskakującą akcję rozgrywającą się wśród malowniczych krajobrazów Grecji.
Nowe, poprawione wydanie powieści obyczajowo-sensacyjnej, która po raz pierwszy ukazała się pod tytułem Tajemnice greckiej Madonny.

Polecane książki

„Rude” to historia, która prowadzi czytelnika przez pół świata – od belgijskiego Liege, przez Koło Podbiegunowe, Tunezję aż do Krakowa.Głównymi bohaterkami Rudych są mieszkające w Belgii przyjaciółki, a wśród nich Samira - „au pair” z Tunezji. I to właśnie jej osoba, kobiety rozpaczliwie poszukujące...
Imperium grozi niebezpieczeństwo. Żądne krwi hordy orków wypowiadają wojnę jego mieszkańcom. Dostrzegając zagrożenie, Elfy z północy zawiązują niełatwy sojusz z mieszkańcami Imperium. Nawet będące w sporze z ludźmi krasnoludy przyłączają się do walki. Trzy rasy łączą siły w wojnie z bezlitosnymi ork...
Książka przedstawia ponad sto rożnych sposobów, które nie tylko pozwolą zaoszczędzić nam ciężko zarobione pieniądze, ale również zaoszczędzić nasz czas oraz zdrowie. Podzielona jest ona na poszczególne działy, które zawierają podstawowe sposoby oszczędzania, a także sposoby oszczędzania dla zaawanso...
Książka prezentuje obszerne i kompleksowe omówienie usług bancassurance adresowanych do samorządu terytorialnego i świadczącej ją organizacji bancassurance. Należy podkreślić unikalność rozważań na temat możliwości wykorzystania tej usługi w polskim samorządzie terytorialnym; monografia ta jest jedn...
Miesięcznik  skierowany do lekarzy medycyny pracy ! aktualności - bieżące zmiany w przepisach prawnych, projekty ustaw, ciekawe wydarzenia z branży. prawo - akty prawne dotyczące medycyny pracy jak i dziedzin pokrewnych z interpretacją, komentarzem, orzecznictwo ubezpieczeniowe w medycynie pracy. pr...
Dowiedz się, jak odpowiednio przygotować się do rozmowy kwalifikacyjnej. Poznaj przykładowe pytania oraz sensowne odpowiedzi z tłumaczeniem.Oddawana w Wasze ręce publikacja adresowana jest do wszystkich, którzy planują przygotować się do rozmowy kwalifikacyjnej w języku niemieckim.Na podstawie wydaw...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Bożena Gałczyńska-Szurek

Wszyst­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część ni­niej­szej książ­ki nie może być re­pro­du­ko­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie i w ja­ki­kol­wiek spo­sób bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy.

Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych

Ilo­na Go­styń­ska-Rym­kie­wicz

Redakcja

Ju­sty­na No­sal-Bart­ni­czuk

Zdję­cia na okładce

© Po­re­chen­skaya|fo­to­lia.pl

Re­dak­cja tech­nicz­na, skład, łamanie oraz opra­co­wa­nie wer­sji elek­tro­nicz­nej

Grze­gorz Bociek

Korekta

Bar­ba­ra Ka­szu­bow­ska

Ni­niej­sza po­wieść to fik­cja li­te­rac­ka. Ja­kie­kol­wiek po­do­bień­stwo do wy­da­rzeń lub po­sta­ci au­ten­tycz­nych jest zu­peł­nie przy­pad­ko­we.

Wy­da­nie II zmie­nio­ne i po­pra­wio­ne, Ka­to­wi­ce2017

Wy­da­nie I uka­za­ło się pt.Ta­jem­ni­ce grec­kiej Ma­don­ny

Wy­daw­nic­two Sza­ra Go­dzi­na s.c.

biu­ro@sza­ra­go­dzi­na.pl

www.sza­ra­go­dzi­na.pl

Dys­try­bu­cja wer­sji dru­ko­wa­nej: DIC­TUM Sp. z o.o.

ul. Ka­ba­re­to­wa 21, 01­‍-942 War­sza­wa

tel. 22-663­‍-98­‍-13, fax 22-663­‍-98­‍-12

dys­try­bu­cja@dic­tum.pl

www.dic­tum.pl

© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Sza­ra Go­dzi­na, 2017

ISBN 978-83-65684-37-0

Αυτό το βιβλίο το αφιερώνω στους φίλους μου,

στην Γιάννα και τον Κώστα Κανελλόπουλο.

Tę książ­kę de­dy­ku­ję moim przy­ja­cio­łom,

Ja­nie i Ko­sta­so­wi Ka­nel­lo­po­ulo­som.

Nie na­le­ży są­dzić, że dia­beł kusi je­dy­nie lu­dzi ge­nial­nych.

Gar­dzi za­pew­ne głup­ca­mi, ale nie lek­ce­wa­ży ich po­mo­cy.

Prze­ciw­nie, po­kła­da w nich wiel­kie na­dzie­je.

Char­les Bau­de­la­ire

Osoby

Kla­ra– nar­ra­tor­ka, hel­le­nist­ka i po­li­cyj­ny psy­cho­log

Ta­sos– in­spek­tor In­ter­po­lu, mło­dy przy­stoj­ny Grek wy­cho­wa­ny w Lon­dy­nie, któ­re­go pro­ble­mem jest grec­ka du­sza i an­glo­sa­skie przy­zwy­cza­je­nia

Ko­stas– ko­men­dant miej­sco­we­go ko­mi­sa­ria­tu po­li­cji; oczy­wi­ście, bez ko­men­ta­rza!

po­ste­run­ko­wy Ni­kos– bar­dzo sym­pa­tycz­na po­stać z tła po­wie­ści

Janai Ja­nis– przy­ja­cie­le Kla­ry, para eks­cen­trycz­nych i bar­dzo za­moż­nych Gre­ków, obiekt nie­usta­ją­cych plo­tek

Annai Staw­ros Mar­ga­ri­ti­so­wie– wła­ści­cie­le ta­wer­ny i ro­dzi­ceLa­ki­sa Mar­ga­ri­ti­sa, od któ­re­go wszyst­ko się za­czę­ło

Di­mi­trisi Ele­ni Sa­ma­ra­so­wie– ty­po­we mał­żeń­stwo grec­kich mi­lio­ne­rów, któ­rych łą­czy wiel­ki ma­ją­tek, a dzie­li ko­lo­sal­na róż­ni­ca wie­ku

oj­ciec Teo­dor– cha­ry­zma­tycz­ny i ta­jem­ni­czy miej­sco­wy pop

So­ti­ris– wła­ści­ciel ka­wiar­ni i ho­te­lu, tro­skli­wy opie­kun swo­je­go dziad­ka Wag­gie­li­sa – dość ni­ja­ka po­stać

An­dre­as Ko­to­pu­los– Nie­miec grec­kie­go po­cho­dze­nia, wy­bit­ny hi­sto­ryk sztu­ki, wy­bit­nie an­ty­pa­tycz­ny

dzia­dek Wag­gie­lis– po­zor­nie sta­ry i nie­do­łęż­ny

Tula– go­spo­dy­ni Kla­ry i przy­ja­ciół­ka domu, któ­ra cza­sem to wy­ko­rzy­stu­je

Ewai Adam– wy­raź­nie fa­wo­ry­zo­wa­ne przez nar­ra­tor­kę ro­dzeń­stwo z Pol­ski

Ja­neki Ju­rek Kost­kow­scy– też ro­dzeń­stwo i też z Pol­ski

Klau­diuszi Ty­be­riusz– psy Kla­ry – tro­chę wred­ne, ale pięk­ne wie­lo­ra­sow­ce szcze­rze znie­na­wi­dzo­ne przez gang­ste­rów

Od Autorki

Krę­ta dro­ga do nie­ba jest książ­ką sen­sa­cyj­ną. Te­ma­ty­kę i osa­dze­nie ak­cji po­wie­ści uwa­run­ko­wał mój dłu­gi po­byt w Gre­cji. Nada­łam jej nie­co re­flek­syj­ny cha­rak­ter, bo bez prze­my­śleń i mo­ra­łów w kra­ju So­kra­te­sa nie po­wsta­ją na­wet czy­tan­ki w pod­ręcz­ni­kach szkol­nych dla dzie­ci. No cóż, moż­na się po­ku­sić o tezę, że żar­to­bli­we po­wie­dze­nie „nie fi­lo­zo­fuj” ma swo­ją ge­ne­zę w tam­tych re­jo­nach Eu­ro­py. W swo­im de­biu­cie nie ukry­wam fa­scy­na­cji Hel­la­dą. Ob­ra­zu­ję grec­kie zwy­cza­je i tra­dy­cje, a re­ali­stycz­ne opi­sy Aten moż­na po­rów­nać z pla­nem mia­sta.

Choć po­śród pięk­nych wysp Do­de­ka­ne­zu nie ma To­ros i zda­rze­nia opi­sa­ne prze­ze mnie są fik­cją li­te­rac­ką, to pier­wo­wzo­ry po­sta­ci ist­nie­ją w rze­czy­wi­sto­ści. Wie­lu mo­ich grec­kich przy­ja­ciół, gdy­by po­tra­fi­ło czy­tać po pol­sku, roz­po­zna­ło­by sie­bie na kar­tach tej po­wie­ści. Jana, Di­mi­tris i inne oso­by, któ­re po­słu­ży­ły mi za typy cha­rak­te­ro­lo­gicz­ne, na­praw­dę żyją i miesz­ka­ją w Gre­cji. Ode­gra­li w moim ży­ciu nie­zwy­kłą rolę i do dzi­siaj zaj­mu­ją w nim waż­ne miej­sce. W pew­nym sen­sie Krę­ta dro­ga do nie­ba jest więc po­zy­cją au­to­bio­gra­ficz­ną. Kla­ra i jej po­strze­ga­nie rze­czy­wi­sto­ści, jak­że in­nej niż Pol­ska, uosa­bia mnie i moje prze­my­śle­nia sprzed wie­lu lat. Jed­nak na tym ko­niec oso­bi­stych od­nie­sień. Tak za­czy­na­ją się i koń­czą w mo­jej twór­czo­ści na­wią­za­nia do wła­sne­go ży­cia. Bo­ha­ter­ka po­wra­ca w ko­lej­nych pu­bli­ka­cjach, w cza­sach współ­cze­snych, jako ta sama trzy­dzie­sto­let­nia agent­ka In­ter­po­lu.

Być może do­ce­ni­cie Pań­stwo spo­wol­nio­ne w po­rów­na­niu do obec­ne­go tem­po ży­cia na To­ros, a może prze­ciw­nie – bę­dzie Wam bra­ko­wać in­ter­ne­tu, oso­bi­stych kom­pu­te­rów czy ko­mó­rek. Po­wieść osa­dzo­na w la­tach osiem­dzie­sią­tych XX wie­ku ser­wu­je bo­wiem za­rów­no sen­sa­cyj­ną ak­cję, jak i co­dzien­ne ży­cie wy­spia­rzy, a w nim świę­ty, pra­wie bo­ski spo­kój. Czas od­mie­rza tu bi­cie dzwo­nów, a nie czę­sto­tli­wość za­glą­da­nia na Fa­ce­bo­oka. Mam na­dzie­ję, że Czy­tel­ni­cy po­lu­bią spe­cy­ficz­ny kli­mat tej książ­ki.

Rozdział 1

– Chodź­że! Chodź­że tu­taj! – wrzesz­czał ktoś chra­pli­wie za oknem.

Wy­rwa­na ze snu nie od razu uświa­do­mi­łam so­bie, gdzie je­stem. Od wie­lu lat wio­dłam ży­wot emi­grant­ki na nie­wiel­kiej wy­spie za­gu­bio­nej w ot­chła­niach Mo­rza Egej­skie­go. Prze­ła­mu­jąc sen­ność, wy­sko­czy­łam z drew­nia­ne­go łoża i roz­czo­chra­na jak nie­bo­skie stwo­rze­nie wyj­rza­łam na ze­wnątrz. Przed do­mem na wy­ku­tych w ska­le stop­niach za­trzy­mał się osioł. Chu­dy sta­ru­szek w dziu­ra­wym sło­mia­nym ka­pe­lu­szu usi­ło­wał go zmu­sić do mar­szu. To jego okrzy­ki mnie obu­dzi­ły, ale zwie­rzak, praw­dę mó­wiąc, też kwi­czał jak za­rzy­na­ny.

Cho­ciaż było jesz­cze wcze­śnie, da­wa­ło się od­czuć nad­cho­dzą­cy upał. Za­pa­trzy­łam się w mo­rze. Ko­cha­łam ten kraj – go­rą­cy kli­mat, sze­lesz­czą­cy ję­zyk, wy­bu­ja­łe tem­pe­ra­men­ty i cie­płe spoj­rze­nia lu­dzi. Przy­zwy­cza­iłam się z cza­sem do dzwo­nią­cej w uszach ci­szy i upal­nych wie­czo­rów prze­peł­nio­nych śpie­wem cy­kad. Czy w miej­scu, gdzie ten wznio­sły, pra­wie bo­ski spo­kój zda­je się prze­zna­cze­niem, może się wy­da­rzyć coś nie­ocze­ki­wa­ne­go? Po­pra­wi­łam fry­zu­rę, żeby nie bu­rzyć grec­kie­go prze­świad­cze­nia o uro­dzie mo­ich ro­da­czek, i znów wy­gląd­nę­łam na po­kwi­ku­ją­ce­go osła. Zwie­rzak nie ru­szył się z miej­sca. So­lid­nie za­parł się ko­py­ta­mi i tępo pa­trzył przed sie­bie. Znie­chę­co­ny Grek po­pra­wił dziu­ra­wy ka­pe­lusz, wy­cią­gnął zza pa­zu­chy pa­pie­ro­sy i usiadł na ka­mien­nych stop­niach.

– No… i do­brze kom­bi­nu­je. Naj­waż­niej­sze to za­cho­wać spo­kój. – Z praw­dzi­wą roz­ko­szą od­da­wa­łam się pod­glą­da­niu. Ra­nek przed do­mem za­po­wia­dał się cie­ka­wie. Prze­chy­lo­na przez pa­ra­pet za­uwa­ży­łam w od­da­li gru­pę lu­dzi. Wiatr przy­wie­wał od­gło­sy kłót­ni. A to co? Dziw­na pora na zbie­go­wi­sko, po­my­śla­łam. Czyż­bym się prze­sły­sza­ła, czy cho­dzi o ko­lej­ny cud w cer­kwi?

– Mat­ka Bo­ska! Mat­ka Bo­ska pła­cze! – Gło­sy wie­śnia­ków sta­wa­ły się co­raz wy­raź­niej­sze. – A wła­śnie że tak! Po ob­ra­zie spły­wa­ły łzy! – Ko­bie­ty prze­krzy­ki­wa­ły się pi­skli­wie. – Cud! Iko­na zno­wu jest mo­kra! To cud! W do­dat­ku Teo­dor na wła­sne oczy wi­dział, jak Ma­teń­ka za­pła­ka­ła – za­rze­kał się ktoś.

Miej­sco­wa mo­no­to­nia czy­ni­ła wy­spia­rzy ła­sy­mi na sen­sa­cje. Moja sen­ność znik­nę­ła bez śla­du. Tra­wio­na cie­ka­wo­ścią by­łam skłon­na zre­zy­gno­wać ze śnia­da­nia i na­tych­miast wy­ru­szyć do mia­stecz­ka.

Przy­go­to­wa­na do wyj­ścia wkła­da­łam san­da­ły, gdy do drzwi za­czął się ktoś do­bi­jać.

– No, no, co za dzień – mruk­nę­łam i na pro­gu do­słow­nie wpa­dłam w ob­ję­cia Jany. Jej piw­ne oczy były peł­ne nie­po­ko­ju, a cała po­stać wy­ra­ża­ła pod­eks­cy­to­wa­nie i na­pię­cie. Je­śli po­ja­wi­ła się u mnie o tak wcze­snej po­rze, to mu­sia­ła mieć waż­ny po­wód.

Po chwi­li sie­dzia­ły­śmy w moim sa­lo­nie i są­czy­ły­śmy kawę z ma­łych fi­li­ża­nek. Jana mil­cza­ła, ob­ser­wu­jąc mo­rze przez okno.

– Jest pięk­na – ode­zwa­ła się wresz­cie. Pa­trzy­ła na za­to­kę i gó­ru­ją­cą nad nią bia­łą cer­kiew ze zło­tą ko­pu­łą.

– No, rze­czy­wi­ście – przy­tak­nę­łam, zer­ka­jąc to na nią, to na ko­śció­łek. – Świą­ty­nia jest pięk­na, ale prze­cież nie jej uro­da jest po­wo­dem two­jej wi­zy­ty. – Ob­ser­wo­wa­łam Janę i usi­ło­wa­łam zro­zu­mieć, co się dzie­je.

– Wy­ma­rzo­ne miej­sce dla na­szej Ma­don­ny – kon­ty­nu­owa­ła, po­pa­da­jąc w za­du­mę.

– Więc? – wtrą­ci­łam znu­dzo­na przy­dłu­gim wstę­pem. – Coś się sta­ło?

– Sta­rzy lu­dzie ostrze­ga­li przed gnie­wem Prze­naj­święt­szej Pa­nien­ki już w kwiet­niu. – Zi­gno­ro­wa­ła moje py­ta­nie. Jej twarz spo­chmur­nia­ła jesz­cze bar­dziej, a w oczach po­ja­wił się ten sam strach, z któ­rym do mnie przy­szła. Do­my­śli­łam się, że mówi o wi­ze­run­ku Mat­ki Bo­skiej Pła­czą­cej z To­ros. Bez­cen­ny ob­raz uświet­niał tem­plon1 tu­tej­szej cer­kwi. Był dumą i obiek­tem kul­tu miesz­kań­ców Do­de­ka­ne­zu.

1 Tem­plon (iko­no­stas) – prze­gro­da, zbiór ikon od­dzie­la­ją­cy w cer­kwi nawę prze­zna­czo­ną dla wier­nych od pre­zbi­te­rium z ukry­tym przed ich oczy­ma oł­ta­rzem.

– Nie pa­mię­tasz pro­ce­sji wiel­ka­noc­nej, bo wy­je­cha­li­ście z Jor­go­sem do Pol­ski – mó­wi­ła prze­ję­ta. – Zda­rzył się wte­dy wy­pa­dek, o któ­rym ci wspo­mi­na­łam.

– A tak, tak. Coś so­bie przy­po­mi­nam – wtrą­ci­łam, żeby za­chę­cić ją do kon­ty­nu­owa­nia. Od kil­ku mie­się­cy to zda­rze­nie było głów­nym te­ma­tem na wy­spie. Pod­czas pro­ce­sji wiel­ka­noc­nej wiał sil­ny wiatr i była brzyd­ka po­chmur­na po­go­da. Na oczach uczest­ni­ków ce­re­mo­nii mnich nio­są­cy oso­bli­wy skarb wy­spia­rzy po­tknął się i le­gen­dar­na iko­na omal nie ru­nę­ła w prze­paść. Za­trzy­ma­ła się na stro­mym zbo­czu peł­nym kol­cza­stych krze­wów. Oca­la­ła, ale w ta­wer­nach, ka­wiar­niach i re­stau­ra­cjach miesz­kań­cy To­ros z za­bo­bon­nym lę­kiem wciąż ko­men­to­wa­li ten wy­pa­dek. Przy­po­mi­na­li o licz­nych ob­ja­wie­niach, cu­dach i zna­kach przy­pi­sy­wa­nych wi­ze­run­ko­wi Mat­ki Bo­skiej Pła­czą­cej. Ocze­ki­wa­no, że speł­ni się zła wróż­ba, któ­ra po­noć za­wsze to­wa­rzy­szy­ła za­kłó­ce­niu spo­ko­ju Ma­teń­ki. Czyż­by zno­wu cho­dzi­ło o ten prze­sąd? Uśmiech­nę­łam się po­błaż­li­wie do swo­ich my­śli. – Gre­cy by­wa­ją na­iw­ni, ale żeby tak się prze­jąć za­bo­bo­na­mi… – Son­do­wa­łam Janę spoj­rze­niem. Po­chy­li­łam się nad sto­li­kiem, żeby do­lać kawy i ukryć ogar­nia­ją­ce mnie roz­ba­wie­nie.

Jak­by w od­po­wie­dzi na moje my­śli, żach­nę­ła się:

– Za kogo mnie bie­rzesz? Za hi­ste­rycz­kę? – Za­du­ma znik­nę­ła bez śla­du, a w jej gło­sie po­ja­wił się gniew. – Dzi­siaj nad ra­nem w cer­kwi do­szło do tra­ge­dii. Na pod­ło­dze w za­kry­stii pop zna­lazł nie­przy­tom­ne­go La­ki­sa Mar­ga­ri­ti­sa. Le­żał za­krwa­wio­ny kil­ka me­trów od Ma­don­ny z To­ros. Po­dob­no cu­dow­na iko­na ro­ni­ła łzy. Krą­żą słu­chy, że to była pró­ba za­bój­stwa – skoń­czy­ła, uni­ka­jąc mo­je­go spoj­rze­nia.

Po­de­rwa­łam się z ka­na­py.

– Ja­sna cho­le­ra! – wy­rwa­ło mi się po pol­sku. – Więc to tak!

Wresz­cie sko­ja­rzy­łam krzy­ki roz­le­ga­ją­ce się wcze­śniej przed moim do­mem z jej nie­po­ko­jem. Cho­ciaż La­kis od wie­lu lat miesz­kał w Ate­nach, a Jana była mę­żat­ką, lu­dzie wciąż o nich plot­ko­wa­li. Za­tar­gi po­mię­dzy Ja­ni­sem – mę­żem Jany – a jej daw­nym na­rze­czo­nym były cią­głym te­ma­tem plo­tek na wy­spie.

Sta­łam przed nią z ko­lej­ną fi­li­żan­ką kawy, dur­ną miną i kom­plet­nym za­mę­tem w gło­wie.

– Prze­pra­szam – wy­mam­ro­ta­łam. – Wia­do­mo, jak do tego do­szło?

– Nie. Nikt nic nie wie. – Od­ru­cho­wo po­ru­szy­ła gło­wą do góry i w dół, by za­prze­czyć. Do­pie­ro te­raz za­uwa­ży­łam, że jest bar­dzo bla­da.

– Jak się o tym do­wie­dzia­łaś?

– Moja go­spo­dy­ni wy­bra­ła się rano na przy­stań po świe­że ryby, jak w każ­dą śro­dę. Przy­nio­sła te sen­sa­cje i wciąż la­men­tu­je. Wy­trzy­mać nie moż­na. – Jana wsta­ła i za­czę­ła ner­wo­wo prze­mie­rzać po­kój tam i z po­wro­tem. – Do­brze, że cho­ciaż Ja­nis był przez całą noc w domu.

Po­ki­wa­łam gło­wą. To zro­zu­mia­łe, że w tej sy­tu­acji mar­twi­ła się przede wszyst­kim o nie­go.

– Nikt nie wie, co tam za­szło. Nie wia­do­mo, kto to zro­bił i o co po­szło. – Głos się jej za­ła­mał, gdy do­da­ła szep­tem: – I czy on jesz­cze żyje.

– No pew­nie, że żyje! Gdy­by było ina­czej, już by­śmy o tym wie­dzia­ły. Wró­cisz te­raz do sie­bie, a ja wy­bio­rę się do mia­stecz­ka po za­ku­py. Gło­wa do góry, spró­bu­ję się cze­goś do­wie­dzieć. – Uśmie­cha­łam się po­cie­sza­ją­co. Z nie­po­ko­jem ob­ser­wo­wa­łam jej po­sza­rza­łą twarz.

Rozdział 2

Gdy zna­la­złam się na za­la­nej słoń­cem ka­mien­nej dro­dze, zbli­ża­ło się po­łu­dnie – czas sje­sty. O tej po­rze wą­skie uli­ce mia­stecz­ka za­zwy­czaj pu­sto­sza­ły, ale tym ra­zem było ina­czej. Przed do­ma­mi, wy­sta­wa­mi skle­pów i w ka­wiar­niach gro­ma­dzi­li się lu­dzie. Na przy­sta­ni ze­brał się taki tłum, że gdy­by nie po­nu­ra at­mos­fe­ra spo­tka­nia, moż­na by są­dzić, że to fe­styn.

Na co oni cze­ka­ją? Le­d­wie zdą­ży­łam po­my­śleć, gdy usły­sza­łam od­głos nad­la­tu­ją­ce­go he­li­kop­te­ra.

– Jest, jest wresz­cie! – wy­krzy­ki­wał ktoś, choć prze­cież wszy­scy wi­dzie­li i sły­sze­li to samo. W nor­mal­nych wa­run­kach lą­du­ją­cy na wy­spie śmi­gło­wiec po­wo­do­wał okrzy­ki ra­do­ści, żar­ty i ko­men­ta­rze. Te­raz lu­dzie się roz­pierz­chli. W ci­szy i mil­cze­niu ob­ser­wo­wa­li, jak służ­by ra­tow­ni­cze w po­śpie­chu wno­szą do ka­bi­ny nie­przy­tom­ne­go La­ki­sa.

– Żyje – po­wie­dzia­łam z ulgą do sto­ją­ce­go obok mnie są­sia­da, miej­sco­we­go le­ka­rza.

– Jesz­cze żyje – skwi­to­wał.

– To zna­czy? – Son­do­wa­łam jego twarz. Po­pa­trzył na mnie uważ­nie, jak­by od­ga­du­jąc in­ten­cję py­ta­nia.

– Że róż­nie może być, ale – zaj­rzał mi głę­bo­ko w oczy – nie po­wta­rzaj tego ni­ko­mu.

– Ja­sne – od­par­łam.

– Trud­no uwie­rzyć, że ktoś go tak po­tur­bo­wał w cer­kwi.

– Ale kto? – za­sta­na­wia­łam się.

– Do­bre py­ta­nie. – Mój roz­mów­ca w od­po­wie­dzi wzru­szył ra­mio­na­mi. – Sam się nie przy­zna, sko­ro uciekł z miej­sca bój­ki, a zna­leźć win­ne­go nie bę­dzie ła­two. La­ki­so­wi nie­je­den chciał przy­ło­żyć – rzu­cił przez ra­mię, od­cho­dząc.

Ta oszczęd­na wy­mia­na my­śli nie wpra­wi­ła mnie w do­bry na­strój. Stra­ci­łam też ocho­tę na za­ku­py i zmie­ni­łam pla­ny. Po­sta­no­wi­łam do­wie­dzieć się cze­goś wię­cej na miej­scu prze­stęp­stwa. Szłam przed sie­bie. Od­da­la­łam się od gwa­ru ulic, aż zna­la­złam się na dro­dze do ma­łe­go ko­ściół­ka, po­zo­sta­wia­jąc przy­stań i mia­stecz­ko da­le­ko w tyle. Wspię­łam się dość wy­so­ko, gdy na­gle w cier­ni­stych za­ro­ślach coś się po­ru­szy­ło. Po­czu­łam się nie­swo­jo. „Dru­gie mor­der­stwo w po­bli­żu cer­kwi Pła­czą­cej Ma­don­ny” – oczy­ma wy­obraź­ni wi­dzia­łam już na­głów­ki ateń­skich ga­zet. Nie wpa­dłam w pa­ni­kę, ale na wszel­ki wy­pa­dek pod­nio­słam duży sę­ka­ty kij. Gdy za mo­imi ple­ca­mi coś trza­snę­ło, bły­ska­wicz­nie od­sko­czy­łam w bok. Od­wró­ci­łam się, za­mach­nę­łam i omal nie roz­bi­łam gło­wy Ada­mo­wi.

– Dzień do­bry, Kla­ro! Nie chcia­łem cię prze­stra­szyć – tłu­ma­czył się. – Ewa pro­si­ła, żeby ci do­star­czyć pre­zent od mamy, bo wła­śnie wczo­raj do­sta­li­śmy prze­sył­kę z Pol­ski. – Uśmie­chał się prze­pra­sza­ją­co. W ręku trzy­mał nie­wiel­ką ko­lo­ro­wą pacz­kę.

– To ja cię prze­pra­szam. Sama nie wiem, co mnie na­pa­dło, żeby ła­pać za kij – spe­szy­łam się. – To pew­nie ta tra­ge­dia w cer­kwi nie­zdro­wo dzia­ła na wy­obraź­nię.

Przy­tak­nął uprzej­mie, ale nie pod­jął te­ma­tu.

– Czy za­uwa­ży­li­ście nad ra­nem coś szcze­gól­ne­go? – na­ga­by­wa­łam go.

– Nie, choć wła­ści­wie wszyst­ko, co się tu te­raz dzie­je, jest szcze­gól­ne. Bie­ga­ją, krzy­czą, była po­li­cja, a nad pla­żą na­wet krą­żył he­li­kop­ter. Sama wiesz, jak trud­no zro­zu­mieć, co mó­wią po an­giel­sku, a grec­ki… – ro­ze­śmiał się. – Kto ich zro­zu­mie? – Wzru­szył ra­mio­na­mi. – Nie zna­my żad­nych szcze­gó­łów, zresz­tą nikt z nami nie roz­ma­wia – od­po­wia­dał uprzej­mie, ale było wi­dać, że się nie­cier­pli­wi. Na­wo­ły­wa­ny z pla­ży przez ko­le­gów uśmiech­nął się jesz­cze raz, po­dał mi pre­zent i tyle go wi­dzia­łam.

By­łam już bar­dzo bli­sko celu. Nie wie­dzia­łam, cze­go mogę ocze­ki­wać po wi­zy­cie w cer­kwi. Czu­łam, że po­win­nam zo­ba­czyć na wła­sne oczy miej­sce tra­ge­dii. Od­wró­ci­łam się i przez chwi­lę po­dzi­wia­łam ba­jecz­ny wi­dok mia­stecz­ka to­ną­ce­go w pro­mie­niach słoń­ca, gdy za mo­imi ple­ca­mi zno­wu coś wy­raź­nie za­sze­le­ści­ło. Prze­szedł mnie dreszcz. Je­śli ktoś tu jest, to dla­cze­go się ukry­wa? Po co mnie śle­dzi i ja­kie ma za­mia­ry?

Przy­spie­szy­łam kro­ku, żeby jak naj­prę­dzej zna­leźć się w po­bli­żu ko­ściół­ka. Li­czy­łam na to, że bę­dzie tam oj­ciec Teo­dor. Ra­niąc sto­py o ostre ka­mie­nie, wbie­głam na nie­wiel­ki pla­cyk przed cer­kwią. Ser­ce wa­li­ło mi jak osza­la­łe, tym­cza­sem cze­ka­ło mnie roz­cza­ro­wa­nie. Sta­nę­łam przed za­mknię­ty­mi i opa­trzo­ny­mi po­tęż­ną kłód­ką drzwia­mi świą­ty­ni. Było upior­nie ci­cho.

– Jest tu ktoś?! – krzyk­nę­łam.

W krza­kach po­now­nie coś trza­snę­ło. Przy­lgnę­łam ple­ca­mi do wrót przy­byt­ku Pań­skie­go przy­go­to­wa­na na wszyst­ko, gdy ni­sko przy zie­mi bły­snę­ły dzi­ko czy­jeś śle­pia. Po­tem wy­ło­nił się ko­sma­ty łeb, a na ko­niec z za­ro­śli wy­sko­czy­ły moje psy – nie­sfor­ne przy­błę­dy, któ­re wciąż ucie­ka­ły z koj­ca w ogro­dzie – Klau­diusz i Ty­be­riusz. Gre­cy uwa­ża­li za bar­dzo za­baw­ne to, że nada­łam im imio­na rzym­skich wład­ców.Bra­wo! Bra­wo, Po­lo­ne­za!Po­kle­py­wa­li mnie po ra­mie­niu.

Oczy­wi­ście ko­cha­łam swo­je zwie­rza­ki, choć rzad­ko je wi­dy­wa­łam. Sza­no­wa­łam ich dzi­kość i nie­za­leż­ność. By­łam wol­na od am­bi­cji, żeby je oswo­ić. Tego na­uczy­łam się na grec­kiej zie­mi opro­mie­nio­nej cały rok słoń­cem i prze­peł­nio­nej za­pa­chem kwia­tów – sza­cun­ku dla wol­no­ści, choć­by do­ty­czy­ła psów. Dla­te­go wra­ca­ły do domu, kie­dy chcia­ły. Przy pró­bach tre­su­ry zro­zu­mia­łam, że nie war­to wal­czyć z ich na­wy­ka­mi.

– Prze­stra­szy­ły­ście mnie! Ożeż, wy kun­dle za­tra­co­ne! – jęk­nę­łam. Za­raz po­tem bu­szo­wa­li­śmy bez­tro­sko przed cer­kwią.

W pierw­szej chwi­li, kie­dy coś bły­snę­ło pod mo­imi no­ga­mi, po­my­śla­łam, że to kap­sel. Po­tem przy­szło mi do gło­wy, że po­wi­nien być srebr­ny, a po chwi­li… że mniej­szy. Bły­ska­wicz­nie uklę­kłam i spo­mię­dzy ka­mie­ni wy­grze­ba­łam bran­so­le­tę. Cho­ciaż ubru­dzo­na pia­skiem wy­glą­da­ła ża­ło­śnie, mia­ła spo­rą war­tość. Wa­ży­łam jej cię­żar w ręku i zer­ka­łam na oko­licz­ne za­ro­śla.

Zło­ta, cięż­ka i – są­dząc po szli­fach – nie­wąt­pli­wie dro­ga, to po pierw­sze, osza­co­wa­łam zna­le­zi­sko. Po dru­gie, je­śli leży jesz­cze przed drzwia­mi cer­kwi, to zna­czy, że ktoś ją mu­siał zgu­bić nie­daw­no.

– A to co?! Co tu się dzie­je!?

Na dro­gę zza mo­ich ple­ców wy­pełzł dłu­gi cień. Okrzyk prze­rwał moje roz­my­śla­nia. Z wra­że­nia upu­ści­łam bran­so­le­tę i te­raz w po­pło­chu zno­wu wy­grze­by­wa­łam ją spod pia­sku. W koń­cu po­de­rwa­łam się z ko­lan i sta­nę­łam twa­rzą w twarz z po­pem.

– Co tu się dzie­je? – po­wta­rzał, ob­ser­wu­jąc po­nad moją gło­wą wy­czy­ny psów. Klau­diusz i Ty­be­riusz sko­tło­wa­ły się na środ­ku dro­gi w gi­gan­tycz­ny tu­man ku­rzu.

– Wi­taj, Teo­do­rze. Pa­nu­ję nad sy­tu­acją. Za­raz je uspo­ko­ję! – zło­ży­łam nie­re­al­ną obiet­ni­cę. Kom­bi­no­wa­łam, jak wy­ja­śnić moją obec­ność na wzgó­rzu. Na szczę­ście pop nie ocze­ki­wał tłu­ma­czeń.

– Nie szko­dzi, nic nie szko­dzi – za­mru­czał.

Nie był też cie­kaw, dla­cze­go klę­cza­łam na dro­dze. Za­ma­szy­stym kro­kiem ru­szył w kie­run­ku ko­ściół­ka. Mo­co­wał się z kłód­ką u drzwi, kie­dy zdo­by­łam się na od­wa­gę, by po­dejść bli­żej, igno­ru­jąc jego nie­chęt­ne spoj­rze­nia.

– Oj­cze, co tu się dzi­siaj sta­ło? Czy to praw­da, że Ma­don­na… – ści­szy­łam głos, ale nie do­koń­czy­łam, bo wro­ta cer­kwi skrzyp­nę­ły prze­raź­li­wie i moim oczom uka­za­ło się mrocz­ne wnę­trze świą­ty­ni. Sto­jąc na wprost tem­plo­nu, nie śmia­łam za­py­tać o to, o czym wszy­scy od rana mó­wi­li.

– A tak. Praw­da – wy­bur­czał nie­chęt­nie. – Iko­na Ma­teń­ki Prze­naj­święt­szej ro­ni­ła łzy. – Wy­raz po­wąt­pie­wa­nia ry­su­ją­cy się na mo­jej twa­rzy spro­wo­ko­wał go do tego, żeby do­dać: – Wi­dzia­łem to na wła­sne oczy.

Po raz ko­lej­ny tego dnia po­czu­łam dreszcz na ple­cach. W do­dat­ku by­łam na miej­scu prze­stęp­stwa i nie za­mie­rza­łam zmar­no­wać ta­kiej oka­zji.

– Chcia­ła­bym z tobą wejść – po­sta­wi­łam spra­wę ja­sno – bo… – roz­pacz­li­wie szu­ka­łam w za­ka­mar­kach mó­zgow­ni­cy wia­ry­god­ne­go kłam­stwa – boję się wra­cać sama.

Pop nie był za­chwy­co­ny.

– Nie będę ci prze­szka­dzać. Obej­rzę so­bie Ma­teń­kę, bo jesz­cze ni­g­dy nie wi­dzia­łam jej z bli­ska – na­le­ga­łam.

Przez jego twarz zno­wu prze­mknął cień nie­chę­ci, ale po chwi­li po­ja­wi­ło się wa­ha­nie. Po­pa­trzył na moje po­ra­nio­ne nogi obu­te w san­da­ły, zer­k­nął nie­spo­koj­nie na oko­licz­ne za­ro­śla, a po­tem od­su­nął się i bez en­tu­zja­zmu za­pro­sił mnie do środ­ka.

We­wnątrz cer­kwi pa­no­wał pół­mrok i przy­jem­ny chłód. Wy­strój ma­łej świą­ty­ni był na­der skrom­ny: kil­ka sta­rych drew­nia­nych ław i mo­sięż­ne świecz­ni­ki peł­ne nie­do­pa­lo­nych cien­kich świec. Na so­lei2 le­żał pod­nisz­czo­ny dy­wan, te­raz za­dep­ta­ny i brud­ny, a obok drzwi pro­wa­dzą­cych do pre­zbi­te­rium sta­ło wy­so­kie pięk­nie rzeź­bio­ne krze­sło i pu­ste wia­dro z urwa­nym uchwy­tem, ubru­dzo­ne z boku odro­bi­ną tyn­ku. Dwa inne, peł­ne czy­stej wody, ktoś zo­sta­wił w przej­ściu na sa­mym środ­ku ko­ściół­ka.

2 So­le­ja – pod­wyż­szo­ne miej­sce przed iko­no­sta­sem, gdzie świec­cy przyj­mu­ją ko­mu­nię.

– Co za nie­ład! Ma­teń­ko, co za ba­ła­gan – na­rze­kał Teo­dor gło­śno.

– Anna, bie­dacz­ka, nie zdą­ży­ła po­sprzą­tać, za­nim zda­rzy­ło się to nie­szczę­ście. O Jezu, co ja plo­tę? – mru­czał pod no­sem.

Gdy moje oczy przy­zwy­cza­iły się do pół­mro­ku, któ­ry pa­no­wał w po­miesz­cze­niu, uj­rza­łam pięk­ny wi­dok. Prze­gro­dę cer­kwi zdo­bi­ły za­byt­ko­we iko­ny, a ścia­ny były po­kry­te mo­zai­ka­mi na zło­tym tle. Z ob­ra­zów spo­koj­nie i obo­jęt­nie spo­glą­da­ły na mnie twa­rze świę­tych, a po­śród nich ten, któ­re­go uwiel­bia­łam za pięk­no szat i ba­jecz­ny wi­ze­ru­nek – Świę­ty Mi­ko­łaj w swej pur­pu­ro­wej sza­cie. Ale to oczy­wi­ście nie on, a Mat­ka Bo­ska Pła­czą­ca była atrak­cją wy­spy. Wy­ko­rzy­sta­łam nie­obec­ność du­chow­ne­go, któ­ry znik­nął w za­kry­stii, i po­de­szłam do tem­plo­nu. Za­cie­ka­wio­na prze­je­cha­łam dło­nią po po­wierzch­ni cu­dow­nej iko­ny. Od­sko­czy­łam i za­drża­łam, bo far­ba rze­czy­wi­ście była mo­kra. Wy­bacz, Ma­teń­ko, nie­wier­ne­mu To­ma­szo­wi, po­my­śla­łam.

Chwi­lo­wa po­ko­ra ustą­pi­ła cie­ka­wo­ści. Nie za­sta­na­wia­łam się dłu­go. Po­dą­ży­łam za Teo­do­rem na za­ple­cze cer­kwi. Do­pie­ro te­raz za­uwa­ży­łam za­schnię­tą cien­ką struż­kę krwi, któ­ra sprzed iko­no­sta­su pro­wa­dzi­ła przez pre­zbi­te­rium z oł­ta­rzem do spo­rej pla­my na pod­ło­dze w za­kry­stii.

Bo­ga­ty tem­plon skry­wał brzyd­kie i ską­po urzą­dzo­ne po­miesz­cze­nie. Na ka­mien­nej po­sadz­ce ktoś kre­dą wy­ko­nał za­rys le­żą­ce­go czło­wie­ka. Ten nie­zdar­ny ry­su­nek i słod­ka­wy za­pach krwi, któ­ry uno­sił się w po­wie­trzu, spo­wo­do­wa­ły, że zro­bi­ło mi się nie­do­brze. Pop li­czył usta­wio­ne pod ścia­ną zło­co­ne świecz­ni­ki, a ja, opa­no­wu­jąc wstręt, wę­dro­wa­łam po za­kry­stii i oglą­da­łam sprzę­ty. Wie­le tego nie było. W ką­cie obok spo­rej sza­fy sta­ły drew­nia­ny stół z bar­dzo sta­rym znisz­czo­nym bla­tem i dwa krze­sła z wi­kli­no­wy­mi sie­dzi­ska­mi. Jed­no pięk­ne, rzeź­bio­ne, któ­re nie pa­so­wa­ło do resz­ty wy­stro­ju, zna­la­zło się przy ścia­nie pod oknem. Dru­gie iden­tycz­ne za­uwa­ży­łam wcze­śniej przed iko­no­sta­sem. Pod prze­ciw­le­głą ścia­ną ktoś w po­śpie­chu nie­dba­le po­rzu­cił świecz­ni­ki i frag­men­ty de­ko­ra­cji wy­ko­rzy­sty­wa­nych pod­czas pro­ce­sji, któ­re te­raz prze­glą­dał du­chow­ny. Ca­ło­ści do­peł­nia­ły brud­ne szklan­ki na sto­le i we­pchnię­ta głę­bo­ko pod sza­fę jesz­cze wil­got­na ścier­ka do pod­ło­gi.

– Teo­dor?! Pa­nien­ko Prze­naj­święt­sza! Kto ci tu po­zwo­lił wejść?! – Na­sze zgod­ne by­to­wa­nie prze­rwa­ły okrzy­ki do­bie­ga­ją­ce od stro­ny drzwi.

– Cze­go tak wrzesz­czysz, Ko­sta­ki? – ob­ru­szył się du­chow­ny, wy­cho­dząc z za­kry­stii do sto­ją­ce­go w drzwiach ko­ściół­ka ko­men­dan­ta po­li­cji.

– Chry­ste Pa­nie, toż ni­ko­mu nie wol­no tu prze­by­wać! – de­ner­wo­wał się po­li­cjant.

– Ja tu nie prze­by­wam, tyl­ko li­czę zło­co­ne świecz­ni­ki – po­uczył go pop i za­raz do­dał: – A gdzie jest na­pi­sa­ne, że wej­ście wzbro­nio­ne? To mój ko­ściół czy nie? – za­py­tał groź­nie.

– Nie, to jest te­raz miej­sce prze­stęp­stwa – iry­to­wał się Ko­stas.

– Tak? A gdzie jest na­pi­sa­ne, że mnie do cer­kwi wejść nie wol­no? – po­wtó­rzył py­ta­nie Teo­dor, tym ra­zem do­bit­niej. – Swo­ją dro­gą – ob­rzu­cił po­chmur­nym spoj­rze­niem nie­zdar­ny ry­su­nek na pod­ło­dze – chy­ba się nie­co po­spie­szy­li­ście, co?

Ko­stas spo­cił się z emo­cji.

– Za­mie­rza­łem na­pi­sać kart­kę i oplom­bo­wać drzwi cer­kwi, oj­cze, ale od rana do­słow­nie chwi­li cza­su nie było – tłu­ma­czył się, po­kor­nie­jąc z każ­dą chwi­lą. – A ten ry­su­nek… – za­czer­wie­nił się, sap­nął i bez­rad­nie wzru­szył ra­mio­na­mi.

Ot i miej­sco­wa bez­tro­ska w wy­peł­nia­niu obo­wiąz­ków, po­my­śla­łam i sku­li­łam się, bo wła­śnie grec­ki in­spek­tor Clo­use­au od­krył i moją obec­ność. Gdy wszedł do cer­kwi, ukry­łam się za drew­nia­nym spo­wied­ni­czym pa­ra­wa­nem przy­sta­wio­nym do ścia­ny z boku iko­no­sta­su. Moje brud­ne nogi, wi­docz­ne do wy­so­ko­ści ko­stek u dołu za­słon­ki, nie uszły jego uwa­dze. Zde­ma­sko­wał moją kry­jów­kę.

– A to co zno­wu? – Zwró­cił swe pięk­ne, acz nie­zbyt mą­dre oczę­ta w moją stro­nę. Za­raz po­tem te­atral­nym ge­stem wzniósł je wraz z rę­ko­ma w kie­run­ku su­fi­tu.

– Nie co, tyl­ko kto, je­śli już. – Na­sko­czy­łam na nie­go.

– Po­lo­ne­za – po­wie­dział god­nie w mo­jej obro­nie Teo­dor. To Po­lo­ne­za – po­wtó­rzył. – Nie hi­ste­ry­zuj – do­po­wie­dział z od­ra­zą. – Wsty­dził­byś się przed ko­bie­tą. Była przed cer­kwią, gdy tu przy­sze­dłem. Nie mo­głem jej zo­sta­wić sa­mej w miej­scu, gdzie dzi­siaj na­pad­nię­to czło­wie­ka. Prze­cież to ko­bie­ta. Bała się. Co so­bie my­ślisz? Trze­ba było w porę kart­kę po­wie­sić i drzwi opie­czę­to­wać, a nie wrzesz­czeć te­raz w przy­byt­ku świę­tym.

– To, że przy­sze­dłeś li­czyć świecz­ni­ki, jesz­cze po­tra­fię zro­zu­mieć, ale dla­cze­go wpu­ści­łeś tu obcą oso­bę… – upie­rał się ko­men­dant po­li­cji, lecz pop mu prze­rwał:

– Jaką obcą oso­bę? No! Jaką obcą? Prze­cież to na­sza Po­lo­ne­za. Na­sze­go Jor­go­sa ko­bie­ta. O, nie­ład­nie, Ko­sta­ki, nie­ład­nie. Jor­go­so­wi by się to nie spodo­ba­ło. Taki z cie­bie ko­le­ga?

– Co tu ro­bi­łaś? – za­py­tał po­li­cjant groź­nie, żeby ra­to­wać swój z każ­dą chwi­lą ma­le­ją­cy au­to­ry­tet.

– Szu­ka­łam swo­ich psów – od­burk­nę­łam. – Wiesz prze­cież, że mnie nie słu­cha­ją i gdy nie ma Jor­go­sa, wiecz­nie się gdzieś włó­czą.

Prze­jaw ko­bie­cej bez­rad­no­ści mile po­łech­tał jego grec­kie ego. Ku­pił tę baj­kę i za­milkł, po­py­cha­jąc mnie de­li­kat­nie w kie­run­ku drzwi. Ma­rzy­łam, żeby Klau­diusz i Ty­be­riusz choć raz zro­bi­ły coś po­ży­tecz­ne­go. Wresz­cie dziś za­pew­ni­ły mi ali­bi.

Na ze­wnątrz ośle­pi­ło nas świa­tło słoń­ca. Wi­dok przed cer­kwią speł­nił moje ocze­ki­wa­nia. Psy, o dzi­wo, nie po­gna­ły do mia­stecz­ka. Nie ule­gły ko­lej­nej nie­od­par­tej na­mięt­no­ści. Sie­dzia­ły spo­koj­nie przed drzwia­mi.

– Nie do wia­ry – mruk­nę­łam. Gdy­bym nie zna­ła ich prze­wrot­no­ści, by­ła­bym pod wra­że­niem. Tym­cza­sem stą­pa­nie po śla­dach za­zwy­czaj mało po­wa­ża­nej opie­kun­ki ze sku­lo­ny­mi usza­mi i po­kor­ne za­glą­da­nie mi w oczy zna­czy­ło tyl­ko tyle, że… są głod­ne. Ko­stas za­mknął i opie­czę­to­wał drzwi cer­kwi. Scho­dzi­li­śmy w mil­cze­niu do mia­stecz­ka, a ja przez całą dro­gę roz­my­śla­łam o nie­po­ko­ją­cych szcze­gó­łach mo­ich oglę­dzin ko­ściół­ka. To, co za­uwa­ży­łam, było nie­lo­gicz­ne.

Rozdział 3

Wy­le­gi­wa­łam się na brze­gu ba­se­nu w pro­mie­niach je­sien­ne­go słoń­ca i roz­my­śla­łam o wczo­raj­szych wy­da­rze­niach. O tym, co już wiem, i o tym, w jaki spo­sób mogę się do­wie­dzieć cze­goś wię­cej. Nie przy­pusz­cza­łam, że wkrót­ce będę jed­ną z naj­le­piej po­in­for­mo­wa­nych osób na wy­spie. Przed po­łu­dniem od­wie­dzi­ła mnie Jana, ale za­nim zdą­ży­ły­śmy za­siąść do kawy, moja go­spo­sia za­po­wie­dzia­ła przy­by­cie ko­men­dan­ta po­li­cji.

– Z ja­kimś ob­cym – do­da­ła kon­fi­den­cjo­nal­nie.

Po chwi­li wpro­wa­dzi­ła do sa­lo­nu Ko­sta­sa i mło­de­go, bar­dzo przy­stoj­ne­go męż­czy­znę. Za­pro­si­łam go­ści na ocie­nio­ny wi­no­ro­ślą ta­ras i spo­koj­nie cze­ka­łam na roz­wój wy­da­rzeń. Ką­tem oka za­re­je­stro­wa­łam, że moja przy­ja­ciół­ka zbla­dła jak ścia­na.

Bez­ce­re­mo­nial­nie, czy­li w naj­bar­dziej ty­po­wy dla sie­bie spo­sób, Ko­stas, duma miej­sco­wej po­li­cji, przed­sta­wił go­ścia:

– Nasz nowy ko­le­ga z Aten. Po­znaj­cie się pań­stwo.

– Ta­sos. – Usły­sza­łam.

– Kla­ra – od­par­łam krót­ko.

Mło­dy Grek lek­ko ski­nął gło­wą i się uśmiech­nął. Pe­łen pro­fe­sjo­na­lizm, po­my­śla­łam.

– Ko­le­ga z Aten, in­spek­tor – pod­kre­ślił z za­pa­łem Ko­sta­ki – przy­był na To­ros, by mak­sy­mal­nie przy­spie­szyć wy­ja­śnia­nie tra­gicz­ne­go zda­rze­nia, któ­re mia­ło tu­taj miej­sce wczo­raj rano.

Twarz Jany zbla­dła jesz­cze bar­dziej, a w mo­jej gło­wie za­czę­ły się ko­tło­wać my­śli.

– Przy­spie­szyć? – zdzi­wi­łam się. – A czy to śledz­two w ogó­le się już za­czę­ło? – za­py­ta­łam.

Jana wy­glą­da­ła jak z krzy­ża zdję­ta, a nasz po­li­cyj­ny bo­ha­ter aż za­sa­pał z gnie­wu:

– A tak, tak, za­czę­ło się! I wła­śnie Ta­sos je przej­mu­je.

Przy tak za­bez­pie­czo­nych śla­dach na miej­scu prze­stęp­stwa przy­da­li­by się na wy­spie sam Sher­lock Hol­mes i dok­tor Wat­son, po­my­śla­łam i po­ki­wa­łam gło­wą z po­li­to­wa­niem. Po emo­cjo­nal­nym wy­stą­pie­niu miej­sco­we­go sze­fa po­li­cji za­pa­no­wa­ła ci­sza i w po­wie­trzu za­wi­sło ocze­ki­wa­nie na ciąg dal­szy. Po­pi­ja­li­śmy smo­li­stą frap­pé z wodą i lo­dem, gdy nasz gość za­gad­nął:

– Czy mogę za­dać kil­ka py­tań, pani Kla­ro?

– Ależ oczy­wi­ście, je­śli po­tra­fię w czymś po­móc… – Wy­ka­za­łam uprzej­mie wolę współ­pra­cy.

– Co pani ro­bi­ła wczo­raj w po­łu­dnie w oko­li­cach cer­kwi? – pa­dło py­ta­nie, któ­re­go się spo­dzie­wa­łam.

– Szu­ka­łam mo­ich psów. Kil­ka dni temu ucie­kły z koj­ca sprzed domu.

– Dla­cze­go wła­śnie tam ich pani szu­ka­ła? – do­cie­kał lo­gicz­nie.

– Bo wła­śnie tam naj­czę­ściej je znaj­du­ję, gdy sa­mo­wol­nie opusz­czą po­sia­dłość. – Ro­ze­śmia­łam się. – I pro­szę mnie nie py­tać, bo nie wiem. Przy­pusz­czam, że gdy są spra­gnio­ne, bie­gną na pla­żę w po­bli­że ko­ściół­ka, gdzie wśród skał bije je­dy­ne w oko­li­cy źró­dło ze słod­ką wodą. To mą­dre zwie­rza­ki.

Po­li­cjan­ci wy­mie­ni­li po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nia.

– A co pani ro­bi­ła po­mię­dzy go­dzi­ną szó­stą a szó­stą czter­dzie­ści w śro­dę rano?

– Od­pro­wa­dza­ły­śmy z go­spo­sią mo­je­go męża, Jor­go­sa, na pierw­szy prom do Aten. Jest ma­ry­na­rzem. Tego dnia wie­czo­rem wy­pły­wał z Pi­reu­su w ko­lej­ny rejs. Po­że­gna­ły­śmy go na przy­sta­ni, a po­tem wró­ci­ły­śmy do domu i po­ło­ży­ły­śmy się spać. Było jesz­cze bar­dzo wcze­śnie. O dzie­wią­tej rano obu­dził mnie ha­łas przed oknem. To wszyst­ko.

– Czy po­moc do­mo­wa ze­chce to po­twier­dzić? – Ob­rzu­cił prze­ni­kli­wym spoj­rze­niem sta­rą Gre­czyn­kę.

Prze­stra­szo­na Tula sta­ła za mo­imi ple­ca­mi i de­spe­rac­ko ki­wa­ła gło­wą do góry, na dół, a na­wet na boki.

– Już do­brze, do­brze. Nie trze­ba się aż tak nie de­ner­wo­wać. To tyl­ko wy­wiad – uspo­ka­jał, ob­ser­wu­jąc z nie­po­ko­jem ze­stre­so­wa­ną ko­bie­tę. – Czy w dro­dze na przy­stań albo wra­ca­jąc do domu, za­uwa­ży­ły pa­nie coś nie­zwy­kłe­go? Może spo­tka­ły­ście ko­goś? – do­po­wie­dział, przy­glą­da­jąc się nam ba­daw­czo.

– Nie – od­par­łam krót­ko zgod­nie z praw­dą, a Tula przy­tom­niej przy­tak­nę­ła gło­wą.

– A może przy­ja­ciół­ka – zwró­cił się nie­spo­dzie­wa­nie do za­my­ślo­nej i po­chmur­nej Jany – za­uwa­ży­ła coś nie­zwy­kłe­go tam­te­go ran­ka?

– Nie – od­po­wie­dzia­ła Jana na­tych­miast i ner­wo­wo po­trzą­snę­ła swo­ją kształt­ną gło­wą, a gość z Aten ob­rzu­cił ją spoj­rze­niem peł­nym za­chwy­tu.

Z fry­zu­rą uło­żo­ną z gę­stych kasz­ta­no­wych lo­ków spię­tych na czub­ku gło­wy wy­glą­da­ła olśnie­wa­ją­co – jak ka­ria­ty­da. Była jed­ną z naj­pięk­niej­szych ko­biet na wy­spie. Nic dziw­ne­go, że jej mąż, Ja­nis, był o nią pie­kiel­nie za­zdro­sny.

Gdy w koń­cu in­spek­tor z Aten za­mknął no­tes, w któ­rym przez cały czas coś za­pi­sy­wał, i ob­da­rzył nas ko­lej­nym wy­uczo­nym uśmie­chem – ode­tchnę­ły­śmy.

– Praw­dę mó­wiąc, mam jesz­cze jed­ną spra­wę, o któ­rej chciał­bym po­roz­ma­wiać – zwró­cił się do mnie. – Na pla­ży w po­bli­żu miej­sca tra­ge­dii miesz­ka­ją w na­mio­tach stu­den­ci z Pol­ski. Mogą się oka­zać bez­cen­ny­mi świad­ka­mi, ale nie po­tra­fię ich prze­słu­chać. Bar­dzo sła­bo mó­wią po an­giel­sku, no i oczy­wi­ście nie zna­ją grec­kie­go. Po­wiem krót­ko: czy w tej sy­tu­acji ze­chcia­ła­by pani zo­stać moim tłu­ma­czem? – Pa­trzył wy­cze­ku­ją­co.

Za­nie­mó­wi­łam. Nie­udol­ność ję­zy­ko­wa Ewy i Ada­ma zdzi­wi­ła mnie nie mniej niż ta pro­po­zy­cja. W do­dat­ku bój­ki na To­ros nie są ni­czym szcze­gól­nym, a tu od razu po wy­pad­ku La­ki­sa po­ja­wia się na wy­spie wy­stro­jo­ny jak Ja­mes Bond przy­stoj­nia­czek z Aten. Coś mi tu nie gra­ło. Prze­czu­wa­łam kło­po­ty.

– Tak. Oczy­wi­ście, że po­mo­gę – zgo­dzi­łam się.

* * *

Po po­łu­dniu, z gło­wą peł­ną wra­żeń, z cięż­kim ser­cem i prze­wie­szo­ną przez ra­mię su­kien­ką, zbli­ża­łam się do domu Anny Mar­ga­ri­tis, mo­jej przy­ja­ciół­ki i kraw­co­wej, któ­ra zaj­mo­wa­ła się sprzą­ta­niem cer­kwi na wzgó­rzu. Anna była klu­czo­wą po­sta­cią dra­ma­tu, któ­ry ro­ze­grał się na wy­spie, bo to jej je­dy­ny syn wal­czył te­raz o ży­cie w szpi­ta­lu. Od chwi­li tra­ge­dii nikt nie wi­dział ani jej, ani Staw­ro­sa, a ich po­pu­lar­na w mia­stecz­ku ta­wer­na była za­mknię­ta. Wąt­pi­łam, by mat­ka La­ki­sa, umó­wio­na ze mną przed ty­go­dniem, pa­mię­ta­ła o ter­mi­nie wi­zy­ty, więc zdzi­wi­ło mnie, że na­tych­miast gdy za­pu­ka­łam do drzwi, sta­nę­ła w pro­gu. Choć się tego po so­bie nie spo­dzie­wa­łam, za­pła­ka­ły­śmy obie, jesz­cze za­nim we­szłam do środ­ka.

Zna­łam ten dom. Na opar­ciu naj­bliż­sze­go krze­sła po­wie­si­łam su­kien­kę, któ­ra była pre­tek­stem do wi­zy­ty, i usia­dłam na sta­rej wy­słu­żo­nej ka­na­pie. Cze­ka­łam cier­pli­wie na to, by Anna sama pod­ję­ła roz­mo­wę.

– Kie­dy za­dzwo­nił i po­wie­dział, że przy­je­dzie do domu na cały ty­dzień, ucie­szy­łam się jak dziec­ko. Tak rzad­ko go wi­du­je­my – za­czę­ła swo­ją opo­wieść. Rze­czy­wi­ście, od cza­su roz­sta­nia z Janą jej syn był rzad­kim go­ściem na To­ros. – To ta­kie do­bre dziec­ko. Wiem, co my­ślisz! – wtrą­ci­ła gwał­tow­nie, spo­dzie­wa­jąc się, że jak wszy­scy mam o La­ki­sie fa­tal­ną opi­nię. – On się ostat­nio bar­dzo zmie­nił. Kie­dy przy­jeż­dżał do domu, cha­dza­li­śmy ra­zem do cer­kwi i po­ma­gał mi sprzą­tać. Kil­ka razy – do­po­wie­dzia­ła z dumą – był na­wet u spo­wie­dzi. Oj­ciec jest z tego bar­dzo za­do­wo­lo­ny.

No, no, co za me­ta­mor­fo­za! Za­sta­na­wia­łam się. Od ja­kie­goś cza­su wszyst­ko na tej wy­spie stoi na gło­wie. Chy­ba nic mnie już nie za­sko­czy.

– Tego ran­ka też po­szli­śmy do cer­kwi obo­je, ja i mój syn – kon­ty­nu­owa­ła Anna. – Cho­ciaż La­kis miał zra­nio­ną rękę i nie mógł mi po­ma­gać, wy­brał się ze mną dla to­wa­rzy­stwa – po­chwa­li­ła się.

Po­ki­wa­łam gło­wą z po­dzi­wem.

– Kie­dy tak szli­śmy o świ­cie, ża­ło­wa­łam, że nikt nas nie wi­dzi. Wiesz prze­cież, jak źle o nim mó­wią – do­da­ła. – Jed­nak o tak wcze­snej po­rze po dro­dze spo­tka­li­śmy tyl­ko two­je psy. Po­bie­ga­ły wo­kół nas, za­ma­cha­ły ogo­na­mi i znik­nę­ły.

Wszę­dzie ich peł­no. Tyl­ko w domu rzad­ko by­wa­ją, po­my­śla­łam z wy­rzu­tem.

– Na miej­scu oka­za­ło się, że Teo­dor, choć obie­cał, jak zwy­kle nie przy­go­to­wał wody do sprzą­ta­nia. W jed­nym z wia­der było jej tyl­ko tro­chę, więc z dwo­ma mniej­szy­mi wy­bra­łam się do źró­dła przy pla­ży. La­kis zo­stał w ko­ście­le i cze­kał na mnie. Przy wo­do­cią­gu zno­wu spo­tka­łam two­je zwie­rza­ki i ja­kie­goś grec­kie­go tu­ry­stę z ogrom­nym ple­ca­kiem. Przy­pły­nął pierw­szym pro­mem i chy­ba za­błą­dził. Po­pro­sił mnie o wska­za­nie dro­gi do naj­bliż­sze­go ho­te­lu. Dziw­ny czło­wiek. Miał gru­be szkła w oku­la­rach, okrą­głe jak den­ka bu­te­lek, i no­to­wał wszyst­ko, co mó­wi­łam. Do­brych kil­ka mi­nut po­świę­ci­łam na tłu­ma­cze­nie mu, gdzie jest ho­tel So­ti­ri­sa i jak do nie­go tra­fić. Za­raz po­tem wró­ci­łam na górę. W cer­kwi był pu­sto i ci­cho, jak­by się nic nie wy­da­rzy­ło.

– Po­my­śla­łaś pew­nie, że La­kis po­szedł do domu – wtrą­ci­łam nie­po­trzeb­nie.

Moja prag­ma­tycz­na po­sta­wa ura­zi­ła ją. Po­sła­ła mi nie­chęt­ne spoj­rze­nie. Na­gle zrzu­ci­ła z sie­bie ból i cier­pie­nie ostat­nich dni. W jej oczach po­ja­wi­ły się łzy i zroz­pa­czo­na wy­krzy­cza­ła do mnie:

– Nic nie po­my­śla­łam! Gdy po­sta­wi­łam wia­dra peł­ne wody na środ­ku cer­kwi i pod­nio­słam oczy na tem­plon, zo­ba­czy­łam, że Ma­teń­ka Prze­naj­święt­sza pła­cze! Czy w ta­kiej chwi­li moż­na w ogó­le my­śleć? Wstrzą­śnię­ta upa­dłam na ko­la­na i mo­dli­łam się przed iko­ną. Nie mia­łam śmia­ło­ści pod­nieść oczu. Nie trwa­ło to dłu­go, bo po chwi­li skrzyp­nę­ły drzwi i do ko­ściół­ka we­szli Staw­ros z Teo­do­rem. W zdu­mie­niu ob­ser­wo­wa­li iko­nę, gdy na­gle je­den z nich krzyk­nął prze­ra­żo­ny: „Pa­nien­ko Prze­naj­święt­sza!”. Wszy­scy zo­ba­czy­li­śmy – głos Anny się za­ła­mał – że zza iko­no­sta­su wy­pły­wa struż­ka krwi. Teo­dor wbiegł tam na­tych­miast, a za­raz po­tem sta­nął po­bla­dły przed wro­ta­mi do pre­zbi­te­rium i nie­swo­im gło­sem wy­szep­tał: „To się sta­ło na za­ple­czu. Wasz dzie­ciak! Na mi­łość bo­ską, Staw­ro­sie, po­trzeb­ny jest le­karz!”. Na pod­ło­dze za­kry­stii pod oknem le­żał nie­przy­tom­ny La­kis. – Anna pła­ka­ła gło­śno, a po jej zmę­czo­nej z nie­wy­spa­nia twa­rzy pły­nę­ły łzy. – Ubra­nie miał we krwi. Staw­ros oparł się o ścia­nę i po­wta­rzał: „To nie­moż­li­we, Anno, to nie­moż­li­we”. Kom­plet­nie się za­ła­mał – wy­szep­ta­ła. – Wzię­łam więc dłoń mo­je­go dziec­ka i klę­cząc, cze­ka­łam, aż na­dej­dzie po­moc. Teo­dor we­zwał le­ka­rza i po­li­cję. Zro­bi­li wszyst­ko, co mo­gli, ale stan La­ki­sa był tak zły, że w po­łu­dnie spro­wa­dzo­no he­li­kop­ter i prze­wie­zio­no na­sze­go chłop­ca do Aten. Gdy go za­bie­ra­li na no­szach do ka­ret­ki, usły­sza­łam, jak Ko­stas po­wie­dział do le­ka­rza, że chy­ba go ktoś po­bił, bo ma po­dar­te ubra­nie. – Anna wsta­ła i drżą­cy­mi rę­ko­ma za­czę­ła na­kry­wać stół do kawy. Krzą­ta­jąc się ner­wo­wo po sa­lo­nie, usi­ło­wa­ła za­głu­szyć swo­je cier­pie­nie i lęk o ży­cie je­dy­na­ka. Na­gle zła­pa­ła mnie za rękę. – Kto to zro­bił? Kla­ro! Kto to zro­bił? Dla­cze­go iko­na za­pła­ka­ła? Czy Ma­teń­ka chcia­ła mnie ostrzec? Czy ura­tu­je moje dziec­ko? – szep­ta­ła po­bla­dły­mi war­ga­mi, po­szu­ku­jąc w mo­ich oczach po­cie­sze­nia.

Py­ta­nia się mno­ży­ły. Wo­kół tra­gicz­ne­go zda­rze­nia na­ro­sła at­mos­fe­ra ta­jem­ni­czo­ści. Pła­czą­ca iko­na nie była już je­dy­ną ta­jem­ni­cą cer­kwi na ska­li­stym urwi­sku.

* * *

Wra­ca­łam do domu w kiep­skim na­stro­ju. To był mę­czą­cy dzień, a na­za­jutrz rano za­pla­no­wa­łam spo­tka­nie z Janą. Nie mia­łam po­my­słu, jak prze­pro­wa­dzić roz­mo­wę, na któ­rą cze­ka­ła. Na po­wrót do domu wy­bra­łam rzad­ko uczęsz­cza­ną ścież­kę wśród pól, by omi­nąć mia­stecz­ko i za­bu­do­wa­nia cią­gną­ce się wzdłuż wy­brze­ża. Lu­bi­łam tędy spa­ce­ro­wać z Jor­go­sem. Tę­sk­ni­łam za nim, ale gdy­by był te­raz ze mną na wy­spie, nie po­zwo­lił­by mi za­jąć się tą spra­wą.

Kie­dy się po­zna­li­śmy, miesz­ka­łam w War­sza­wie. Koń­czy­łam psy­cho­lo­gię i współ­pra­co­wa­łam z po­li­cją. Lu­bi­łam tę pra­cę. Do­star­cza­ła mi ad­re­na­li­ny, dla któ­rej jed­ni po­świę­ca­ją się spor­tom eks­tre­mal­nym, a inni za­tra­ca­ją w ha­zar­dzie. Jor­gos nie ma­rzył jed­nak o żo­nie po­li­cjant­ce. Po dłu­gich roz­mo­wach na ten te­mat zro­zu­mia­łam, że jego grec­ki tra­dy­cjo­na­lizm jest nie­re­for­mo­wal­ny. W mi­ło­ści był jak wul­kan, a w ży­ciu – upar­ty jak osioł. Uwiel­bia­łam go. By­łam go­to­wa po­świę­cić dla nie­go wszyst­ko i zro­bi­łam to. Kie­dy przy­je­cha­li­śmy na To­ros, żeby za­opie­ko­wać się bab­cią Jor­go­sa, by­łam już po ko­lej­nych stu­diach – hel­le­ni­stycz­nych – i koń­czy­łam pi­sać swo­ją pierw­szą książ­kę o te­ma­ty­ce grec­kiej.

Ta­jem­ni­cze zaj­ście w cer­kwi i chęć wspar­cia Jany spo­wo­do­wa­ły, że za­plą­ta­łam się w spra­wy, o któ­rych pró­bo­wa­łam za­po­mnieć. Zno­wu za­czę­łam kom­bi­no­wać jak po­li­cyj­ny psy­cho­log. Po­czu­łam dreszcz emo­cji i ma­gię ta­jem­nic.

Tak roz­my­śla­jąc, do­szłam do roz­wi­dle­nia dróg przed cer­kwią, gdzie spo­tka­łam po­wra­ca­ją­ce­go z obo­zo­wi­ska pol­skich stu­den­tów in­spek­to­ra Ta­so­sa, na­sze­go go­ścia z Aten. By­łam zu­peł­nie spo­koj­na o wy­nik jego wi­zy­ty. Wie­dzia­łam, że nic mu nie po­wie­dzie­li, i to wca­le nie z po­wo­du ba­rie­ry ję­zy­ko­wej.

– Do­bry wie­czór – po­zdro­wił mnie uprzej­mie, a ja mniej ofi­cjal­nie od­po­wie­dzia­łam:

– Cześć. – Przy­sta­nę­łam na chwi­lę. – Jak śledz­two? – za­py­ta­łam, cho­ciaż do­my­śla­łam się, że fa­tal­nie.

– Roz­wi­ja się. Dzię­ku­ję – od­parł nie­szcze­rze.

Βył na­bur­mu­szo­ny i za­my­ślo­ny. Przez chwi­lę szli­śmy obok sie­bie w mil­cze­niu.

– Kim pani wła­ści­wie jest? – Na­gle na mnie na­sko­czył, z tru­dem ukry­wa­jąc roz­draż­nie­nie. – Po­ja­wia się pani w miej­scach zwią­za­nych z tym zda­rze­niem wciąż o krok przede mną i mam prze­czu­cie, że wie znacz­nie wię­cej, niż mówi.

Prze­mknę­ło mi przez gło­wę, że go nie do­ce­ni­łam, i za­sko­czo­na po­now­nie przy­sta­nę­łam.

– Nie wie­rzę, że przed cer­kwią szu­ka­ła pani swo­ich psów. Chciał­bym wie­dzieć, po co pani tam po­szła. – Pa­trzył na mnie wy­cze­ku­ją­co.

Po­czu­łam, że to prze­ło­mo­wy mo­ment i że je­śli te­raz nie za­ry­zy­ku­ję roz­mo­wy na te­mat śledz­twa, ni­g­dy nie uzy­skam do­stę­pu do po­trzeb­nych mi in­for­ma­cji.

– Ja też chcia­ła­bym wie­dzieć – za­wie­si­łam głos – ja­kie ob­ra­że­nia od­niósł La­kis.

Mój roz­mów­ca sta­nął na środ­ku dro­gi jak wry­ty.

– Pani osza­la­ła? To są ta­jem­ni­ce śledz­twa.

– Któ­re za kil­ka dni będą we wszyst­kich ga­ze­tach. Niech­że pan nie prze­sa­dza. – Po­trzą­snę­łam gło­wą lek­ce­wa­żą­co. – Ach, ro­zu­miem. Chro­ni pan ze­bra­ny ma­te­riał do­wo­do­wy – kpi­łam w żywe oczy. Nie ode­zwał się, co mo­gło być sy­gna­łem, że ob­ra­łam do­brą dro­gę, żeby go prze­ko­nać. – Nic nie ma­cie. Nic – do­da­łam z na­ci­skiem. – Wszyst­kie śla­dy la­bo­ra­to­ryj­ne w cer­kwi są bez war­to­ści, bo miej­sce prze­stęp­stwa było po­wszech­nie do­stęp­ne przez co naj­mniej czte­ry go­dzi­ny. Ko­stas nie za­bez­pie­czył śla­dów, nie zo­sta­wił tam ni­ko­go, a za­rdze­wia­łą kłód­kę u drzwi ko­ściół­ka moż­na otwo­rzyć byle dru­tem. Co dały prze­słu­cha­nia miej­sco­wej lud­no­ści? Jak wy­pa­dły? – By­łam bez­li­to­sna.

– E… – wy­do­był z sie­bie nie­ar­ty­ku­ło­wa­ny dźwięk i mach­nął ręką. Po­tem do­dał: – Mam wra­że­nie, że nie tyl­ko cu­dzo­ziem­cy nie ro­zu­mie­ją grec­kie­go. To ja­kaś to­tal­na zmo­wa.

– Cze­go się pan spo­dzie­wał? Jest pan tu­taj obcy i nie ro­zu­mie ich.

– A pani, Po­lka, ich ro­zu­mie? – za­py­tał z iro­nią.

– Nie za­wsze, ale znam za­sa­dy, we­dług któ­rych żyją. Sza­nu­ję je. Naj­waż­niej­sza to ta – zno­wu te­atral­nie za­wie­si­łam głos – że pro­ble­my naj­chęt­niej roz­wią­zu­ją sami. Pra­wo pra­wem, a spra­wie­dli­wo­ści to oni do­cho­dzą po swo­je­mu.

– Jezu Chry­ste, niech mnie pani nie stra­szy.

– Nie stra­szę, ale je­śli La­kis umrze, nie chcia­ła­bym być w skó­rze tego, kto go po­bił. O ile jest jesz­cze na wy­spie i kim­kol­wiek jest… – Za­gra­łam ostro. Wy­ko­rzy­sta­łam wie­dzę o sa­mo­są­dach za­czerp­nię­tą z mo­jej ulu­bio­nej po­wie­ści Grek Zor­ba. Nie po­wstrzy­ma­ło mnie to, że książ­ka uka­zu­je Gre­cję sprzed nie­mal stu lat. Po per­fid­nej ma­ni­pu­la­cji spo­koj­nie cze­ka­łam na re­ak­cję.

– No, nie wiem. Nie wiem…

Słusz­nie tra­pi­ły go wąt­pli­wo­ści. Nie po­na­gla­łam. W koń­cu je­stem psy­cho­lo­giem, a mę­ska psy­chi­ka to de­li­kat­na ma­te­ria – mie­sza­ni­na przy­wód­czych in­stynk­tów i nie­rzad­ko kom­plek­sów. Dal­sze na­le­ga­nie uzna­łam za ry­zy­kow­ną stra­te­gię, ale su­ge­stia roz­wią­za­nia i tro­chę cier­pli­wo­ści przy­nio­sły ocze­ki­wa­ny efekt. Mój roz­mów­ca na­wet na mnie nie po­pa­trzył. Oglą­dał czub­ki swo­ich bu­tów, jed­nak za­fun­do­wał mi cie­ka­wą opo­wieść:

– La­kis ma po­waż­ną ranę na gło­wie. – Usły­sza­łam na po­czą­tek. – Ude­rzo­no go przed­mio­tem o pra­wie gład­kiej, twar­dej po­wierzch­ni z ostrym wy­pu­stem, któ­ry po­zo­sta­wił wgnie­ce­nie w czasz­ce. Żad­nych in­nych ob­ra­żeń nie stwier­dzo­no, choć ubra­nie nosi śla­dy wal­ki. Jest po­dar­te w kil­ku miej­scach. Obec­ny stan po­szko­do­wa­ne­go jest wy­ni­kiem wy­le­wu po le­wej stro­nie gło­wy, w po­bli­żu skro­ni, któ­ry na szczę­ście w du­żej mie­rze zna­lazł uj­ście na ze­wnątrz. Rana jest roz­le­gła i po­waż­na. Ofia­rę po­bi­cia po od­zy­ska­niu przy­tom­no­ści cze­ka ope­ra­cja usu­nię­cia od­pry­sków po­wsta­łych przy ude­rze­niu. Na ra­zie in­ter­wen­cja me­dycz­na nie jest moż­li­wa. To wszyst­ko, co wiem.

– No tak, to nic nie wy­ja­śnia. To ra­czej ko­lej­na za­gad­ka – za­mru­cza­łam do sie­bie. – Ma pan ra­cję – przy­zna­łam. – Moje wi­zy­ty w miej­scach zwią­za­nych z tą tra­ge­dią nie są czę­ścią ży­cia to­wa­rzy­skie­go, cho­ciaż znam i lu­bię tych lu­dzi. Zbie­ram in­for­ma­cje i spo­ro już wiem. Nie mogę na ra­zie i nie chcę panu tłu­ma­czyć, ja­kie są mo­ty­wy mo­je­go po­stę­po­wa­nia. Jesz­cze nie te­raz – do­da­łam. – Mam ali­bi i po­stu­rę, któ­ra nie daje mi szans, by po­tur­bo­wać męż­czy­znę.

Wy­buch­nął gło­śnym, za­raź­li­wym śmie­chem. Po raz pierw­szy po­czu­łam do nie­go sym­pa­tię.

– Cie­ka­wość i plot­ko­wa­nie, chwa­ła Bogu, też nie są ka­ral­ne. Na tej wy­spie to jed­na z nie­licz­nych, ce­nio­nych i po­wszech­nie upra­wia­nych roz­ry­wek. Oczy­wi­ście nie plot­ku­je­my tu z ob­cy­mi. Tym­cza­sem – oglą­da­łam go wy­mow­nie od stóp do głów – domy na wy­spie od­wie­dza nie­pro­szo­ny gość w nie­ska­zi­tel­nie błysz­czą­cych la­kier­kach, z efek­tow­nym no­te­sem i zło­tym pió­rem She­af­fe­ra. Nie, tak się nie two­rzy kli­ma­tu do zwie­rzeń. Nie na To­ros.

– Ależ to były dzia­ła­nia zwia­dow­cze w te­re­nie! – pro­te­sto­wał, oglą­da­jąc z uwa­gą swo­je la­kier­ki.

– Uhm… – przy­tak­nę­łam bez prze­ko­na­nia.

– By­łem też w ka­fe­ni­jo – wy­rwa­ło mu się. – Krót­ko. Wy­pi­łem tyl­ko coca-colę. – Upew­nił mnie o szla­chet­nych in­ten­cjach.

Tknię­ta dru­zgo­cą­cym prze­czu­ciem, sta­nę­łam przed nim jak słup soli.

– W tym? – Zdu­mio­na po­ka­za­łam pal­cem na jego ele­ganc­ki gar­ni­tur.

Nie po­twier­dził, ale przy­sta­nął. Pa­trzył na mnie wy­cze­ku­ją­co. Wy­raź­nie nie prze­czu­wał, do cze­go zmie­rzam.

– W miej­scu, gdzie zwia­dow­ca po­wi­nien się wto­pić w tłum i ob­ser­wo­wać? W sa­mym ser­cu Do­de­ka­ne­zu? W ka­wiar­ni peł­nej miej­sco­wych wie­śnia­ków wy­stą­pił pan w gar­ni­tu­rze od Ar­ma­nie­go? – do­py­ty­wa­łam z nie­do­wie­rza­niem.

Po­ta­ki­wał co­raz mniej pew­nie.

– No… to jak się spo­dzie­wam, był pan atrak­cją wie­czo­ru. W gar­ni­tu­rze i po­pi­ja­ją­cy w miej­sco­wym ka­fe­ni­jo colę na pew­no był pan sen­sa­cją, je­dy­ną oso­bą, z któ­rej nie spusz­cza­li oczu. Nie je­stem wca­le prze­ko­na­na, że to pan ob­ser­wo­wał ich.

Za­czer­wie­nił się po uszy i obu­rzo­ny wrza­snął:

– Nie przy­je­cha­łem tu po to, żeby mnie po­lu­bi­li!

– W ta­kim ra­zie gra­tu­lu­ję suk­ce­su. Chy­ba pana nie lu­bią. – Za­brzmia­ło per­fid­nie i po­czu­łam, że po­su­nę­łam się za da­le­ko. – Trzy­ma­ją stro­nę Ko­sta­sa, bo draż­ni ich pan tym swo­im świa­to­wym ima­ge’em. To moż­na zro­zu­mieć. Zna­ją nie­fra­so­bli­wość miej­sco­we­go sze­fa po­li­cji, ale wo­le­li­by ze­zna­wać przed nim, bo uro­dził się i wy­cho­wał na To­ros. Jest jed­nym z nich. – Wi­dząc jego scep­tycz­ną minę, do­da­łam: – Wca­le nie są z nim spo­ufa­le­ni tak bar­dzo, jak się zda­je. We­zwa­ni na ko­mi­sa­riat, za­cho­wa­ją się roz­sąd­nie.

Szli­śmy przez chwi­lę w mil­cze­niu. Wresz­cie otwar­cie wy­ra­zi­łam swo­je wąt­pli­wo­ści:

– Czy pan jest ro­do­wi­tym Gre­kiem?

– Uro­dzi­łem się i wy­cho­wa­łem w Lon­dy­nie. Do­pie­ro od kil­ku mie­się­cy miesz­kam i pra­cu­ję w Ate­nach – mruk­nął znie­chę­co­ny. – Po­trze­bu­ję po­mo­cy. – Kop­nął mały ka­myk i pa­trzył mi wy­cze­ku­ją­co w oczy.

W od­po­wie­dzi po­ki­wa­łam po­ta­ku­ją­co gło­wą.

– Nie oba­wia się pani ich re­ak­cji, gdy­by…

– Nie – prze­rwa­łam mu. – Kie­dy się do­wie­dzą, że do po­mo­cy w śledz­twie wy­brał pan ko­bie­tę, będą na ten te­mat żar­to­wać. – Uda­wa­łam, że nie wi­dzę, jak zno­wu się czer­wie­ni. – Do mo­ich nie­ty­po­wych za­cho­wań już przy­wy­kli. Trud­no by mi było ich za­sko­czyć. Wie­dzą, że za­cho­wu­ję się ina­czej niż Gre­czyn­ki. Je­śli się oba­wiam, to tyl­ko o to – wró­ci­łam do te­ma­tu na­szych roz­wa­żań – że nie zdą­ży­my po­wstrzy­mać ko­lej­nych tra­gicz­nych zda­rzeń, któ­rych się spo­dzie­wam. Mam wra­że­nie, że cho­dzi­ło o ko­goś lub o coś in­ne­go, nie o La­ki­sa. I że to do­pie­ro po­czą­tek kło­po­tów na To­ros.

* * *

Na obrze­żach mia­stecz­ka się roz­sta­li­śmy. Plan dzia­ła­nia był go­to­wy. Za­in­spi­ro­wa­na opo­wia­da­niem Ta­so­sa o nie­uda­nym re­ko­ne­san­sie w ka­wiar­ni, skie­ro­wa­łam swo­je kro­ki do ka­fe­ni­jo.

O tej po­rze było tu gwar­no, dusz­no i sino od dymu z pa­pie­ro­sów. Przy sto­li­kach, na licz­nie po­do­sta­wia­nych krze­słach z wi­kli­no­wy­mi sie­dzi­ska­mi, kró­lo­wa­li męż­czyź­ni. Nie­jed­no ouzo i nie­je­den ko­niak po­dał już So­ti­ris tego po­po­łu­dnia, co było wi­dać po licz­bie za­bru­dzo­nych na­czyń. Nie­skrę­po­wa­ne, gło­śno pro­wa­dzo­ne roz­mo­wy i ko­men­ta­rze wy­krzy­ki­wa­ne na od­le­głość do­da­wa­ły ko­lo­ry­tu temu miej­scu. Każ­dy, kto uwa­ża, że plot­ku­ją głów­nie ko­bie­ty, po­wi­nien tra­fić do grec­kie­go ka­fe­ni­jo. Wo­bec cu­dzo­ziem­ki, któ­ra nie­kie­dy czu­ła po­trze­bę, by tam zaj­rzeć, Gre­cy wy­ka­zy­wa­li zro­zu­mie­nie, pod wa­run­kiem że tra­fia­ła do ich ka­wiar­ni jako ob­ser­wa­tor i nie mie­sza­ła się do dys­ku­sji nie­py­ta­na.

– Wi­taj, Po­lo­ne­za! Daw­no cię nie wi­dzia­łem! – krzyk­nął So­ti­ris zza baru, gdy tyl­ko we­szłam do środ­ka. – Co sły­chać u two­je­go Jor­go­sa? Po­dać to, co zwy­kle? – pa­da­ły py­ta­nia, na któ­re ocze­ki­wał tyl­ko jed­nej od­po­wie­dzi: za­mó­wie­nia.

– Cześć, So­ti­ris. Wszyst­ko do­brze. Tak, to, co zwy­kle po­pro­szę – od­po­wie­dzia­łam i usia­dłam przy sto­li­ku z dziad­kiem Wag­gie­li­sem, któ­ry roz­pro­mie­nił się na mój wi­dok.

– Do­brze, że cię wi­dzę, dzie­ci­no. Spa­dłaś mi jak z nie­ba. Mam ocho­tę po­roz­ma­wiać. No, ale nie wi­dzę tu ni­ko­go zna­jo­me­go. – Wy­mow­nym ge­stem wska­zał na salę peł­ną męż­czyzn. – Tylu ob­cych lu­dzi się tu te­raz krę­ci. – Po­trzą­sał gło­wą zde­gu­sto­wa­ny, przy­glą­da­jąc się są­sia­dom i in­nym sta­łym go­ściom swo­je­go wnu­ka So­ti­ri­sa.

Go­spo­darz po­dał mi kawę i szep­nął z roz­rzew­nie­niem:

– Dzia­dek dzi­siaj skoń­czył osiem­dzie­siąt pięć lat. Do­brze się jesz­cze trzy­ma, tyl­ko tro­chę zdzi­wa­czał, bi­du­la. Pa­mięć mu nie do­pi­su­je.

– Roz­mo­wa z tobą, kwia­tusz­ku, to przy­jem­ność – kon­ty­nu­ował sta­ru­szek nie­stru­dze­nie. – Chcesz, to ci opo­wiem o tym, jak na To­ros przy­je­chał pe­wien nie­miec­ki ge­ne­rał – za­pro­po­no­wał i od razu za­czął snuć zna­ną wszyst­kim opo­wieść.

Nie mia­łam po­ję­cia, czym so­bie za­słu­ży­łam na to, że Wag­gie­lis wła­śnie mnie za­pa­mię­tał i wła­ści­wie ko­ja­rzył. Jego to­wa­rzy­stwo było do­brym pre­tek­stem, żeby po­czy­nić ob­ser­wa­cje i nie zwró­cić na sie­bie uwa­gi. Pi­jąc frap­pé, przy­glą­da­łam się więc go­ściom So­ti­ri­sa. Za­uwa­ży­łam sa­mot­nie sie­dzą­ce­go przy ba­rze i są­czą­ce­go any­żo­wą wód­kę Staw­ro­sa, ojca La­ki­sa. Nie­obec­nym i jak­by tro­chę nie­przy­tom­nym wzro­kiem pa­trzył w okno. Moż­na się było do­my­ślić, że spo­ro wy­pił, bo opar­ty rę­ka­mi o blat, z tru­dem utrzy­my­wał rów­no­wa­gę. Gre­cy rzad­ko się upi­ja­ją, ale on wy­raź­nie nie był trzeź­wy. Choć nie­któ­rzy go­ście ka­wiar­ni zer­ka­li współ­czu­ją­co, nikt go nie za­cze­piał. Gdy ko­lej­ny raz pod­niósł rękę do góry i za­żą­dał al­ko­ho­lu, So­ti­ris pod­szedł do nie­go, po­ło­żył mu dłoń na ra­mie­niu i po­wie­dział:

– Wy­star­czy, sta­ry. Już masz dość. Idź, chło­pie, do domu, do Anny.

Staw­ros gwał­tow­nie wstał. Wy­szarp­nął ra­mię So­ti­ri­so­wi, ale chwiej­nym kro­kiem po­słusz­nie ru­szył w kie­run­ku drzwi ści­ga­ny peł­ny­mi tro­ski spoj­rze­nia­mi. Dwóch męż­czyzn ze­rwa­ło się i pod­bie­gło, żeby zła­pać po­trą­co­ne przez nie­go krze­sło. Po­tem za­le­gła ci­sza. O ile jesz­cze przed chwi­lą go­ście lo­ka­lu żar­to­wa­li i po­krzy­ki­wa­li do sie­bie, o tyle te­raz zro­bi­ło się po­nu­ro.

– Żal, oj, żal czło­wie­ka – ubo­le­wał wła­ści­ciel ka­wiar­ni.

– Z tym jego chło­pa­kiem za­wsze były, są i będą kło­po­ty. – Z wie­lu stron do­bie­gły zgod­ne ko­men­ta­rze.

Po­chy­le­ni nad sto­li­ka­mi Gre­cy oma­wia­li zda­rze­nie. Ktoś po­wie­dział:

– Nie ma chy­ba ni­ko­go na wy­spie, komu jego sy­na­lek do­tąd nie za­lazł za skó­rę. Na­wet ko­chać nie po­tra­fi. Jego mi­łość do Jany była dla ro­dzi­ny Sa­ma­ra­sów pa­smem nie­koń­czą­cych się kło­po­tów i awan­tur.

– W koń­cu znie­cier­pli­wio­ny Di­mi­tris po­ło­żył temu kres i prze­pę­dził go od cór­ki – do­dał ktoś z dru­gie­go koń­ca sali.

– Ja też bym mu nie dał swo­je­go dziec­ka – do­po­wie­dział inny głos.

– Ani ja.

– A pa­mię­ta­cie, jak przed cer­kwią w dniu jej ślu­bu z Ja­ni­sem La­kis rzu­cił pan­nie mło­dej pod nogi kwia­ty i wy­krzy­ki­wał, że po­ża­łu­ją za jego krzyw­dę? Gro­ził, że się ze­mści na ca­łej ro­dzi­nie. Taki jest za­wzię­ty – roz­pa­mię­ty­wa­li zgor­sze­ni.

– O, tak. Tak. Trud­ny ma cha­rak­ter – wzdy­chał So­ti­ris, w sku­pie­niu po­le­ru­jąc szklan­ki.

– Do pra­cy się nie gar­nie, za to za­ba­wy i bój­ki lubi. – Są­siad Staw­ro­sa i Anny Mar­ga­ri­ti­sów ści­szył głos.

– Na­wet ro­dzi­ce nie są dla nie­go nie­ty­kal­ni. Nie da­lej jak ty­dzień temu sły­sza­łem sza­mo­ta­ni­nę La­ki­sa i Staw­ro­sa, a po­tem płacz Anny.

Przez salę prze­szedł szmer obu­rze­nia.

– No, i tra­fił w koń­cu na sil­niej­sze­go od sie­bie. – Ktoś do­bit­nie pod­su­mo­wał dys­ku­sję.

– Jak wam nie wstyd tak źle mó­wić o moim kum­plu?! Wal­czy o ży­cie w szpi­ta­lu, a wy, choć nie wia­do­mo, co na­praw­dę za­szło w cer­kwi, już go ob­ga­du­je­cie! – ode­zwał się na­gle z prze­ciw­le­głe­go kąta ka­wiar­ni przy­ja­ciel La­ki­sa. – Di­mi­tris wy­dał cór­kę za Ja­ni­sa, bo ten jest bo­ga­czem – kon­ty­nu­ował w obro­nie ko­le­gi. – La­kis od dziec­ka znał i do sza­leń­stwa ko­chał cór­kę Sa­ma­ra­sów. Tyle wam po­wiem. A że z mi­ło­ścią do ta­kiej ko­bie­ty – wes­tchnął w za­chwy­cie – cięż­ko żyć, to był za­zdro­sny. Na szczę­ście uło­żył so­bie ży­cie bez niej. Miesz­ka w luk­su­so­wym apar­ta­men­cie w Ate­nach na Pláce3. – Po sali prze­biegł szmer nie­do­wie­rza­nia. – Ma wie­lu przy­ja­ciół i do­brze mu się wie­dzie.

3 Sta­rów­ka Aten po­ło­żo­na u stóp Akro­po­lu.

– To praw­da – za­świad­czył z po­wa­gą re­stau­ra­tor. – La­kis był tu ostat­nio w du­żym to­wa­rzy­stwie i ba­wił się do sa­me­go rana. Al­ko­ho­le lały się stru­mie­nia­mi.

– I z ro­dzi­ca­mi do­brze żyje. – Ko­lej­ny gość So­ti­ri­sa od­wa­żył się sprze­ci­wić kry­tycz­nym opi­niom. – Nie wiem, jak z oj­cem, ale sam wi­dzia­łem, że cha­dza z mat­ką sprzą­tać w cer­kwi. Jego re­la­cje z Janą też nie wy­glą­da­ją na naj­gor­sze.

– Gdy­bym go tak do­brze nie znał, może bym uwie­rzył w tę cu­dow­ną prze­mia­nę – ode­zwał się na­gle od drzwi oj­ciec Jany. – Ale nie wie­rzę. Zresz­tą do­brze wie­cie, że go nie lu­bię. – Mach­nął ręką z lek­ce­wa­że­niem, roz­glą­da­jąc się za wol­nym miej­scem. – I po­wiem wam wię­cej: je­stem pe­wien, je­stem pe­wien – po­wtó­rzył – że jego nie­ty­po­we za­cho­wa­nie mia­ło ja­kiś cel, a bój­ka w cer­kwi to nie przy­pa­dek.

Na wi­dok sto­ją­ce­go w drzwiach ka­wiar­ni po­wszech­nie sza­no­wa­ne­go Di­mi­tri­sa Sa­ma­ra­sa kil­ku męż­czyzn wsta­ło od sto­li­ków i wy­mow­nym ge­stem za­pra­sza­ło go do to­wa­rzy­stwa. Miej­sco­wy mi­lio­ner dzię­ko­wał, roz­sy­ła­jąc na wszyst­kie stro­ny uśmie­chy i ge­sty po­wi­ta­nia, ale usiadł sa­mot­nie. Za­jął opusz­czo­ne przez Staw­ro­sa miej­sce przy ba­rze. Jego wej­ście spo­wo­do­wa­ło kon­ster­na­cję i wy­ga­śnię­cie tak obie­cu­ją­co za­po­wia­da­ją­cej się dys­ku­sji. Przez chwi­lę było ci­cho. Cze­ka­łam cier­pli­wie prze­ko­na­na, że tra­ge­dia w cer­kwi jest te­ma­tem dnia, któ­ry z pew­no­ścią zno­wu ktoś po­dej­mie.

– A sły­sze­li­ście, że na­sza Ma­teń­ka za­pła­ka­ła? – za­py­tał So­ti­ris, po­wo­du­jąc ogól­ne po­ru­sze­nie.

Wszy­scy jak na ko­men­dę od­wró­ci­li się w stro­nę po­pi­ja­ją­ce­go wino ojca Teo­do­ra.

– To nie jest od­po­wied­nie miej­sce, żeby o Ma­don­nie roz­ma­wiać! – roz­gnie­wał się du­chow­ny, a oni, przy­zwy­cza­je­ni do jego po­uczeń, zgod­nie przy­tak­nę­li. – Za­miast plot­ko­wać, mo­gli­by­ście cza­sem w li­tur­gii uczest­ni­czyć. Cie­bie, Ste­fa­ne, jak­by Ma­teń­ka w ko­ście­le zo­ba­czy­ła, to może by i za­pła­ka­ła, i nie po­zna­ła na­wet, bo od chrztu świę­te­go cię w cer­kwi nie było. Spe­cja­li­sta od cu­dów się ode­zwał! – do­dał roz­ju­szo­ny pop.

W ka­wiar­ni roz­legł się ogól­ny śmiech. Teo­dor roz­zło­ścił się na do­bre.

– Wy nie lep­si je­ste­ście! Gdy­by nie wa­sze mat­ki i żony, to by­ście na­wet o imie­ni­nach swo­ich pa­tro­nów i o naj­więk­szych świę­tach w roku nie pa­mię­ta­li!

Trze­ba przy­znać, że pop miał ra­cję. Żar­li­wość re­li­gij­na Gre­ków nie prze­kła­da się na po­wszech­ny udział w co­dzien­nych prak­ty­kach re­li­gij­nych. W licz­nych klasz­to­rach i cer­kwiach, któ­re olśnie­wa­ją za­byt­ka­mi i wy­stro­jem wnętrz, fre­ska­mi i dzie­ła­mi sztu­ki, co­dzien­ny­mi go­ść­mi są za­zwy­czaj tu­ry­ści. W mszach nie­dziel­nych ma­so­wo uczest­ni­czą przede wszyst­kim ko­bie­ty, dla któ­rych ko­ściół, oprócz miej­sca kul­tu re­li­gij­ne­go, jest tym, czym dla męż­czyzn ka­wiar­nia – miej­scem spo­tkań z są­sia­da­mi i zna­jo­my­mi.

Kry­tycz­na uwa­ga du­chow­ne­go uci­szy­ła wszyst­kich. Po chwi­li mil­cze­nia, prze­ry­wa­nej tyl­ko stu­ka­niem szkla­nek i kie­lisz­ków, Teo­dor nie­chęt­nie pod­jął te­mat.

– Tak – oświad­czył z po­wa­gą. – Rze­czy­wi­ście cu­dow­na iko­na za­pła­ka­ła na na­szych oczach, ale tyle się strasz­nych rze­czy po­tem wy­da­rzy­ło, że nie było cza­su na­wet o tym po­my­śleć. Je­śli Ma­teń­ka ze­chce nam coś po­wie­dzieć, to na pew­no da jesz­cze znak. – Uciął dys­ku­sję i za­to­pił się w roz­my­śla­niach nad ko­lej­ną szkla­necz­ką wina.

Było póź­no. Lo­kal So­ti­ri­sa po­wo­li pu­sto­szał. Dzia­dek Wag­gie­lis za­sy­piał, sie­dząc obok mnie z gło­wą wspar­tą o ścia­nę z tyłu krze­sła. Po­ło­ży­łam na sto­le pie­nią­dze za frap­pé i wy­mknę­łam się z knajp­ki.

Rozdział 4

Na­stęp­ne­go dnia obu­dzi­łam się koło po­łu­dnia. Tula przy­nio­sła mi kawę do sy­pial­ni i sta­nę­ła obok łóż­ka.

– O któ­rej wczo­raj wró­ci­łaś? – za­py­ta­ła z wy­rzu­tem.

Nie ak­cep­to­wa­ła mo­ich wi­zyt w ka­fe­ni­jo pod nie­obec­ność Jor­go­sa, a ja nie lu­bi­łam ta­kich py­tań.

– Póź­no – skwi­to­wa­łam krót­ko i nie pod­ję­łam te­ma­tu.

– Spa­łaś tak smacz­nie, że nie wcho­dzi­łam tu­taj, cho­ciaż był te­le­fon – wtrą­ci­ła ugo­do­wo.

– Kto dzwo­nił? – prze­rwa­łam jej.

– Męż­czy­zna. Nie przed­sta­wił się, ale się jesz­cze ode­zwie – od­po­wie­dzia­ła i sta­ła da­lej, jak­by wa­żąc ja­kąś de­cy­zję.

Z uda­wa­nym za­in­te­re­so­wa­niem i po­grą­żo­na w swo­ich my­ślach za­py­ta­łam więc:

– Ja­kieś nowe wie­ści?

Spo­dzie­wa­łam się, że sko­ro we­szła do mo­jej sy­pial­ni, to ma ja­kiś po­wód, bo za­zwy­czaj tego nie robi. Wzię­ła głę­bo­ki wdech i… nic nie po­wie­dzia­ła. Tknię­ta nie­zro­zu­mia­łym prze­czu­ciem, wy­sko­czy­łam z łóż­ka.

– Co się zno­wu wy­da­rzy­ło? – W jed­nej chwi­li zna­la­złam się obok Tuli. Na­tar­czy­wie do­ma­ga­łam się od­po­wie­dzi. – No po­wiedz! Po­wiedz­że wresz­cie, co się sta­ło?! – Szar­pa­łam ją za rę­kaw.

Po­ki­wa­ła gło­wą ze smut­kiem.

– Dzi­siej­szej nocy ktoś się wła­mał do cer­kwi.

– Skąd wiesz? – drą­ży­łam te­mat.

– By­łam w mia­stecz­ku. Jest wpół do pierw­szej w po­łu­dnie – do­da­ła zno­wu na­bur­mu­szo­na – i wszy­scy mó­wią tyl­ko o tym. Na przy­sta­ni krę­ci się po­li­cja, a dro­ga do cer­kwi jest za­mknię­ta.

Ska­cząc na pal­cach po zim­nej mar­mu­ro­wej pod­ło­dze, zbie­ra­łam czę­ści swo­jej gar­de­ro­by po­roz­rzu­ca­nej wie­czo­rem i ci­cho mru­cza­łam:

– W ka­wiar­ni sie­dzia­łam dłu­go, ale w to­wa­rzy­stwie dziad­ka Wag­gie­li­sa. Okre­śle­nie „męż­czy­zna” już daw­no wo­bec nie­go na­bra­ło zna­cze­nia hi­sto­rycz­ne­go. Nie znam ni­ko­go, kto chciał­by z wła­snej woli po raz ko­lej­ny słu­chać jego opo­wie­ści o… – za­wie­si­łam zna­czą­co głos – nie­miec­kim ge­ne­ra­le. Prze­sia­dy­wa­nie z nim w ka­wiar­ni to dzia­łal­ność cha­ry­ta­tyw­na. Zresz­tą nikt na mnie nie zwra­cał uwa­gi. Igno­ro­wa­li mnie – do­da­łam zgod­nie z praw­dą i mach­nę­łam lek­ce­wa­żą­co ręką, gu­biąc do­pie­ro co wy­cią­gnię­ty spod łóż­ka pan­to­fel.

– Bo nie po­chwa­la­ją tego, że spę­dzasz po­po­łu­dnia w knaj­pie z męż­czy­zna­mi – wtrą­ci­ła Tula z bły­skiem roz­ba­wie­nia w oczach, ale wciąż na­dą­sa­na.

– Czy wia­do­mo, co zgi­nę­ło? – za­py­ta­łam.

– Ofi­cjal­nie nic nie wia­do­mo – od­po­wie­dzia­ła z na­masz­cze­niem.

– A nie­ofi­cjal­nie? – za­py­ta­łam i przy­mru­ży­łam oko.

– No, po­dob­no nic.

– Cie­ka­we, co było obiek­tem po­szu­ki­wań – my­śla­łam na głos.

Przy­po­mnia­łam so­bie o zło­tej bran­so­le­cie, któ­rą przy­nio­słam do domu i prze­cho­wy­wa­łam w ka­se­cie z kosz­tow­no­ścia­mi w sa­lo­nie. Do­słow­nie prze­fru­nę­łam przez sy­pial­nię i otwo­rzy­łam za­bez­pie­czo­ną za­szy­fro­wa­nym zam­kiem szka­tu­łę peł­ną bi­żu­te­rii. Zło­te pre­cjo­zo le­ża­ło spo­koj­nie tam, gdzie je zo­sta­wi­łam. Zno­wu, tak jak przed cer­kwią, nie zdą­ży­łam się mu przyj­rzeć. Tym ra­zem prze­szko­dził mi dzwo­nek te­le­fo­nu. Nie­chęt­nie odło­ży­łam oglą­da­ny przed­miot na miej­sce i upew­niw­szy się, że Tula jest już w kuch­ni, pod­nio­słam słu­chaw­kę. Na­tych­miast roz­po­zna­łam głos przy­stoj­niacz­ka z Aten.

– Pani Kla­ra? Halo! Ko­mi­sa­riat po­li­cji. Z tej stro­ny Ta­sos.

– Tak, słu­cham – pod­ję­łam roz­mo­wę bez zbęd­nych wstę­pów.

– Mia­ła pani ra­cję. Mamy nowe pro­ble­my. – Jego głos był pod­eks­cy­to­wa­ny i pe­łen na­pię­cia.

– Wiem – prze­rwa­łam mu.

Po dru­giej stro­nie za­le­gła ci­sza.

– Ale skąd? – zdzi­wił się po kil­ku se­kun­dach. – Prze­cież jesz­cze przed chwi­lą pani spa­ła.

– Moja go­spo­sia była w mia­stecz­ku. Zro­bi­ła za­ku­py – od­po­wie­dzia­łam skró­tem my­ślo­wym.

– To może wie pani wię­cej? – za­py­tał roz­sier­dzo­ny.

– Po­dob­no nic nie zgi­nę­ło – od­par­łam zdzi­wio­na, że wciąż nie ro­zu­mie miej­sco­wych zwy­cza­jów.

– Wie­ści szyb­ko się tu roz­cho­dzą – sap­nął do słu­chaw­ki zi­ry­to­wa­ny. – Za szyb­ko. Jak w ta­kich wa­run­kach pro­wa­dzić do­cho­dze­nie? – za­py­tał bar­dziej sa­me­go sie­bie niż mnie.

– Nie przej­mo­wać się i ro­bić swo­je. Po­go­dzić się z tym, że wie­lu rze­czy nie da się ukryć, i dzia­łać moż­li­wie szyb­ko. Oma­wia­li­śmy to wczo­raj – znie­cier­pli­wi­łam się. – Co pan pro­po­nu­je? – po­na­gla­łam go.

– W naj­bliż­szych dniach w biu­rze ko­men­dan­ta po­li­cji roz­pocz­nie­my prze­słu­cha­nia świad­ków zda­rze­nia. Wy­ty­po­wa­łem pew­ną gru­pę osób i wy­sła­łem już do nich we­zwa­nia. Py­ta­nia opra­co­wa­łem dzi­siej­szej nocy. Ma pani ra­cję w tym, że to Ko­stas po­wi­nien z nimi roz­ma­wiać. I jesz­cze jed­no. Za­trud­ni­łem pa­nią jako tłu­ma­cza i pro­to­ko­lant­kę. Tak jak usta­li­li­śmy. To nie po­win­no bu­dzić po­dej­rzeń. Mam na­dzie­ję, że po­tra­fi pani pi­sać na ma­szy­nie i że choć przez kil­ka naj­bliż­szych dni bę­dzie spo­kój.

– A po­tra­fi, po­tra­fi – prze­drzeź­nia­łam go, gdy szczęk­nę­ła od­kła­da­na słu­chaw­ka.

Po chwi­li zno­wu wzię­łam do ręki zło­te cac­ko. By­łam prze­ko­na­na, że to ten przed­miot był obiek­tem po­szu­ki­wań wła­my­wa­cza. Kim był czło­wiek, któ­ry tak bar­dzo chciał ją od­zy­skać, że za­ry­zy­ko­wał wła­ma­nie do cer­kwi? Gru­ba i cięż­ka bran­so­le­ta nie mia­ła wie­lu cha­rak­te­ry­stycz­nych cech. Na po­dłuż­nej blasz­ce w le­wym gór­nym rogu wid­niał ma­leń­ki, le­d­wie wi­docz­ny zo­dia­kal­ny wod­nik, a na środ­ku po­zo­sta­wio­no pu­ste miej­sce prze­zna­czo­ne na gra­wer. Bran­so­le­ta była ele­ganc­ka i kosz­tow­na, ale każ­dy mógł być jej wła­ści­cie­lem. To był ty­po­wy wy­rób złot­ni­czy do­stęp­ny w skle­pach z bi­żu­te­rią. Z czym albo z kim ko­ja­rzy­łam ten przed­miot? Coś plą­ta­ło się po mo­jej gło­wie. Ja­kieś my­śli, któ­rych nie po­tra­fi­łam spre­cy­zo­wać. Ja­kieś wspo­mnie­nia.

Je­śli mia­łam ra­cję i bran­so­le­ta rze­czy­wi­ście była przy­czy­ną wła­ma­nia do cer­kwi, to prze­trzy­my­wa­nie zna­le­zi­ska w domu mo­gło być dla mnie za­gro­że­niem, jed­nak ktoś, do kogo na­le­ża­ła, mu­siał­by wie­dzieć, że je­stem w jej po­sia­da­niu. Ten efek­tow­ny ga­dżet za­gra­żał­by mi jesz­cze bar­dziej, gdy­by jego wła­ści­ciel się spo­dzie­wał, że zdo­bycz po­mo­że mi go zi­den­ty­fi­ko­wać. W mo­jej oce­nie nie było po­wo­dów do nie­po­ko­ju. Roz­wa­ża­łam prze­ka­za­nie do­wo­du Ta­so­so­wi, ale na ra­zie po­trze­bo­wa­łam tro­chę cza­su na prze­my­śle­nia i chcia­łam mieć bran­so­le­tę pod ręką. Wy­cią­gnę­łam ją z ka­se­ty i wło­ży­łam do kie­sze­ni gar­son­ki, któ­rą ubra­łam.

* * *

Upał nie do­ku­czał już tak, jak la­tem, ale wciąż było bar­dzo cie­pło. Z za­do­wo­le­niem przy­ję­łam od­wie­dzi­ny Jany i za­pro­sze­nie na spa­cer, bo czu­łam, że po­win­ny­śmy po­ga­dać. Po­dą­ża­jąc po­wo­li w kie­run­ku mia­stecz­ka, spo­tka­ły­śmy nie­wy­so­kie­go ru­de­go męż­czy­znę. Gru­be szkła jego oku­la­rów wy­glą­da­ły jak den­ka bu­te­lek.

– To chy­ba ten sam. – Przy­po­mnia­łam so­bie opo­wia­da­nie Anny Mar­ga­ri­tis o Gre­ku spo­tka­nym przez nią na pla­ży. Oku­la­ry, któ­re no­sił, były bar­dzo cha­rak­te­ry­stycz­ne, a jej opi­nia, że jest dzi­wa­kiem, nie była ani tro­chę prze­sa­dzo­na.

Chu­dy i pie­go­wa­ty ru­dzie­lec był ra­czej brzyd­ki i w do­dat­ku okrop­nie ubra­ny. Roz­cheł­sta­na pod szy­ją i nie­od­pra­so­wa­na je­dwab­na ko­szu­la wy­sta­wa­ła spod dżin­so­wej blu­zy za­pię­tej nie­dba­le na je­dy­ny gu­zik. Ba­weł­nia­ne spodnie, o dzi­wo nie­po­gnie­cio­ne i po­rząd­ne, nie pa­so­wa­ły do resz­ty stro­ju, ale wo­bec ogól­nie dzi­wacz­ne­go ubra­nia to był tyl­ko de­tal. Ca­łość uzu­peł­niał po­ły­sku­ją­cy na le­wym nad­garst­ku zło­ty ze­ga­rek i mar­ko­we opra­wy oku­la­rów war­te ma­ją­tek. Było oczy­wi­ste, że oso­bli­wy wy­gląd je­go­mo­ścia nie ma nic wspól­ne­go z ubó­stwem. Ru­dzie­lec trzy­mał w ręku nie­du­ży ne­se­ser, któ­ry w prze­ci­wień­stwie do nie­chluj­ne­go ubra­nia był ele­ganc­ki i za­dba­ny. Do rącz­ki miał do­cze­pio­ny pla­sti­ko­wy iden­ty­fi­ka­tor ze szcze­gó­ło­wym opi­sem, któ­re­go nie po­tra­fi­łam od­czy­tać z du­żej od­le­gło­ści. Cała przy­wiesz­ka była wy­peł­nio­na sta­ran­nie i rów­niut­ko drob­nym ka­li­gra­ficz­nym pi­smem. Wszyst­ko wska­zy­wa­ło na to, że wła­ści­ciel tor­by o ne­se­ser dba bar­dziej niż o swój wy­gląd.

A to ci do­pie­ro cu­dak! Oglą­da­łam go za­cie­ka­wio­na.

– Cześć – po­zdro­wi­ły­śmy go.

Rzu­cił nam nie­chęt­ne spoj­rze­nie i bez uśmie­chu od­po­wie­dział:

– Dzień do­bry. Wi­tam.

Był wi­docz­nie nie­za­do­wo­lo­ny ze spo­tka­nia z nami, a jesz­cze bar­dziej z pró­by na­wią­za­nia kon­tak­tu.

Co za an­ty­pa­tycz­ny typ, po­my­śla­łam i zer­k­nę­łam na Janę. Nie zwra­ca­ła na nie­go uwa­gi, ale nie spo­glą­da­ła też w moim kie­run­ku. Szła za­pa­trzo­na przed sie­bie.

W po­ło­wie dro­gi do mia­stecz­ka po­wie­dzia­ła na­gle pod ad­re­sem jego miesz­kań­ców:

– Nie chcę ich wi­dzieć. Mam dość ich wścib­stwa i wci­ska­nia nosa w cu­dze spra­wy – do­da­ła, po czym za­czę­ła za­wra­cać.

Ru­szy­łam za nią bez sło­wa. To nie był do­bry mo­ment, żeby za­czy­nać roz­mo­wę. Wa­łę­sa­ły­śmy się więc bez celu i osta­tecz­nie do­tar­ły­śmy w po­bli­że ko­ściół­ka, gdzie spo­tka­ny przez nas wcze­śniej męż­czy­zna wy­ko­ny­wał ja­kieś dziw­ne ry­tu­ały. W pierw­szej chwi­li nas nie za­uwa­żył. Do­ty­kał ścian i za­glą­dał przez okno do za­mknię­tej cer­kwi. Uważ­nie oglą­dał fun­da­men­ty za­byt­ko­we­go obiek­tu i chy­ba na­wet je mie­rzył.

– A ten co tu wy­czy­nia? – szep­nę­ła zdu­mio­na Jana. – Jesz­cze tyl­ko wa­ria­ta bra­ko­wa­ło na wy­spie.

Ta­jem­ni­czy ru­dzie­lec nie zda­wał so­bie spra­wy z tego, że jest ob­ser­wo­wa­ny. Wła­śnie prze­su­wał dłoń­mi po ścia­nie bu­dyn­ku na wy­so­ko­ści okien, gdy pod mo­imi bu­ta­mi trza­snął ja­kiś pa­tyk. Wiel­bi­ciel za­byt­ków drgnął, bły­ska­wicz­nie się od­wró­cił i za­sko­czo­ny wrza­snął:

– Co, do cho­le­ry?! Co tu ro­bi­cie?!

– A ty, do cho­le­ry, co tu ro­bisz? – od­par­łam w tym sa­mym to­nie, bo nie po­do­bał mi się ten fa­cet.

– Je­stem na­ukow­cem – od­burk­nął. Za­czął szyb­ko zbie­rać z zie­mi po­roz­rzu­ca­ny pod ścia­ną cer­kwi sprzęt i cho­wać go do swo­je­go ba­je­ranc­kie­go ne­se­ser­ka. – Pra­cu­ję nad książ­ką. – Bez po­wo­dze­nia usi­ło­wał nadać swo­je­mu gło­so­wi uprzej­my ton. – Ro­bię po­mia­ry ko­ściół­ka do ka­ta­lo­gu za­byt­ko­wych bu­dow­li sa­kral­nych ar­chi­pe­la­gu Do­de­ka­nez. Mam na to tyl­ko kil­ka dni, tym­cza­sem od­kąd przy­je­cha­łem na wy­spę, do świą­ty­ni w ogó­le nie moż­na się zbli­żyć.

– To nie po­wód, żeby na nas wrzesz­czeć. Po­li­cja za­ka­zu­je się tu krę­cić – po­wie­dzia­łam groź­nie. – I le­piej, żeby cię tu nikt nie wi­dział, bo wy­ja­śnie­nia mogą ci za­jąć wię­cej niż kil­ka dni. Nie­daw­no na­pad­nię­to w cer­kwi na czło­wie­ka. Wal­czy te­raz o ży­cie w szpi­ta­lu.

– Gdzie miesz­kasz? – wtrą­ci­ła się Jana. Obe­szła męż­czy­znę wo­ko­ło i obej­rza­ła go do­kład­nie.

Żach­nął się i przez chwi­lę my­śla­łam, że zno­wu wy­buch­nie zło­ścią, ale się opa­no­wał.

– W ho­te­lu u So­ti­ri­sa, nad ka­fe­ni­jo – od­parł. – Tam też ja­dam – do­dał nie­py­ta­ny.

Gru­be szkła oku­la­rów po­więk­sza­ły jego oczy tak, że nie­na­tu­ral­nie wiel­kie były brzyd­kim, do­mi­nu­ją­cym ele­men­tem oko­lo­nej bro­dą i po­kry­tej si­wym za­ro­stem twa­rzy. Przez chwi­lę prze­śli­zgi­wa­ły się po nas z za­in­te­re­so­wa­niem. Wy­łu­pia­ste i bla­do­nie­bie­skie były zim­ne jak lód. Po­my­śla­łam, że sam na sam wo­la­ła­bym się z nim nie spo­tkać na tym pust­ko­wiu. Za­nie­po­ko­jo­ny ob­ser­wo­wał nas przez chwi­lę, jak­by wa­żąc ja­kąś de­cy­zję. W koń­cu, jak przy­sta­ło na gbu­ra, od­wró­cił się na pię­cie i od­szedł bez po­że­gna­nia. Naj­wy­raź­niej nie pla­no­wał po­ga­węd­ki.