Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Król magii

Król magii

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7508-658-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Król magii

Quentin Coldwater, nad wiek rozwinięty intelektualnie uczeń szkoły średniej, wraz z przyjaciółmi osiada na stałe w czarodziejskie krainie o nazwie Fillory i zostaje jednym z jej z królów. Pewnego dnia podczas polowania przypadkowo przenosi się z powrotem na Ziemię, a szukając drogi powrotu, odkrywa istnienie ogromnego czarnoksięskiego podziemia, o którego istnieniu nikt wcześniej nie miał pojęcia. Kiedy wraca do Fillory, okazuje się, że nad baśniową krainą zbierają się czarne chmury: ktoś obudził bogów, którzy zamierzają odebrać światu magię.Quentin i jego przyjaciele wyruszają na poszukiwania siedmiu czarodziejskich kluczy, które pozwolą zachować magię na świecie, nie wie jednak, że za ocalenie Fillory przyjdzie mu zapłacić najwyższą cenę.

Polecane książki

W książce omówiono zagadnienia dotyczące genezy środków zaskarżenia na gruncie postępowania przed sądami administracyjnymi, konstytucyjne podstawy wprowadzenia zwyczajnych środków zaskarżenia na grunt procedury sądowoadministracyjnej, jak również pojęcie środków zaskarżenia oraz pojęcie weryfikacji ...
„Secret love” Szalonego Roberta to wielowątkowa historia poruszająca temat miłości homoseksualnej. Bohaterami tego dramatu obyczajowego są mężczyźni o różnych statusach życiowych – młodzi chłopacy, żonaty mężczyzna, a nawet ksiądz. Dzięki umieszczeniu w nim tak wielu r&oa...
The V4 Cooperation in Ensuring Cyber Security - Analysis and Recommendations publication is aimed at conducting scrutiny of the state of cyber security in the Czech Republic, Slovakia, Hungary and Poland, and at presenting recommendations that serve its reinforcement. Moreover, the publication ...
W opracowaniu przedstawiono w sposób kompleksowy odrębności opodatkowania spółek osobowych, poprzez analizę reguł określających skutki podatkowe zdarzeń charakterystycznych dla spółek na wszystkich etapach ich funkcjonowania, od chwili zawarcia umowy spółki po wykreślenie z KRS -u (między innymi wni...
W książce znalazły się  wyniki śledztw w sprawie najgłośniejszych zabójstw i samobójstw, które miały miejsce wciągu minionych dwudziestu trzech lat. Jest ona oparta na dokumentach, które w większości  do tej pory nie były znane, poza wąską grupą badaczy i śledczych. Czytając materiały poszczegól...
Przypadkowo znaleziony pamiętnik z czasów wojny odkrywa tajemnicę wychowanej w lesie dziewczynki. Po stracie rodziców mała Juliana samotnie musi ruszyć w świat. Czy dziewczynka poradzi sobie bez pomocy bliskich? Jak potoczą się jej losy powojnie? Czy obce matki pomogą Julianie przetrwać i dorosnąć? ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Lev Grossman

Strony tytułowe

Strona redakcyjna

Tytuł oryginału:

THE MAGICIAN KING

Copyright © Lev Grossman, 2011

Copyright © 2012 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2012 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan

Korekta: Iwona Wyrwisz, Anna Just

ISBN: 978-83-7508-658-4

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

Publikację elektroniczną przygotował

Dedykacja

Dla Sophie

Motto

A teraz będziemy szukać
tego, czego nie znajdziemy

Sir Thomas Malory, Le Mort D’Arthur

Księga I

Rozdział 1

Rozdział 1

Quentin jechał na Nieustraszonej, szarej klaczy z
białymi skarpetkami. Miał na sobie czarne skórzane buty po kolana,
legginsy o nogawkach w różnych kolorach i długi granatowy płaszcz naszyty
gęsto perłami i haftowany srebrną nicią. Na głowę włożył platynową koronę,
a o nogę obijał mu się błyszczący miecz — nie ceremonialny, tylko
prawdziwy, taki, którym naprawdę można zabić. Była dziesiąta rano, ciepły,
choć pochmurny dzień pod koniec sierpnia. Quentin wyglądał dokładnie tak,
jak powinien wyglądać król Fillory. I polował na zaczarowanego królika.

U boku króla Quentina jechała królowa. Królowa Julia.
Przodem druga królowa i drugi król, Janet i Eliot — kraina Fillory miała w
sumie czterech władców. Podążali leśną ścieżką pod łukiem tworzonym przez
korony drzew. Pożółkłe opadłe liście ścieliły się na ścieżce w tak
idealnych wzorach, jakby zostały wycięte z bibuły i poukładane przez
florystkę. Monarchowie pokonywali drogę w milczeniu, powoli, w grupie, ale
każde zatopione we własnych myślach, zapatrzone w zieloną, prawie jesienną
głębię lasu.

Łatwo było tak milczeć. Wszystko było tu łatwe.
Żadnych trudnych spraw. Spełnione marzenie.

— Stójcie! — powiedział nagle Eliot jadący przodem.

Zatrzymali się wszyscy prócz Quentina — Nieustraszona
wysforowała się nieco naprzód i zeszła ze ścieżki, nim zdołał ją
przekonać, żeby jednak przystanęła na chwilę. Choć już od dwóch lat
zasiadał na tronie Fillory, nadal był gównianym jeźdźcem.

— O co chodzi? — zawołał.

Siedzieli nieruchomo w siodłach przez następną minutę.
Nie było do czego się spieszyć. Nieustraszona parsknęła, przerywając na
moment ciszę; wyniosła końska pogarda dla ludzkich przedsięwzięć.

— Myślałem, że coś zobaczyłem.

— Zaczynam się zastanawiać, czy wytropienie tego
królika w ogóle jest możliwe — powiedział Quentin.

— To jest zając — poprawił go Eliot.

— Wszystko jedno.

— Nieprawda. Zające są większe. I nie mieszkają w
norach, tylko budują sobie gniazda na otwartym terenie.

— Nie zaczynaj — powiedziały razem Janet i Julia.

— Prawdziwe pytanie brzmi: jeśli królik naprawdę
widzi przyszłość, to czy będzie wiedział, że próbujemy go złapać? — wrócił
do tematu Quentin.

— On widzi przyszłość, ale nie może jej zmienić —
powiedziała Julia cicho. — Czy wy troje dyskutowaliście tyle w Brakebills?

Miała na sobie pogrzebowoczarną suknię do jazdy konnej
i pelerynę z kapturem, również czarną. Zawsze ubierała się na czarno,
jakby była w żałobie. Quentin nie miał pojęcia, po kim miałaby ją nosić.
Od niechcenia, jakby przywoływała kelnera, wezwała do siebie małego
ptaszka. Kiedy usiadł jej na nadgarstku, uniosła go do ucha. Ptaszek
zaświergotał coś do niej, a ona kiwnęła głową i pozwoliła mu odlecieć.

Nikt tego nie zauważył prócz Quentina. Julia ciągle
odbierała tajemnicze wiadomości od mówiących zwierząt. Zupełnie jakby
nadawała na innej fali niż oni wszyscy.

— Powinieneś był pozwolić nam zabrać Jollyby’ego
— powiedziała Janet. Ziewnęła, zasłaniając usta wierzchem dłoni. Jollyby
był Wielkim Łowczym na Zamku Białoszczytym, gdzie wszyscy mieszkali.
Zwykle nadzorował takie wyprawy.

— Jollyby jest świetny, ale nawet on nie wytropi
zająca w lesie — odparł Quentin. — To znaczy bez psów. I kiedy
nie ma śniegu.

— Jasne, ale za to ma świetnie rozwinięte mięśnie
łydek. Lubię na nie patrzeć. Nosi legginsy.

— Ja też — mruknął Quentin, udając obrażonego.

— Podejrzewam, że Jollyby i tak gdzieś tu jest —
parsknął Eliot. Nadal przyglądał się drzewom. — No wiecie, powstaje w
odpowiedniej odległości. Tego faceta nie da się utrzymać z dala od
królewskiego polowania.

— Uważaj, na co polujesz, Quentinie, bo możesz to
złapać — oświadczyła Julia.

Janet i Eliot popatrzyli po sobie: kolejna
enigmatyczna maksyma Julii. Ale Quentin zmarszczył brwi. Wiedział, że
Julia ma swój rozum.

Nie zawsze był królem, Fillory czy czegokolwiek.
Podobnie jak pozostali. Wychował się jak normalny, niemagiczny i
niekrólewski chłopak w Brooklynie, w świecie, który mimo wszystko nadal
uważał za prawdziwy. Sądził, że Fillory to nierzeczywista, zaczarowana
kraina, gdzie się rozgrywała akcja cyklu powieści fantastycznych dla
dzieci. Potem jednak studiował magię w sekretnym college’u o nazwie
Brakebills i wraz z przyjaciółmi odkrył, że Fillory istnieje naprawdę.

Nie okazało się takie, jak sądzili. Było zdecydowanie
mroczniejsze i bardziej niebezpieczne niż w książkach. Zdarzały się tu
złe rzeczy, okropne rzeczy. Ludzie odnosili rany, ginęli… albo jeszcze
gorzej. Więc Quentin wrócił na Ziemię pokonany i zrozpaczony. Włosy mu
zupełnie posiwiały.

Potem jednak wszyscy jakoś się pozbierali i wrócili do
Fillory. Stawili czoła swoim lękom i zajęli cztery trony na Zamku
Białoszczytym, jako tutejsi królowie i królowe. I to było cudowne, choć
czasami Quentin nie mógł w to uwierzyć, skoro Alice, dziewczyna, którą
kochał, umarła. Z trudem akceptował te wszystkie dobre rzeczy, skoro Alice
ich nie dożyła.

Ale nie miał innego wyjścia. Bo inaczej w imię czego
by umarła? Wziął łuk i stanął w strzemionach, rozglądając się wkoło.
Kolana usztywniły mu się z cichym trzaskiem. Było cicho, wyjąwszy szelest
spadających liści ocierających się o inne liście.

W poprzek ścieżki, jakieś trzydzieści metrów od nich,
przemknęła szara kulka i zniknęła w krzakach. Szybkim, płynnym ruchem,
który kosztował go wiele godzin ćwiczeń, Quentin założył strzałę i
naciągnął cięciwę. Mógł użyć magicznej strzały, ale to byłoby wbrew
zasadom. Mierzył przez długą chwilę, stawiając opór energii łuku, po czym
puścił cięciwę.

Strzała wbiła się w gliniastą ziemię aż po lotki,
dokładnie tam, gdzie pięć sekund wcześniej znajdowały się łapki zająca.

— Prawie — stwierdziła Janet ze śmiertelną
powagą.

W żadnym razie nie uda im się złapać tego królika.

— Pogrywasz ze mną, co? — krzyknął Eliot. — Ja!

Spiął swego czarnego rumaka, ten zarżał, po czym
uprzejmie przysiadł na zadzie i stanął dęba. Następnie ruszył prosto w
las, za zającem. Trzask gałązek, który znaczył jego drogę przez zarośla,
prawie natychmiast ucichł. Po jego przejeździe gałęzie wracały na swoje
miejsca i zamierały w bezruchu. Eliot nie był gównianym jeźdźcem.

Janet patrzyła za nim.

— Hej, ho — powiedziała. — Co my tu w ogóle
robimy?

Pytanie nie było pozbawione podstaw. W gruncie rzeczy
nie chodziło o złapanie zająca. Chodziło o… O co właściwie chodziło?
Czego szukali? Ich życie na zamku składało się z samych przyjemności.
Mieli setki służących, którzy musieli jedynie dbać o to, by każdy ich
dzień był absolutnie idealny. Zupełnie jakby byli jedynymi gośćmi w
dwudziestogwiazdkowym hotelu, z którego nikt nigdy nie każe im się
wyprowadzić. Eliot był w siódmym niebie. Tu miał wszystko, co tak kochał w
Brakebills — wino, jedzenie, ceremoniał — plus zero pracy. Eliot uwielbiał
być królem.

Quentin też, choć zrobił się niespokojny. Szukał
czegoś, mimo że nie wiedział czego. Ale kiedy w okolicach zamku zauważono
Jasnowidzącego Zająca, postanowił zrobić sobie dzień wolny od
nicnierobienia. Chciał go złapać.

Jasnowidzący Zając należał do Niepowtarzalnych
Zwierząt z Fillory. Było ich dwanaście — wśród nich Ujadająca Bestia,
która kiedyś spełniła trzy życzenia Quentina, i Wielki Ptak Pokoju,
niezgrabny nielot podobny do kazuara, który mógł powstrzymać starcie,
jeśli pojawił się pomiędzy wrogimi armiami. Każde z tych stworzeń było
jedyne w swoim rodzaju — stąd nazwa — i każde miało jakiś szczególny dar.
Niewidzialny Waran to była duża jaszczurka, która mogła na rok uczynić cię
niewidzialnym, jeśli właśnie tego chciałeś.

Ludzie rzadko widywali Niepowtarzalne Zwierzęta, nie
mówiąc już o ich łapaniu, dlatego opowiadano o nich najróżniejsze bzdury.
Nikt nie wiedział, skąd pochodziły ani jaki był cel ich istnienia, o ile w
ogóle jakiś był. Istniały od zawsze, jako stały element tutejszego
magicznego krajobrazu. Wszystko wskazywało na to, że są nieśmiertelne. Dar
Jasnowidzącego Zająca polegał na tym, że przepowiadał przyszłość osobie,
która go złapała — przynajmniej według legendy, bo od wieków nikt go nie
złapał.

Oczywiście w tej chwili przyszłość nie wydawała się
sprawą pilną. Quentin miał dość wyrobiony pogląd na to, jak będzie
wyglądała w jego przypadku. Mniej więcej tak samo, jak w tej chwili. Wiódł
dobre życie.

Ruszyli tropem zająca wcześnie rano, kiedy jeszcze
leżała rosa. Śpiewali
Zabić króliczka na melodię Cwału Walkirii, naśladując wadę wymowy Elmera Fudda, myśliwego z kreskówek
Looney Tunes. Zając prowadził ich za sobą przez las, zygzakując,
zamierając w bezruchu, ruszając dalej, biegając w kółko i cofając się po
własnych śladach, kryjąc się po krzakach albo przebiegając im drogę. Przez
całe kilometry. Raz po raz.

— Eliot chyba nie zamierza wrócić, Janet —
stwierdziła Julia.

Ostatnio nie mówiła wiele, nabrała natomiast
irytującego zwyczaju zwracania się cały czas do wszystkich po imieniu.

— No cóż, skoro nie możemy wytropić zająca, może
uda nam się przynajmniej wytropić Eliota — Janet delikatnie skłoniła swego
wierzchowca, by zjechał ze ścieżki w las. Miała na sobie zieloną bluzkę z
wielkim dekoltem i męskie skórzane spodnie. Jej męskie stroje wywołały w
tym sezonie prawdziwy skandal na dworze.

Julia nie jechała na koniu, tylko na wielkim puszystym
czworonogu, którego nazywała wiwerą. Wyglądał zupełnie jak normalna
wiwera, długa, brązowa i podobna do kota, z grzbietem wygiętym w łuk, tyle
że był wielkości konia. Quentin podejrzewał, że potrafi mówić — miała
nieco zbyt bystre spojrzenie i zawsze przysłuchiwała się ich rozmowom z
nadmiernym zainteresowaniem.

Nieustraszona nie chciała jechać za wiwerą, ze względu
na jej piżmowy, niekoński zapach, ale po paru chwilach przepychanek
zrobiła, co jej kazał, choć złośliwie kroczyła na zupełnie sztywnych
nogach.

— Nie widziałam żadnych driad — stwierdziła
Janet. — Myślałam, że tu będą driady.

— Ja też nie widziałem — odparł Quentin. — Nie
widuje się ich już w Puszczy Królowych.

Wielka szkoda. Lubił driady, tajemnicze nimfy, które
strzegły dębów. Człowiek naprawdę czuł, że jest w zaczarowanej krainie,
kiedy piękna kobieta, ubrana w kusą sukienkę uszytą z liści, nagle
zeskakiwała z drzewa.

— Myślałem, że może pomogą nam go złapać. Julio,
nie możesz jakiejś zawołać czy wezwać, czy coś?

— Możesz je sobie wołać, ile chcesz, Quentinie.
One nie przyjdą.

— A tak się kłóciły o przydziały ziemi —
parsknęła Janet. — I gdzie się podziały, pytam, skoro tu ich nie ma? Jest
może jakaś inna, fajniejsza i bardziej magiczna puszcza, gdzie wszystkie
poszły straszyć?

— Driady to nie są duchy, żeby straszyć —
powiedziała Julia. — To są nimfy.

Konie szły tarasem przecinającym zbocze wzgórza, zbyt
równym, żeby mógł być dziełem natury. To pewnie umocnienia, diabli wiedzą
jak stare.

— Może powinniśmy zakazać im wyjazdów —
stwierdziła Janet. — Nie wiem, przygotować pakiet przywilejów socjalnych
albo zatrzymywać je na granicy. To draństwo, że w Puszczy Królowych nie ma
już driad.

— Życzę ci powodzenia, Janet — odparła Julia. —
Driady potrafią walczyć. Mają skórę twardą jak drewno. I kije.

— Nigdy nie widziałem walczącej driady — zauważył
Quentin.

— To dlatego, że nikt nie jest na tyle głupi,
żeby je prowokować, Quentinie.

Dotrwawszy do pointy, wiwera uznała, że chwila jest
właściwa, by pomknąć naprzód. Dwa krzepkie dęby odchyliły się usłużnie na
bok, żeby Julia mogła między nimi przejechać, a potem wróciły do pionu,
zmuszając Janet i Quentina do objechania ich naokoło.

— Tylko jej posłuchaj — złościła się Janet. —
Całkiem się zasymilowała! Mam dość tego jej gówna
jestem-bardziej-filloriańska-niż-wy. Widziałeś, jak gadała z tym
pieprzonym ptakiem?

— Och, daj jej spokój. Julia jest w porządku —
powiedział Quentin.

Julia nie studiowała magii tak jak oni, nie przeszła
przez bezpieczny, uporządkowany system edukacyjny magicznego świata.
Chodziła do liceum razem z Quentinem, ale oblała egzamin wstępny do
Brakebills. Dlatego została wiedźmą: nauczyła się magii sama, poza
systemem. Jej magia nie była oficjalna, zinstytucjonalizowana. W
niektórych dziedzinach Julia miała ogromne braki, a jej technika była tak
prymitywna, że czasami dziwił się, że w ogóle działa.

Ale wiedziała również rzeczy, o których Quentin i inni
nie mieli pojęcia. Nikt nie stał jej przez cztery lata nad głową i nie
pilnował, żeby kolorowała obrazki, trzymając się linii. Rozmawiała z
ludźmi, do których Quentin w życiu by się nie odezwał, nauczyła się
rzeczy, których jego nauczyciele nigdy nie pozwoliliby mu tknąć. Jej magia
miała ostre, poszarpane brzegi, które nigdy nie zostały wyrównane.

Ów odmienny rodzaj edukacji sprawił, że sama też była
inna. Mówiła inaczej. Brakebills nauczyło ich traktować magię żartobliwie
i z ironią, ale Julia brała ją śmiertelnie poważnie. Była kwintesencją
gotyku, ubierała się w czarne suknie ślubne i malowała oczy czarnym
eyelinerem. Janet i Eliot uważali, że to śmieszne, ale Quentinowi się
podobało. Miał do niej słabość. Julia była dziwaczna i mroczna, a Fillory
sprawiło, że cała reszta, łącznie z nim, była taka świetlista i jasna.
Podobało mu się, że Julia nie jest tak do końca w porządku i że guzik ją
obchodzi, kto o tym wie.

Fillorianom też to się podobało. Julia świetnie się z
nimi rozumiała, szczególnie z tymi co bardziej egzotycznymi, duchami,
nimfami i dżinami, a nawet z tymi jeszcze dziwniejszymi i ekstremalnymi —
bytami z mrocznej strefy pomiędzy życiem biologicznym a czysto magicznym.
Była ich królową czarownicą, a oni ją uwielbiali.

Ale niestandardowe wykształcenie kosztowało Julię coś,
co trudno było określić. Cokolwiek to było, wywarło na nią ogromny wpływ.
Sprawiała wrażenie, jakby ani nie chciała, ani nie potrzebowała
towarzystwa ludzi. W środku uroczystej kolacji czy królewskiego balu, czy
nawet zwykłej rozmowy nagle traciła zainteresowanie i po prostu
odchodziła. Zdarzało się to coraz częściej. Czasami Quentin zastanawiał
się, jak kosztowna była jej edukacja i w jaki sposób za nią zapłaciła, ale
kiedy ją o to pytał, unikała odpowiedzi. Niekiedy zastanawiał się też, czy
się w niej nie zakochuje. Znowu.

W oddali rozległ się dźwięk rogu myśliwskiego — trzy
wypolerowane srebrzyste nuty przytłumione ciężką ciszą zalegającą w lesie.
Eliot ich wzywał.

Nie był Jollybym, ale radził sobie z rogiem myśliwskim
całkiem dobrze. Stanowienie praw niewiele go obchodziło, jednak jeśli
chodzi o królewską etykietę, okazał się naprawdę pedantyczny, nawet w
kwestii filloriańskiego protokołu polowań. (Choć uważał zabijanie zwierząt
za wstrętne i zwykle udawało mu się od niego wywinąć). Dźwięk rogu był
wszystkim, czego potrzebowała Nieustraszona. Zadrżała w podnieceniu,
czekając na sygnał, by ruszyć do przodu. Quentin uśmiechnął się szeroko do
Janet, a ona odpowiedziała tym samym. Wówczas krzyknął jak kowboj, kopnął
konia piętami i oboje ruszyli galopem.

To była szaleńczo niebezpieczna jazda, jak
landspeederem z „Gwiezdnych wojen”. Przed nimi bez ostrzeżenia otwierały
się rowy, znikąd pojawiały się nisko rosnące gałęzie, żeby im głowy
rozwalić (oczywiście nie dosłownie, choć jeśli chodzi o starsze, bardziej
powykręcane drzewa, nie miało się pewności). Ale pieprzyć to, po coś w
końcu jest ta magia lecznicza. Nieustraszona była koniem czystej krwi.
Przez cały ranek jechali stępa, zatrzymywali się co chwila i generalnie
opierdzielali się, a ona marzyła, by wreszcie pobiegać.

A zresztą jak często Quentin miewał okazje wystawienia
na ryzyko swojej królewskiej osoby? Kiedy po raz ostatni choćby rzucił
zaklęcie? Jego życie raczej nie było najeżone niebezpieczeństwami.
Wylegiwał się przez całe dnie na poduszkach, a nocami zajadał się i
zapijał do nieprzytomności. Ostatnio za każdym razem, kiedy usiadł,
dochodziło do jakiejś dziwacznej interakcji między jego brzuchem a
sprzączką od paska. Przybyło mu chyba z siedem kilo, odkąd zasiadł na
tronie. Nic dziwnego, że królowie na portretach są tacy grubi. W jednej
chwili jesteś dzielnym księciem, a w następnej Henrykiem VIII.

Janet prowadziła, kierując się stłumionymi tonami
rogu. Kopyta koni uderzały głośno o poszycie lasu. Wszystko, co w dworskim
życiu wydawało się nużące — całe to bezpieczeństwo i nieznośne wygody — na
chwilę zniknęło. W przelocie migały im tylko drzewa, zagajniki, rowy i
stare kamienne murki, na przemian zanurzali się w blask gorącego słońca i
w chłodny cień. Pęd sprawiał, że żółte liście zamierały w powietrzu, nie
dolatując do ziemi. Quentin starannie wybrał właściwy moment, i kiedy
wyjechali na otwartą łąkę, skręcił nieco w prawo. Przez długą chwilę
jechali z Janet ramię w ramię, równolegle do siebie.

A potem nagle Janet ściągnęła konia. Najszybciej, jak
tylko się dało, Quentin wyhamował Nieustraszoną do stępa i zawrócił.
Dyszała ciężko. Miał nadzieję, że koń Janet nie okulał. Chwilę potrwało,
nim zdołał do niej wrócić.

Siedziała nieruchomo, wyprostowana w siodle i
zmrużywszy oczy, patrzyła w mrok lasu. Tony rogu umilkły.

— O co chodzi?

— Myślałam, że coś zobaczyłam — odparła.

Quentin też zmrużył oczy i popatrzył. Coś tam było.
Jakby jakieś kształty.

— Czy to Eliot?

— Co oni, u diabła, robią? — spytała Janet.

Quentin zsiadł z konia, odczepił łuk i założył na
niego kolejną strzałę. Oddał wodze Janet i ruszył przodem. Słyszał, jak
Janet rzuca jakieś podstawowe zaklęcie ochronne, słabą tarczę, tak na
wszelki wypadek. Poczuł znajome brzęczenie w powietrzu.

— Kurwa — mruknął pod nosem.

Opuścił łuk i ruszył biegiem. Julia klęczała na jednym
kolanie, rękę przyciskała do piersi. Albo miała trudności z oddychaniem,
albo szlochała gwałtownie — nie potrafił określić. Eliot pochylał się nad
nią i mówił coś cicho. Zsunął z jednego ramienia kurtkę ze złotogłowiu.

— Wszystko w porządku — powiedział na widok
pobladłej twarzy Quentina. — Ta cholerna wiwera zrzuciła ją i uciekła.
Próbowałem ją złapać, ale bez skutku. Nic jej nie jest, po prostu się
zatchnęła.

— Nic ci nie jest. — Znowu ta fraza. Quentin
potarł plecy Julii, która oddychała z rzężeniem. — Wszystko w porządku.
Wciąż ci powtarzam, żebyś sobie sprawiła normalnego konia. Nigdy nie
lubiłem tej wiwery.

— Ona też cię nie lubiła, Quentinie — udało się
wykrztusić Julii.

— Patrzcie — Eliot wskazywał coś w półmroku. — To
dlatego się spłoszyła. Zając tam wbiegł.

Kilka metrów od nich zaczynała się okrągła polanka,
nieruchomy staw trawy ukryty w środku puszczy. Drzewa urywały się na jej
skraju, jakby ktoś oczyścił ją specjalnie, przycinając gałęzie. Jakby
została narysowana cyrklem. Quentin podszedł bliżej. Bujna, intensywnie
szmaragdowa trawa porastała nierówną, czarną ziemię. Na środku polanki
stał samotny olbrzymi dąb z dużym okrągłym zegarem w pniu.

Zegarowe drzewa stanowiły spadek po Nadzorczyni Czasu,
legendarnej — ale zupełnie prawdziwej — wiedźmie z Fillory, która
potrafiła podróżować w czasie. To była zwykła magiczna sztuczka, w
dodatku, na ile mogli stwierdzić, zupełnie nieszkodliwa, a przy tym
malownicza na swój surrealistyczny sposób. Nie było powodu pozbywać się
tych drzew, zakładając, że ktoś w ogóle dałby radę. A poza tym bardzo
dokładnie wskazywały czas.

Jednak Quentin nigdy nie widział aż tak wielkiego.
Musiał odchylić się do tyłu, żeby zobaczyć koronę. Miało chyba ze
trzydzieści metrów wysokości i było niezwykle grube u podstawy — z
piętnaście metrów w obwodzie. Jego zegar też wyglądał niezwykle, miał
tarczę wyższą od Quentina. Z pnia wyrastała masa powykręcanych gałęzi,
drzewo przypominało Krakena wyrzeźbionego w drewnie.

A przy tym się poruszało. Jego czarne, prawie
pozbawione liści gałęzie skręcały się i wiły na tle szarego nieba. Można
było odnieść wrażenie, że miota nim burza, ale Quentin nie czuł ani nie
słyszał wiatru. Dzień, przynajmniej ten dzień, który wyczuwał swymi
pięcioma zmysłami, był bezwietrzny. Burza była zatem niewidzialna i
nienamacalna, taka magiczna. Zegarowe drzewo w agonii zadusiło swój zegar
— drewno zacisnęło się na nim tak mocno, że oprawa zgięła się i szkło
pękło. Przez rozbitą tarczę na trawę wypadły mosiężne kółka zębate.

— Jezu Chryste — powiedział Quentin. — Co za
potwór!

— Big Ben zegarowych drzew — Janet stała tuż za
nim.

— Nigdy takiego nie widziałem — stwierdził Eliot.
— Myślicie, że to pierwsze, jakie powstało?

To był prawdziwy filloriański cud, dziki, dziwaczny i
wspaniały. Quentin od dawna nie widział zegarowego drzewa, albo może po
prostu od dawna żadnego nie zauważył. Poczuł ukłucie czegoś, czego nie
doświadczył od czasu wydarzeń w Grobowcu Embera: strachu. I czegoś
jeszcze. Nabożnego podziwu? Patrzyli prosto w twarz tajemnicy. To było coś
prawdziwego, coś zasadniczego, prastara magia.

Stali rzędem na skraju łąki. Minutowa wskazówka zegara
sterczała z pnia pod kątem prostym, jak złamany palec. Jakiś metr od
podstawy, tam gdzie spadły kółka, wyrosła siewka i kołysała się gwałtownie
w bezdźwięcznej wichurze. Srebrny zegarek kieszonkowy tykał sobie w
zgrubieniu na jej cienkim pniu. Typowo filloriańska cecha.

Będzie dobrze.

— Ja pójdę pierwszy.

Chciał ruszyć, ale Eliot położył mu rękę na ramieniu.

— Ja bym tam nie szedł.

— A ja owszem. Bo czemu nie?

— Bo zegarowe drzewa nie poruszają się w ten
sposób. I nigdy wcześniej nie widziałem zepsutego. W ogóle nie wiedziałem,
że mogą się popsuć. To nie jest zwyczajne miejsce. Zając musiał nas tu
specjalnie doprowadzić.

— Wiem, jasne? To klasyka.

Julia pokręciła głową. Była blada, we włosach miała
suchy liść, ale stała o własnych siłach.

— Zobacz tylko, jak regularna jest ta polana,
Quentinie — powiedziała. — To idealne koło. Albo elipsa. Z jej środka
promieniuje bardzo silne zaklęcie modyfikujące okolicę. Albo z ogniska —
dodała cicho. — Jeśli to jednak elipsa.

— Jeśli tam pójdziesz, nie wiadomo, gdzie trafisz
— ostrzegł Eliot.

— Oczywiście, że nie wiadomo. Dlatego tam idę.

Właśnie tego potrzebował. O to mu chodziło — czekał na
to, nawet sam o tym nie wiedząc. Boże, ileż czasu to trwało! To była
przygoda. Nie mógł uwierzyć, że inni się wahają. Za jego plecami zarżała
cicho Nieustraszona.

To nie kwestia odwagi. Zupełnie jakby zapomnieli, kim
są, gdzie są i dlaczego. Quentin zdjął łuk i wyjął kolejną strzałę z
kołczana. W ramach eksperymentu stanął we właściwej pozycji łuczniczej,
naciągnął cięciwę i strzelił w pień drzewa. Strzała zwolniła nad łąką,
jakby leciała przez wodę, a nie powietrze. Patrzyli, jak płynie,
koziołkując od czasu do czasu do tyłu, w zwolnionym tempie. Wreszcie
straciła resztę impetu i po prostu zatrzymała się półtora metra nad
ziemią.

Potem wybuchła, bezdźwięcznie, w fontannę białych
iskier.

— Wow — Quentin zaczął się śmiać. Po prostu nie
mógł się powstrzymać. — To miejsce jest kurewsko naładowane magią. —
Odwrócił się do pozostałych. — Jak sądzicie? Bo mnie to wygląda na
przygodę. Pamiętacie przygody? Takie jak w książkach?

— Czy pamiętamy? — powiedziała Janet. Wyglądała
na wkurzoną. — A ty może pamiętasz Penny’ego? Nie widzieliśmy go coś
ostatnio, no nie? Nie mam ochoty przez resztę królowania kroić ci jedzenia
na talerzu.

Równie dobrze mogła zapytać: „Pamiętasz Alice?”.
Owszem, pamiętał Alice. Umarła, ale oni przeżyli, i czy nie o to właśnie
chodzi w życiu? Podskoczył na palcach. Mrowiły i pociły mu się w butach,
zaledwie piętnaście centymetrów od wyraźnego skraju zaczarowanej łąki.

Wiedział, że przyjaciele mają rację, to miejsce
praktycznie cuchnęło dziwaczną magią. Było niczym pułapka, zwinięta
sprężyna, która wystrzeli, żeby go uwięzić, złamać. A on tego chciał.
Chciał tam wetknąć palec i zobaczyć, co się stanie. Tutaj, w tym miejscu
zaczynała się jakaś historia, jakaś misja, a on chciał się jej podjąć. To
było coś świeżego, czystego, niebezpiecznego. W niczym nie przypominało
ciężkiego ciepłego sadła zamkowego życia. Tu na pewno zdjęto ochronny
plastik.

— Naprawdę nie idziecie? — spytał.

Julia tylko na niego patrzyła. Eliot pokręcił głową.

— Ja tam wolę bezpieczeństwo. Ale jak chcesz,
będę cię stąd osłaniał.

I w skupieniu zaczął rzucać pomniejsze zaklęcie
ujawniające, takie, które odsłaniało wszystkie oczywiste magiczne
zagrożenia. Kiedy pracował, wokół jego palców trzeszczała i prychała w
powietrzu magia. Quentin wyciągnął miecz. Inni śmiali się z niego, że go
nosi, ale on po prostu lubił trzymać go w ręku. Czuł się wtedy jak
bohater. A przynajmniej wyglądał jak bohater.

Julia nie uważała, że to śmieszne. Choć w zasadzie
rzadko się teraz śmiała z czegokolwiek. Poza tym może go przecież
wyrzucić, jeśli trzeba się będzie uciec do magii.

— Co chcesz zrobić? — spytała Janet, opierając
dłonie na biodrach. — Tak na poważnie, co? Chcesz się wspiąć na to drzewo?

— Kiedy nadejdzie czas, będę wiedział, co robić —
odparł, zataczając kółka ramionami.

— Mnie się to nie podoba, Quentinie — powiedziała
Julia. — To miejsce. To drzewo. Jeśli wyruszymy na tę przygodę, nastąpi
wielka zmiana w naszym życiu.

— Może zmiana dobrze nam zrobi.

— Mów za siebie — parsknęła Janet.

Eliot dokończył zaklęcie i ułożył kciuki i palce
wskazujące w kwadrat. Zamknął jedno oko i popatrzył przez niego,
przesuwając ręce, by objąć całą łąkę.

— Nie widzę niczego…

W gałęziach drzewa odezwał się pogrzebowy ton. Przy
wierzchołku drzewo wypuściło parę ogromnych kołyszących się kościelnych
dzwonów z brązu. Czemu nie? Jedenaście uderzeń: nadal dobrze mierzyło
czas, choć mechanizm się rozsypał. Po chwili zapadła cisza, jakby
wzburzona woda znów się uspokoiła.

Wszyscy na niego patrzyli. Gałęzie zegarowego drzewa
jęczały na bezdźwięcznym wietrze. Nie ruszył się z miejsca. Myślał o
ostrzeżeniu Julii: wielka zmiana w naszym życiu. Jego życie było teraz
świetne, musiał to przyznać. Miał cholernie fajny zamek pełen zacisznych
dziedzińców i przewiewnych wież, i złocistego filloriańskiego słońca,
którego promienie przypominały rozgrzany miód. Nagle stracił pewność, o co
mu tak naprawdę chodzi. Mógł tu zginąć. Alice tu zginęła.

No i był teraz królem. Czy miał w ogóle prawo uganiać
się za bardzo magicznym królikiem, który machał mu arogancko ogonkiem? To
już nie była jego robota. Nagle poczuł się bardzo samolubny. Zegarowe
drzewo tkwiło przed samym jego nosem, chwiejąc się i machając gałęziami,
obiecując przygodę, ale jego entuzjazm opadł. Pojawiły się wątpliwości.
Może to jednak nie był taki dobry pomysł?

Potrzeba wejścia na łąkę zaczęła mu zdecydowanie
mijać. Tak jak kiedy ustaje działanie narkotyku, nagle zrobił się zupełnie
trzeźwy. Kogo chciał oszukać? Zostanie królem nie było początkiem
opowieści, było jej końcem. Nie potrzebował czarodziejskiego królika, żeby
przepowiedzieć sobie przyszłość; on znał swoją przyszłość, ponieważ
właśnie ją przeżywał. To była ta część: „i żyli potem długo i
szczęśliwie”. Zamknij książkę, odłóż ją i daj sobie spokój.

Cofnął się o krok i jednym płynnym ruchem schował
miecz do pochwy. To była pierwsza rzecz, jakiej nauczył go mistrz
fechtunku: dwa tygodnie wyciągania i chowania miecza, nim w ogóle przeciął
nim choć raz powietrze. Teraz był zadowolony z tych nudnych ćwiczeń.
Trudno wyjść na większego fiuta niż wtedy, gdy bezskutecznie szuka się
otworu w pochwie czubkiem miecza.

Poczuł dłoń na ramieniu. Julia.

— W porządku, Quentinie — powiedziała. — To nie
jest twoja przygoda. Nie zaczynaj jej.

Miał ochotę opuścić głowę i otrzeć się policzkiem o
jej rękę, jak kot.

— Wiem — powiedział. Więc tam nie pójdzie. —
Rozumiem.

— Naprawdę rezygnujesz? — Janet wydawała się
niemal rozczarowana. Zapewne chciała zobaczyć, jak on też wybucha w
fontannie iskier.

— Naprawdę rezygnuję.

Mieli rację. Niech kto inny będzie sobie bohaterem. On
zadowoli się swoim szczęśliwym zakończeniem. Nic i tak nie jest warte,
żeby za to umierać.

— Chodź, już niemal pora na lunch — stwierdził
Eliot. — Znajdźmy sobie jakąś mniej ekscytującą polankę i zjedzmy coś.

— Jasne — powiedział Quentin. — Hip, hip, hura.

W jednym z koszy był magicznie schłodzony szampan, czy
raczej coś przypominającego szampana — nadal pracowali nad filloriańskim
ekwiwalentem. Te kosze piknikowe — ze specjalnymi pętlami ze skóry na
butelki i kieliszki — należały do asortymentu, jaki wcześniej widywał
jedynie w katalogach z drogimi i bezużytecznymi rzeczami, na które nie
było go stać w prawdziwym świecie. A teraz patrzcie tylko! Mógł mieć
wszystkie kosze, jakich tylko zapragnął. Mimo że to, co pił, nie było
szampanem, miało bąbelki i można się było tym upić. A Quentin zamierzał
się porządnie upić przy lunchu.

Eliot wdrapał się na siodło i pomógł Julii wsiąść za
siebie. Wyglądało na to, że wiwera dała nogę na dobre. Julia miała na
tyłku dużą plamę z wilgotnej ziemi, pamiątkę po upadku. Quentin włożył
właśnie stopę w strzemię Nieustraszonej, kiedy usłyszeli krzyk.

— Haj!

Obejrzeli się.

— Haj!

Tak właśnie mówili Filloriańczycy zamiast „hej”.

Filloriańczyk, który to powiedział, był krzepkim,
energicznym mężczyzną tuż po trzydziestce. Szedł szybko przez okrągłą
polankę, a entuzjazm promieniował z niego każdym porem skóry. Kiedy ich
zobaczył, puścił się biegiem, przy czym zupełnie ignorował gałęzie
zepsutego zegarowego drzewa, które miotały się dziko nad jego głową. Po
prostu trudno byłoby ignorować je bardziej. Ot, kolejny dzień w magicznej
puszczy. Filloriańczyk miał obfitą blond grzywę i szeroką pierś i zapuścił
do tego wielką blond brodę, by ukryć nieco zbyt zaokrąglony podbródek.

Jollyby, Wielki Łowczy. Miał na sobie fioletowo-żółte
legginsy w pasy i jego nogi naprawdę robiły wrażenie, szczególnie że nigdy
nie dane mu było przebywać w tym samym wszechświecie co stepper czy atlas.
Eliot miał rację, zapewne jechał za nimi przez cały ten czas.

— Haj! — odkrzyknęła radośnie Janet. — No to
będziemy mieli przyjęcie — dodała sotto voce.

W wielkiej, odzianej w skórzaną rękawiczkę pięści
Jollyby ściskał uszy dużego kopiącego z całych sił zająca.

— A niech mnie szlag — powiedziała Nieustraszona.
— Złapał go!

Nieustraszona była mówiącym koniem. Tyle że nieco
milczącym.

— Istotnie — zgodził się Quentin.

— Szczęśliwy przypadek! — zawołał Jollyby, kiedy
zbliżył się dostatecznie, by nie musieć krzyczeć. — Trafiłem na niego, jak
siedział sobie cały szczęśliwy pod skałą, jakieś sto metrów stąd.
Przyglądał się wam, a ja go spłoszyłem w taki sposób, że skoczył w
niewłaściwą stronę. Złapałem go gołymi rękami. Dacie wiarę?

Quentin wierzył, choć nadal nie uważał, żeby to miało
jakiś sens. Jak można się podkraść niepostrzeżenie do zwierzęcia, które
widzi przyszłość? Może królik widział przyszłość ludzi, ale własnej nie?
Zwierzak przewracał szaleńczo oczami.

— Biedaczek — rozczulił się Eliot. — Patrzcie,
jaki jest wkurzony.

— Och, Jolly — powiedziała Janet. Założyła ręce
na piersiach w udawanym gniewie. — Powinieneś był nam pozwolić go złapać.
Teraz przepowie tylko twoją przyszłość.

Wcale to nie zabrzmiało, jakby była rozczarowana, lecz
Jollyby — wspaniały, wszechstronny łowczy, ale niekoniecznie Okręgowy
Mistrz Intelektu — strapił się. Zmarszczył krzaczaste brwi.

— Może będziemy go sobie podawać? — zaproponował
Quentin. — I przepowie przyszłość każdemu po kolei?

— To nie jest skręt, żeby go sobie podawać —
mruknęła Janet.

— Nie, lepiej go nie pytajcie — powiedziała Julia
ostrzegawczo.

Ale Jollyby cieszył się swoją wielką chwilą. Był w
centrum królewskiej uwagi.

— Czy to prawda, ty bezużyteczne zwierzę? —
spytał. Poprawił chwyt na uszach Jasnowidzącego Zająca i uniósł go w górę,
tak że znaleźli się nos w nos.

Zając przestał kopać i wisiał teraz bezwładnie, a oczy
miał puste ze strachu. To był kawał zająca, miał prawie metr długości od
nosa do czubka ogona i gęste futerko w kolorze wyschniętej trawy w zimie.
Wcale nie był uroczy. To nie był żaden oswojony czarodziejski zając. To
było dzikie zwierzę.

— Widzisz coś? — Jollyby potrząsnął stworzeniem,
jakby to wszystko był jego pomysł, a zatem i wina. — Co tam jest, w
przyszłości?

Zając skupił wzrok. Popatrzył prosto na Quentina.
Obnażył wielkie pomarańczowe siekacze.

— Trup — wychrypiał.

Stali nieruchomo przez jakąś sekundę. Słowa zająca
wydały im się nie tyle przerażające, co niewłaściwe, jakby ktoś właśnie
opowiedział świński dowcip na przyjęciu urodzinowym dla dzieci.

Jollyby bardziej zmarszczył brwi i oblizał wargi.
Quentin zauważył krew na jego zębach. Łowczy zakaszlał, a potem głowa
opadła mu bezwładnie do przodu. Zając wyrwał się z jego bezwładnych palców
i pomknął przez trawę jak rakieta.

Martwy Jollyby padł na trawę.

— Trup! Tragedia i trwoga! — wołał zając,
uciekając, na wypadek gdyby wcześniej nie wyraził się dostatecznie jasno.
— Trauma i tortury!

Rozdział 2

Rozdział 2

Zamek Białoszczyty mieścił specjalną komnatę, w której
spotykali się królowie i królowe. To była kolejna zaleta bycia królem:
wszystko, co miałeś, zostało zrobione specjalnie dla ciebie.

Komnata była prawdziwie królewska. Kwadratowa, na
szczycie kwadratowej wieży, z czterema oknami wychodzącymi na cztery
strony świata. Wieża obracała się bardzo powoli, jak niektóre inne wieże —
fundamentem Zamku Białoszczytego był skomplikowany i ogromny mosiężny
mechanizm zegarowy, przemyślne dzieło krasnoludów, absolutnie genialnych w
takich sprawach. Codziennie wieża wykonywała pełny obrót, ale jej ruchu
niemal nie dało się wyczuć.

Na środku komnaty stał specjalny kwadratowy stół i
cztery krzesła — w zasadzie trony, albo coś je przypominającego, dzieło
kogoś, kto posiadał dość rzadki, jak wynikało z doświadczeń Quentina,
talent produkowania krzeseł wyglądających jak trony, ale nadających się do
siedzenia. Na blacie wymalowano mapę Fillory i zabezpieczono ją wieloma
warstwami lakieru, a na każdym z krzeseł wyryto imię władcy, który na nim
zasiadał, oraz przypisywane mu atrybuty. Quentin miał wizerunek Białego
Rogacza, pokonanego Martina Chatwina i talię kart. Krzesło Eliota było
najbardziej ozdobne, jak przystało na tron Najwyższego Króla. Stół może i był
kwadratowy, ale nikt nie miał wątpliwości, kto zasiada u jego szczytu.

Jednak dziś krzesła nie wydawały się wygodne. Scena
śmierci Jollyby’ego utkwiła Quentinowi w pamięci, wyraźnie i w żywych
kolorach; odtwarzała mu się w mózgu prawie bez przerwy, tak co trzydzieści
sekund. Kiedy Jollyby upadał, Quentin rzucił się naprzód, złapał go i
opuścił delikatnie na ziemię. Obmacał bezradnie wielką pierś łowczego,
jakby się spodziewał, że gdzieś, w jakiejś sekretnej kieszeni trzyma
zapasowe życie, i jakby tylko on, Quentin, mógł je znaleźć i oddać mu z
powrotem. Janet krzyczała. To był ogłuszający, niekontrolowany wrzask jak
z horrorów, który trwał dobre piętnaście sekund, póki Eliot nie złapał jej
za ramiona i siłą nie odwrócił tyłem do trupa Jollyby’ego.

Równocześnie polana wypełniła się upiornym zielonym
światłem — skutek ponurego, obcego zaklęcia Julii, którego szczegółów
Quentin nadal nie rozumiał, a w zasadzie nawet jego ogólnych zasad.
Wiedział jedynie, że było to zaklęcie ujawniające wszelkie złe byty obecne
na polanie. Miało dość zaskakujący skutek uboczny: oczy Julii zrobiły się
zupełnie czarne, bez białek czy źrenic. Jedynie ona pomyślała, żeby
zaatakować. Ale nie było kogo.

— No dobra — powiedział Eliot. — Więc
porozmawiajmy o tym. Myślimy, że co się dziś zdarzyło?

Popatrzyli po sobie, nadal roztrzęsieni i zaszokowani.
Quentin chciał coś zrobić albo coś powiedzieć, ale nie wiedział co. Prawda
była taka, że wcale nie znał tak dobrze Jollyby’ego.

— Był taki dumny — powiedział wreszcie. — Sądził,
że dokonał czegoś wielkiego.

— To na pewno wina królika — stwierdziła Janet.
Oczy miała czerwone od płaczu. Przełknęła głośno ślinę. — Prawda? Albo
zająca, wszystko jedno. To on go zabił. Bo co innego?

— Nie możemy tego zakładać. Zając przepowiedział
jego śmierć, ale nie musiał jej spowodować. Post hoc ergo propter hoc. To błąd logiczny.

Gdyby zaczekał chwilę, dotarłoby do niego zapewne, że
Janet nie jest zainteresowana łacińską nazwą błędu logicznego, który mogła
popełniać lub nie.

— Przepraszam — powiedział. — To znowu skutek
mojego Aspergera.

— Czyli to tylko przypadek? — warknęła Janet. —
Że padł trupem na miejscu, zaraz po tym, jak zając przepowiedział jego
śmierć? Może źle to rozumiemy? Może zając nie przepowiada przyszłości,
może on ją kontroluje?

— Może nie lubi, jak go łapać? — wyraziła
przypuszczenie Julia.

— Nieco trudno mi uwierzyć, że historia
wszechświata została napisana przez mówiącego królika — stwierdził Eliot.
— Choć z drugiej strony wiele by to wyjaśniało.

Była piąta po południu, normalna pora ich spotkań.
Przez kilka pierwszych miesięcy po przybyciu na Zamek Białoszczyty Eliot
pozwalał im robić, co chcieli, zgodnie z teorią, że w końcu w sposób
naturalny odnajdą swoje predyspozycje jako władcy i zajmą się rzeczami,
które odpowiadać im będą najlepiej. Wynikł z tego totalny chaos — albo
nikt się nie zajmował daną kwestią, albo zajmowały się nią dwie osoby, na
dwa sposoby. Eliot ustalił więc, że będą się spotykać codzienne o piątej i
decydować, kto się zajmie czym spośród najbardziej palących spraw
królestwa. Ich spotkaniom tradycyjnie towarzyszył zapewne najwspanialej
zaopatrzony barek z whiskey, jaki widziano na którymkolwiek z
nieskończonej liczby światów wielowszechświata.

— Powiedziałem rodzinie, że zajmiemy się
pogrzebem — powiedział Quentin. — Miał tylko rodziców. Był jedynakiem.

— Powinienem pewnie coś powiedzieć — stwierdził
Eliot. — W końcu nauczył mnie grać na rogu.

— Wiedzieliście, że był lwołakiem? — Janet
uśmiechnęła się smutno. — Naprawdę. Działał według kalendarza słonecznego,
zmieniał się tylko podczas równonocy i przesileń. Mówił, że to pomaga mu
rozumieć zwierzęta. Miał włosy dosłownie wszędzie.

— Proszę — jęknął Eliot. — Oddam wszystko, byle
nie wiedzieć, skąd to wiesz.

— To pomagało w wielu sprawach.

— Mam teorię — wtrącił się pospiesznie Quentin. —
Może to robota Fenwicków? Są na nas wściekli, odkąd się tu zjawiliśmy.

Fenwickowie byli najstarszym z rodów, które kierowały
sprawami w Fillory przed powrotem brakebillczyków. Nie byli szczęśliwi, że
wykopano ich z Zamku Białoszczytego, ale nie mieli wystarczająco dużego
kapitału politycznego, by coś z tym zrobić. Zadowolili się więc knowaniami
na dworze.

— Zabójstwo to byłby dla Fenwicków wielki krok
naprzód — stwierdził Eliot. — Nie mają praktycznie
żadnego znaczenia.

— I dlaczego mieliby zabić właśnie Jollyby’ego? —
spytała Janet.

— Wszyscy go kochali.

— Może ich celem było któreś z nas, a nie on? —
wyraził przypuszczenie Quentin. — Może to jedno z nas miało złapać zająca?
No bo wiecie, już próbują rozpuścić plotkę, że to my go załatwiliśmy.

— Ale jak niby planowali to zrobić? — spytał
Eliot. — Chcesz powiedzieć, że nasłali na nas królika zabójcę?

— Nie mogli wysłać Jasnowidzącego Zająca, Eliocie
— powiedziała Julia. — Niepowtarzalne Zwierzęta nie ingerują w sprawy
ludzi.

— Może to wcale nie był Jasnowidzący Zając, może
to był ktoś w ciele zająca. Zającołak. Jezu, nie wiem! — Quentin pomasował
sobie skronie. A mogli zapolować na tę głupią jaszczurkę! Był wściekły na
siebie, że zapomniał, jakie jest Fillory. Pozwolił sobie uwierzyć, że
wszystko zmieniło się tu na lepsze, odkąd Alice zabiła Martina Chatwina,
że nie ma już trupów i tragedii, i traumy, i co tam jeszcze powiedział ten
królik. Ale to wszystko nadal tu było. Nie tak jak w książkach. Et in Arcadia ego.

A choć wiedział, że to szaleństwo, nie mógł się pozbyć
niejasnego i dziecinnego uczucia, że Jollyby zginął z jego winy, że to by
się nie stało, gdyby nie kusiła go ta przygoda. Albo może nie dość kusiła?
Jakie zasady obowiązywały? Może powinien był jednak wyjść na tę polanę?
Może to jemu była pisana śmierć? Miał wyjść na polanę i umrzeć, ale nie
wyszedł, więc umarł Jollyby.

— Może nie ma wyjaśnienia? — powiedział na głos.
— Może to po prostu tajemnica? Kolejny szalony przystanek w Magical
Mystery Tour[1] po Fillory? Nie było żadnej przyczyny, po
prostu tak się stało. Nie można tego wyjaśnić.

Eliota to nie zadowoliło. Wprawdzie pozostał dawnym
Eliotem, leniwym moczymordą z Brakebills, ale kiedy został Najwyższym
Królem, ujawniły się w nim przerażające skłonności do pedantyzmu.

— Nie możemy dopuścić, by w królestwie pojawiały
się przypadki niewytłumaczalnych zgonów — oświadczył. — Tak nie może być.
— Odchrząknął. — Oto co się stanie: nastraszę Fenwicków, tak na wszelki
wypadek. Niewiele do tego trzeba, bo to banda wymuskanych cipć. I mówię to
z całą odpowiedzialnością wymuskanej cipci.

— A jeśli to nie zadziała? — spytała Janet.

— Wówczas ty, Janet, przyjrzysz się Lorianom. —
Loria sąsiadowała z Fillory od północy. Janet zajmowała się stosunkami
zagranicznymi, Quentin przezywał ją Fillory Clinton. — W książkach to
zawsze oni stali za wszelkim złem. Może próbują usunąć tutejsze władze?
Głupie pseudowikingowskie fiuty. A teraz, na litość boską, porozmawiajmy
przez chwilę o czym innym!

Ale nie mieli o czym rozmawiać, więc zapadła cisza.
Nikt nie był szczególnie zachwycony planem Eliota, najmniej sam Eliot, ale
nie mieli lepszego. Ani nawet gorszego. Sześć godzin po zdarzeniu Julia
nadal miała oczy zupełnie czarne od zaklęcia, które rzuciła w lesie. Efekt
był niepokojący z powodu braku źrenic. Quentin się zastanawiał, czy teraz
widzi coś, czego nie widzą inni.

Eliot przeglądał notatki, szukał kolejnego tematu
spotkania, ale ostatnio mieli nieurodzaj na tematy.

— Już czas — stwierdziła Julia. — Musimy wyjść na
balkon, Eliocie.

Codziennie po popołudniowym spotkaniu wychodzili na
balkon i machali do ludu.

— Cholera — powiedział Eliot. — Masz rację.

— Może dziś nie powinniśmy? — zaprotestowała
Janet. — Mam wrażenie, że to niewłaściwe.

Quentin wiedział, o co jej chodzi. Istotnie,
wychodzenie na wąski balkon z uśmiechami przyklejonymi do twarzy i
machanie do Fillorian, którzy zebrali się na codzienny rytuał, wydawało
się nieco niewłaściwe. A jednak…

— Powinniśmy to zrobić — powiedział. —
Szczególnie dzisiaj.

— Przyjmujemy hołdy za nicnierobienie.

— Dajemy ludziom poczucie trwałości władzy w
obliczu tragedii.

Wyszli na wąski balkon. Na dziedzińcu zamku, daleko
pod nimi na dnie pionowego spadku, zebrało się kilkuset
Filloriańczyków. Z tej wysokości wyglądali nierealnie, jak lalki. Quentin
pomachał.

— Chciałbym, żebyśmy mogli zrobić dla nich coś
więcej — powiedział.

— Co mianowicie? — spytał Eliot. — Jesteśmy
królami i królowymi magicznej utopii.

Z dołu dobiegły ich słabe wiwaty. Dźwięk był
przytłumiony i dochodził z oddali — przypominał muzyczkę w grających
kartkach świątecznych.

— Jakieś postępowe reformy? Chcę w czymś komuś
pomóc. Gdybym był Filloriańczykiem, zdetronizowałbym sam siebie jako
arystokratycznego pasożyta.

Kiedy Quentin i pozostali zasiedli na tronach, nie
bardzo wiedzieli, czego się spodziewać. Szczegóły nie zostały jasno
określone — Quentin podejrzewał, że będą mieli jakieś obowiązki
ceremonialne i zapewne będą odgrywać wiodącą rolę w polityce, że spocznie
na nich odpowiedzialność za dobro narodu, którym władali. Ale tak naprawdę
nie mieli wiele pracy.

Dziwne, lecz Quentinowi jej brakowało. Spodziewał się,
że Fillory będzie czymś w rodzaju średniowiecznej Anglii, ponieważ
wyglądało jak średniowieczna Anglia, przynajmniej na pierwszy rzut oka.
Postanowił, że oprze się na europejskiej historii, w stopniu, w jakim ją
pamiętał, i zrealizuje standardowy program oświecenia, nic nadzwyczajnego,
tylko największe przeboje, by przejść do historii jako postępowy dobry
król.

Ale Fillory nie było Anglią. Przede wszystkim miało
mikroskopijną populację — nie więcej niż dziesięć tysięcy ludzi, plus
drugie tyle mówiących zwierząt, krasnoludów, duszków, olbrzymów i takich
tam. Tak więc on i pozostali monarchowie — czy raczej tetrarchowie,
zresztą wszystko jedno — byli raczej czymś w rodzaju burmistrzów małego
miasteczka. A poza tym, choć magia działała na Ziemi, samo Fillory było
magiczne. I na tym polegała różnica. Tu magia była częścią ekosystemu,
tkwiła w pogodzie, oceanach i ziemi, niesamowicie żyznej. Jeśli chciałeś,
żeby zbiory ci się nie udały, musiałeś się naprawdę mocno postarać.

Fillory było krainą nadmiaru. Wszystko, co wymagało
wyprodukowania, prędzej czy później dostarczali krasnoludowie, a oni z
kolei nie byli wyzyskiwanym proletariatem przemysłowym, tylko zwyczajnie
lubili robić różne rzeczy. O ile nie było się naprawdę nikczemnym tyranem,
jak Martin Chatwin, w sprawach socjalnych nie miało się nic do roboty: po
prostu zasoby były zbyt wielkie w stosunku do zbyt małej liczby ludzi.
Jedynym brakiem, na jaki cierpiała gospodarka Fillory, okazał się
chroniczny brak braków.

W rezultacie kiedy któreś z brakebillczyków — jak ich
nazywano, choć Julia nigdy nie studiowała w Brakebills, co zawsze
podkreślała — próbowało zabrać się do czegoś na poważnie, okazywało się,
że nie bardzo jest się do czego zabierać. Wszystko ograniczało się do
rytuału, pompy i okazji. Nawet pieniądze były tylko na pokaz, jak te z gry
Monopol. Reszta już dawno przestała próbować być pożyteczna, ale Quentin
nie bardzo potrafił odpuścić. Może to go właśnie gnębiło, kiedy stał na
skraju okrągłej polany? Gdzieś tu musi istnieć coś prawdziwego, ale on nie
potrafi tego znaleźć.

— No dobrze — powiedział. — To co dalej?

— No cóż — odparł Eliot, kiedy wrócili do pokoju
— mamy problem na Najdalszej Wyspie.

— Gdzie?

— Na Najdalszej Wyspie. — Eliot wziął do ręki
jakieś monarsze z wyglądu dokumenty. — Tak tu jest napisane. Jestem jej
królem, a nawet nie wiem, gdzie to jest.

Janet parsknęła.

— To przy wschodnim wybrzeżu. Kawałek drogi,
chyba ze dwa dni statkiem. Boże, nie wierzę, że w ogóle pozwalają ci być
królem. To najbardziej na wschód wysunięty punkt imperium
filloriańskiego. Tak mi się zdaje.

Eliot popatrzył ma mapę namalowaną na stole.

— Nie widzę jej.

Quentin też popatrzył na mapę. Podczas swej pierwszej
wizyty w Fillory wypłynął daleko na Zachodnie Morze, po drugiej stronie
kontynentu filloriańskiego, ale jego znajomość wschodu była dość
powierzchowna.

— Ta mapa jest za mała — Janet wycelowała palcem
w podołek Julii. — Wyspa byłaby tam, gdybyśmy mieli większy stół.

Quentin próbował ją sobie wyobrazić: niewielki skrawek
białego piasku ozdobiony dekoracyjną palmą wynurzający się ze spokojnego
niebieskozielonego oceanu.

— Byłaś tam? — spytał Eliot.

— Nikt tam nie był. To tylko kropka na mapie.
Ktoś tam założył kolonię rybacką, jak jego statek zderzył się z tą wyspą,
chyba z milion lat temu. Dlaczego piszą ci o Najdalszej Wyspie?

Eliot wrócił do papierów.

— Wygląda na to, że od dwóch lat nie płacą
podatków.

— No to co? — spytała Janet. — Zapewne nie płacą,
ponieważ nie mają pieniędzy.

— Wyślij im telegram — poradził Quentin. —
„DRODZY NAJDALSZYCY STOP WYŚLIJCIE PIENIĄDZE STOP JEŚLI NIE MACIE
PIENIĘDZY NIE WYSYŁAJCIE PIENIĘDZY STOP”.

Spotkanie rozłaziło się w szwach, gdy Eliot i Janet
zaczęli ze sobą konkurować, kto wymyśli bardziej bezużyteczny telegram do
Najdalszyków.

— No dobrze — powiedział wreszcie Eliot. Wieża
obróciła się tak, że za plecami miał teraz ognisty filloriański zachód
słońca, a nad jego ramionami piętrzyły się drabiny różowych chmur. —
Nastraszę Fenwicków w kwestii Jollyby’ego. Janet pogada z Lorianami, a
ktoś — tu wykonał ogólny gest ręką — niech zrobi coś w sprawie tej
Najdalszej Wyspy. Ktoś poda szkocką?

— Ja pojadę — zgłosił się Quentin.

— Przecież stoi na barku.

— Nie, mówię o Najdalszej Wyspie. Pojadę tam.
Dopilnuję tych podatków.

— Co? — Eliota wyraźnie wkurzył ten pomysł. — Po
co? To, kurwa, na końcu świata. A poza tym to sprawa skarbu. Pojedzie tam
wysłannik. Po to są, żeby ich wysyłać.

— Lepiej wyślij mnie.

Quentin nie potrafił wyjaśnić tego impulsu, po prostu
czuł, że musi coś zrobić. Pomyślał o okrągłej polance i zepsutym zegarowym
drzewie i w głowie znów odtworzył mu się klip wideo z umierającym
Jollybym. Jaki to wszystko miało sens, skoro mogłeś paść trupem, tak po
prostu? To właśnie chciał wiedzieć. Jaki to wszystko ma sens?

— Przecież nie zamierzamy przeprowadzić inwazji —
wytknęła mu Janet. — Nie musimy wysyłać tam króla. Nie płacą podatków,
zgoda, ale to pewnie jakieś osiem ryb i na pewno nie spowoduje ruiny
skarbu.

— Wrócę, nim się obejrzycie. — Już wiedział, że
dobrze robi. Napięcie, które dotąd odczuwał, zelżało, kiedy to powiedział.
Czuł ulgę, ale z jakiego powodu, nie wiedział. — Kto wie? Może się czegoś
nauczę?

To będzie jego misja: ściągnięcie podatków z bandy
wsioków z zaścianka. Nie wyruszył na przygodę obiecywaną przez zepsute
drzewo, i dobrze. Mógł za to wyruszyć na tę.

— To może słabo wypaść, zważywszy na sprawę
Jollyby’ego — Eliot pomacał się po królewskim podbródku. — Wracasz na
pierwszą oznakę kłopotów.

— Jestem królem. Nie muszą mnie ponownie wybierać
czy coś.

— Zaczekaj — powiedziała Janet. — Ale nie zabiłeś
Jollyby’ego, prawda? Czy o to tu chodzi?

— Janet! — zmitygował ją Eliot.

— Nie, naprawdę. Wszystko by do siebie pasowało,
gdyby…

— Nie zabiłem Jollyby’ego — zapewnił ją Quentin.

— No dobra. Świetnie. Wspaniale — Eliot wykreślił
sprawę ze swojej listy. — Sprawa Najdalszej Wyspy załatwiona. To w takim
razie wszystko.

— Mam nadzieję, że nie pojedziesz sam —
powiedziała Janet. — Ember jeden wie, jacy oni są. Może się skończyć jak z
kapitanem Cookiem.

— Nic mi nie będzie — mruknął Quentin. — Julia ze
mną popłynie. Prawda, Julio?

Eliot i Janet zmierzyli go wzrokiem. Ile czasu minęło,
odkąd zaskoczył tych dwoje? Czy w ogóle kogokolwiek mu się udało? Musi się
czymś zająć. Uśmiechnął się do Julii, a ona popatrzyła na niego. Przez te
czarne oczy nie dało się odczytać wyrazu jej twarzy.

— Oczywiście — powiedziała tylko.

* * *

Tej nocy Eliot odwiedził Quentina w jego sypialni.

Kiedy Quentin znalazł ten pokój, wypełniały go
paskudne quasi-średniowieczne graty. Minęły dosłownie wieki, odkąd ktoś
zasiadał równocześnie na wszystkich czterech tronach na Zamku
Białoszczytym, stąd dodatkowe apartamenty królewskie wzięła w posiadanie
obrzydliwa armia niepotrzebnych kandelabrów, kulawych lichtarzy,
wyschniętych jak meduza wyrzucona na brzeg zepsutych instrumentów
muzycznych, bezzwrotnych dyplomatycznych prezentów, stołów i krzeseł tak
żałośnie ozdobnych, że mogły się złamać od samego patrzenia na nie (a
nawet i bez tego), martwych zwierząt, bezwzględnie wypchanych w pozach
błagania o litość, urn i dzbanów oraz innych, trudniejszych do
zidentyfikowania naczyń służących do spożywania napojów albo załatwiania
innych potrzeb.

Quentin kazał opróżnić ten pokój do gołych ścian.
Wynieść wszystko. Zostawił tylko łóżko, jeden stół, dwa krzesła, kilka co
lepszych dywanów oraz część arrasów ładnych lub z podtekstem politycznym,
nic więcej. Lubił szczególnie jeden, przedstawiający potężnego gryfa,
który zmuszał do ucieczki oddział pieszych żołnierzy. Zapewne arras miał
symbolizować triumf jakiejś grupy dawno nieżyjących ludzi nad inną grupą
od dawna martwych ludzi, których nikt nie lubił, ale z jakichś powodów w
samym środku starcia gryf przechylał głowę na bok i popatrzył prosto na
widza, jakby chciał powiedzieć: „Jasne, załatwione, jestem w tym dobry.
Ale czy to na pewno najlepszy sposób spożytkowania mojego czasu?”.

Po opróżnieniu pokój nagle zrobił się trzy razy
większy. Znowu oddychał. Można było w nim myśleć. Był prawie tak duży jak
boisko do siatkówki, miał gładką kamienną podłogę, wysoki drewniany sufit,
który niknął w mroku i rzucał ciekawe cienie, oraz przeraźliwie gotyckie
okna, w których otwierało się nawet kilka szybek. Był tak cudownie wielki
i pusty, że kiedy szurało się nogą po kamieniach, odpowiadało echo.
Panowała tu taka cisza, taki spokój, jakiego na Ziemi można doświadczyć w
niewielu miejscach. Bezruch muzeum albo katedry nocą.

Wyżsi rangą służący utyskiwali, że królowi Fillory nie
przystoi mieszkać w tak spartańskich warunkach. Quentin doszedł do
wniosku, że jedną z najfajniejszych rzeczy w byciu królem Fillory jest to,
że samemu można zdecydować, co jest stosowne dla króla Fillory, a co nie.

A poza tym jeśli tęsknili za prawdziwie królewskim
stylem, mieli przecież Najwyższego Króla Fillory. Apetyt Eliota na
przepych był po prostu niewyczerpany. Jego sypialnię — leże boga króla —
pokrywały pozłacane, zdobione diamentami i inkrustowane macicą perłową
rokokowe dekoracje, bezwzględnie odpowiadające tutejszym gustom.

— Wiesz, że w książkach o Fillory można było
wejść w arras? — Było dobrze po północy. Eliot stanął oko w oko z tkanym
gryfem i popijał ze szklanki coś o bursztynowym kolorze.

— Wiem — Quentin leżał na łóżku w jedwabnej
piżamie. — Uwierz mi, próbowałem. Jeśli naprawdę to zrobili, nie mam
pojęcia jak. Moim zdaniem to są zwyczajne arrasy. Nawet się nie poruszają
jak w Harrym Potterze.

Eliot przyniósł szklaneczkę i dla Quentina. Quentin
nie napił się jeszcze, ale i nie wykluczył takiej możliwości. A już na
pewno nie zamierzał pozwolić jej wypić Eliotowi, co niewątpliwie ten
będzie próbował zrobić, kiedy skończy swoją. Wymościł w pościeli gniazdko
na szklankę, zaraz pod łokciem.

— Raczej nie miałbym ochoty wejść w ten arras —
stwierdził Eliot.

— Wiem. Czasami się zastanawiam, czy on
przypadkiem nie próbuje wyjść.

— Ale popatrz na tego faceta — powiedział Eliot,
podchodząc do portretu rycerza w zbroi. — Nie miałbym nic przeciwko
wejściu w ten arras, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.

— Rozumiem, co masz na myśli.

— I wyciągnięciu miecza z pochwy.

— Złapałem, naprawdę.

Eliot zmierzał do czegoś, ale się nie spieszył. Tylko
że jeśli nie przejdzie wkrótce do rzeczy, Quentin zaśnie.

— Myślisz, że gdybym się tam dostał, zobaczyłbyś
na arrasie małą wełnianą wersję mnie? Nie wiem, czyby mi się to spodobało.

Quentin czekał. Już dawno nie czuł się tak spokojny,
jak od chwili, kiedy zdecydował, że popłynie na Najdalszą Wyspę. Okna w
pokoju były otwarte w takim stopniu, w jakim dawały się otworzyć, i do
środka wpadało ciepłe nocne powietrze pachnące trawą pod koniec lata i
pobliskim morzem.

— Jeśli chodzi o tę twoją wyprawę — powiedział w
końcu Eliot.

— Jeśli?

— Nie rozumiem, dlaczego to robisz.

— A musisz?

— To coś w stylu misji i przygód, i czego tam
jeszcze? Popłynąć poza horyzont? Wszystko jedno. Nie jesteś tu potrzebny w
związku ze sprawą Jollyby’ego. Któreś z nas zapewne naprawdę powinno tam
popłynąć — pewnie nawet nie wiedzą, że znowu mają królów i królowe — aby
przekazać szczegóły dla dobra państwa.

— Wystarczy.

— Ale chcę porozmawiać z tobą o Julii.

— Och. — Czas na whiskey. Próbując pić na leżąco,
Quentin pociągnął większy łyk, niż zamierzał, i poczuł w trzewiach ogień.
Stłumił kaszel. — Słuchaj, jesteś Najwyższym Królem, a nie moim ojcem —
wysapał. — Poradzę sobie.

— Nie musisz się bronić, po prostu chcę mieć
pewność, że wiesz, w co się pakujesz.

— A jeśli nie wiem?

— Czy opowiadałem ci kiedyś, jak poznałem Julię?
— spytał Eliot, siadając na jednym z dwóch krzeseł pozostawionych w
sypialni.

— Jasne. — Naprawdę? Szczegóły były niejasne. —
To znaczy bez detali.

Jednak prawda była taka, że w ogóle nie rozmawiali o
tamtym okresie. To było po wielkiej katastrofie w Grobowcu Embera.
Quentin został ciężko ranny i musieli go zostawić pod opieką irytujących,
ale niezwykle biegłych w sztuce medycznej centaurów. Eliot, Janet i inni
wrócili do prawdziwego świata, a Quentin spędził rok na rekonwalescencji w
Fillory. Potem wrócił na Ziemię i zrezygnował z magii. Przez następne
sześć miesięcy pracował w biurze na Manhattanie, póki w końcu nie przyszli
po niego Janet, Eliot i Julia. Gdyby nie przyszli, zapewne dalej by tam
siedział. Był im za to wdzięczny i zawsze będzie.

Eliot patrzył przez okno w ciemną, bezksiężycową noc.
W swym niezbyt wygodnym, za ciężko haftowanym szlafroku wyglądał jak
orientalny władca.

— Wiesz, Janet i ja byliśmy w marnym stanie,
kiedy opuszczaliśmy Fillory.

— Wiem. Ale przynajmniej Martin Chatwin nie
przegryzł was prawie na pół.

— To nie jest jakiś cholerny konkurs, ale tak,
masz rację. Jednak byliśmy wstrząśnięci. My też kochaliśmy Alice, no
wiesz, na swój sposób. Nawet Janet. I byliśmy pewni, że ciebie też
straciliśmy. Więc postanowiliśmy całkowicie dać sobie spokój z Fillory, z
całą tą sprawą.

Josh pojechał do rodziców do New Hampshire, a Richard
i Anaïs gdzieś tam, robić to, co robili przed wyprawą do Fillory. No
wiesz, żadni z nich żałobnicy. Ja nie mogłem znieść Nowego Jorku ani tej
mojej groteskowej tak zwanej rodziny z Oregonu, więc pojechałem z Janet do
Los Angeles.

Okazało się, że to świetna decyzja. Wiesz, że jej
rodzice są prawnikami? Prawnikami gwiazd. Są fantastycznie bogaci, mają
wielki dom w Brentwood, pracują na okrągło i nie wykazują żadnych oznak
życia uczuciowego. No więc siedzieliśmy w Brentwood przez tydzień czy dwa,
aż nawet oni mieli dość widoku naszych zaszokowanych twarzy, kiedy szliśmy
do łóżek, akurat wtedy, kiedy wstawali przed świtem na poranny mecz
squasha. I wpakowali nas na dwa tygodnie do takiego wymyślnego spa w
Wyoming.

Na pewno o nim nie słyszałeś, to miejsce, do którego
nie sposób się dostać. Jest po prostu groteskowo drogie, ale dla tych
ludzi pieniądze nic nie znaczą, a ja nie zamierzałem się kłócić. Janet
praktycznie tam dorastała, cały personel znał ją od małego. Wyobraź sobie
tylko, nasza Janet jako mała dziewczynka. Mieliśmy dla siebie cały
bungalow i legiony służby. Mam wrażenie, że Janet miała osobną
manikiurzystkę do każdego paznokcia.

Robili też różne rzeczy z błotem i gorącymi
kamieniami. Przysięgam ci, była w tym prawdziwa magia. Nic nie może być aż
takie dobre bez magii.

Oczywiście wkrótce wyszła na jaw straszliwa tajemnica
dotycząca takich miejsc. One są po prostu koszmarnie nudne. Nie masz
pojęcia, do jakich ekstremów nas to doprowadziło. Grałem w tenisa. Ja!
Chociaż robili się paskudni, jeśli chodzi o picie na korcie. Więc ich
poinformowałem, że od tego zależy moja forma. Nie można nauczyć się
techniki, nie w moim wieku.

No więc trzeciego dnia zaczęliśmy z Janet rozważać,
czy może zacząć uprawiać seks, po prostu żeby rozproszyć nudę. A wtedy
niczym mroczny anioł miłosierdzia, który przybył bronić mojej cnoty,
zjawiła się Julia.

Zupełnie jak w jednym z tych kryminałów o Poirocie, no
wiesz, rozgrywającym się w jakimś wymyślnym miejscu na wsi. Doszło do
jakiegoś wypadku przy basenie — nigdy nie poznałem szczegółów, ale zrobiło
się straszne zamieszanie. Podejrzewam, że właśnie za to się tam płaci: za
pierwszorzędne zamieszanie. Tajemnicza dama. Było boleśnie oczywiste, że
jest tu zupełnie nie na miejscu. Miała fryzurę jak gniazdo szczura, po
prostu nie jesteś sobie w stanie tego wyobrazić. Gorszą niż teraz. I
skórki przy paznokciach ogryzione do krwi. Garbiła się. Jąkała się
nerwowo. I nie miała zielonego pojęcia, jak tam wszystko działa. Próbowała
dawać napiwki. Wymawiała nazwy francuskich win z prawdziwym francuskim
akcentem.

Oczywiście natychmiast zaczęło mnie do niej ciągnąć.
Obstawiałem, że jest Rosjanką, córką oligarchy, który siedzi w więzieniu,
coś w tę mańkę. Tylko Rosjan stać na pobyt w takim miejscu i taką fatalną
fryzurę. Janet natomiast uważała, że właśnie jest po odwyku, a sądząc z
wyglądu, powinna zaraz tam wrócić. W każdym razie rzuciliśmy się na nią
jak umierające z głodu wilki. Podjęliśmy delikatne kroki. Nie chcieliśmy
jej spłoszyć, z daleka było widać, że balansuje na skraju paniki. To
Janet, ta mistrzyni uwodzenia, wreszcie ją złamała — usiadła w recepcji i
zaczęła się w głos skarżyć na jakiś trudny problem komputerowy.
Widzieliśmy, jak Julia ze sobą walczy, ale to było fait accompli.

Potem — no sam wiesz, jak to jest na wakacjach. Jak
tylko kogoś poznasz, nie sposób się go pozbyć. Wszędzie na siebie
wpadaliśmy. Nie uważasz, że takie miejsca są nie w jej stylu? Ale była
tam, po szyję w błocie, z plastrami ogórka na oczach. Ciągle przesiadywała
w łaźniach i innych takich. Raz Janet próbowała pójść z nią do sauny, ale
tak podkręciła temperaturę, że wszyscy zwiali. Zapewne kazała się nawet
bić wierzbowymi witkami. Zupełnie jakby starała się zmyć z siebie jakąś
skazę.

Okazało się, że ma słabość do kart, więc godzinami
piliśmy i graliśmy w brydża z dziadkiem. Żadnych rozmów. Nie wiedzieliśmy
oczywiście, że jest czarodziejką. Bo skąd mieliśmy wiedzieć? Ale
zauważyliśmy, że ukrywa jakąś okropną tajemnicę. I miała to coś, co się
lubi w czarodziejach: była wyjątkowo bystra i dość smutna, i trochę
popaprana. Powiem ci prawdę, moim zdaniem podobało nam się w niej to, że
przypominała nas samych.

No wiesz, w tych kryminałach o Poirocie on zawsze
jedzie na wakacje, żeby uciec od tego wszystkiego, od tajemnic i czego tam
jeszcze, i na tej wyspie, na którą przyjeżdża, żeby mieć ciszę, spokój i
dobrą kuchnię, natychmiast zostaje popełnione morderstwo. Z nami było
dokładnie tak samo, tyle że my uciekaliśmy przed magią. Pewnego razu
zaszedłem do bungalowu Julii o dziesiątej czy jedenastej wieczorem.
Pokłóciliśmy się z Janet i szukałem kogoś, komu mógłbym się wypłakać w
mankiet.

Kiedy przechodziłem pod oknem Julii, zobaczyłem, że
rozpala ogień. Już to samo w sobie było dziwne. W tych bungalowach były
olbrzymie kominki, ale mieliśmy środek lata i nikt przy zdrowych zmysłach
ich nie używał. No ale Julia rozpaliła wielki ogień. Podsycała go
metodycznie, starannie układając drewno. Znaczyła każdy kawałek, nim go
włożyła — coś tam wycinała małym srebrnym nożykiem.

A potem na moich oczach… Nie wiem, jak to opisać,
żebyś zrozumiał. Uklękła przed ogniem i zaczęła do niego wrzucać różne
rzeczy. Niektóre na pewno były cenne — rzadka muszla, stara księga, garść
złotego pyłu. Niektóre musiały być cenne tylko dla niej. Sztuczna
biżuteria. Stara fotografia. Za każdym razem, jak coś wrzucała, czekała z
minutę, ale nic się nie działo, tyle że to, co się tam paliło czy topiło,
śmierdziało. Nie wiem, na co czekała, ale nic się nie stało. Więc robiła
się coraz bardziej zdenerwowana.

Czułem się strasznie pretensjonalnie, tak ją
szpiegując, ale nie mogłem się powstrzymać. Wreszcie skończyły jej się
cenne rzeczy i zaczęła płakać, a potem sama rzuciła się do ognia. Wspięła
się na palenisko i padła na nie, płacząc, jakby jej miało pęknąć serce.
Nogi jej wystawały z kominka. To był okropny widok, naprawdę. Oczywiście
ubranie spaliło się od razu, a twarz miała czarną od sadzy, ale ogień nie
tknął jej skóry. Płakała i płakała, trzęsły jej się ramiona…

Eliot wstał i podszedł do okna. Przez chwilę mocował
się z szybką, a potem pewnie znalazł haczyk, którego Quentin nie zauważył,
ponieważ otworzył całe okno. Quentin nie miał pojęcia, jak to zrobił.
Eliot postawił szklankę na parapecie.

— Nie wiem, czy naprawdę się w niej zakochujesz, czy
tylko tak uważasz — powiedział. — Zapewne nie powinienem cię za to winić,
zawsze potrafiłeś sobie maksymalnie utrudnić życie. Ale po prostu
posłuchaj, co ci mówię.

Tak to się zaczęło, tak się dowiedzieliśmy, że jest
jedną z nas. To jej zaklęcie to było coś cholernie silnego. Słyszałem, jak
szumi, nawet ponad huczeniem ognia. Światło w pokoju nabrało dziwnego
koloru. Zauważyłeś, że jej magia zwykle nie poddaje się rozbiorowi?
Wiedziałem od razu, że nigdy nie chodziła do Brakebills, ponieważ zaklęcie
brzmiało dla mnie jak bełkot i nie miałem zielonego pojęcia, jak działa
ani co ona usiłuje zrobić. Nigdy mi nie powiedziała. Zresztą nie pytałem.
Gdybym jednak musiał zgadywać, powiedziałbym, że próbowała coś przywołać.
Powiedziałbym, że próbowała odzyskać coś, co straciła, albo coś, co jej
odebrano, coś, co było dla niej bardzo cenne. I gdybym musiał zgadywać,
tobym powiedział, że jej się nie udało.

Rozdział 3

Rozdział 3

Następnego ranka Quentin udał się do portu w czarnym
powozie z aksamitnymi zasłonami w oknach i aksamitnymi, miękkimi
siedzeniami. W przytulnym wnętrzu trochę śmierdziało stęchlizną, jakby to
była bawialnia na kółkach. Obok niego, kołysząc się zgodnie z ruchami
powozu, siedziała królowa Julia. Miejsce naprzeciwko nich, praktycznie
stykając się z nimi kolanami, zajmował admirał filloriańskiej floty.

Quentin postanowił, że jeśli ma wyruszyć w podróż na
wyspę na krańcu świata, powinien porządnie się do tego przygotować.
Powinien Poczynić Przygotowania. W takich sprawach obowiązywały pewne
zasady. Takie jak: jeśli wyruszasz w podróż morską, potrzebny ci solidny
statek.

W teorii wszystkie statki pozostawały do dyspozycji
korony, ale w większości gotowe do drogi były okręty wojenne, jak się
okazało, przeraźliwie spartańsko urządzone. Rzędy hamaków i stojaki z
twardymi siennikami. Żadnych prywatnych kabin. Tak naprawdę wcale się nie
nadawały na Wielką Podróż Króla Kwentina, jak Eliot lubił pisać jego imię
w oficjalnych dokumentach. Więc jechali do portu znaleźć taki, który
będzie odpowiedni.

Quentin czuł się dobrze. Tryskał energią i
determinacją, jakich nie czuł już od dawna. Na to właśnie czekał. Admirał,
niemal niepokojąco niski mężczyzna o imieniu Lacker, miał chudą szarą
twarz, która wyglądała tak, jakby przez lata wyryły ją w szarej skale
wiatry i morska woda.

Nie chodziło o to, że Quentin nie potrafił wyjaśnić,
czego szuka. Chodziło o to, że nie chciał wyjaśnić, ponieważ gdyby to
uczynił, sytuacja zrobiłby się żenująca. Szukał statku z jednej z powieści
o Fillory, konkretnie „Prędkiego”, który występował w czwartym tomie sagi, Sekretnym Morzu. Jane i Rupert, ścigani przez Nadzorczynię Czasu — mógłby to
wyjaśnić admirałowi Lackerowi, ale tego nie zrobił — wsiedli na gapę na
statek o nazwie „Prędki”. Okazało się, że to statek piracki, tyle że
piraci tylko udawali piratów. Tak naprawdę byli to niesłusznie oskarżeni
filloriańscy szlachcice, którzy chcieli oczyścić swoje imię. „Prędki” nie
został nigdzie poprawnie opisany, ale i tak po lekturze książki miało się
o nim jasne wyobrażenie: był mocny, lecz przytulny, niewielki, elegancki,
ale skuteczny podczas walki, miał elegancką linię i jaskrawożółte luki,
przez które widziało się ładne kabiny.

Oczywiście gdyby to była powieść o Fillory, statek,
jakiego potrzebował, już stałby w porcie na kotwicy, czekając na jego
rozkazy. Tak po prostu. Ale to nie była powieść o Fillory. To było
Fillory. Dlatego wszystko zależało od niego.

— Potrzebne jest mi coś nie za dużego i nie za
małego — powiedział. — No, statek średniej wielkości. I musi być wygodny.
I szybki. I mocny.

— Rozumiem. Czy będziesz potrzebował dział?

— Nie, nie. Albo może kilku. Tak, przyda się
kilka dział.

— Kilka dział.

— Proszę, admirale, abyś się nie zachowywał jak
dupek. Będę wiedział, że to ten, kiedy go zobaczę, a jeśli z jakichś
powodów nie będę wiedział, ty mi podpowiesz, dobrze?

Admirał Lacker pochylił niemal niezauważalnie głowę,
potwierdzając, że zawarli układ. Będzie się starał być dupkiem w jak
najmniejszym stopniu.

Zamek Białoszczyty wznosił się nad szeroką, okrągłą
zatoką dziwnie jasnego zielonego morza. Zatoka była niemal zbyt idealna:
zupełnie jakby została wycięta celowo w wybrzeżu przez jakiegoś boga
zainteresowanego dobrem ludzi, którzy musieli gdzieś trzymać statki, kiedy
ich nie używali. Quentin uznał, że niewykluczone, iż tak właśnie było.
Kazał woźnicy zatrzymać się na końcu nabrzeża. Wysiedli, cała trójka, i
mrugali oślepieni przez poranne słońce. W powozie panował półmrok.

Powietrze przesycał zapach soli, drewna i smoły. Było
upajające, jakby wdychali czysty tlen.

— No dobra — powiedział Quentin. — Zaczynamy. —
Klasnął w ręce.

Przeszli powoli z jednego końca portu na drugi, robiąc
wielkie kroki przez napięte grube cumy, depcząc wyschnięte rybie szkielety
i obchodząc masywne pachołki do cumowania, kołowroty i labirynty skrzynek.
Przy nabrzeżu cumowały zdumiewająco różnorodne statki przybyłe ze
wszystkich stron imperium filloriańskiego, a także z innych krain. Był tam
olbrzymi pancernik z czarnego drewna o dziewięciu masztach, z figurą
skaczącej pantery na dziobie i kwadratową szalupą z czerwonym żaglem,
przykrytą brezentem. Były tam slupy i kutry, galeony i szkunery, groźne
korwety i małe szybkie karawele. Wyglądało to jak wanna pełna drogich
pływających zabawek.

Godzinę zajęło im dotarcie na drugą stronę portu.

— No to jak myślisz? — zwrócił się Quentin do
admirała Lackera.

— Myślę, że odpowiednie są „Toporek”, „Jętka” i
„Ziołowe Wzgórza”.

— Na pewno masz rację. Julio?

Julia przez cały ten czas prawie się nie odzywała.
Była rozkojarzona, jakby lunatykowała. Quentin pomyślał o tym, co
opowiedział mu wczoraj Eliot. Zastanawiał się, czy Julia znalazła w końcu
to, czego szukała. Może miała nadzieję, że znajdzie to na Najdalszej
Wyspie?

— To bez znaczenia. Wszystkie są dobre,
Quentinie. Naprawdę bez różnicy.

Oboje oczywiście mieli rację. Miał tu masę porządnych
statków. Nawet pięknych. Ale żaden z nich nie był „Prędkim”. Quentin
założył ręce na piersiach i zmrużonymi oczami popatrzył na port skąpany w
blasku słońca zbliżającego się niemal do zenitu. Potem spojrzał na statki
w zatoce.

— A tamte?

Lacker wydął usta. Julia popatrzyła na morze. Oczy
miała równie czarne jak wczoraj i nie musiała osłaniać ich przed słońcem.
Co więcej, patrzyła prosto w nie.

— One również są do twojej dyspozycji, wasza
wysokość — oświadczył admirał. — Oczywiście.

Julia ruszyła najbliższym pomostem, wyprostowana,
zdecydowanym krokiem do przycumowanego tam skromnego jednomasztowego kutra
rybackiego. Wskoczyła na pokład i zaczęła go odcumowywać.

— Chodź, Quentinie — zawołała.

Lacker gestem wskazał Quentinowi, żeby ruszył przodem.

— Czasami trzeba po prostu coś zrobić, Quentinie
— powiedziała, kiedy wszedł na pokład. — Za dużo czasu poświęcasz na
oczekiwanie.

Dobrze było znaleźć się na wodzie, chociaż wiatr
prawie nie wiał, a kiedy kuter rozgrzał się na słońcu, zaczął cuchnąć. Gdy
wypłynęli, spod pokładu wyszedł właściciel, który zapewne tam spał,
człowiek z szarą brodą, ogorzały od wiatru i słońca. Miał na sobie
kombinezon, pod który najwyraźniej nic nie włożył. Lacker zwrócił się do
niego w języku, którego Quentin nie rozpoznał. Na szczęście wcale nie
wydawał się urażony, czy nawet zaskoczony, że na pokładzie jego kutra
znajduje się dwoje monarchów i admirał.

Jeśli chodzi o Lackera, było mu wyraźnie niewygodnie w
mundurze galowym, kiedy zwiedzali jeszcze większą zbieraninę
nieodpowiednich statków. Większość stała tu na kotwicy ze względu na zbyt
duże zanurzenie: ogromny awanturniczy okręt, nadęty jacht jakiegoś
szlachcica, gruba kupiecka balia w kolorze masła.

— A może ten? — spytał Quentin, wskazując ręką.

— Błagam o wyrozumiałość, wasza wysokość, ale mój
wzrok ucierpiał w służbie naszego wielkiego narodu. Chyba nie mówisz o
tym…

— Tak. — Koniec tego dramatu. — O tamtym. Tam.

Z cypla wielkiej zatoki wyłaniała się płaska mierzeja.
Tuż koło niej, na płyciźnie, leżał statek. Przypływ osadził go delikatnie
na boku, na piaszczystym dnie. Jego podbrzusze wyglądało jak biały brzuch
wieloryba.

— Ten statek, wasza wysokość, od dawna nie
opuszczał zatoki.

— Mimo to.

Upierał się po części z zamiłowania do precyzji, a po
części z powodu perwersyjnego pragnienia odegrania się na admirale, który
mimo obietnicy zachowywał się trochę jak dupek. Właściciel statku i
admirał wymienili spojrzenia. Ich znaczenie było jasne: ten facet jest
walnięty.

— To może wróćmy na „Ziołowe Wzgórza”.

— Tak zrobimy — zapewniła Julia. — Ale najpierw
król Quentin chce obejrzeć tamten statek.

Przyhalsowanie do niego zabrało im dziesięć minut.
Żagiel łopotał, kiedy rybak dzielnie płynął pod wiatr. Quentin zapisał
sobie w myślach, żeby mu potem hojnie zapłacić za te wysiłki. Okrążyli
wrak leżący obojętnie na płyciźnie. Kadłub pomalowano na biało, ale farba
z czasem się złuszczyła, odsłaniając szare drewno. Miał nieco dziwną
sylwetkę — było w niej coś zaskakująco obłego. Kończyła się długim wąskim
bukszprytem, który złamał się na pół.

Podobał mu się. Nie wyglądał ani groźnie i masywnie
jak okręty wojenne, ani zbyt ładnie, jak jachty. Był elegancki, ale
odpowiedni. Szkoda, że to wrak, a nie statek. Może gdyby przybył tu z
pięćdziesiąt lat wcześniej?

— Co myślicie?

W