Strona główna » Obyczajowe i romanse » Król łotrów

Król łotrów

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7551-634-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Król łotrów

Cykl Rozpustnicy 3

Czwarty markiz Dain miał traumatyczne dzieciństwo i wyrósł na trudnego człowieka, który sprowadza innych na złą drogę. Wśród tych innych znalazł się brat panny Jessiki Trent. Jessica zamierza uratować brata, mimo że jako kobieta rozsądna dobrze wie, iż powinna trzymać się z dala od mężczyzn takich jak lord Dain. Ten zaś żywi awersję do przyzwoitych kobiet, panna Trent nie powinna go więc w ogóle interesować. A jednak od pierwszego spotkania jakaś siła pcha tych dwoje ku sobie, co przy takich osobowościach grozi nawet rozlewem krwi.

Najsłynniejsza książka Loretty Chase, laureatka nagrody RITA w kategorii romansów historycznych.

Polecane książki

Baśnie zebrane w tej książce należą do kanonu bajek Jakuba i Wilhelma Grimmów. Książka została przygotowana z myślą o rodzicach, którzy pragną przeczytać swoim dzieciom pełne wersje baśni, jak również o uczniach przerabiających utwory braci Grimm w szkole. Wybór zawiera najwartościowsze baśnie ...
Autor podręcznika prezentuje podstawowe zagadnienia z zakresu zarządzania finansami przedsiębiorstwa i mechanizmy ich funkcjonowania. W licznych przykładach w bardzo przystępny sposób wyjaśnia oraz porządkuje kategorie i narzędzia zarządzania finansami, a także możliwości i ograniczenia ich stosowan...
Opowiadanie oparte na motywach scenariusza serialu „07 zgłoś się”. Z pewnością przypomni przygody przystojnego porucznika Borewicza, przed którym drżał świat przestępczy PRL-u....
Cykl książek Władcy Podziemi – Maddox, Reyes i Anya to nieśmiertelni wojownicy strzegący bogów Olimpu, którzy przed wiekami popadli w ich niełaskę, zabijając Pandorę, strażniczkę puszki wszelkiego zła. Dziś żyją we współczesnym świecie, a każde z nich skazane jest na wieczne cierpienie. Piekło Maddo...
Pasjonująca opowieść o namiętności, odrzuceniu i odkrywaniu własnej tożsamości! Tabby Dewhurst przybywa na malowniczą wyspę położoną u wybrzeży Francji, by zacząć nowe życie. Trafia do domu Angielki Emmie, która przyjmuje ją z niezwykłą życzliwością: ofiaruje dach nad głową i pomaga znaleźć pra...
Kim jest człowiek? Skąd pochodzi? Czy sam wpływa na swój los? A może jego życiem steruje przypadek? Albo… coś więcej? I jak to się stało, że żyje w tym, a nie innym miejscu, w takim, a nie innym czasie? Starożytni Grecy znali odpowiedzi na te pytania. Z...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Loretta Chase

Tytuł oryginału: Lord of Scoundrels

Zdjęcie na okładce: Captblack76 © 123RF.com

Copyright © 1994 by Loretta Chekani

All rights reserved

Copyright © for the Polish edition Wydawnictwo BIS, 2019

ISBN 978-83-7551-634-0

Wydawnictwo BIS

ul. Lędzka 44a

01-446 Warszawa

tel. 22-877-27-05, 22-877-40-33

e-mail:bisbis@wydawnictwobis.com.pl

www.wydawnictwobis.com.pl

Dziękuję:

Salowi Raciti za wybór włoskich zwrotów;

Carol Proko Easton za pożyczenie wspaniałych książek o rosyjskich ikonach;

Cynthii Drelinger za komputerowe opracowanie moich ołówkowych hieroglifów;

oraz mojemu mężowi Walterowi i naszemu przyjacielowi Owenowi Halpernowi za niezapomnianą podróż po pięknych terenach zachodniej Anglii.

Prolog

Wiosną 1792 roku Dominick Edward Guy de Ath Ballister, trzeci markiz Dain, hrabia Blackmoor, wicehrabia Launcells, baron Ballister i Launcells, stracił żonę i czworo dzieci na skutek tyfusu.

Choć ożenił się na rozkaz ojca, lord Dain rozwinął w sobie niejaki szacunek dla małżonki, która sumiennie urodziła mu trzech udanych chłopców i jedną ładną dziewczynkę. Kochał ich na tyle, na ile był do tego zdolny. Czyli, jak na przeciętne standardy, niezbyt mocno. Z drugiej strony, kochanie w ogóle kogokolwiek nie leżało w naturze lorda Daina. Posiadaną namiastkę serca oddał swoim ziemiom, w szczególności Athcourt, rodowej posiadłości w Devon. Jego majątek był jego kochanką.

Kochanką jednakowoż kosztowną, podczas gdy lord Dain do krezusów nie należał. Dlatego też, w zaawansowanym wieku lat czterdziestu dwóch, poczuł się w obowiązku ożenić ponownie, przy czym, by zaspokoić żądania kochanki, ożenić z górami pieniędzy.

Pod koniec 1793 roku poznał, podjął zaloty i poślubił Lucię Usignuolo, siedemnastoletnią córkę zamożnego florenckiego szlachcica.

Wytworne towarzystwo osłupiało. Linia rodu Ballisterów sięgała epoki Sasów. Siedem wieków wcześniej jeden z nich pojął za żonę normańską damę i w nagrodę otrzymał od Wilhelma I baronostwo. Od tamtej pory żaden Ballister nie poślubił cudzoziemki. Towarzystwo wysnuło konkluzję, że smutek zaćmił umysł markiza Daina.

Niewiele miesięcy później jego lordowska mość sam już ponuro podejrzewał, że doznał zaćmienia. Brał za żonę, jak sądził, przepiękną kruczowłosą dziewczynę, która spoglądała nań z uwielbieniem, uśmiechała się i zgadzała z każdym jego słowem. Tymczasem odkrył, że ożenił się z drzemiącym wulkanem. Na akcie małżeństwa jeszcze dobrze nie wysechł atrament, kiedy wulkan wybuchł.

Była zepsuta, dumna, żarliwa i porywcza. Nierozważnie ekstrawagancka, mówiła za dużo i za głośno i kpiła z jego poleceń. Co najgorsze, jej pozbawione zahamowań poczynania w łożu bulwersowały go i przerażały.

Jedynie strach, że linia rodu Ballisterów w przeciwnym razie wygaśnie, wymuszał na markizie powroty do rzeczonego łoża. Zaciskał zęby i wypełniał swój obowiązek. Kiedy wreszcie znalazła się przy nadziei, porzucił te ćwiczenia i żarliwie modlił się o syna, by nie oddawać się im więcej.

W maju 1795 roku Opatrzność odpowiedziała na jego modlitwy.

Gdy wszakże lord Dain po raz pierwszy ujrzał niemowlę, nabrał podejrzeń, że odpowiedział na nie szatan.

Jego dziedzic okazał się pomarszczonym oliwkowym stworem o wielkich czarnych oczach, nieproporcjonalnych kończynach i rażąco przerośniętym nosie. Do tego wył nieustannie.

Gdyby lord Dain mógł wyprzeć się tego czegoś, zrobiłby to. Nie mógł jednak, ponieważ na lewym pośladku stworzenia widniało takie samo maleńkie brązowe znamię w kształcie kuszy, jakie zdobiło rzeczoną część jego własnej anatomii. Pokolenia Ballisterów nosiły to znamię.

Niezdolny zaprzeczyć, że szkaradzieństwo jest jego, markiz uznał, iż stanowi ono nieuniknioną konsekwencję lubieżnych i nienaturalnych aktów małżeńskich. W bardziej mrocznych chwilach wierzył, że jego młoda żona jest służebnicą szatana, a chłopiec to diabelski pomiot. Lord Dain nigdy więcej nie nawiedził łoża swej małżonki.

* * *

Chłopca ochrzczono Sebastian Leslie Guy de Ath Ballister i, zgodnie ze zwyczajem, przyjął drugi najwyższy tytuł swego ojca – hrabia Blackmoor1. Tytuł nader trafny, szeptali za plecami markiza żartownisie, ponieważ dziecko odziedziczyło oliwkową karnację, oczy barwy obsydianu i kruczoczarne włosy po rodzinie matki. Chłopcu przypadł również w pełni w udziale nos Usignuolów, dostojna florencka trąba, którą jego niezliczeni przodkowie ze strony matki zadzierali w kontaktach z gorszymi od siebie. Przeciętny dorosły mężczyzna z rodu Usignuolów prezentował się z tym nosem wcale nieźle, gdyż przeważnie cechowała go monumentalna postura. W twarzy drobniutkiego, nieproporcjonalnie zbudowanego chłopczyka nos wyrastał na ohydne monstrum.

Niestety, chłopiec odziedziczył także nieznośną wrażliwość Usignuolów. Co za tym idzie, w wieku siedmiu lat żałośnie zdawał sobie już sprawę, że coś jest z nim nie w porządku.

Matka kupiła mu sporo książek z ładnymi ilustracjami. Żadna z osób na tych ilustracjach nie wyglądała ani trochę tak jak on – z wyjątkiem garbatego chochlika o haczykowatym nosie, który przycupnął na ramieniu Małego Tommy’ego, żeby fortelami nakłaniać go do niecnych postępków.

Chociaż nigdy nie zauważył na swoim ramieniu chochlika ani nie słyszał podszeptów, Sebastian wiedział, że musi być niegodziwy, ponieważ stale go łajano lub bito. Wolał bicie przez guwernera. Kiedy łajał go ojciec, Sebastian czuł zarazem gorąco i lepkie zimno, a potem odnosił wrażenie, że ma w brzuchu pełno ptaków, przy czym wszystkie trzepocą skrzydłami, chcąc się wydostać, no i wtedy drżały mu nogi. Nie ważył się jednak płakać, gdyż nie był już bobasem, a poza tym płacz tylko bardziej gniewał ojca. Na twarzy papy pojawiała się wówczas mina gorsza nawet niż karcące słowa.

W książkach z obrazkami rodzice uśmiechali się do dzieci, tulili je i całowali. Mama czasami tak robiła, kiedy była w radosnym nastroju, natomiast papa nigdy. Ojciec nigdy z nim nie rozmawiał, nigdy się z nim nie bawił. Nigdy nie nosił Sebastiana na barana ani nie posadził go na koniu przed sobą. Sebastian jeździł na własnym kucu, a uczył go Phelps, jeden ze stajennych.

Chłopiec wiedział, że nie może zapytać matki, co jest z nim nie tak i jak to naprawić. Nauczył się już wtedy nie mówić wiele na jakikolwiek temat – poza tym, że ją kocha i że jest najśliczniejszą mamą na świecie – ponieważ niemal wszystko inne ją denerwowało.

Pewnego razu, kiedy wybierała się do Dartmouth, zapytała, co chciałby, żeby mu przywiozła. Poprosił o braciszka, z którym mógłby się bawić. Rozpłakała się, a następnie zezłościła i krzyczała brzydkie słowa po włosku. Chociaż Sebastian nie znał znaczenia ich wszystkich, wiedział, że są paskudne, ponieważ ilekroć usłyszał je papa, beształ ją.

A wtedy się kłócili. I to było gorsze nawet niż płacz matki czy najbardziej gniewna mina ojca.

Sebastian nie chciał powodować potwornych kłótni. A już zwłaszcza nie chciał prowokować mamy do mówienia paskudnych słów, ponieważ Bóg mógłby się zezłościć, a wówczas umarłaby i poszła do piekła. I już nikt by go nie przytulał ani nie całował, nigdy.

Tak zatem Sebastian nie miał kogo zapytać, co jest z nim nie tak i co powinien zrobić, z wyjątkiem Ojca Niebieskiego. Ale On nigdy nie odpowiadał.

Później, pewnego dnia, gdy Sebastian liczył osiem lat, jego matka wyszła z pokojówką i nie wróciła.

Ojciec wyjechał wcześniej do Londynu, a służba powiedziała Sebastianowi, że jego matka postanowiła również się tam udać.

Tyle że ojciec wkrótce wrócił, a mamy z nim nie było.

Sebastiana wezwano do mrocznego gabinetu. Papa, z bardzo posępną miną, siedział za olbrzymim biurkiem, z otwartą Biblią przed sobą. Kazał Sebastianowi usiąść. Dygocąc, chłopiec wykonał polecenie. Jedynie tyle był w stanie zrobić. Nie mógł mówić. Skrzydła trzepotały w jego brzuchu tak mocno, że wszystkie siły koncentrował na tym, żeby nie zwymiotować.

– Przestaniesz nękać służbę w związku z twoją matką – oznajmił mu ojciec. – Nigdy więcej nie będziesz o niej mówił. Twoja matka jest złym, bezbożnym stworzeniem. Imię jej Izebel, a „psy będą żarły Izebel pod murem Jizreel2”.

Ktoś bardzo głośno krzyczał w głowie Sebastiana. Tak głośno, że chłopiec ledwie słyszał ojca. Ojciec wszakże zdawał się nieświadom tego krzyku. Spojrzenie wbijał w Biblię.

– „Bo miód wycieka z warg obcej, podniebienie jej gładkie jak olej” – przeczytał – „lecz w końcu będzie gorzka niby piołun i ostra jak miecz obosieczny. Jej nogi zstępują ku śmierci, do Szeolu zmierzają jej kroki.3” – Podniósł wzrok. – Wyrzekam się jej, a moje serce raduje się, że to zepsucie uciekło z domu moich ojców. Nie będziemy więcej o tym rozmawiać.

Wstał i pociągnął za sznur dzwonka, na co przyszedł lokaj i wyprowadził Sebastiana. Nadal jednak, nawet kiedy drzwi gabinetu się zamknęły, nawet kiedy podążali schodami w dół, krzyk w głowie Sebastiana nie ustawał. Chłopiec próbował zatykać sobie uszy, ale krzyk trwał, aż wreszcie chłopcu pozostało tylko otworzyć usta i wypuścić go w długim, potwornym wyciu.

Kiedy lokaj próbował go uciszyć, Sebastian kopał i gryzł, aż wyrwał się mężczyźnie. Wtedy z jego ust wylały się wszystkie te paskudne słowa. Nie potrafił przestać. W jego wnętrzu tkwił potwór, a on nie umiał go powstrzymać. Potwór porwał ze stołu wazon i cisnął nim w lustro. Złapał gipsowy posąg i rozbił o podłogę. Pobiegł przez wielką salę, wrzeszcząc i niszcząc wszystko, czego zdołał dosięgnąć.

* * *

Wyżsi rangą służący zbiegli się, zwabieni hałasem, wzbraniali się jednak przed dotknięciem dziecka, każdy bez wyjątku przekonany, że opętały je demony. Stali, zmartwiali z przerażenia, przyglądając się, jak dziedzic lorda Daina obraca w perzynę Wielką Salę. Z góry nie dobiegło ani jedno słowo nagany, najmniejszy choćby dźwięk. Drzwi gabinetu jego lordowskiej mości pozostały zamknięte – jakby markiz chronił się przed szalejącym na dole diabłem.

Wreszcie z kuchni przyczłapała potężna kucharka, poderwała wyjącego chłopca z podłogi i nie bacząc na to, że kopie ją i okłada pięściami, przytuliła.

– No już, już, dziecko – mruczała.

Nie obawiając się ani demonów, ani lorda Daina, zabrała Sebastiana do kuchni, po czym, wygoniwszy pomocników, usadowiła się z nim w fotelu przy ogniu i kołysała go, aż nie miał sił dłużej płakać.

Podobnie jak reszta domowników, kucharka wiedziała, że lady Dain uciekła z synem zamożnego kupca morskiego. Nie udała się do Londynu, lecz do Dartmouth, gdzie weszła na pokład jednego ze statków swego kochanka i wyruszyła z nim do Indii Zachodnich.

Histeryczne zawodzenia chłopca na temat psów żrących jego matkę wzbudziły w kucharce wielką chęć potraktowania pana domu tasakiem. Młody hrabia Blackmoor był najbrzydszym chłopcem, jakiego kiedykolwiek oglądano w całym hrabstwie Devon – a przypuszczalnie także w Kornwalii i Dorset. Do tego humorzastym, porywczym i ogólnie odpychającym. Z drugiej strony, był zaledwie dzieckiem, które jej zdaniem zasługiwało na coś lepszego niż to, co otrzymało od losu.

Wyjaśniła Sebastianowi, że jego mama i papa się nie dogadywali i mama poczuła się tak bardzo nieszczęśliwa, że uciekła. Niestety, w przypadku dorosłej damy ucieczka to błąd gorszy nawet niż w przypadku małego chłopca, wytłumaczyła kucharka. Błąd tak ogromny, że nie da się go już nigdy naprawić, a lady Dain nie może tutaj wrócić.

– Czy idzie do piekła? – zapytał chłopiec. – Papa p-powiedział… – Głos mu się łamał.

– Bóg jej wybaczy – oświadczyła mocnym głosem kucharka. – Jeżeli jest sprawiedliwy i litościwy, wybaczy jej.

Następnie zabrała chłopca na górę, przepędziła jego surową nianię i położyła malca do łóżka.

Po jej wyjściu Sebastian usiadł i ze stolika nocnego wziął niewielki obrazek Błogosławionej Dziewicy i Dzieciątka Jezus, podarowany mu niegdyś przez matkę. Tuląc go do piersi, modlił się.

Nauczono go wszystkich stosownych modlitw wiary jego ojca, tego wieczoru wypowiadał jednak tę, którą słyszał z ust matki, trzymającej w dłoni długi sznur koralików. Słyszał ją tak wiele razy, że znał na pamięć, mimo że nie przyswoił jeszcze łaciny na tyle, by rozumieć wszystkie słowa.

– Ave Maria, gratia plena, Dominus tecum, benedicta tu in mulieribus – zaczął.

Nie wiedział, że jego ojciec stoi pod drzwiami i słucha.

Nie wiedział, że dla lorda Daina ta papistyczna modlitwa okazała się kroplą, która przepełniła czarę.

Dwa tygodnie później Sebastiana zapakowano do powozu i wywieziono do Eton.

Po krótkiej rozmowie z dyrektorem szkoły porzucono go w olbrzymim dormitorium, zdanego na łaskę i niełaskę kolegów.

Lord Wardell, najstarszy i największy w pobliżu, wpatrywał się w Sebastiana przez bardzo długą chwilę, po czym wybuchnął śmiechem. Pozostali natychmiast się doń przyłączyli. Sebastian stał zmrożony, słuchając, jak mu się zdało, wycia tysiąca hien.

– Nie dziw, że jego mama uciekła – oznajmił towarzystwu Wardell, gdy odzyskał oddech. – Krzyczała, kiedy się urodziłeś, Black-a-moor4? – zapytał Sebastiana.

– Blackmoor – poprawił Sebastian, zaciskając pięści.

– Jest tak, jak ja mówię, że jest, robaku – poinformował go Wardell. – A ja mówię, że twoja mama nawiała, bo nie zniosłaby twojego widoku ani minuty dłużej. Ponieważ wyglądasz dokładnie jak obrzydliwa mała szczypawica. – Splótłszy ręce za plecami, wolno okrążał oszołomionego Sebastiana. – Co ty na to, Black-a-moor?

Sebastian spojrzał na twarze szczerzące się nań z góry w zjadliwych uśmiechach. Phelps, ów stajenny, powiedział mu, że w szkole znajdzie przyjaciół. Sebastian, który nie miał dotąd nikogo, z kim mógłby się bawić, kurczowo trzymał się tej nadziei przez całą długą, samotną podróż.

W tej chwili nie widział przyjaciół, a jedynie szydercze twarze – w dodatku wszystkie wysoko ponad nim. Każdy bez wyjątku chłopiec w tym przepastnym dormitorium był od niego starszy i większy.

– Zadałem ci pytanie, szczypawico – powiedział Wardell. – Kiedy lepsi od ciebie zadają ci pytanie, lepiej na nie odpowiadaj.

Sebastian spojrzał twardo w niebieskie oczy dręczyciela.

– Stronzo5 – odparł.

Wardell pacnął go w głowę.

– Żadnego włoskiego jazgotania, Black-a-moor.

– Stronzo – powtórzył zuchwale Sebastian. – Śmierdząca kupa gówna.

Wardell uniósł jasne brwi i potoczył wzrokiem po zgromadzonych wokół kompanach.

– Słyszeliście? Nie dość, że paskudny jak Belzebub, to jeszcze ma niewyparzoną gębę. Co zrobimy, chłopcy?

– Porzucajmy nim – zaproponował jeden.

– Podtopmy go – zasugerował inny.

– W wychodku – uzupełnił kolejny. – Szuka gówna, no nie?

Tę propozycję powitano entuzjastycznym wyciem.

I rzucili się na niego.

* * *

Wiodąc Sebastiana ku zagładzie, kilkakrotnie dawali mu szansę, żeby się pokajał. Wystarczyłoby, żeby polizał buty Wardella i błagał o wybaczenie, a zostałby oszczędzony.

Sebastianem owładnął jednak znajomy potwór, tak że odpowiadał buntowniczo, seriami wszystkich plugawych angielskich i włoskich słów, jakie kiedykolwiek usłyszał.

Buntowniczość niewiele mu pomogła. Pomogły mu pewne prawa fizyki. Choć mały, był dziwacznie zbudowany. Na przykład jego kościste ramiona okazały się za szerokie, żeby zmieścić się w otworze wychodka. Wardell mógł zatem wepchnąć w otwór jedynie głowę Sebastiana i trzymać go tak, dopóki chłopiec nie zwymiotował.

Incydent, ku irytacji Wardella i jego kompanów, nie wpoił szczypawicy szacunku. A choć później większą część wolnego czasu poświęcali edukowaniu Sebastiana, on ani myślał się nauczyć. Wykpiwali jego wygląd i mieszaną krew, układali sprośne piosenki o jego matce. Wywieszali go z okien za nogi, podrzucali na kocach, wkładali mu do łóżka martwe gryzonie. W chwilach prywatności – choć w Eton o prywatność było niezwykle trudno – płakał z niedoli, wściekłości i samotności. Publicznie przeklinał i walczył, mimo że zawsze przegrywał.

I tak, gdy nieustannie znęcano się nad nim poza salą lekcyjną i regularnie wymierzano cięgi w sali, wystarczył mniej niż rok w Eton, żeby wytłuc z Sebastiana wszelkie skłonności do uczuć, łagodności i zaufania. Metody Eton wydobywały z niektórych chłopców to, co najlepsze. W nim obudziły najgorsze.

Kiedy Sebastian miał dziesięć lat, dyrektor wziął go na stronę i poinformował, że jego matka umarła w Indiach Zachodnich na febrę. Sebastian wysłuchał wieści w kamiennym milczeniu, a następnie wyszedł z budynku i wszczął bójkę z Wardellem.

Wardell był od niego dwa lata starszy, dwa razy większy i cięższy, a do tego szybki. Tym razem jednak potwór w Sebastianie okazał się zimną, gorzką furią i chłopiec walczył chłodno, bez słowa i zawzięcie, aż powalił dręczyciela i rozkrwawił mu nos.

Potem, sam zmaltretowany i krwawiący, Sebastian omiótł szyderczym wzrokiem zebranych w kółku gapiów.

– Ktoś jeszcze? – zapytał, choć ledwie wystarczyło mu tchu na te słowa.

Nie rozległ się żaden dźwięk. Kiedy odwrócił się, żeby odejść, rozstąpili się przed nim.

Gdy Sebastian znajdował się w połowie drogi przez dziedziniec, dziwną ciszę przerwał głos Wardella.

– Dobra robota, Blackmoor! – zawołał chłopak.

Sebastian przystanął i się rozejrzał.

– Idź do diabła! – odkrzyknął.

Wtedy czapka Wardella wzleciała w powietrze, przy akompaniamencie wiwatu. W następnej chwili w górze znalazły się dziesiątki czapek i wszyscy wiwatowali.

– Głupie gnojki – wymamrotał do siebie Sebastian.

Zdjął z głowy wyimaginowany kapelusz – jego czapka została nieodwołalnie zadeptana – i wykonał groteskowy, zamaszysty ukłon.

Moment później otoczyli go roześmiani chłopcy, a w następnej chwili posadzono go na ramionach Wardella, im więcej zaś im wszystkim ubliżał, tym bardziej się to tym idiotom podobało.

Wkrótce stał się najlepszym druhem Wardella. A wtedy, oczywiście, nie było już dla niego nadziei.

Spośród wszystkich diabłów wcielonych, które w tamtym czasie, zbierając cięgi i znosząc prześladowania, wkraczały w Eton w dorosłość, krąg Wardella był najgorszy. Obok typowych psikusów i nękania nieszczęsnych miejscowych, ci chłopcy oddawali się hazardowi, palili i upijali się do nieprzytomności, nim jeszcze weszli w okres pokwitania. Łajdaczyć zaczęli się zaraz potem.

Sebastiana wprowadzono w erotyczne sekrety w trzynaste urodziny. Wardell i Mallory – chłopak, który swego czasu doradził podtapianie w wychodku – zaprawili go ginem, zawiązali mu oczy, przez godzinę ciągali tam i sam, aż wreszcie zawlekli po schodach do cuchnącego stęchlizną pomieszczenia. Rozebrali go do naga, zdjęli przepaskę z oczu i wyszli, zamykając za sobą drzwi na klucz.

Na wyposażenie pomieszczenia składały się: jedna kopcąca lampa olejna, jeden brudny siennik i jedna pulchna dziewczyna ze złotymi kędziorkami, rumianymi policzkami, wielkimi niebieskimi oczami i nosem jak guziczek. Gapiła się na Sebastiana, jakby był martwym szczurem.

Nie musiał zgadywać dlaczego. Mimo że od ostatnich urodzin wystrzelił w górę dobre pięć centymetrów, nadal wyglądał jak chochlik.

– Nie zrobię tego – oznajmiła. Z uporem zacisnęła usta. – Nawet za sto funtów.

Sebastian odkrył, że jednak pozostały mu jakieś uczucia. W przeciwnym razie nie udałoby jej się ich zranić. Piekło go w gardle i chciało mu się płakać, i nienawidził jej za to, że wywołała w nim takie reakcje. Pospolita, głupia mała locha; gdyby była chłopakiem, stłukłby ją na miazgę.

Do tej pory nauczył się jednak odruchowo skrywać uczucia.

– Wielka szkoda – rzekł zimno. – Dziś są moje urodziny i byłem w tak dobrym humorze, że zamierzałem zapłacić ci dziesięć szylingów.

Sebastian wiedział, że Wardell nigdy nie zapłacił dziwce więcej niż sześć pensów.

Popatrzyła na Sebastiana chmurnie, a potem jej wzrok powędrował w dół i spoczął na jego męskim narzędziu. I tam pozostał. Tyle wystarczyło, by pobudzić rzeczone narzędzie. Zaczęło szybko nabrzmiewać.

Jej nadąsana warga zadrżała.

– Jak mówiłem, humor mi dziś dopisuje – odezwał się znowu, zanim miała szansę go wyśmiać. – Dorzucę jeszcze sześć. Nie więcej. Jeśli oferta ci nie odpowiada, pójdę z nią gdzie indziej.

– Chyba bym mogła zamknąć oczy – stwierdziła.

Posłał jej kpiący uśmiech.

– Otwarte czy zamknięte, dla mnie bez różnicy… ale oczekuję usługi wartej tych pieniędzy.

I rzeczywiście ją otrzymał, przy czym nie zamknęła oczu, ale dała taki pokaz entuzjazmu, jakiego tylko mógłby sobie życzyć mężczyzna.

Kryła się w tym pewna życiowa lekcja, skonstatował później Sebastian, przyswajając ją równie szybko jak wszystkie inne.

Od tamtej pory postanowił zaczerpnąć motto od Horacego: „Zarabiaj pieniądze, uczciwie, jeśli możesz, jeśli nie, wszelkimi sposobami”.

* * *

Odkąd Sebastian rozpoczął naukę w Eton, jedyną korespondencją, jaką otrzymywał z domu, były jednozdaniowe liściki dołączane do jego kwartalnej renty. Pisał je sekretarz ojca.

Kiedy jego czas w Eton dobiegał końca, Sebastian otrzymał długi na dwa akapity list, gdzie w zarysie przedstawiano ustalenia związane z jego studiami na Cambridge.

Wiedział, że Cambridge to doskonały uniwersytet, przez wielu uważany za bardziej postępowy niż mnisi Oksford.

Wiedział także, że bynajmniej nie z tego powodu ojciec go wybrał. Ballisterowie uczęszczali do Eton i na Oksford, praktycznie odkąd utworzono te instytucje. Posłanie syna gdzie indziej stanowiło dla lorda Daina najbliższy możliwy odpowiednik wydziedziczenia go. Obwieszczało światu, że Sebastian jest paskudną plamą na honorze rodu.

Co z całą pewnością odpowiadało prawdzie.

Nie tylko zachowywał się jak potwór – aczkolwiek nigdy na tyle źle w obecności autorytetów, by go wydalono – ale stał się nim także pod względem fizycznym: ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, ciemny, brutalnie twardy.

Znaczną część kariery w Eton poświęcił wysiłkom, by zapisać się w pamięci otoczenia jako potwór właśnie. Odczuwał dumę z faktu, że przyzwoici ludzie nazywają go Zakałą Rodu Ballisterów.

Aż do tej pory lord Dain nijak nie sygnalizował, że zauważa albo dba o to, co robi jego syn.

Ten lapidarny list zaświadczał o czym innym. Jego lordowska mość zamierzał ukarać i upokorzyć syna, zsyłając go na uniwersytet, na którym nie postała nigdy noga żadnego Ballistera.

Kara nadeszła zbyt późno. Sebastian opanował tymczasem kilka skutecznych sposobów reakcji na próby sterowania nim, karania go czy zawstydzania. Odkrył, że pieniądze, w większości przypadków, odnoszą skutek znacznie lepszy niż siła fizyczna.

Zaczerpnąwszy motto od Horacego, nauczył się nie tylko podwajać, ale zwielokrotniać swoją rentę w grach losowych i zakładach. Połowę wygranych przepuszczał na kobiety, rozmaite inne złe nawyki i prywatne lekcje włoskiego – te ostatnie, żeby absolutnie nikt nie podejrzewał, iż matka stanowi choćby w niewielkim stopniu jego czuły punkt.

Za drugą połowę planował nabyć konia wyścigowego.

Odpisał ojcu z zaleceniem, by rodzic za przeznaczone na ten cel środki posłał na Cambridge jakiegoś ubogiego chłopca, ponieważ hrabia Blackmoor podejmie studia na Oksfordzie i sam je sobie opłaci.

Następnie postawił zaoszczędzone na konia pieniądze na walkę zapaśniczą.

Wygrana – oraz drobny nacisk ze strony stryja Wardella – zapewniły Sebastianowi miejsce na Oksfordzie.

* * *

Kolejną wiadomość z domu Sebastian otrzymał w wieku dwudziestu czterech lat. W jednym akapicie donoszono mu o śmierci ojca.

Wraz z tytułem nowy markiz Dain odziedziczył sporo ziemi, kilka imponujących domów – w tym Athcourt, wspaniałe rodowe gmaszysko na obrzeżach wrzosowisk Dartmoor – oraz wszystkie towarzyszące im obciążenia hipoteczne i długi.

Jego ojciec pozostawił sprawy w zatrważającym stanie, a Sebastian nie miał najmniejszych wątpliwości dlaczego. Nie mogąc kontrolować syna, drogi zmarły postanowił go zrujnować.

Jeśli wszakże świętoszkowaty stary drań uśmiechał się w życiu pozagrobowym, wypatrując chwili, gdy czwartego markiza Daina przewiozą do najbliższego domu dla dłużników, skazany był na bardzo długie oczekiwanie.

Sebastian odkrył tymczasem świat interesów i śmiało poświęcił się opanowaniu jego tajników do perfekcji. Każdego pensa ze swego obecnego zadowalającego dochodu zarobił lub wygrał sam. Po drodze więcej niż jedno przedsięwzięcie na skraju bankructwa przekształcił w zyskowną inwestycję. Uporanie się z bałaganem ojca stanowiło dziecinną igraszkę.

Sprzedał wszystko, co nie było objęte majoratem, uregulował długi, zreorganizował zacofany system finansowy, zwolnił sekretarza, zarządcę oraz rodzinnego prawnika, zastępując ich egzemplarzami wyposażonymi w mózgi, którym oznajmił, czego się od nich oczekuje. Następnie po raz ostatni wybrał się na przejażdżkę po niewidzianych od dzieciństwa wrzosowiskach, po czym wyjechał do Paryża.

Rozdział 1

Paryż, marzec

– Nie, to się nie dzieje – szepnął w oszołomieniu sir Bertram Trent.

Jego okrągłe niebieskie oczy zogromniały z przerażenia, kiedy dociskał czoło do okna wychodzącego na rue de Provence.

– Sądzę, że się dzieje, proszę pana – odparł jego lokaj, Withers.

Sir Bertram przeciągnął dłonią po potarganych brązowych lokach. Była druga po południu, on zaś dopiero co zmienił szlafrok na zwykłe ubranie.

– Genevieve – powiedział głucho. – O Boże, to rzeczywiście ona.

– To bez wątpienia pańska babka, lady Pembury, a towarzyszy jej pańska siostra, panna Jessica. – Withers stłumił uśmiech. Tłumił w tej chwili bardzo wiele. Na przykład szalone pragnienie, by tańczyć po pokoju, wykrzykując „Alleluja!”.

Byli ocaleni. Skoro zjawiła się panna Jessica, sprawy zostaną prędko uporządkowane. Ogromnie ryzykował, pisząc do niej, ale należało tak postąpić, dla dobra rodziny.

Sir Bertram wpadł w złe towarzystwo. Najgorsze towarzystwo w całym chrześcijańskim świecie, zdaniem Withersa: banda utracjuszowskich degeneratów pod wodzą tego potwora, czwartego markiza Daina.

Ale panna Jessica wkrótce położy temu kres, uspokajał sam siebie podstarzały lokaj, zwinnie wiążąc halsztuk swemu panu.

Dwudziestosiedmioletnia siostra sir Bertrama odziedziczyła urzekającą urodę swej owdowiałej babki: jedwabiste włosy barwy nieomal ciemnego granatu, srebrnoszare migdałowe oczy, alabastrowa cera i pełna wdzięku figura – wszystkie te cechy w przypadku lady Pembury oparły się spustoszeniom dokonywanym przez czas.

Co w praktycznej ocenie Withersa ważniejsze, panna Jessica odziedziczyła umysł, fizyczną sprawność i odwagę po swoim zmarłym ojcu. Świetnie jeździła konno, fechtowała i strzelała. W rzeczy samej, jeśli chodziło o pistolety, nie miała sobie równych w całej rodzinie, a to o czymś świadczyło. W trakcie dwóch krótkich małżeństw jej babka urodziła czterech synów pierwszemu mężowi, sir Edmundowi Trentowi, oraz dwóch drugiemu, wicehrabiemu Pembury, a później tak jej córki, jak i synowie powołali na świat obfitość mężczyzn. Mimo to żaden z tych szlachetnych mężów nie strzelał lepiej od panny Jessiki. Z dwudziestu kroków odstrzeliwała korek butelki z winem – co Withers widział na własne oczy.

Nie miałby nic przeciw, gdyby odstrzeliła korek lordowi Dainowi. Ten potężny brutal był hańbą dla swego kraju, próżniaczym zbereźnikiem z sumieniem nie większym niż u żuka gnojarza. Zwabił sir Bertrama – który, co godne pożałowania, nie zaliczał się do najbystrzejszych spośród dżentelmenów – do swego niemoralnego kręgu i pchnął w dół równi pochyłej, prosto ku ruinie. Kilka kolejnych miesięcy w towarzystwie lorda Daina, a sir Bertram zostanie bankrutem – jeśli niekończące się orgie wpierw go nie zabiją. Ale nie będzie kilku kolejnych miesięcy, skonkludował radośnie Withers, ponaglając niechętnego pana ku drzwiom. Panna Jessica wszystko naprawi. Zawsze naprawiała.

* * *

Bertiemu udało się odegrać zaskoczone uszczęśliwienie na widok siostry i babki. Jednakże kiedy tylko ta druga oddaliła się do swojej sypialni, żeby odpocząć po podróży, porwał Jessicę do pomieszczenia, które wyglądało na salon wąskiego – i stanowczo zbyt drogiego, jak skonstatowała z irytacją – mieszkania.

– Niech to diabli, Jess, o co chodzi? – zapytał ostro.

Jessica podniosła stertę sportowych gazet z wyściełanego fotela przy kominku, rzuciła je na palenisko i z westchnieniem usiadła na miękkich poduszkach.

Podróż powozem z Calais była długa, pełna kurzu i wyboista. Jessica nie wątpiła, że za sprawą odrażającego stanu francuskich dróg ma posiniaczoną tylną część ciała.

Z wielką chęcią posiniaczyłaby teraz tylną część ciała swego brata. Niestety, choć dwa lata młodszy, był od niej o głowę wyższy i znacznie cięższy. Dni, kiedy dało się przywołać go do rozsądku solidną rózgą, dawno minęły.

– To prezent urodzinowy – wyjaśniła.

Niezdrowo blada twarz jej brata rozpromieniła się na moment w znajomym, przyjaźnie głupawym uśmiechu.

– Rany, Jess, strasznie słodko z twojej strony… – Potem uśmiech przygasł, a brwi się ściągnęły. – Ale urodziny mam dopiero w lipcu. Nie zamierzacie chyba zostać aż do…

– Chodziło mi o urodziny Genevieve.

Wśród kilku ekscentryczności lady Pembury znalazło się naleganie, by dzieci i wnuki zwracały się do niej i mówiły o niej po imieniu.

– Jestem kobietą – zwykła klarować tym, którzy protestowali, że taka terminologia oznacza brak szacunku. – Mam imię. Mama, babka… – W tym miejscu nieznacznie wzruszała ramionami. – Takie anonimowe.

Na twarzy Bertiego pojawiła się czujność.

– Kiedy wypadają?

– Ma urodziny, o czym powinieneś pamiętać, pojutrze. – Jessica zdjęła szare buty z koźlęcej skórki, przyciągnęła ku sobie podnóżek i wsparła na nim stopy. – Chciałam, żeby trochę się zabawiła. Nie zaglądała do Paryża od wieków, a w domu sprawy nie układają się zbyt przyjemnie. Część ciotek przebąkuje, żeby zamknąć ją w przytułku dla obłąkanych. Co nieszczególnie mnie dziwi. Nigdy jej nie rozumiały. Wiedziałeś, że tylko w zeszłym miesiącu otrzymała trzy propozycje małżeństwa? Wydaje mi się, że Numer Trzy okazał się kroplą, która przelała czarę goryczy. Lord Fangiers ma trzydzieści cztery lata. Rodzina twierdzi, że to żenujące.

– No, nieszczególnie dystyngowane, w jej wieku.

– Jeszcze nie umarła, Bertie. Nie widzę powodu, żeby miała się zachowywać, jakby leżała już w grobie. Jeśli zapragnie poślubić pomocnika z pubu, jej sprawa. – Jessica zmierzyła brata badawczym spojrzeniem. – Oczywiście, nowy mąż przejąłby kontrolę nad jej pieniędzmi. Śmiem twierdzić, że właśnie ten szczegół wszystkich martwi.

Bertie się zarumienił.

– Nie musisz tak na mnie patrzeć.

– Doprawdy? Wyglądasz mi na dosyć zmartwionego. Może chodziło ci po głowie, że Genevieve wydobędzie cię z kłopotów.

Szarpnął halsztuk.

– Nie mam kłopotów.

– Och, wobec tego liczysz na mnie. Według twojego przedstawiciela w interesach po spłaceniu twoich aktualnych długów na resztę roku pozostanie mi dokładnie czterdzieści siedem funtów, sześć szylingów i trzy pensy. Co oznacza, że muszę albo znów zamieszkać z ciotkami i stryjami, albo pracować. Przez dziesięć lat funkcjonowałam jako nieopłacana niania ich bachorów. Nie zamierzam spędzić w ten sposób ponownie ani dziesięciu sekund. Czyli zostaje praca.

Wytrzeszczył oczy.

– Praca? Mówisz o zarabianiu pensji?

Przytaknęła.

– Nie widzę innego sensownego rozwiązania.

– Czyś ty oszalała, Jess? Jesteś dziewczyną. Wyjdziesz za mąż. Za typa z nabitą kiesą. Jak zrobiła to Genevieve. Dwa razy. No wiesz, masz jej urodę. Gdybyś nie była taka piekielnie wybredna…

– Ale jestem – weszła mu w słowo. – Na szczęście mogę sobie na to pozwolić.

Ona i Bertie zostali osieroceni w bardzo młodym wieku i byli odtąd zdani na łaskę ciotek, stryjów i kuzynów, którzy sami z trudem utrzymywali swoją pokaźną progeniturę. Rodzinie powodziłoby się wcale nieźle, gdyby nie była tak potwornie liczna. Ale Genevieve pochodziła z płodnego rodu, zwłaszcza jeśli chodzi o powoływanie na świat płci męskiej, a jej potomstwo odziedziczyło ten talent.

Był to jeden z powodów, dla których Jessica otrzymywała tyle ofert małżeństwa – przeciętnie sześć rocznie – nawet teraz, kiedy powinna znaleźć się już poza obszarem zainteresowań i przywdziać czepek starej panny. Ale niech ją szlag, jeśli wyjdzie za mąż, żeby służyć za klacz rozpłodową jakiemuś bogatemu, utytułowanemu durniowi – albo jeśli kiedykolwiek zacznie paradować w niegustownych czepkach, skoro już o tym mowa.

Miała talent do wygrzebywania na aukcjach i w sklepach z używanymi rzeczami skarbów, które sprzedawała następnie z pokaźnym zyskiem. Choć nie zarabiała fortuny, przez pięć ostatnich lat mogła sama kupować sobie modne ubrania i dodatki, zamiast donaszać rzeczy po krewnych. Stanowiło to skromną formę niezależności. Pragnęła jej więcej. W trakcie ostatniego roku planowała, jak osiągnąć ten cel.

Wreszcie zaoszczędziła dostatecznie dużo, żeby wynająć i wstępnie zatowarować własny sklep. Będzie elegancki i bardzo ekskluzywny, nastawiony na elitarną klientelę. W trakcie wielu godzin spędzonych na wydarzeniach towarzyskich wyrobiła sobie świetne zrozumienie próżniaczych bogaczy – nie tylko tego, co lubili, ale także najskuteczniejszych metod, jak ich sobą zainteresować.

Planowała zacząć ich wabić, kiedy wydobędzie brata z bałaganu, w jaki się wpakował. Następnie dopilnuje, żeby błędy Bertiego nigdy więcej nie zakłóciły jej uporządkowanego życia. Był nieodpowiedzialnym, niegodnym zaufania, trzpiotowatym matołem. Wzdrygała się na samo wyobrażenie, jak będzie wyglądać jej przyszłość, jeśli pozostanie od niego pod jakimkolwiek względem zależna.

– Doskonale wiesz, że nie muszę wychodzić za mąż dla pieniędzy – oznajmiła mu teraz. – Wszystko, czego mi trzeba, to otworzyć sklep. Wybrałam miejsce i zaoszczędziłam dosyć, żeby…

– Ten poroniony pomysł sklepu z mydłem i powidłem?! – wykrzyknął.

– Nie z mydłem i powidłem – odparła spokojnie. – Jak tłumaczyłam ci co najmniej dziesięć razy…

– Nie pozwolę ci zostać sklepikarką. – Bertie się wyprostował. – Moja siostra nie będzie parać się handlem.

– Z chęcią zobaczę, jak mnie powstrzymujesz.

Przywołał na twarz groźny wyraz.

Oparła się wygodnie i w zamyśleniu zmierzyła go wzrokiem.

– Rety, Bertie, kiedy tak mrużysz oczy, wyglądasz zupełnie jak wieprz. W rzeczy samej, zadziwiająco upodobniłeś się do wieprza, odkąd widziałam cię po raz ostatni. Przybrałeś z piętnaście kilo. Może nawet dwadzieścia. – Opuściła wzrok. – I najwyraźniej wszystko poszło w brzuch. Zrobiłeś się podobny do króla.

– Tego wieloryba?! – zapiał. – Nieprawda. Cofnij to, Jess.

– Albo co? Usiądziesz na mnie? – Roześmiała się.

Oddalił się sztywnym krokiem i z impetem opadł na sofę.

– Na twoim miejscu – poradziła – mniej martwiłabym się tym, co mówi i robi moja siostra, a bardziej własną przyszłością. Potrafię o siebie zadbać, Bertie. Ty natomiast… No, chyba sam powinieneś pomyśleć o małżeństwie z osóbką z nabitą kiesą.

– Małżeństwo jest dla tchórzy, głupców i kobiet.

Uśmiechnęła się.

– Brzmi jak obwieszczenie pijanego osła wygłoszone do tłumu innych pijanych osłów w ramach typowego męskiego dowcipkowania na temat cudzołóstwa i procesów wydalniczych, na moment przed tym, jak jego autor wylądował w misie z ponczem. – Nie czekała, aż Bertie dogrzebie się w swym umyśle do definicji trudnych słów. – Wiem, co mężczyźni uznają za szalenie zabawne – ciągnęła. – Mieszkałam z tobą i wychowywałam dziesięciu kuzynów. Pijani czy trzeźwi, uwielbiają żarty na temat tego, co robią… albo chcą zrobić… z kobietami, i nieskończenie fascynuje ich puszczanie wiatrów, wydalanie płynów i…

– Kobiety nie mają poczucia humoru – oznajmił Bertie. – Nie potrzebują go. Najwyższy stworzył je jako wieczny żart z mężczyzn. Z czego można logicznie wysnuć wniosek, że Najwyższy jest kobietą.

Wypowiedział te słowa wolno i starannie, jakby włożył wcześniej sporo trudu w wyuczenie się ich na pamięć.

– Skądże się wzięły te filozoficzne głębie, Bertie?

– Proszę?

– Kto ci to powiedział?

– Nie pijany osioł, panno Szydercza i Sarkastyczna – odparł z wyższością. – Może i nie mam najtęższej głowy na świecie, ale osła rozpoznam, i Dain nim nie jest.

– Rzeczywiście nie. Brzmi jak bystry jegomość. Co jeszcze ma do powiedzenia, kochany?

Nastąpiła długa chwila ciszy, kiedy Bertie usiłował zdecydować, czy jej pytanie było, czy też nie było sarkastyczne. Jak zwykle, doszedł do błędnych wniosków.

– No, jest bystry, Jess. Powinienem był wiedzieć, że się zorientujesz. Te rzeczy, które mówi… no, mózg stale mu pracuje, w zawrotnym tempie. Nie mam pojęcia, czym go napędza. No bo nie je dużo ryb, czyli to nie to.

– Domyślam się, że napędza go ginem co dzień od nowa – mruknęła Jessica.

– Proszę?

– Powiedziałam, że ma mózg jak maszyna parowa.

– Na pewno – zgodził się Bertie. – I to nie tylko do gadania. Ma też głowę do pieniędzy. Gra na giełdzie jak na skrzypcach, mówią ludzie. Tyle że muzyka, którą wydobywa Dain, to „brzęk, brzęk, brzęk” suwerenów. Dużo brzęków, Jess.

Nie wątpiła w to. Jeśli wierzyć pogłoskom, markiz Dain należał do najbogatszych ludzi w Anglii. Stać go było na brawurowe ekstrawagancje. A biedny Bertie, który nie mógł pozwolić sobie na ekstrawagancje choćby najskromniejszego rodzaju, uparł się naśladować swego idola.

Ponieważ z pewnością w grę wchodziło bałwochwalcze uwielbienie, tak jak twierdził Withers w swym ledwie zrozumiałym liście. Fakt, że Bertie wysilił swoje ograniczone talenty do tego stopnia, by wykuć na pamięć słowa Daina, stanowił niepodważalny dowód, że Withers nie przesadził.

Lord Dain awansował na pana wszechświata Bertiego… i wiódł go prosto w piekielne otchłanie.

* * *

Lord Dain nie podniósł wzroku, gdy zadźwięczał sklepowy dzwonek. Nie interesowało go, kim jest nowy klient, a Champtoisa, dostawcy antyków i artystycznych kuriozów, nijak nie mogło to obchodzić, skoro najważniejszy klient w Paryżu wszedł już do jego sklepu. Jako ów najważniejszy klient, Dain oczekiwał wyłącznej uwagi właściciela i otrzymywał ją. Champtois nie tylko nie spojrzał w stronę drzwi, ale w żaden sposób nie okazał, że widzi, słyszy lub myśli cokolwiek, co nie wiązałoby się z markizem Dainem.

Niestety, obojętność nie równa się głuchocie. Dźwięk dzwonka jeszcze nie przebrzmiał, kiedy Dain usłyszał znajomy męski głos, mamroczący z angielskim akcentem, oraz nieznajomy głos kobiecy, mruczący odpowiedź. Nie rozróżniał słów. Choć raz Bertie Trent zdołał mówić ciszej, a nie jak zwykle, gdy jego głos niósł się przez całe boisko do futbolu.

Nadal jednak był to Bertie Trent, największy bałwan na półkuli północnej, co znaczyło, że lord Dain musi przełożyć swoją transakcję na później. Ani myślał prowadzić targów z Trentem u boku, kiedy ten każdym słowem, gestem, a nawet wyglądem przyczyniał się wyłącznie do podbicia ceny, zarazem z entuzjazmem trwając w złudzeniu, że przebiegle pomaga ją zbić.

– Niech mnie – rozległ się głos rodem z boiska do rugby. – Czy to nie… No, na Jowisza, a jakże.

Łup. Łup. Łup. Zbliżające się ciężkie kroki.

Lord Dain stłumił westchnienie, odwrócił się i wbił twarde spojrzenie w natręta.

Trent zatrzymał się w miejscu.

– To znaczy nie chcę przeszkadzać, no jasne, zwłaszcza kiedy chłop targuje się z Champtoisem – powiedział, gwałtownym ruchem głowy wskazując właściciela. – Jak właśnie mówiłem Jess, trzeba mieć się na baczności i uważać, żeby nie zaproponować więcej niż połowę tego, co się chce zapłacić. No i jeszcze trzeba nadążać, ile to będzie „połowa”, a ile „dwukrotność”, kiedy wszystko podają w tych przeklętych frankach i sou, i tych innych, jak im tam, nonsensownych monetach, i mnożyć, i znowu dzielić, żeby podliczyć to jak należy w funtach, szylingach i pensach… przy czym nie pojmuję, czemu od razu nie zrobią tego po ludzku, chyba że chodzi im o zirytowanie człowieka.

– Zdaje się, że sugerowałem ci już, Trent, że doświadczałbyś mniej irytacji, gdybyś nie zakłócał równowagi swojej delikatnej psychiki, próbując liczyć – stwierdził Dain.

Usłyszał wywołany ruchem szelest i jakiś stłumiony dźwięk gdzieś na lewo przed nim. Jego spojrzenie powędrowało w tamtym kierunku. Kobieta, której ciche odpowiedzi wcześniej słyszał, pochylała się nad gablotką z biżuterią. Sklep był fatalnie oświetlony – celowo, aby utrudnić klientom należyte oszacowanie wartości tego, na co patrzyli. Dain mógł z całą pewnością stwierdzić jedynie tyle, że kobieta nosi niebieskie okrycie wierzchnie i jeden z tych do absurdu udekorowanych bonetów, aktualnie w modzie.

– Szczególnie zalecam – ciągnął, patrząc na kobietę – żebyś oparł się pokusie liczenia, jeśli rozważasz zakup prezentu dla swojej chère amie. Kobiety poruszają się w wyższej sferze matematyki niż mężczyźni, zwłaszcza gdy chodzi o podarki.

– To, Bertie, stanowi konsekwencję faktu, że kobiecy umysł osiągnął bardziej zaawansowany stopień rozwoju – odezwała się nieznajoma, nie podnosząc wzroku. – Kobieta pojmuje, że wybór prezentu wymaga zbilansowania dogłębnie skomplikowanego równania moralnego, psychologicznego, estetycznego i sentymentalnego. Nie zalecałabym, żeby przeciętny mężczyzna próbował angażować się w delikatny proces bilansowania tego równania, zwłaszcza metodą prymitywnych obliczeń.

Przez jedną niepokojącą chwilę lord Dain odnosił wrażenie, że właśnie wepchnięto mu głowę do wychodka. Serce zaczęło mu walić, na ciele pojawiła się lepka gęsia skórka, bardzo podobnie jak tamtego pamiętnego dnia w Eton dwadzieścia pięć lat temu.

Powiedział sobie, że nie posłużyło mu śniadanie. Najprawdopodobniej masło było zjełczałe.

Absolutnie wykluczone, żeby zdenerwowała go ta wzgardliwa kobieca riposta. Niemożliwe, by wprawiło go w zakłopotanie odkrycie, że ta kobieta o ciętym języku nie jest, jak założył, ladacznicą, do której Bertie przylgnął minionej nocy.

Akcent obwieszczał, że chodzi o damę. Co gorsza – jeśli w ogóle istnieje gorszy okaz rodzaju ludzkiego – wszystko wskazywało na to, że była erudytką. Lord Dain jeszcze nigdy nie spotkał kobiety, która by choć słyszała o równaniu, a cóż dopiero miała świadomość, że się je bilansuje.

Bertie zbliżył się i swym boiskowym poufałym szeptem zapytał:

– Masz pojęcie, co powiedziała, Dain?

– Tak.

– Czyli co?

– Mężczyźni to bezduszni ignoranci.

– Jesteś pewien?

– Owszem.

Bertie westchnął i odwrócił się do kobiety, która nadal wydawała się zafascynowana zawartością gablotki.

– Obiecałaś nie obrażać moich przyjaciół, Jess.

– Nie mam pojęcia, jak mogłabym ich obrazić, skoro żadnego nie poznałam.

Coś wyraźnie ją absorbowało. Obsypany kokardami i kwiatami bonet przechylał się to w tę, to w tamtą stronę, kiedy oglądała przedmiot swego zainteresowania pod różnymi kątami.

– No, a chcesz jednego poznać? – zapytał niecierpliwie Trent. – Czy zamierzasz sterczeć tam cały dzień, gapiąc się na odpadki?

Wyprostowała się, ale nie odwróciła.

Bertie odchrząknął.

– Jessico – rzekł z determinacją – to Dain. Dain… Niech cię licho, Jess, możesz na minutę oderwać wzrok od tych śmieci?

Odwróciła się.

– Dain, moja siostra.

Podniosła wzrok.

Szybka, zjadliwa fala gorąca omiotła lorda Daina od czubka głowy do palców u stóp w wypolerowanych szampanem butach. W ślad za gorącem natychmiast pojawił się zimny pot.

– Milordzie – powiedziała ze zdawkowym skinieniem.

– Panno Trent – odparł. A potem za nic w świecie nie potrafił dobyć z siebie kolejnej sylaby.

Pod monstrualnie wielkim bonetem krył się idealny owal porcelanowo białej, doskonałej twarzy. Gęste, smoliście czarne rzęsy okalały srebrnoszare oczy, lekko skośne, co harmonizowało ze skosem jej wysokich kości policzkowych. Nos miała prosty i delikatnie smukły, usta miękkie i różowe, minimalnie zbyt pełne.

Nie była klasyczną angielską doskonałością, niemniej kwalifikowała się na jakiegoś rodzaju doskonałość, a lord Dain, nie będąc ani ślepcem, ani ignorantem, zasadniczo z miejsca rozpoznawał obiekt najwyższej jakości.

Gdyby była wyrobem z sewrskiej porcelany, obrazem olejnym lub gobelinem, natychmiast by ją kupił, nie spierając się o cenę.

Przez jedną szaloną chwilę, podczas gdy wyobrażał sobie, jak omywa ją językiem od alabastrowego czoła po końce filigranowych palców u stóp, zastanawiał się, jaka jest jej cena.

Ale kątem oka pochwycił swoje odbicie w szkle.

Chropawa, surowa twarz, oblicze samego Belzebuba. W przypadku Daina książkę dało się trafnie ocenić po okładce, ponieważ wewnątrz również był mroczny i surowy. Miał duszę wrzosowisk Dartmoor, gdzie hulał wściekły wiatr, deszcz smagał ponure, szare skały, a ładne zielone skrawki ziemi okazywały się grzęzawiskami zdolnymi wessać wołu.

Każdy półgłówek widział tablice obwieszczające: „Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją…”6 albo, bardziej à propos, „Niebezpieczeństwo, ruchome piaski”.

Co równie istotne, stworzenie stojące przed nim było damą, i Dain nie potrzebował ostrzegawczych tablic, by trzymać się od niej z dala. W jego słowniku damy figurowały pod hasłami „zaraza”, „pomór” i „klęska głodu”.

Kiedy wrócił mu rozsądek, Dain skonstatował, że najwidoczniej wpatrywał się w nią zimno przez dość długą chwilę, ponieważ Bertie – wyraźnie znudzony – odwrócił się, żeby obejrzeć komplet drewnianych żołnierzyków.

Dain prędko zebrał myśli.

– Czy nie była to pani kolej, żeby się odezwać, panno Trent? – zapytał kpiąco. – Nie zamierzała pani wygłosić komentarza na temat pogody? Zdaje się, że uważa się to za stosowny… bezpieczny, innymi słowy… sposób rozpoczęcia rozmowy.

– Pańskie oczy – powiedziała, patrząc nań z doskonałym spokojem – są nader czarne. Rozum podpowiada mi, że muszą być zaledwie barwy bardzo ciemnego brązu. Mimo to złudzenie jest… przytłaczające.

Poczuł nagłe ukłucie w okolicach przepony lub brzucha, nie potrafił ocenić.

Jego zewnętrzne opanowanie ani trochę się nie zachwiało. Dostał pod tym względem twardą szkołę.

– Rozmowa w zadziwiającym tempie dotarła do tematów osobistych – skomentował, cedząc słowa. – Fascynują panią moje oczy.

– Nic na to nie poradzę. Są nadzwyczajne. Tak czarne. Ale nie chcę, żeby przeze mnie poczuł się pan niezręcznie.

Z bardzo nikłym uśmiechem odwróciła się znów do gablotki.

Dain nie wiedział, co konkretnie jest z nią nie tak, ale coś było bez wątpienia. Był lordem Belzebubem, nieprawdaż? Powinna zemdleć lub w najlepszym wypadku wzdrygnąć się z przerażenia i odrazy. Tymczasem patrzyła nań z wielkim tupetem, a przez chwilę wydawało się wręcz, że to stworzenie z nim flirtuje.

Postanowił wyjść. Równie dobrze mógł zmierzyć się z tą osobliwością na ulicy. Zdążał już do drzwi, kiedy Bertie odwrócił się i pospieszył za nim.

– Łatwo się wymknąłeś – szepnął na tyle głośno, że usłyszano go w Notre Dame. – Byłem pewien, że na ciebie napadnie… bo napada, jeśli tak sobie umyśli, i nie obchodzi jej na kogo. Nie żebyś sobie z nią nie poradził, ale potrafi przyprawić chłopa o ból głowy, więc jeśli planowałeś pójść się napić…

– Champtois dopiero co nabył automat, który cię zaintryguje – poinformował go Dain. – Poprosisz, żeby go dla ciebie nakręcił i pokazał, jak działa?

Prostoduszna twarz Bertiego rozjaśniła się w zachwycie.

– Jeden z tych, jak im tam? Naprawdę? Co takiego robi?

– Może pójdziesz zobaczyć? – zasugerował Dain.

Bertie potruchtał do właściciela sklepu i natychmiast zaczął paplać z akcentem, który każdy prawomyślny paryżanin uznałby za podstawę do popełnienia mordu.

Pozbywszy się Bertiego, który ewidentnie planował mu towarzyszyć, lord Dain musiał jedynie zrobić kilka kolejnych kroków, żeby znaleźć się za drzwiami. Ale jego spojrzenie zboczyło ku pannie Trent, na powrót urzeczonej widokiem jakiegoś przedmiotu w gablocie z biżuterią, i zżerany ciekawością, zawahał się.

Rozdział 2

Poprzez warkot i trzaski automatu Jessica usłyszała wahanie markiza równie wyraźnie jak dźwięk trąbki dającej sygnał do bitwy. Potem ruszył. Śmiałe, aroganckie kroki. Podjął decyzję i nadciągał z ciężką artylerią.

Bo też Dain był ciężką artylerią, pomyślała. Żadne słowa Bertiego czy kogokolwiek innego nie zdołałyby jej na to przygotować. Czarne jak węgiel włosy i śmiałe, czarne oczy, potężny, godny zwycięskiego Cezara nos oraz posępna zmysłowość ust – sama ta twarz uprawniała go do wywodzenia swego rodowodu bezpośrednio od Lucyfera, jak utrzymywał Withers.

Co do ciała…

Bertie powiedział jej, że Dain to wyjątkowo postawny mężczyzna. Na poły oczekiwała zwalistego goryla. Nie przygotowała się na ogiera: wielkiego, o wspaniałych proporcjach – i potężnie umięśnionego, jeśli przyjąć za wskazówkę to, co uwypuklały obcisłe spodnie. Nie powinna była tam patrzeć, nawet jeśli tylko zerknęła, ale postura taka jak jego domagała się uwagi i przyciągała ją… w każdym szczególe. Po tym niegodnym damy momencie Jessica musiała wykrzesać z siebie całą upartą siłę woli, żeby utrzymać spojrzenie na jego twarzy. Nawet wówczas wyczyn udał jej się wyłącznie dlatego, że bała się, iż w przeciwnym razie straci resztki rozsądku i zrobi coś potwornie szokującego.

– Doskonale, panno Trent – dobiegł głęboki głos gdzieś z wyżyn ponad jej prawym ramieniem. – Wzbudziła pani moją ciekawość. Cóż, u diaska, tak tam panią oczarowało?

Jakkolwiek głowę miał wysoko ponad nią, reszta jego mocnego ciała znalazła się niestosownie blisko. Jessica wyczuwała woń cygara, które niedawno palił. Oraz subtelnej – i skandalicznie drogiej – męskiej wody kolońskiej. Jej ciało znów zaczęło niespiesznie wrzeć, czego doświadczyła ledwie parę chwil wcześniej i po czym jeszcze nie do końca się otrząsnęła.

Będzie musiała odbyć długą rozmowę z Genevieve. Te doznania żadną miarą nie mogły być tym, co Jessica podejrzewała.

– Zegarek – odparła z zimną krwią. – Ten z obrazkiem kobiety w różowej sukni.

Nachylił się, żeby zajrzeć do gabloty.

– Stoi pod drzewem? To ten?

Położył na gablocie lewą dłoń w kosztownej rękawiczce, a jej zaschło w ustach. Była to wielka, silna dłoń. Jessicę fascynowała świadomość, że tą jedną ręką podniósłby ją z podłogi.

– Tak – odparła, opierając się pragnieniu, by oblizać spierzchnięte wargi.

– Na pewno zechce pani obejrzeć go z bliska – stwierdził.

Sięgnął w górę, zdjął klucz z wbitego w krokiew gwoździa, przeszedł na tył gabloty, otworzył ją i wyjął zegarek.

Wykluczone, by Champtois przeoczył to zuchwalstwo. Nie wyrwała mu się nawet sylaba. Jessica się obejrzała. Właściciel sklepu wydawał się głęboko zatopiony w rozmowie z Bertiem. „Wydawał się” było tu kluczowym określeniem. To, co zwykle rozumie się pod pojęciem rozmowy, w przypadku Bertiego ledwie mieściło się w granicach prawdopodobieństwa. Głęboko absorbująca rozmowa – w dodatku po francusku – absolutnie nie wchodziła w rachubę.

– Może lepiej zademonstruję, jak ten drobiazg działa – rzekł Dain, przyciągając z powrotem jej uwagę.

W jego niskim głosie Jessica rozpoznała owe zbyt niewinne tony, nieodmiennie poprzedzające typowo męski, idiotyczny żart. Mogłaby wyjaśnić, że nie urodziła się wczoraj i doskonale wie, jak działa ten czasomierz. Ale błysk w jego ciemnych oczach powiedział jej, że markiz wyśmienicie się bawi, a nie chciała psuć mu uciechy. Jeszcze nie.

– Jak miło z pana strony – mruknęła.

– Kiedy obróci pani to pokrętło – wyjaśnił, demonstrując – jak pani widzi, jej spódnice rozdzielają się i tam, między jej nogami, widzimy… – Udał, że przygląda się uważniej. – Wielkie nieba, toż to szokujące. Tam chyba klęczy jakiś jegomość. – Podsunął jej zegarek niemalże pod nos.

– Nie jestem krótkowidzem, milordzie – powiedziała, biorąc od niego zegarek. – Ma pan całkowitą rację. Rzeczywiście to jakiś jegomość… jej kochanek, ponieważ najwyraźniej świadczy jej miłosne usługi.

Otworzyła torebkę, wyjęła małą lupę i poddała zegarek skrupulatnym oględzinom, przez cały czas świadoma, że sama jest poddawana podobnej lustracji.

– Na peruce dżentelmena wytarła się odrobina emalii, a po lewej stronie spódnicy damy widnieje maleńkie zadrapanie – stwierdziła. – Poza tym oceniłabym, że zegarek jest w doskonałym stanie, biorąc pod uwagę jego wiek, choć mocno wątpię, czy precyzyjnie wskazuje czas. Ostatecznie, to nie Breguet. – Odłożyła lupę i popatrzyła w jego oczy o ciężkich powiekach. – Ile pańskim zdaniem Champtois sobie za niego zażyczy?

– Chce go pani kupić, panno Trent? Mocno wątpię, czy rodzina pochwali pani zakup. Czy może pod moją nieobecność angielskie wyobrażenia o przyzwoitości przeszły rewolucję?

– Och, nie jest dla mnie. Podaruję go mojej babce.

Musiała oddać markizowi szacunek. Nie drgnęła mu nawet powieka.

– Ach, no tak – stwierdził. – To co innego.

– Na urodziny – wyjaśniła Jessica. – A teraz, jeśli mi pan wybaczy, powinnam odciągnąć Bertiego od negocjacji. Z tonu jego głosu wnoszę, że próbuje liczyć, to zaś, jak pan wnikliwie zauważył, mu nie służy.

* * *

Przyglądając się, jak leniwie sunie przez sklep, Dain pomyślał, że uniósłby ją jedną ręką. Głową ledwie sięgała mu do mostka i nawet z tym przeładowanym bonetem nie mogła ważyć więcej niż pięćdziesiąt kilo.

Przywykł do tego, że góruje nad kobietami – nad większością osób – i nauczył się czuć komfortowo w swym ponadwymiarowym ciele. Dzięki sportom – zwłaszcza boksowi i fechtunkowi – opanował sztukę lekkiego stąpania.

Przy niej poczuł się jak gigantyczny patałach. Gigantyczny, brzydki, głupi patałach. Od początku doskonale wiedziała, co to za przeklęty zegarek. Pytanie brzmiało, z jakim to przeklętym okazem kobiety Dain miał do czynienia w jej osobie? Dziewczyna patrzyła prosto w jego łajdacką twarz i ani nie mrugnęła. Stanął o wiele za blisko niej, ale się nie odsunęła.

Następnie wyjęła lupę, kto by pomyślał, i oszacowała sprośny czasomierz z takim spokojem, jakby chodziło o rzadkie wydanie Księgi męczenników Foxe’a.

Żałował teraz, że nie słuchał uważniej, ilekroć Trent wspominał o siostrze. Problem polegał na tym, że gdyby człowiek słuchał uważnie jakichkolwiek wypowiedzi Bertiego Trenta, w nieunikniony sposób doprowadziłoby go to do obłędu.

Lord Dain ledwie zakończył tę myśl, kiedy Bertie wykrzyknął:

– Nie! Absolutnie nie! Tylko ją zachęcasz, Jess. Nie zgadzam się! Nie sprzeda jej pan tego, Champtois.

– Owszem, sprzeda pan, Champtois – powiedziała panna Trent bardzo zadowalającą francuszczyzną. – Proszę nie zważać na mojego małego braciszka. Nie ma nade mną żadnej władzy.

Uczynnie przetłumaczyła te słowa bratu, którego twarz przybrała odcień żywej czerwieni.

– Nie jestem mały! Jestem głową tej przeklętej rodziny. I…

– Idź pobawić się doboszem, Bertie – poradziła. – Albo, jeszcze lepiej, zabierz swojego czarującego przyjaciela na drinka.

– Jess. – W tonie Bertiego pojawiło się błaganie. – Wiesz, że pokaże go ludziom i… i mnie upokorzy.

– Rety, ależ od wyjazdu z Anglii zrobił się z ciebie skromniś.

Istniało ryzyko, że oczy Bertiego wystrzelą z orbit.

– Że co?

– Skromniś, kochany. Skromniś i świętoszek. Istny metodysta.

Bertie wydał z siebie kilka nieartykułowanych dźwięków, po czym odwrócił się do Daina, który zarzucił tymczasem wszelkie myśli o wyjściu. Oparty o gablotę z biżuterią z ponurą fascynacją obserwował siostrę Bertiego Trenta.

– Słyszałeś to, Dain? – zapytał gwałtownie Bertie. – Słyszałeś, co powiedziała ta nieznośna dziewczyna?

– Jakżebym mógł nie usłyszeć – odparł Dain. – Cały czas słuchałem z wielką uwagą.

– Ja! – Bertie dźgnął go kciukiem w pierś. – Skromniś.

– Rzeczywiście, dogłębnie szokujące. Będę zmuszony zakończyć naszą znajomość. Nie mogę pozwolić sobie na to, by cnotliwi towarzysze sprowadzali mnie na złą drogę.

– Ale, Dain, ja…

– Twój przyjaciel ma rację, kochany – powiedziała panna Trent. – Jeśli wieści o tym się rozejdą, nie będzie mógł ryzykować, że ktoś go z tobą zobaczy. Jego reputacja legnie w gruzach.

– Ach, zatem moja reputacja jest pani znana, panno Trent? – zainteresował się Dain.

– O tak. Jest pan najbardziej niecnym mężczyzną, jaki kiedykolwiek stąpał po ziemi. I zjada pan dzieci na śniadanie, o czym nianie mówią niegrzecznym podopiecznym.

– Pani jednak nie wydaje się ani trochę zaniepokojona.

– Pora śniadania już minęła, ja zaś dawno nie jestem dzieckiem. Aczkolwiek rozumiem, biorąc pod uwagę, z jakich wyżyn spogląda pan na świat, że mógł mnie pan za takie wziąć.

Lord Dain zmierzył ją wzrokiem od głowy do stóp.

– Nie, nie wydaje mi się, by groziło mi popełnienie akurat tego błędu.

– No pewno, że nie, szczególnie że słuchałeś, jak ruga i obraża chłopa – wtrącił Bertie.

– Z drugiej strony, panno Trent – ciągnął Dain, jakby Bertie nie istniał, bo też we właściwie urządzonym świecie ktoś taki nigdy by się nie urodził – jeśli będzie pani niegrzeczna, może mnie kusić…

– Qu’est-ce que c’est7, Champtois? – zapytała panna Trent.

Przeszła wzdłuż lady do tacy z towarami, które Dain przeglądał, kiedy tych dwoje weszło do sklepu.

– Rien, rien. – Champtois osłonił tacę dłonią. Zerknął nerwowo na Daina. – Pas interessante8.

Spojrzała w tym samym kierunku.

– Pańskie zakupy, milordzie?

– Skądże – odparł Dain. – Zaintrygowała mnie, na moment, srebrna podstawka na kałamarz i pióra, która, jak sama się pani przekona, jest tam przypuszczalnie jedynym przedmiotem wartym drugiego spojrzenia.

Jednakże to nie podstawkę podniosła i poddała oględzinom przez lupę, lecz niewielki, pokryty warstwą kurzu obrazek w grubej, zapleśniałej ramie.

– Portret kobiety, jak się zdaje – oceniła.

Dain oderwał się od gabloty z biżuterią i dołączył do niej przy ladzie.

– A, tak, Champtois utrzymywał, że to mężczyzna. Ubrudzi pani sobie rękawiczki, panno Trent.

Bertie także się zbliżył, nadąsany.

– Cuchnie jak nie wiem co. – Wykrzywił się.

– Ponieważ gnije – wyjaśnił Dain.

– To dlatego, że jest dosyć stary – stwierdziła panna Trent.

– Raczej przeleżał dekadę w rynsztoku – skorygował Dain.

– Kobieta ma interesujący wyraz twarzy – zwróciła się panna Trent do Champtoisa po francusku. – Nie umiem ocenić, czy jest smutna, czy szczęśliwa. Ile pan za niego chce?

– Quarante sous.

Odłożyła obrazek.

– Trente-et-cinq9 – powiedział Champtois.

Roześmiała się.

Champtois poinformował ją, że sam zapłacił za obrazek trzydzieści sou. Nie może bardziej opuścić ceny.

Popatrzyła nań współczująco.

Oczy napełniły mu się łzami.

– Trente, mademoiselle10.

Wobec tego, powiedziała, weźmie tylko zegarek.

Ostatecznie zapłaciła dziesięć sou za brudny, cuchnący przedmiot, a Dain pomyślał, że gdyby jeszcze trochę pociągnęła negocjacje, skończyłoby się tym, że Champtois zapłaciłby jej, żeby go wzięła.

Dain nigdy jeszcze nie widział wyrachowanego Champtoisa w stanie takiej udręki, przy czym nie rozumiał, z czego to wynika. Z pewnością kiedy panna Jessica Trent wreszcie opuściła sklep – zabierając brata ze sobą, dzięki niech będą niebiosom – jedyną udręką, jakiej doświadczał lord Dain, był ból głowy, który przypisał okoliczności, że spędził blisko godzinę, na trzeźwo, w towarzystwie Bertiego Trenta.

* * *

Później tego wieczoru, w prywatnej salce swego ulubionego przybytku niegodziwości, funkcjonującego pod niewinną nazwą Vingt-Huit – numer dwadzieścia osiem, lord Dain raczył kompanów opisem owej, jak to określał, farsy.

– Dziesięć sou? – zapytał ze śmiechem Roland Vawtry. – Siostra Trenta nakłoniła Champtoisa, żeby spuścił z czterdziestu do dziesięciu? Rany, że też mnie tam nie było.

– No, to teraz już jasne, co zaszło, zgadza się? – odezwał się Malcolm Goodridge. – Urodziła się jako pierwsza. Zgarnęła całą inteligencję, a dla Trenta nie został ani okruszek.

– Zgarnęła też całą urodę? – zainteresował się Francis Beaumont, dolewając Dainowi wina do kieliszka.

– Nie są ani trochę podobni, jeśli chodzi o koloryt, rysy czy budowę ciała. – Dain pociągnął łyk wina.

– To wszystko? – drążył Beaumont. – Zamierzasz pozostawić nas w niepewności? Jak ona wygląda?

Dain wzruszył ramionami.

– Brunetka, szare oczy. Jakieś metr sześćdziesiąt wzrostu, między czterdzieści pięć a pięćdziesiąt kilo.

– Oszacowałeś ją, co? – zapytał Goodridge, szczerząc zęby w uśmiechu. – Twoim zdaniem te czterdzieści pięć do pięćdziesięciu kilo dobrze się rozkłada?

– Skąd, u diabła, miałbym wiedzieć? Skąd ktokolwiek miałby to wiedzieć, przy wszystkich tych gorsetach i krynolinach, i w co tam jeszcze wpychają się albo przypinają sobie kobiety? Same sztuczki i kłamstwa, dopóki nie są nagie. – Uśmiechnął się. – Wtedy rodzaj kłamstw się zmienia.

– Kobiety nie kłamią, milordzie – dobiegł od drzwi głos z lekkim akcentem. – Tak się jedynie wydaje, ponieważ funkcjonują w innej rzeczywistości. – Hrabia d’Esmond wszedł do pokoju, delikatnie zamyknąwszy za sobą drzwi.

Dain, choć powitał d’Esmonda jedynie niedbałym skinieniem, bardzo się ucieszył na jego widok. Beaumont w szczwany sposób wydobywał od ludzi dokładnie te rzeczy, które najmniej chcieli ujawniać. Dain wprawdzie bez trudu odpierał jego sztuczki, nie znosił jednak koncentracji niezbędnej do zmylenia parszywego kundla.

W obecności d’Esmonda Beaumont nie będzie zdolny zająć się kimkolwiek innym. Hrabia niekiedy dekoncentrował nawet Daina, aczkolwiek nie z tych samych powodów. D’Esmond był tak piękny, jak tylko może być mężczyzna, nie zaczynając przypominać kobiety. Smukły, niebieskooki blondyn o twarzy anioła.

Gdy Beaumont przedstawiał ich sobie przed tygodniem, zasugerował prześmiewczo, żeby poprosili jego żonę, artystkę, o namalowanie ich razem.

– Mogłaby zatytułować obraz Niebo i Piekło – powiedział.

Beaumont rozpaczliwie pragnął d’Esmonda. D’Esmond pragnął żony Beaumonta. A żona Beaumonta nie pragnęła nikogo.

Sytuacja ta bawiła Daina nieprzytomnie.

– Zjawiasz się w samą porę, d’Esmond – skomentował Goodridge. – Dain miał dziś przygodę. Do Paryża przybyła właśnie pewna młoda dama… i akurat na Daina od razu wpadła. A on z nią rozmawiał.