Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Królewski spisek

Królewski spisek

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7508-913-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Królewski spisek

Cotton Malone, były agent amerykańskiego Departamentu Sprawiedliwości, po raz kolejny wpada w sam środek międzynarodowej rozgrywki szpiegowskiej. Tym razem jednak musi walczyć nie tylko o siebie, ale i o swoją rodzinę. Kiedy władze Wielkiej Brytanii, wbrew protestom Stanów Zjednoczonych, decydują się na wypuszczenie z więzienia znanego terrorysty, Amerykanie postanawiają uciec się do szantażu. Blake Antrim, ambitny i bezwzględny oficer CIA, staje na czele operacji zmierzającej do ujawnienia mrocznego sekretu dynastii Tudorów, co mogłoby postawić historię angielskiej monarchii w bardzo niekorzystnym świetle i doprowadzić do poważnego kryzysu politycznego. Ale Antrim ma także własne plany – kieruje nim pragnienie osobistej zemsty, a kartą przetargową w jego grze staje się piętnastoletni syn Malone’a, Gary. Tak rozpoczyna się londyńska przygoda Malone’a, w której przyjdzie mu zmierzyć się ze szpiegami, najemnymi zabójcami i groźnymi członkami tajnego stowarzyszenia, a także odkryć prawdę dotyczącą wielkiego królewskiego spisku.

Polecane książki

Dwadzieścia lat minęło od wydarzeń z „Jedynej”. Córka Americi i Maxona – księżniczka Eadlyn nie sądzi, że uda jej się znaleźć prawdziwego partnera wśród konkursowych trzydziestu pięciu zalotników, nie mówiąc już o prawdziwej miłości . Ale czasami serce znajdzie sposób, aby nas zaskoczyć. Eadlyn musi...
Ponad 4000 najpopularniejszych fałszywych przyjaciół wraz z wymową: advocate [ædvəkət] – orędownik/czka (np. pokoju) vs lawyer [lɔːjə(r)] – adwokat Pomocne wyjaśnienia: dialogue - dialogi (w filmach) ≠ dialogues - dialogi (w podręcznikach) recruitment - rekrutacja (do pracy) ≠ admissions - rekrutacj...
...warto od razu stwierdzić, że praca w pełni spełnia wymogi stawiane publikacjom naukowym i może być rekomendowana do wydania. Zarówno w odniesieniu do obszaru problemowego o dużej aktualności, zastosowanych narzędzi badawczych, sprawności posługiwania się aparatem pojęciowym przynależnym reprezent...
Rok 966. W osadzie Polana wciąż żyje się według pradawnych pogańskich zwyczajów. Matka puszcza karmi, odziewa i chroni ludzi.Dni oraz pory roku naznaczają ich dolę odwiecznym rytmem pracy i odpoczynku, a bogowie czuwają. Dwie siostry – Rzepka i Dziewanna – zakochują się w Dobromirze, mężnym woju z k...
  Dresiarz Grzegorz, biznesmen Kurz, stary Maruda i ten Czwarty. Doborowe towarzystwo w jednej sali szpitalnej. Ich historia byłaby jednak zupełnie inna, gdyby nie włączył się w nią jeszcze ktoś: Joseph Conrad. Jego obecność zmienia tutaj wszystko. Grzesiek Bednar zostaje napadnięty na warszawski...
  Od 1 stycznia 2018 r. obowiązuje nowe rozporządzenie Ministra Rozwoju i Finansów z 13 września 2017 r. w sprawie rachunkowości oraz planów kont dla budżetu państwa, budżetów jednostek samorządu terytorialnego, jednostek budżetowych, samorządowych zakładów budżetowych, państwowych funduszy celowych...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Steve Berry

Dla Jessiki Johns i Esther Garver

PODZIĘKOWANIA

Po raz dwunasty dziękuję Ginie Centrello, Libby McGuire, Kim
Hovey, Cindy Murray, Scottowi Shannonowi, Debbie Aroff, Carole
Lowenstein, Mattowi Schwartzowi i całej ekipie z działu promocji
i sprzedaży. To dla mnie prawdziwy zaszczyt należeć do zespołu
Ballantine Books i Random House Publishing Group.

Głęboki ukłon kieruję w stronę Marka Tavaniego za to, że potrafi
zmusić pisarza do wyczynów niemal niemożliwych.

Dziękuję również Simonowi Lipskarowi, któremu udało się wyjść
z trudnej sytuacji życiowej, dzięki czemu nadal może służyć mi
swoimi nieocenionymi, fachowymi radami.

Kilku osobom należą się też specjalne podziękowania:
Nickowi Sayersowi, absolwentowi Oksfordu, prawdziwemu
dżentelmenowi i znakomitemu wydawcy, który udzielił mi cennych wskazówek
w kwestiach związanych z Wielką Brytanią (za wszystkie
ewentualne błędy odpowiadam ja sam); Ianowi Williamsonowi,
znakomitemu brytyjskiemu agentowi literackiemu, który pokazał nam hrabstwo
Oxfordshire; Meryl Moss i jej zespołowi zajmującemu się reklamą,
Deb Zipf i JeriAnn Geller, które są najlepsze w tej branży.

Jak zawsze dziękuję Elizabeth, mojej żonie i największej muzie.

W poprzednich książkach składałem podziękowania również
Jessice Johns i Esther Garver, które odciążają mnie z obowiązków
i dzięki którym Steve Berry Enterprises prężnie się rozwija.

Jessico i Esther, ta książka jest dla was.

Mój tron zawsze był miejscem przeznaczonym dla królów i nie pozwolę, by zasiadł na nim ktoś niegodny. Kto więc powinien otrzymać moją koronę, jeśli nie król?

ELŻBIETA

PROLOG

PAŁAC WHITEHALL

28 STYCZNIA 1547

Katarzyna Parr wiedziała, że koniec jest bliski. Zostało jeszcze tylko kilka dni, może nawet godzin. Przez ostatnie dwa kwadranse siedziała nieruchomo i obserwowała pracę medyków. Wreszcie nadszedł czas na werdykt.

– Panie – odezwał się jeden z nich. – Ludzka pomoc na nic się tu już nie zda. Pora, abyś spojrzał wstecz na swe życie i za wstawiennictwem Chrystusa zaczął prosić o boskie miłosierdzie.

Katarzyna nie spuszczała wzroku z leżącego na łóżku Henryka VIII. Król przestał wydawać z siebie okrzyki bólu i przez chwilę rozważał słowa medyka. Uniósł głowę i zwrócił się w stronę rozmówcy:

– Jakiż to sędzia dał wam prawo wydać na mnie ten wyrok?

– Jesteśmy twymi medykami. Od tego osądu nie ma odwołania.

– Zejdźcie mi z oczu! – wrzasnął Henryk. – Wszyscy.

Król, nawet śmiertelnie chory, nadal potrafił wydawać rozkazy. Mężczyźni pospiesznie opuścili komnatę razem z resztą wystraszonych dworzan.

Katarzyna także skierowała się do wyjścia.

– Ty zostań, moja królowo – powiedział Henryk.

Kiwnęła głową. Byli sami.

Król zebrał się w sobie.

– Jeśli człowiek napycha sobie brzuch dziczyzną i wieprzowiną, półtuszami wołowymi i pasztetami cielęcymi, jeśli zapija to wszystko bez opamiętania rzeką piwa i wina… – Tu Henryk zawiesił na chwilę głos. – Taki człowiek w czarną godzinę zbierze jedynie chwasty. Jego opuchłe cielsko nie będzie wówczas dla niego powodem do radości. Moja królowo, tak właśnie jest ze mną.

Jej mąż mówił prawdę. Pochłonęła go choroba, której sam był winien. Trawiła go od środka, powoli wygaszając w nim płomień życia. Spasiony i nieruchawy niczym góra łoju wyglądał, jakby zaraz miał pęknąć. Ten mężczyzna, który w młodości był tak przystojny, który przeskakiwał fosy, najlepiej w całej Anglii strzelał z łuku, wygrywał turnieje rycerskie, prowadził do boju armie i pokonywał papieży – teraz nie zdołałby unieść ręki i odepchnąć małego chłopca. Stał się wielki i zwalisty. Ze swoją nabrzmiałą twarzą, małymi oczkami i podwójnym podbródkiem upodobnił się do świni.

Był odrażający.

– Panie, nie masz powodu, by mówić o sobie źle – odparła. – Jesteś moim królem, ja i cała Anglia jesteśmy ci winni absolutną wierność.

– Tylko dopóki nie przestanę oddychać.

– Tak się jednak nie stanie.

Znała swoje miejsce. Prowokowanie konfliktów małżeńskich w sytuacji, gdy całkowita władza leży tylko po jednej stronie, to niebezpieczna gra. Ale Katarzyna, choć nieporównanie słabsza od męża, nie była nigdy całkiem bezbronna. Lojalność, życzliwość, nieustanna troska, błyskotliwy dowcip i bystry umysł – oto, co stanowiło jej oręż.

– Mężczyzna może zasiać swe ziarno nawet tysiąc razy – powiedziała. – Jeśli dołoży starań, by unikać choroby i uda mu się zachować zdrowie i krzepę, na koniec swych dni może nadal być mocny niczym dąb i rączy niczym jeleń, który sprawuje władzę nad swym stadem. Tak jak ty, mój królu.

Monarcha otworzył spuchniętą dłoń, a ona położyła na niej swoją rękę. Jego skóra była chłodna i wilgotna, jakby śmierć zaczynała go już powoli zabierać. Miał pięćdziesiąt sześć lat, niemal od trzydziestu ośmiu zasiadał na tronie. Sześciokrotnie się żenił i spłodził pięcioro dzieci, do których się przyznawał. Podważył porządek świata i sprzeciwił się Kościołowi katolickiemu, ustanawiając własny. Katarzyna była trzecią kobietą o tym imieniu, którą poślubił. Dzięki Bogu, wyglądało na to, że ostatnią.

Ta myśl dawała jej nadzieję.

Małżeństwo z tym tyranem nie przyniosło jej szczęścia, ale sumiennie wypełniała swoje obowiązki. Tak naprawdę wcale nie chciała za niego wychodzić. Znając losy poprzednich żon Henryka, wolała pozostać jego kochanką, ale on nalegał. „Nie, pani – powiadał. – Widzę cię w bardziej szczytnej roli”. Na jego ofertę zareagowała bez entuzjazmu i z obojętnością przyjmowała jego królewskie gesty, świadoma, że im Henryk stawał się starszy, tym szybciej spadały wokół niego głowy. Na jego dworze jedynie ostrożność mogła zapewnić długie życie. W końcu, nie mając wielkiego wyboru, poślubiła Henryka Tudora podczas uroczystej ceremonii, na oczach całego świata.

Teraz cztery lata małżeńskiej męczarni wreszcie zbliżały się do końca.

Jednak Katarzyna głęboko skrywała swą radość za maską troski i miłosnego oddania. Umiała obchodzić się z sercem starszego od siebie mężczyzny, nauczyła się tego, czuwając przy łożu śmierci dwóch poprzednich mężów. Wiedziała, jakich poświęceń wymaga ta rola. Niezliczoną ilość razy brała na kolana cuchnącą, owrzodzoną nogę króla, nakładała na nią maści i balsamy, uśmierzała jego ból fizyczny i psychiczny. Nikomu innemu by na to nie pozwolił.

– Najdroższa – wyszeptał. – Mam dla ciebie ostatnie zadanie.

Katarzyna skinęła głową.

– Wasza wysokość, każde twe życzenie jest prawem.

– Od bardzo dawna strzegłem pewnej tajemnicy. Powierzył mi ją ojciec. Teraz chcę, abyś w moim imieniu przekazała ją Edwardowi.

– Będę zaszczycona, mogąc spełnić twoją prośbę.

Król przymknął oczy. Katarzyna widziała, że krótka chwila wytchnienia minęła i ból powrócił. Z jego otwartych ust wydarł się krzyk:

– Zakonnicy. Zakonnicy!

Głos króla był podszyty strachem.

Czy to duchy mnichów posłanych przez niego na stos stłoczyły się teraz wokół królewskiego łoża, aby dręczyć jego umierającą duszę? Henryk brutalnie rozprawiał się z katolickimi klasztorami, konfiskując całe mienie i srogo karząc mieszkańców, aż z ich dawnej chwały pozostały jedynie ruiny oraz trupy zakonników.

Król zdołał jednak przezwyciężyć majaki i odzyskał panowanie nad sobą.

– Przed śmiercią – podjął po chwili – ojciec opowiedział mi o sekretnym miejscu. Miejscu znanym tylko Tudorom. Otoczyłem je opieką i dobrze z niego korzystałem. Mój syn musi dowiedzieć się o jego istnieniu. Zrobisz to dla mnie, moja królowo?

Katarzyna nie mogła uwierzyć, że ten mężczyzna, przez większość życia tak bezwzględny, tak nieufny wobec całego świata, w swej ostatniej godzinie chce powierzyć jej jakąś tajemnicę. Zastanawiała się, czy to może być z jego strony jakiś kolejny podstęp. Już raz spróbował czegoś podobnego, kilka miesięcy wcześniej, kiedy zbytnio przycisnęła go w kwestiach religijnych. Biskup Gardiner z Winchesteru szybko postanowił wykorzystać jej błąd i uzyskać królewskie zezwolenie na aresztowanie królowej i wszczęcie przeciwko niej śledztwa. Na szczęście w porę dowiedziała się o spisku i zdołała odzyskać przychylność króla. Ostatecznie to Gardiner został wygnany i musiał pożegnać się z dworem.

– Oczywiście zrobię wszystko, czego ode mnie zażądasz – odpowiedziała. – Ale dlaczego osobiście nie opowiesz tego swojemu drogiemu synowi i następcy?

– Nie może mnie zobaczyć w takim stanie. Ani on, ani żadne z moich dzieci. Tylko ty, ukochana, możesz być tu ze mną. Muszę wiedzieć, że spełnisz ten obowiązek.

Ponownie pokiwała głową.

– Naturalnie.

– A zatem posłuchaj.

Cotton Malone czuł, że lepiej byłoby skłamać, ale w ramach
nowych, partnerskich relacji, jakie od niedawna łączyły go z byłą
żoną, postanowił powiedzieć prawdę. Pam wpatrywała się w niego
w napięciu. Znał to spojrzenie, widział je u niej już wcześniej. Tym
razem jednak twardość jej wzroku łagodził prosty, acz trudny do
zaakceptowania fakt.

Wiedział coś, czego ona nie wiedziała.

– Co ma wspólnego śmierć Henryka VIII z tym, co ci się
przytrafiło dwa lata temu? – zapytała.

Rozpoczął opowieść, ale szybko musiał ją przerwać. Od
dłuższego czasu nie wracał myślami do tamtych kilku dni spędzonych
razem z synem w Londynie. Pod wieloma względami było to bardzo
pouczające przeżycie. Do tego takie, z którego tylko były agent
amerykańskiego Departamentu Sprawiedliwości mógł wyjść cało.

– Kilka dni temu Gary i ja oglądaliśmy wiadomości – dodała
Pam. – Ten libijski terrorysta, który wysadził samolot w Szkocji w 
latach osiemdziesiątych, zmarł na raka. Gary wiedział o nim wszystko.

Malone też widział ten materiał. Abdelbaset al-Megrahi w 
końcu przegrał walkę z chorobą. W 1988 roku Al-Megrahiemu, byłemu
funkcjonariuszowi wywiadu, postawiono dwieście siedemdziesiąt
zarzutów o popełnienie morderstwa za podłożenie bomby w samolocie
linii Pan American lecącym nad Lockerbie w Szkocji. Jednakże
dopiero w styczniu 2001 roku trzech szkockich sędziów zasiadających
w specjalnym trybunale, który obradował w Holandii, wydało wyrok
skazujący sprawcę na dożywocie.

– Co jeszcze mówił Gary? – zapytał.

W zależności od tego, ile jego siedemnastoletni syn wyjawił
matce, być może on też będzie mógł zachować niektóre rzeczy dla siebie.
Przynajmniej taką miał nadzieję.

– Tylko to, że w Londynie obaj mieliście do czynienia z tym
terrorystą.

Nie była to do końca prawda, ale Malone czuł dumę z syna,
który wykazał się tu dużym sprytem. Każdy dobry agent
wywiadu wie, że najlepsza taktyka to mieć zawsze uszy otwarte, a usta
zamknięte.

– Wiem tylko – kontynuowała Pam – że dwa lata temu w 
okolicach Święta Dziękczynienia zabrałeś Gary’ego do Kopenhagi. Teraz
nagle się dowiaduję, że był w Londynie. Żaden z was nigdy o tym
nie wspominał.

– Wiedziałaś, że musiałem się tam na chwilę zatrzymać po
drodze do domu.

– Zatrzymać, tak. Ale tu chodziło o coś więcej i dobrze wiesz,
o czym mówię.

Rozwiedli się prawie cztery lata temu, po osiemnastu latach
małżeństwa. Był z nią przez cały okres służby w marynarce i potem, kiedy
zostawał prawnikiem i kiedy zaczynał pracę w Departamencie
Sprawiedliwości. Ale zakończył swoją dwunastoletnią karierę w jednostce
Magellan Billet już jako jej były mąż.

To nie było przyjemne rozstanie, ale w końcu sprawy jakoś się
ułożyły.

Dwa lata temu. Dosłownie na chwilę przed wydarzeniami w 
Londynie.

Może zatem powinna o wszystkim się dowiedzieć. Koniec z 
tajemnicami, prawda?

– Na pewno chcesz to usłyszeć?

Siedzieli przy kuchennym stole w domu w Atlancie, do którego
Pam przeprowadziła się razem z Garym jeszcze przed rozwodem.
Z kolei Malone zaraz po rozpadzie ich związku wyjechał z 
Georgii i przeniósł się do Danii. Myślał, że zostawia przeszłość za sobą.

Bardzo się pomylił.

Pytanie, czy on chciał wracać do tego, co stało się w Londynie?

Niespecjalnie. Ale im obojgu mogło to dobrze zrobić.

– W porządku – powiedział. – Opowiem ci o wszystkim.

CZĘŚĆ PIERWSZA

DWA LATA TEMU

ROZDZIAŁ 1

LONDYN

PIĄTEK, 21 LISTOPADA

GODZ. 18:25

Cotton Malone podszedł do okienka odprawy na lotnisku
Heathrow, trzymając w ręku dwa paszporty – własny i swojego syna,
Gary’ego. Pomiędzy nim a oszklonym kontuarem znajdował się
jednak pewien problem.

Piętnastoletni Ian Dunne.

– Ten tutaj nie ma paszportu – powiedział do człowieka zza szyby,
a następnie wyjaśnił, kim jest i czym się zajmuje. Urzędnik wykonał
krótki telefon, po czym wyraził zgodę na ponowny wjazd Iana do kraju.

Malone nie był zaskoczony. Skoro CIA chciało, żeby chłopiec
znalazł się na terenie Anglii, to oczywiste, że poczyniono w tym celu
odpowiednie przygotowania.

Czuł się zmęczony po długiej podróży, choć udało mu się nawet
zdrzemnąć kilka godzin w samolocie. Ciągle bolało go kolano po
kopniaku, jaki Ian wymierzył mu w Atlancie podczas próby ucieczki. Na
szczęście Malone miał ze sobą jeszcze jednego piętnastolatka,
swojego syna, Gary’ego, który sprawnie złapał krnąbrnego Szkota, zanim
ten zdążył wybiec z holu lotniska.

Przyjacielskie przysługi zawsze oznaczają kłopoty. Tym razem
spełniał prośbę swojej byłej szefowej, Stephanie Nelle z jednostki
Magellan Billet.

Chodzi o CIA, wyjaśniła. Zadzwonili bezpośrednio z Langley.
Jakimś sposobem dowiedzieli się, że Malone przebywał w Georgii,
i chcieli, żeby eskortował chłopca do Londynu. Na miejscu miał
przekazać go w ręce Policji Metropolitalnej, a potem razem z Garym
mogli udać się w dalszą drogę do Kopenhagi. W zamian za tę przysługę
mieli odbyć całą podróż ze Stanów do Danii pierwszą klasą.

Czemu nie. Malone miał kupione bilety na klasę turystyczną.

Cztery dni temu przyleciał do Georgii. Stało się tak z dwóch
powodów. Po pierwsze, zgodnie z wymogami tamtejszej stanowej
izby adwokackiej wszyscy jej członkowie mieli obowiązek odbywać
kursy doszkalające w wymiarze co najmniej dwunastu godzin
rocznie. Chociaż Malone nie służył już ani w marynarce, ani w jednostce
Magellan Billet, wciąż posiadał aktywną licencję prawniczą, a zatem
nadal musiał wypełniać przepisowe minimum szkolenia zawodowego.
W zeszłym roku wziął udział w trzydniowej konferencji w Brukseli
poświęconej prawom własności. W tym roku wybrał seminarium na
temat prawa międzynarodowego w Atlancie. Znał ciekawsze
sposoby na spędzenie dwóch dni, ale nie po to pracował tak ciężko na swój
dyplom, żeby teraz pozwolić mu po prostu stracić ważność.

Drugi powód był natury osobistej.

Gary chciał spędzić z nim Święto Dziękczynienia. Pam uznała,
że wycieczka zagraniczna w trakcie przerwy od zajęć w szkole to
niezły pomysł. Malone zastanawiał się, dlaczego wydawała mu się w tej
sprawie dziwnie powściągliwa. Dowiedział się w zeszłym tygodniu,
kiedy zadzwoniła do jego księgarni w Kopenhadze.

– Gary jest wściekły – powiedziała. – Zadaje mnóstwo pytań.

– Takich, na które wolisz nie odpowiadać?

– Takich, na które bardzo trudno się odpowiada.

Trudno to mało powiedziane. Pół roku temu, także podczas rozmowy telefonicznej, wyjawiła mu bolesną prawdę: Gary nie jest jego biologicznym synem, lecz owocem romansu Pam, który miał miejsce szesnaście lat wcześniej.

Teraz powiedziała prawdę także Gary’emu, a ich syn nie był tym faktem zachwycony. Malone poczuł się zdruzgotany, gdy usłyszał te nowiny. Mógł sobie tylko wyobrażać, jak przyjął je Gary.

– Żadne z nas nie było wtedy święte, Cotton.

Lubiła mu o tym przypominać. Jakby jakimś cudem mógł zapomnieć, że ich małżeństwo rozpadło się głównie z jego winy.

– Gary chce wiedzieć, kim był jego prawdziwy ojciec.

– Ja też.

Mimo jego próśb Pam nie powiedziała mu ani słowa o tamtym mężczyźnie.

– On się nie liczy – odparła. – Jest dla nas wszystkich kimś obcym. Tak jak kobiety, z którymi ty byłeś, nie mają z nami nic wspólnego. Nie chcę otwierać tych drzwi. Nigdy.

– Dlaczego powiedziałaś Gary’emu? Ustaliliśmy, że zrobimy to razem, kiedy przyjdzie na to czas.

– Wiem, wiem. Mój błąd. Ale to musiało się stać.

– Dlaczego?

Nie odpowiedziała. Nie musiała, i tak wiedział. Lubiła mieć nad wszystkim kontrolę. Tylko że w tym wypadku wcale nie panowała nad sytuacją. Nikt nad nią nie panował.

– On mnie nienawidzi – dodała. – Widzę to w jego oczach.

– Przewróciłaś jego życie do góry nogami.

– Dzisiaj stwierdził, że może powinien zamieszkać z tobą.

– Wiesz, że nigdy nie wykorzystałbym tego przeciwko tobie – powiedział szybko.

– Wiem. To moja wina, nie twoja. Naprawdę jest wściekły. Może tydzień spędzony z tobą pomoże mu się trochę uspokoić.

Zdążył już zdać sobie sprawę, że nadal tak samo kocha Gary’ego,
nawet jeśli chłopak nie ma jego genów. Ale skłamałby, twierdząc, że
było mu to całkiem obojętne. Minęło sześć miesięcy, a prawda nadal
go bolała. Nie umiał tego wytłumaczyć. Sam przecież nie dochował
żonie wierności w czasach służby w marynarce. Był wtedy młody i 
głupi i został przyłapany. Teraz jednak okazało się, że Pam też przeżyła
romans. Przez te wszystkie lata nie miał o tym pojęcia. Ciekawe, czy
by go zdradziła, gdyby on sam pozostał wiernym mężem?

Raczej nie. To nie leżało w jej naturze.

Tak więc ten cały bałagan to także po części jego wina.

Wzięli rozwód ponad rok temu, ale tak naprawdę dopiero w 
październiku zawarli rozejm. Dzięki temu, co zaszło w Bibliotece
Aleksandryjskiej, ich relacje zdecydowanie się poprawiły.

A teraz to.

Z dwóch chłopców, którzy znajdowali się w tej chwili pod jego
opieką, jeden wydawał się rozzłoszczony i zagubiony, drugi zaś
wyglądał na młodocianego przestępcę.

Stephanie co nieco mu o nim opowiedziała. Ian Dunne urodził
się w Szkocji. Ojciec nieznany, matka porzuciła go we wczesnym
dzieciństwie. Trafił do ciotki mieszkającej w Londynie. Często znikał
z domu, w końcu uciekł na dobre. Kilkakrotnie został aresztowany – za
drobne kradzieże, wtargnięcia na teren prywatny, włóczęgostwo. CIA
zainteresowało się nim, ponieważ miesiąc temu jeden z ludzi agencji
wskoczył, lub też został wepchnięty, prosto pod pędzący pociąg metra.
Dunne był na miejscu zdarzenia, na londyńskiej stacji Oxford
Circus. Według świadków mógł nawet ukraść coś zmarłemu
mężczyźnie. Dlatego agenci bardzo chcieli zamienić z chłopakiem kilka słów.

W ocenie Malone’a nie brzmiało to dobrze, ale na szczęście to
nie była jego sprawa.

Za kilka minut będzie mógł uznać, że wywiązał się z 
obietnicy danej Stephanie Nelle, a potem razem z Garym polecą dalej do
Kopenhagi i spędzą tam miły tydzień. Oczywiście pod warunkiem,
że jego syn postanowi nie zadawać zbyt wielu niewygodnych pytań.
Wprawdzie samolot do Danii odlatywał nie z Heathrow, lecz z 
innego londyńskiego lotniska, położonego o godzinę drogi na
południe Gatwick, ale do startu mieli jeszcze kilka godzin, więc nie był
to wielki problem. Musieli jedynie wymienić kilka dolarów na funty
i złapać taksówkę.

Opuścili odprawę paszportową i udali się po bagaż. Zarówno
Malone, jak i jego syn wzięli ze sobą tylko lekkie torby.

– Policja mnie zabierze? – odezwał się Ian.

– Tak mi powiedziano – odparł Malone.

– Co z nim dalej będzie? – zapytał Gary.

Malone wzruszył ramionami.

– Trudno powiedzieć.

Naprawdę trudno, pomyślał. Zwłaszcza jeśli w sprawę
zaangażowało się CIA.

Przewiesił sobie torbę przez ramię i wyprowadził obu chłopców
z hali odbioru bagażu.

– Mogę dostać z powrotem swoje rzeczy? – zapytał Ian.

Kiedy przekazano mu chłopaka w Atlancie, otrzymał także
plastikową torbę zawierającą szwajcarski nóż oficerski z wszystkimi
akcesoriami, cynowy naszyjnik z medalikiem, kieszonkowy pojemnik
z gazem łzawiącym, srebrne nożyce i dwie książki w miękkiej
oprawie pozbawione okładek.

Ivanhoe i Śmierć Artura.

Brązowe krawędzie książek były poplamione, a ich grzbiety
poznaczone grubymi białymi zmarszczkami. Oba egzemplarze
miały dobre trzydzieści lat. Na stronach tytułowych widniała pieczątka
z nazwą ANY OLD BOOKS i adresem na Piccadilly Circus w Londynie.
Malone w swoim antykwariacie stosował podobne oznaczenia:
COTTON MALONE, KSIĘGARNIA, HØJBRO PLADS, KOPENHAGA.
Przedmioty w plastikowej torbie należały do Iana; odebrano mu je, gdy został
zatrzymany na lotnisku Miami International po tym, jak próbował
bezprawnie przedostać się na teren Stanów Zjednoczonych.

– O tym zadecyduje policja – powiedział. – Ja mam rozkaz
dostarczyć im ciebie i twoje rzeczy.

Pakunek tkwił głęboko w jego torbie podróżnej, gdzie miał
pozostać aż do przekazania chłopaka w ręce miejscowej policji. Malone
cały czas starał się zachować czujność, na wypadek gdyby Ian chciał
znowu spróbować ucieczki. W pewnym momencie zauważył przed
sobą dwóch mężczyzn ubranych w ciemne garnitury. Szli w ich stronę.

Mężczyzna po prawej, niski i krępy, z rudawymi włosami,
przedstawił się jako inspektor Norse. Malone uścisnął mu rękę.

– To inspektor Devene – dodał Norse. – Jesteśmy z Policji
Metropolitalnej. Poinformowano nas, że będzie pan towarzyszył
chłopakowi. Jesteśmy tu, żeby przejąć pana Dunne’a oraz podwieźć was
na Gatwick.

– Doceniam wasz gest. Nie miałem ochoty wydawać fortuny na
taksówkę.

– Przynajmniej tyle możemy zrobić. Nasz samochód czeka pod
terminalem. To jeden z przywilejów pracy w policji: możemy
parkować, gdzie chcemy.

Mężczyzna wyszczerzył zęby w uśmiechu. Ruszyli w stronę
wyjścia.

Malone zwrócił uwagę, że inspektor Devene kroczył
bezpośrednio za Ianem. Mądre posunięcie, pomyślał.

– To wy załatwiliście, żeby wpuszczono go do kraju bez
paszportu?

Norse pokiwał głową.

– Tak, my i kilku naszych współpracowników. Na pewno pan
ich zna.

To prawda, wiedział, o kim mowa.

Wyszli z budynku terminala na rześkie poranne powietrze.
Gęsta warstwa ciemnych chmur nadawała niebu przygnębiający odcień
ołowiu. Przy krawężniku stał zaparkowany niebieski mercedes.
Norse otworzył tylne drzwi i gestem zaprosił do środka Gary’ego, potem
Iana i na końcu Malone’a. Gdy wszyscy trzej znaleźli się w aucie,
zamknął za nimi drzwi i zajął miejsce z przodu, obok siedzącego za
kierownicą Devene’a. Opuścili teren Heathrow i po chwili wjechali na
autostradę M4. Malone dobrze orientował się w topografii Londynu
i znał tę trasę. Przed laty często bywał w Anglii, wykonując zadania
specjalne, wcześniej spędził tu także rok w czasie służby w 
marynarce. W miarę jak przesuwali się na wschód, w kierunku centrum,
autostrada stawała się coraz bardziej zatłoczona.

– Nie będzie pan miał nic przeciwko, żebyśmy zrobili jeszcze
jeden przystanek po drodze na Gatwick? – zwrócił się do Malone’
a Norse.

– Żaden problem. Nasz samolot odlatuje dopiero za kilka godzin.
W końcu mamy dzięki wam darmowy transport.

Malone przyjrzał się Ianowi, który w milczeniu wyglądał przez
okno. Nie mógł przestać myśleć o tym, co się z nim dalej stanie.
Ocena Stephanie okazała się niezbyt precyzyjna. Chłopak wychował się
na ulicy, stracił rodzinę, był zdany wyłącznie na siebie. W 
przeciwieństwie do śniadego i ciemnowłosego Gary’ego Ian miał bladą karnację
i jasne włosy. Mimo wszystko sprawiał wrażenie dobrego dzieciaka. Po
prostu los rozdał mu bardzo kiepskie karty. Ale przynajmniej był
młody, a młodość daje szanse i możliwości. Niesamowity wydawał się też
sam kontrast pomiędzy Ianem a Garym, który miał znacznie bardziej
ustabilizowane, bezpieczne życie. Malone’owi ściskało się serce na myśl
o tym, że jego syn mógłby znaleźć się na ulicy, sam, bez niczyjej pomocy.

Wnętrze auta owiewały fale ciepłego powietrza, silnik szumiał
jednostajnie. Malone przymknął oczy, odczuwając zmęczenie po
wielogodzinnym locie.

Kiedy się ocknął, zerknął na zegarek i stwierdził, że zdrzemnął
się na jakieś piętnaście minut. Z pewnym wysiłkiem odzyskał
koncentrację. Gary i Ian siedzieli w milczeniu. Niebo pociemniało
jeszcze bardziej, nad miasto wyraźnie nadciągała burza. Rozejrzał się po
wnętrzu samochodu i po raz pierwszy zauważył, że nie było w nim
radia ani w ogóle żadnego systemu łączności. Poza tym dywaniki były
jak nowe, a tapicerka w nienagannym stanie. Pojazd na pewno nie
przypominał żadnego samochodu policyjnego, w jakim kiedykolwiek
zdarzyło mu się przebywać.

Następnie przeniósł wzrok na Norse’a.

Jego brązowe włosy sięgały za uszy. Nie wyglądały może na
zmierzwione, ale na pewno na bardzo gęste. Był gładko ogolony i 
nieco przy kości. Jego garnitur i krawat nie budziły zastrzeżeń, ale tym,
co przyciągnęło uwagę Malone’a, było lewe ucho mężczyzny –
przekłute, z wyraźnie widocznym śladem po kolczyku.

– Inspektorze Norse, tak się zastanawiam, czy mógłbym
zobaczyć jakąś pańską legitymację? Powinienem był o to poprosić jeszcze
na lotnisku.

Siedzący z przodu mężczyzna nie odpowiedział. Pytanie
wzbudziło natomiast ciekawość Iana, który spojrzał badawczo na Malone’a.

– Słyszałeś mnie, Norse? Chciałbym zobaczyć twoją legitymację.

– Podziwiaj widoki, Malone.

Nie spodobał mu się ten obcesowy ton. Złapał za fotel przed
sobą i podciągnął się, chcąc powtórzyć prośbę w bardziej
zdecydowany sposób.

Zza zagłówka wychyliła się wycelowana w niego lufa pistoletu.

– Czy taka legitymacja wystarczy? – zapytał Norse.

– Właściwie to liczyłem na jakiś dokument ze zdjęciem – odparł
Malone, patrząc na broń. – Od kiedy ludzie z Policji Metropolitalnej
noszą przy sobie glocki?

Nie doczekał się odpowiedzi.

– Kim jesteście?

Pistolet poruszył się w stronę Iana.

– Jego strażnikami.

Ian wyciągnął rękę ponad Garym i szarpnął za chromowaną
klamkę, ale drzwi ani drgnęły.

– Świetna rzecz ta blokada zamków – skomentował Norse. –
Dzięki temu dziecko nie wypadnie z wozu.

Malone spojrzał na Iana.

– Synu, wyjaśnisz mi, co się tu dzieje?

Chłopak nic nie powiedział.

– Ci panowie najwyraźniej zadali sobie dużo trudu, żeby się
z tobą spotkać.

– Siedź spokojnie, Malone – przerwał mu Norse. – Ciebie to
nie dotyczy.

Oparł się na siedzeniu.

– Pod tym względem akurat się zgadzamy.

Było tylko jedno „ale” – w samochodzie znajdował się także jego syn.

Norse siedział z odwróconą głową, nie spuszczając oczu – i 
pistoletu – z Malone’a.

Samochód dalej przeciskał się przez zatłoczoną drogę.

Malone uważnie śledził przesuwający się za oknem krajobraz,
próbując jak najdokładniej odtworzyć w głowie mapę północnego
Londynu. Zorientował się, że właśnie przejechali przez most nad
Regent’s Canal, który biegnie w poprzek miasta i na końcu wpada do
Tamizy. Wzdłuż czteropasmowej alei rósł szpaler okazałych drzew.
Ruch wcale nie był tu mniejszy niż na autostradzie. W pewnym
momencie Malone zauważył słynny stadion Lord’s Cricket Ground,
wiedział też, że kilka przecznic dalej znajduje się fikcyjny dom Sherlocka
Holmesa na Baker Street. Niedaleko stąd było również do zakątka
zwanego Little Venice.

Gdy ponownie przejeżdżali przez kanał, spojrzał w dół na
rozsiane po wodzie bajecznie kolorowe barki. Wszystkie łodzie mierzyły
najwyżej trzy metry wysokości, aby swobodnie mieścić się pod niskimi
mostami. Nad bulwarem górowały rzędy starych, georgiańskich
domów, częściowo zasłoniętych przez chwilowo ogołocone z liści drzewa.

Devene skręcił w boczną alejkę. Znaleźli się w dzielnicy
mieszkalnej. Sceneria nie różniła się tak bardzo od tej części Atlanty, w której
Malone miał kiedyś swój dom. Po kolejnych trzech zakrętach wjechali
na dziedziniec otoczony z trzech stron wysokim żywopłotem.
Mercedes zatrzymał się pod garażem zbudowanym z pomalowanych
na pastelowe barwy kamieni.

Norse i Devene opuścili samochód i od zewnątrz odblokowali
tylne drzwi.

– Wysiadać – powiedział Norse.

Malone stanął na bruku poznaczonym zieloną siatką porostów.
Po drugiej stronie pojazdu pojawili się Gary i Ian.

Nagle Ian rzucił się do ucieczki, ale Norse złapał go i mocno
pchnął na samochód.

– Nie! – zawołał Malone. – Rób, co każą. Ty też, Gary.

Norse przycisnął Iana własnym ciałem do auta, jednocześnie
przykładając mu pistolet do szyi.

– Ani drgnij – wycedził. – Gdzie jest ten pendrive?

– Jaki pendrive? – zapytał Malone.

– Ucisz go – syknął Norse, na co Devene przyłożył Malone’owi
pięścią w brzuch.

– Tato! – krzyknął Gary.

Malone zgiął się wpół i przez chwilę próbował odzyskać oddech.
Gestem dał znać synowi, że nic mu nie jest.

– Pendrive – powtórzył Norse. – Gdzie go masz?

Malone wyprostował się, trzymając za brzuch. Devene zamachnął
się do kolejnego ciosu, ale Malone bez ostrzeżenia wbił mu kolano
w krocze, po czym prawą pięścią walnął go w szczękę.

Może i przeszedł na emeryturę i padał z nóg po długiej podróży,
ale na pewno nie był bezbronny.

Obrócił się w momencie, gdy Norse składał się do strzału. Bez
zastanowienia rzucił się na chodnik. Kula przeszła nad jego głową
i trafiła w żywopłot za jego plecami. Podniósł wzrok i przez na
wpółotwarte drzwi samochodu zobaczył Norse’a. Zerwał się na równe nogi,
wparł ręce w maskę i z impetem wskoczył do kabiny, celując nogami
w drzwi od strony napastnika.

Drzwi gwałtownie odskoczyły i uderzyły fałszywego inspektora,
który pofrunął do tyłu i upadł na bruk.

Malone wygrzebał się z samochodu i zobaczył Iana biegnącego
przez dziedziniec w kierunku ulicy.

Odnalazł wzrokiem Gary’ego.

– Idź z nim. Zabieraj się stąd!

Ktoś rzucił się na niego od tyłu i powalił go na ziemię. Malone
wyrżnął czołem w mokre kamienie. Wstrząsnął nim spazm bólu.

Myślał, że wyłączył Devene’a z dalszej gry. To był duży błąd.

Devene owinął rękę wokół jego szyi. Malone ze wszystkich sił
starał się wyswobodzić z uścisku, ale leżąc twarzą skierowaną ku
ziemi, miał bardzo małe pole do manewru, zwłaszcza że przeciwnik
wykręcał mu grzbiet pod nienaturalnym kątem.

Kontury okolicznych budynków zaczęły się rozmazywać. Krew
ściekała Malone’owi cienką strużką po czole i zalewała mu oczy.

Ostatnie, co zobaczył, zanim ogarnęła go ciemność, to Ian i Gary
znikający za rogiem.

ROZDZIAŁ 2

BRUKSELA, BELGIA

GODZ. 19:45

Blake Antrim nie przepadał za aroganckimi kobietami.
Cierpliwie je znosił, ponieważ w Centralnej Agencji
Wywiadowczej roiło się od przemądrzałych bab, ale to nie znaczyło, że musiał
je tolerować poza godzinami pracy. Z drugiej strony, czy dowódca
wieloosobowego zespołu, odpowiedzialny za dziewięcioro
agentów rozrzuconych po Anglii i całej Europie, kiedykolwiek nie jest
w pracy?

Denise Gérard miała w sobie krew flamandzką i francuską. Była
to kombinacja, dzięki której wyrosła na wysoką, smukłą kobietę.
Miała piękne ciemne włosy, jej twarz przyciągała uwagę, a ciało chciało
się wziąć w ramiona. Poznali się pewnego dnia w Musée de la Ville
de Bruxelles, gdzie przekonali się, że łączy ich zamiłowanie do
starych map, obrazów i zabytków architektury. Od tamtej pory spędzili
ze sobą dużo czasu, odbyli też razem kilka wycieczek poza Brukselę,
w tym jedną pamiętną wyprawę do Paryża.

Była namiętna, dyskretna i pozbawiona zahamowań.
Chodzący ideał.

Do czasu.

– Co ja takiego zrobiłam? – zapytała miękko. – Dlaczego tak
nagle chcesz to skończyć?

W jej głosie nie było ani smutku, ani zdziwienia. Mówiła
spokojnie i rzeczowo. W ten sposób zamierzała przenieść na niego
ciężar decyzji, którą sama podjęła już wcześniej.

Co tym bardziej go zirytowało.

Miała na sobie zachwycającą jedwabną sukienkę, która
podkreślała zarówno jej długie nogi, jak i kształtne piersi. Zawsze z podziwem
patrzył na jej idealnie płaski brzuch i zastanawiał się, czy to jedynie
wynik ciężkich ćwiczeń, czy też zasługa noża chirurgicznego. Nigdy
jednak nie widział u niej żadnych blizn. Jej skóra barwy karmelu była
gładka jak porcelana.

I do tego ten jej zapach, przywodzący na myśl soczyste cytryny
zmieszane z rozmarynem.

Miała coś wspólnego z branżą perfumeryjną. Tłumaczyła mu,
czym się zajmuje, któregoś dnia w kawiarni w pobliżu Grand Place,
ale nie słuchał uważnie. Jego myśli pochłaniała wtedy nieudana
operacja w zachodnich Niemczech.

Miał wrażenie, że tak ostatnio wygląda całe jego życie. Jedna
porażka za drugą.

Według oficjalnej nomenklatury pełnił funkcję koordynatora
specjalnych działań kontrwywiadowczych na Europę. Brzmiało to
trochę tak, jakby brał udział w wojnie – i w pewnym sensie tak właśnie
było. Walczył na wojnie – tej niewypowiedzianej, z terroryzmem. To
zresztą nie temat do żartów. Zagrożenia były jak najbardziej realne
i pojawiały się w najmniej spodziewanych miejscach. Ostatnimi
czasy chyba nawet częściej w krajach, które były sojusznikami Ameryki,
niż w państwach będących jej wrogami.

Stąd właśnie nazwa i cel jego jednostki. Specjalne działania
kontrwywiadowcze.

– Blake, powiedz mi, jak mogę to naprawić. Chcę się dalej z tobą
widywać.

Wiedział, że nie mówi szczerze. Bawiła się z nim.

Siedzieli w jej drogim mieszkaniu z początku wieku, którego okna
wychodziły na Parc de Bruxelles, reprezentacyjny park rozciągający się
pomiędzy pałacem królewskim a siedzibą parlamentu. Denise
mieszkała na trzecim piętrze i przez otwarte drzwi balkonowe widać było
charakterystyczne pomniki w otoczeniu drzew, których gałęzie pięły
się po treliażach. Biegacze, pracownicy biurowi i rodzice z dziećmi, za
dnia gęsto wypełniający park, rozeszli się już do domów. Blake
pomyślał, że wynajem mieszkania w takim miejscu musi kosztować Denise
kilka tysięcy euro miesięcznie. Z jego rządowej pensji nigdy w życiu
nie byłoby go na to stać. Ale większość jego partnerek zarabiała lepiej
od niego. Widocznie ciągnęło go do kobiet robiących karierę.

I niewiernych. Takich jak Denise.

– Wczoraj trochę chodziłem po mieście – powiedział. – Głównie
w okolicach Grand Place. Słyszałem, że Manneken Pis jest ubrany
w strój kataryniarza.

Słynna figurka z brązu przedstawiająca nagiego siusiającego
chłopca znajdowała się niedaleko ratusza miejskiego. Po raz pierwszy
ustawiono ją w 1618 roku i od tego czasu stała się symbolem
narodowym. Kilka razy w tygodniu chłopca ubierano w rozmaite
kostiumy. Blake znalazł się w pobliżu figurki, ponieważ umówił się tam na
krótkie spotkanie z jednym ze swych informatorów.

Zobaczył tam Denise. Z innym mężczyzną.

Szli pod rękę, ciesząc się wspólnym spacerem, od czasu do czasu
przystając, by podziwiać widoki i wymienić jeden czy dwa pocałunki.
Zachowywała się zupełnie swobodnie, tak samo jak przy nim.
Ciekawe, z iloma jeszcze mężczyznami spotykała się potajemnie.

– Po francusku nazywamy go le petit Julien – powiedziała. –
Widziałam go w wielu różnych przebraniach, ale w stroju kataryniarza
jeszcze nie. Na pewno wyglądał uroczo.

Dał jej szansę, by powiedziała prawdę, ale nieszczerość to
kolejny wspólny mianownik kobiet, które go pociągały.

Ostatnia szansa.

– Przegapiłaś to wczoraj? – zapytał z nutą niedowierzania
w głosie.

– Pracowałam poza miastem. Cóż, może jeszcze kiedyś ubiorą
go tak samo.

Wstał i odwrócił się w stronę drzwi. Ona także podniosła się
z krzesła.

– Może jednak mógłbyś zostać jeszcze trochę?

Wiedział, co to oznacza. Drzwi do jej sypialni stały otworem.
Ale nie tym razem.

Pozwolił jej przysunąć się bliżej.

– Przykro mi, że nie możemy się więcej widywać – powiedziała.

Jej kłamstwa wzburzyły w nim krew i doprowadziły go do furii.
Próbował to w sobie stłumić, lecz bezskutecznie. Wyciągnął prawą
rękę i chwycił ją za gardło. Bez trudu uniósł jej drobne ciało i pchnął
dziewczynę plecami na ścianę. Mocniej zaciskając palce, spojrzał jej
głęboko w oczy.

– Kłamliwa dziwka.

– Nie, Blake – zdołała wydusić. W jej oczach nie było strachu. –
To ty jesteś zakłamany. Widziałam cię wczoraj.

– Kim on był?

Rozluźnił nieco chwyt, żeby mogła mówić.

– Nie twoja sprawa.

– Nie lubię się z nikim dzielić.

Uśmiechnęła się.

– Chyba będziesz musiał się do tego przyzwyczaić. Pospolite
dziewczyny muszą być wdzięczne za okazaną im miłość.
Nieprzeciętne, takie jak ja, stać na znacznie więcej.

Gorzka prawda zawarta w jej słowach rozdrażniła go jeszcze
bardziej.

– Po prostu to, co masz do zaoferowania kobiecie, to za mało, aby
zapewnić ci wyłączność – dodała.

– Nigdy nie słyszałem, żebyś się skarżyła.

Ich usta dzieliły centymetry. Czuł jej oddech i słodki zapach
kobiecej skóry.

– Mam wielu mężczyzn, Blake. Ty jesteś tylko jednym z nich.

Wiedziała o nim jedynie tyle, że był pracownikiem
Departamentu Stanu wysłanym do amerykańskiej ambasady w Belgii.

– Jestem kimś ważnym – powiedział, wciąż nie zabierając ręki
z jej szyi.

– Nie dość ważnym, żeby mną rządzić.

Imponująca odwaga. Głupia, ale mimo to imponująca.

Zwolnił uchwyt i mocno przywarł ustami do jej ust.

Odwzajemniła pocałunek, dając do zrozumienia, że nie wszystko
jeszcze stracone. Ich języki się zetknęły.

Nagle oderwał się od niej i z całej siły kopnął ją kolanem w brzuch.

W jednej chwili uszło z niej całe powietrze. Zgięła się wpół,
obejmując brzuch rękami. Zaczęła się dławić, ogarnęły ją mdłości.

Po czym osunęła się na kolana i zwymiotowała na lśniący parkiet.

Jej cała pewność siebie wyparowała.

Poczuł, jak w mgnieniu oka zalewa go fala podniecenia.

– Ty draniu – wykrztusiła. – Ty żałosny, mały człowieczku.

Jej zdanie nie miało już żadnego znaczenia. Wyszedł bez słowa.

Wszedł do swojego biura w amerykańskiej ambasadzie, która
mieściła się po wschodniej stronie Parku Brukselskiego. Z 
mieszkania Denise wrócił pieszo. Czuł się dobrze, ale miał mętlik w głowie.
Zastanawiał się, czy kobieta pójdzie na policję. Prawdopodobnie nie.
Po pierwsze, nie miała świadków. To była sytuacja z gatunku: jej
słowo przeciwko jego słowu. A po drugie, jej duma nigdy by jej na to
nie pozwoliła.

Poza tym uderzył ją tak, żeby nie zostawić śladów.

Kobiety takie jak Denise zaciskają zęby i idą dalej, nie oglądając
się za siebie. Ale już nigdy nie będzie czuła się tak samo pewnie. Od
teraz zawsze będzie miała wątpliwości. Na ile mogę sobie pozwolić
z tym mężczyzną? Co jeśli o wszystkim się dowie?

Tak samo jak Blake.

Ta myśl sprawiła mu przyjemność.

Mimo to żałował, że ją kopnął. Sam nie wiedział, dlaczego
zareagował w tak gwałtowny sposób. Ale zdradzała go. Co gorsza, kłamała
mu w żywe oczy. Sama była sobie winna. Tak czy inaczej postanowił,
że jutro wyśle jej kwiaty.

Bladoniebieskie goździki. Jej ulubione.

Zalogował się do komputera i wstukał dzisiejszy kod dostępu.
Od wczesnego popołudnia pojawiło się niewiele nowych
wiadomości, ale jego uwagę od razu przykuł komunikat z Langley. To jedna ze
zmian wprowadzonych po jedenastym września. Znacznie lepiej jest
rozpowszechniać zdobyte informacje po całej sieci niż zachowywać
je dla siebie i później samemu ponosić winę za ewentualne
niedopatrzenia. Dlatego większość powiadomień go nie dotyczyła. Jego obszar
działania to operacje specjalne, ściśle określone misje, które z samej
definicji wykraczały poza normę. Wszystkie zadania, jakie otrzymywał,
były wysoce poufne, a on odpowiadał jedynie przed dyrektorem
operacji kontrwywiadowczych. Obecnie trwało pięć takich misji,
kolejne dwie znajdowały się w fazie planowania. Ale akurat ten
konkretny komunikat był adresowany wyłącznie do niego i został przez
jego komputer odszyfrowany automatycznie.

KRÓLEWSKI SPISEK: CZAS DOBIEGA KOŃCA. JEŚLI W CIĄGU 48
GODZIN NIE BĘDZIE EFEKTÓW, PRZERWAĆ OPERACJĘ.

Wiadomość go nie zaskoczyła.

Od jakiegoś czasu sprawy w Anglii nie wyglądały zbyt dobrze.
Przełom nastąpił dopiero kilka dni temu.

Blake musiał dowiedzieć się więcej. Sięgnął po telefon na
biurku i wybrał numer swojego człowieka w Londynie. Tamten odebrał
już po drugim dzwonku.

– Ian Dunne i Cotton Malone wylądowali na Heathrow –
usłyszał w słuchawce.

Uśmiechnął się.

Siedemnaście lat pracy w CIA nauczyło go, jak osiągać
wyznaczony cel. Obecność Cottona Malone’a i Iana Dunne’a w Londynie
stanowiła najlepszy tego dowód.

To on do tego doprowadził.

Swego czasu Malone jako agent jednostki Magellan Billet był
gwiazdą Departamentu Sprawiedliwości. Po dwunastu latach odszedł
ze służby po pewnej strzelaninie w Meksyku. Dzisiaj mieszkał w 
Kopenhadze, gdzie prowadził własny antykwariat, ale wciąż utrzymywał
bliskie kontakty ze Stephanie Nelle, wieloletnią szefową jego dawnej
jednostki. To właśnie tę zażyłość wykorzystał Antrim, żeby ściągnąć
Malone’a do Anglii. Po jego telefonie do Langley nastąpił telefon do
prokuratora generalnego, który skontaktował się ze Stephanie Nelle,
która z kolei skontaktowała się z Malone’em.

Uśmiechnął się ponownie.

Przynajmniej jedna rzecz poszła dzisiaj tak jak trzeba.

ROZDZIAŁ 3

WINDSOR, ANGLIA

GODZ. 17:50

Kathleen Richards nigdy wcześniej nie widziała zamku
Windsor od środka, co jak na Brytyjkę z krwi i kości było czymś
niewybaczalnym. Ale przynajmniej znała jego historię. Twierdza, wzniesiona w jedenastym wieku przez Wilhelma Zdobywcę, miała zapewniać normańską dominację na Tamizie i dalszych peryferiach młodego wówczas Londynu. Od tamtej pory służyła za siedzibę angielskich królów. Powstała jako zbudowany z drewna zamek typu motte[1], ale z czasem przekształciła się w masywną kamienną fortecę. Przetrwała pierwszą wojnę baronów w trzynastym wieku, angielską wojnę domową w siedemnastym wieku, dwie wojny światowe i wreszcie
niszczycielski pożar w 1992 roku. Dziś była największym zamieszkanym zamkiem na świecie.

Kathleen jechała w deszczu przez całe trzydzieści kilometrów dzielących Windsor od Londynu. Zamek górował nad stromym urwiskiem, a jego szare mury, baszty i wieżyczki – zabudowania zajmowały w sumie teren o powierzchni ponad pięciu hektarów – niemal całkowicie zlewały się z wieczorną szarugą. Godzinę temu Kathleen otrzymała telefon od swojego szefa, który kazał jej tu przyjechać.

Przyjęła to ze sporym zaskoczeniem.

Trzy tygodnie temu została zawieszona w obowiązkach na
trzydzieści dni, wstrzymano jej też pensję. Wszystko przez jedną
nieudaną akcję w Liverpoolu. Kiedy trzej podejrzani, związani z przemytem
nielegalnej broni do Irlandii Północnej, próbowali ratować się
ucieczką, Kathleen zaczęła ich ścigać na motocyklu i ostatecznie udało jej
się ich dopaść. Niestety, po drodze dokonała strasznych spustoszeń
na ulicach miasta. Osiemnaście samochodów poszło na złom. Kilku
ludzi zostało rannych, niektórzy ciężko, ale nie było ofiar
śmiertelnych. Czy to jej wina? Ona z pewnością tak nie uważała.

W przeciwieństwie do jej przełożonych.

Przez ten incydent SOCA poważnie naraziła się prasie.

SOCA, czyli Agencja ds. Zwalczania Zorganizowanej
Przestępczości, to brytyjski odpowiednik amerykańskiego FBI. Zajmuje się
narkotykami, praniem pieniędzy, oszustwami, cyberprzestępczością,
handlem ludźmi i naruszeniami prawa związanymi z bronią palną.
Kathleen służyła w agencji od dziesięciu lat. Gdy ją przyjmowano,
dowiedziała się, że potencjalnych rekrutów ocenia się według
czterech kryteriów: umiejętności pracy w zespole, determinacji w 
dążeniu do celu, zdolności przywódczych i skuteczności działania. Lubiła
myśleć, że przynajmniej trzy z tych cech stanowią jej mocną stronę,
zawsze miała jednak poważny problem z pracą zespołową. Nie
chodziło nawet o to, że nie umiała się dogadywać z innymi – po prostu
wolała działać w pojedynkę. Na szczęście osiągała wzorowe wyniki
i jak dotąd zbierała doskonałe oceny za przebieg służby. Otrzymała
nawet trzy pochwały. Ale ten pierwiastek buntu, będący częścią jej
charakteru, regularnie ściągał na nią kłopoty.

Miała już tego serdecznie dość.

Ostatnie dwadzieścia dni spędziła siedząc sama w domu i 
zastanawiając się, kiedy jej kariera stróża prawa dobiegnie końca.

Miała dobrą pracę. Trzydzieści jeden dni urlopu rocznie,
świadczenia emerytalne, szkolenia, szanse na ciągły rozwój zawodowy,
przyjazna polityka firmy w kwestii urlopu macierzyńskiego i opieki
nad dziećmi. Nie żeby to ostatnie miało jej się kiedykolwiek przydać.
Zdążyła się już pogodzić z faktem, że małżeństwo jest chyba nie dla
niej. Za bardzo trzeba się w nim dzielić wszystkim z drugą osobą.

Zastanawiała się, co właściwie robi w zalanych deszczem
szacownych murach zamku Windsor. Od razu po opuszczeniu
samochodu skierowała się w stronę kaplicy św. Jerzego, gotyckiego
kościoła zbudowanego w piętnastym wieku przez Edwarda IV. W środku
znajdowały się szczątki dziesięciu angielskich monarchów. Nikt jej
nie wyjaśnił, dlaczego została tu wezwana, a ona nie zadawała
żadnych pytań. Będąc agentem SOCA, trzeba być przygotowanym na
nieprzewidziane sytuacje.

Weszła do środka, strząsnęła z ramion krople deszczu i 
rozejrzała się po kaplicy. Z podziwem patrzyła na wysoki, sklepiony
sufit, witraże w oknach i ozdobne drewniane stalle ustawione po obu
stronach prezbiterium. Nad ławkami wisiały różnobarwne flagi
należące do kawalerów Orderu Podwiązki, a na mosiężnych
tabliczkach widniały nazwiska dawnych i obecnych właścicieli każdego
z miejsc. Marmurowa posadzka w szachownicę była wypolerowana
do połysku i wszystko wyglądałoby idealnie, gdyby nie sporej
wielkości dziura wybita w podłodze na wysokości jedenastej ławy.
Wokół otworu zebrało się czterech mężczyzn, wśród nich jej dyrektor,
który wyszedł Kathleen na spotkanie i odprowadził na bok, z dala
od pozostałych.

– Kaplica była zamknięta cały dzień – powiedział. – Wczoraj
w nocy wydarzyło się tu coś złego: zbezczeszczony został jeden z 
królewskich grobów. Intruzi użyli kruszących ładunków wybuchowych,
żeby przebić się przez posadzkę i dostać do środka.

Wiedziała, o czym mówi. Kruszące materiały wybuchowe
powodują potężne zniszczenia poprzez wytwarzanie ogromnego ciepła,
a przy tym eksplozji towarzyszy tylko niewielki wstrząs i minimalny
huk. Wchodząc do kaplicy, zwróciła uwagę na ostry swąd węgla. To
specjalistyczny rodzaj broni, niedostępny na wolnym rynku,
zarezerwowany dla wojska. W jej głowie natychmiast zrodziło się pytanie:
kto mógłby mieć dostęp do tego rodzaju materiałów wybuchowych?

– Kathleen, zdajesz sobie sprawę, że grozi ci zwolnienie?

Przeczuwała to, ale mimo wszystko zadrżała, słysząc te słowa.

– Ostrzegaliśmy cię – kontynuował. – Mówiliśmy ci, że musisz
trochę przyhamować. Na Boga, odnosisz niezaprzeczalne sukcesy, ale
sposób, w jaki je osiągasz, to zupełnie inna sprawa.

Jej akta były pełne incydentów podobnych do tego, który miał
miejsce w Liverpoolu. Złapała skorumpowanych pracowników
portowych i znalazła u nich trzydzieści siedem kilogramów
kokainy, ale przy okazji dwie łodzie poszły na dno. Wznieciła pożar,
żeby wykurzyć kilku handlarzy narkotyków, lecz droga
posiadłość, która mogła zostać sprzedana za miliony funtów jako
zarekwirowany majątek, doszczętnie spłonęła. Rozbiła gang piratów
internetowych, lecz w trakcie aresztowania zginęło czworo ludzi.
Najgorsza z tego wszystkiego była szajka prywatnych detektywów,
którzy nielegalnie zbierali poufne informacje, by sprzedawać je
dużym korporacjom. Jeden z podejrzanych wymierzył do niej z 
broni, więc musiała go zastrzelić. Chociaż uznano to za uzasadnioną
obronę konieczną, wysłano ją na przymusowe sesje
terapeutyczne, a psycholog uznał, że pociąg do ryzyka stanowi u niej sposób
radzenia sobie z własnym poczuciem niespełnienia w życiu.
Cokolwiek to znaczyło – śmieszny doktorek nigdy nie wyjaśnił tych
swoich mądrości. Po zaliczeniu obowiązkowych sześciu sesji nie
wróciła po więcej.

– Oprócz ciebie mam pod sobą czternastu innych agentów –
powiedział jej szef. – Żaden nie sprawia tylu kłopotów co ty. Jak to jest,
że oni też są w stanie skutecznie wykonywać swoją pracę, ale bez tych
wszystkich efektów ubocznych?

– Nie kazałam tym ludziom w Liverpoolu uciekać. Oni sami
wybrali takie rozwiązanie. Musiałam ich zatrzymać i przejąć amunicję,
którą przemycali. Zdecydowałam, że warto podjąć ryzyko.

– Na tej autostradzie ucierpieli ludzie. Niewinni ludzie, w 
swoich własnych samochodach. To, co zrobiłaś, było absolutnie
niedopuszczalne, Kathleen.

– Po co tu przyjechałam? – przerwała mu. Nasłuchała się już
dosyć gorzkich słów, kiedy zawieszano ją w obowiązkach.

– Chcę ci coś pokazać. Chodź ze mną.

Podeszli do pozostałych trzech mężczyzn. Na prawo od
ciemnego otworu w posadzce ujrzała czarną kamienną płytę,
przełamaną na trzy mniejsze, dające się unieść części. Teraz ułożono je tak, by
z powrotem tworzyły całość.

Przeczytała wyrytą w kamieniu inskrypcję.

W KRYPCIE POD TĄ MARMUROWĄ PŁYTĄ

SPOCZYWAJĄ DOCZESNE SZCZĄTKI

JANE SEYMOUR, KRÓLOWEJ KRÓLA HENRYKA VIII

1537

KRÓLA HENRYKA VIII

1547

KRÓLA KAROLA

1648

ORAZ DZIECKA KRÓLOWEJ ANNY

TABLICĘ UMIESZCZONO TU W 1837 ROKU

NA POLECENIE

KRÓLA WILHELMA IV

Jeden z mężczyzn wyjaśnił, że Henryk VIII chciał mieć okazały
pomnik w kaplicy św. Jerzego, który przyćmiłby monumentalny grób
jego ojca w Opactwie Westminsterskim. Odlano już nawet
metalową statuę i ogromne świeczniki, ale Henryk umarł, zanim prace
zostały ukończone. Po nim nastała epoka radykalnego protestantyzmu,
kiedy to posągów w kościołach nie wznoszono, lecz je likwidowano.
Następnie za panowania jego córki Marii Anglia na krótko wróciła
na łono Rzymu i czczenie pamięci Henryka VIII, króla
protestantów, stało się niebezpieczne. W końcu niedokończony pomnik został
przetopiony, a kandelabry sprzedane przez Cromwella. Henryk zaś
ostatecznie spoczął pod podłogą kaplicy, a miejsce jego pochówku
znaczyła jedynie czarna marmurowa płyta.

Kathleen wpatrywała się w dziurę. Do środka wpadał
rozciągnięty na posadzce przewód elektryczny. W dole żarzyło się
przytłumione światło.

– Do tej pory ta krypta została otwarta tylko jeden raz,
pierwszego kwietnia 1813 roku – odezwał się drugi z mężczyzn, którego
jej szef przedstawił jako kustosza całego obiektu. – W tamtym
czasie nikt nie wiedział, gdzie pochowano zdekapitowane ciało Karola I.
Wielu jednak sądziło, że jego szczątki mogą leżeć obok ciał Henryka
VIII i jego trzeciej żony, Jane Seymour. Dlatego postanowiono
zajrzeć do krypty.

Teraz najwyraźniej ktoś otworzył ją ponownie.

– Panowie – powiedział jej szef. – Inspektor Richards i ja
potrzebujemy kilku minut spokoju. Zostawicie nas na chwilę samych?

Pozostali mężczyźni pokiwali głowami i wycofali się w stronę
głównego wejścia, oddalonego o jakieś dwadzieścia metrów.

Zawsze podobało jej się brzmienie tych słów: inspektor Richards.
Zapracowała sobie na ten tytuł ciężką pracą i bardzo nie chciałaby
go teraz utracić.

– Kathleen – dyrektor zwrócił się do niej, zniżając głos. –
Proszę cię, chociaż jeden raz trzymaj buzię na kłódkę i posłuchaj mnie
uważnie.

Odpowiedziała skinieniem głowy.

– Pół roku temu ktoś włamał się do archiwum w Hatfield House.
Skradziono kilka bardzo cennych ksiąg. Miesiąc później do
podobnego włamania doszło w archiwum państwowym w Yorku. W ciągu
kolejnych tygodni na terenie całego kraju miała miejsce seria kradzieży
historycznych dokumentów. Miesiąc temu w British Library strażnicy
przyłapali jakiegoś człowieka na fotografowaniu pojedynczych stron,
ale udało mu się uniknąć zatrzymania i zbiec. A teraz to.

Jej obawy stopniowo się rozwiały, zastąpiło je rosnące
zaciekawienie.

– To, co się tutaj stało – ciągnął – oznacza, że sprawa robi się
coraz poważniejsza. Ktoś odważył się wtargnąć do tego świętego
miejsca. Do królewskiego pałacu. – Przerwał na chwilę. – Ci złodzieje
mają jasno określony cel.

Przykucnęła nad dziurą w podłodze.

– Nie krępuj się – powiedział. – Zajrzyj do środka.

Co za bezczelność, pomyślała, zakłócać spokój kogoś, kto
chodził po świecie kilkaset lat temu. Choć jej przełożeni w agencji mieli
ją za szorstką i obojętną, pewne rzeczy naprawdę się dla niej
liczyły. Na przykład szacunek dla zmarłych. Teraz jednak było to
miejsce przestępstwa, więc położyła się plackiem na marmurze i opuściła
głowę do dołu.

Na oko krypta miała jakieś dwa i pół metra szerokości, trzy
metry długości i półtora metra głębokości. Jej sufit podpierało ceglane
sklepienie. W środku Kathleen dojrzała cztery trumny. Jedna z nich,
ołowiana i pobladła, była podpisana: Karol I, 1648. W górnej części
pokrywy widniało precyzyjnie wykonane kwadratowe wycięcie. Dwie
mniejsze trumny wydawały się nienaruszone. Czwarta była
największa, miała ponad dwa metry długości. Zewnętrzna warstwa drewna,
gruba na pięć centymetrów, zdążyła zgnić i rozpaść się na kawałki.
Znajdująca się pod nią ołowiana skrzynia także została nadgryziona
zębem czasu, a noszące ślady uderzeń wieko wyglądało na rozbite siłą.

Wiedziała, czyje kości wystawały ze skrzyni.

Szczątki król Henryka VIII.

– W zamkniętej trumnie jest ciało Jane Seymour – powiedział
dyrektor. – Królową złożono do grobu razem z jej mężem. W tej
drugiej leży dziecko królowej Anny, które pochowano tu wiele lat później.

Seymour była żoną numer trzy, jedyną spośród sześciu
towarzyszek życia króla, która dała Henrykowi prawowitego syna, Edwarda.
Ten ostatni wstąpił na tron po ojcu, ale rządził tylko przez sześć lat
i zmarł jeszcze przed szesnastymi urodzinami.

– Wygląda na to, że ktoś przeszukiwał szczątki Henryka –
dodał szef Kathleen. – Tę dziurę w trumnie Karola zrobiono dwieście
lat temu. On najwyraźniej nie interesował włamywaczy, podobnie jak
tamtych dwoje.

Kathleen pamiętała, że za życia Henryk VIII był wysokim
mężczyzną, mierzącym ponad metr osiemdziesiąt, ale pod koniec życia
jego ciało obrosło w tłuszcz. A więc tu właśnie spoczywał władca,
który walczył z Francją, Hiszpanią i Świętym Cesarstwem
Rzymskim, zmieniając Anglię z mało znaczącej wyspy na obrzeżach Europy
w zalążek przyszłego imperium. Jego odwaga pozwoliła mu
sprzeciwić się papieżowi i założyć własny kościół, który pięćset lat później
wciąż istniał i miał się dobrze.

Trudno o przykład większej śmiałości, pomyślała, po czym
wstała z podłogi.

– Dzieje się coś poważnego, Kathleen.

Wręczył jej jedną ze swoich wizytówek. Na odwrocie widniał
adres zapisany niebieskim długopisem.

– Jedź tam.

Spojrzała na adres. Znała to miejsce.

– Dlaczego nie może mi pan po prostu powiedzieć, o co tu chodzi?

– Ponieważ to wcale nie jest mój pomysł. – Z kieszeni wyjął jej
odznakę i legitymację funkcjonariusza SOCA, które odebrano jej trzy
tygodnie wcześniej. – Jak mówiłem, miałaś zostać usunięta z agencji.

Nic już z tego nie rozumiała.

– No to co ja tu robię?

– Druga strona wyraźnie prosiła, żebyśmy przysłali im ciebie.

[1] Motte – rodzaj zamku składającego się z wału ziemnego i drewnianych lub kamiennych fortyfikacji (przyp. tłum.).

ROZDZIAŁ 4

LONDYN

Ian dokładnie wiedział, gdzie jest. Jego ciotka mieszkała w tej
okolicy, a on spędził niejedno popołudnie, włócząc się po ulicach
Little Venice, szczególnie w weekendy, kiedy do tej malowniczej
dzielnicy ściągały tłumy ludzi. Po tym jak uciekł z domu, to
właśnie tu, wśród luksusowych willi i nowoczesnych wieżowców, po raz
pierwszy zakosztował samodzielnego życia. Urok tej okolicy, z jej
błękitnymi żelaznymi mostkami oraz licznymi pubami i 
restauracjami, niezmiennie budził zainteresowanie turystów. Barki i 
tramwaje wodne przecinające brunatne wody kanału, który biegł stąd do
ogrodu zoologicznego, doskonale odwracały uwagę spacerowiczów
od czyhających na nich złodziei i kieszonkowców. W tej chwili Ian
również potrzebował czegoś, co pomoże mu zgubić Norse’a i 
Devene’a; był przekonany, że ruszą za nim w pościg, gdy tylko uporają się
z Cottonem Malone’em.

Może i znalazłby bezpieczne schronienie w mieszkaniu ciotki, ale
na samą myśl o zapukaniu do jej drzwi robiło mu się niedobrze. Nie
da się ukryć, że wpadł w poważne tarapaty, nawet jednak w 
porównaniu z tym perspektywa ponownego spotkania tej grubej wariatki
wydawała mu się jeszcze gorsza. Poza tym ktoś najwyraźniej chciał
go dorwać, a skoro dowiedzieli się, że właśnie dzisiaj miał wrócić do
Londynu, to na pewno wiedzą też wszystko o jego ciotce.

Dlatego zostawił za plecami miejsce, gdzie mieszkała, i razem
z Garym pobiegł w przeciwnym kierunku, w stronę znajdującej się
pięćdziesiąt metrów przed nim alei.

Gary nagle stanął i ciężko łapiąc oddech, powiedział:

– Musimy zawrócić.

– Twój ojciec kazał nam uciekać. To są źli ludzie, wiem to.

– Skąd?

– Próbowali mnie zabić. Nie ci dwaj dranie, ale inni.

– Właśnie dlatego musimy tam wrócić.

– Wrócimy. Ale najpierw musimy pobiec jak najdalej stąd.

Ten Amerykanin nie miał pojęcia, jak wygląda życie na ulicach
Londynu. Nie wolno zostawać w jednym miejscu i czekać, aż
kłopoty cię znajdą. A już na pewno nie można samemu wychodzić im
na spotkanie.

Ian zauważył niebiesko-czerwono-biały symbol stacji metra, ale
ponieważ nie miał ani biletów, ani pieniędzy – nie było też czasu, żeby
spróbować coś ukraść – o tej drodze ucieczki mogli chyba zapomnieć.
Sprawiało mu pewną satysfakcję to, że Gary Malone wyglądał teraz na
całkowicie zagubionego. Nie było w nim już ani śladu arogancji, jaka
biła z niego na lotnisku w Atlancie, kiedy udaremnił jego ucieczkę.

To był jego świat. I to on znał rządzące nim zasady.

Pobiegł przed siebie, wskazując drogę Amerykaninowi.

Dotarli do rozlewiska Little Venice, gdzie już z daleka było widać
całą flotę charakterystycznych przysadzistych łodzi. Wzdłuż kanału
ciągnął się szereg modnych sklepów, po lewej wznosiły się
nowoczesne apartamentowce. Na ulicach otaczających szarobrązową wodę
panował dość umiarkowany ruch jak na siódmą wieczorem w piątek.
Większość sklepów była jeszcze otwarta. Przy kilku przycumowanych
łodziach stali ich właściciele, spłukując brud z burt i polerując
lakierowane ściany kabin. Jeden podśpiewywał w trakcie pracy. Nad jego
głową kołysał się rozwieszony nad wodą sznur latarnii.

Ian podjął decyzję. Oto jego szansa.

Podbiegł do schodków i zszedł na poziom nabrzeża, gdzie
potężnie zbudowany mężczyzna pieczołowicie obmywał tekowy kadłub
swojej barki w kształcie napęczniałego cygara.

– Płynie pan do zoo? – zapytał Ian.

Mężczyzna przerwał pracę.

– Teraz nie. Może później. Czemu pytasz?

– Pomyślałem, że może by nas pan podrzucił.

Tutejsi właściciele łodzi słynęli ze swojej życzliwości i nierzadko
zdarzało im się bezinteresownie podwozić gdzieś turystów. Nieopodal
stały zacumowane dwa puste tramwaje wodne; już jutro zaczynał się
kolejny ruchliwy weekend, kiedy ich kabiny ponownie zapełnią się
pasażerami. Ian starał się grać beztroskiego chłopaka, któremu zamarzyła się
przygoda, wiedział bowiem, że tak z pewnością postrzegał go rozmówca.

– Przygotowuje się pan na weekend? – zapytał.

Mężczyzna oblał sobie głowę wodą z węża i odgarnął z czoła
czarne włosy.

– Przygotowuję się, żeby wyjechać na weekend – poprawił. –
Wszędzie tu będzie się roiło od ludzi. Dla mnie to za duży ścisk. Chcę
popłynąć na wschód, w dół Tamizy.

Brzmiało nieźle.

– Może przyda się panu ktoś do towarzystwa?

– Nie możemy stąd odpłynąć – szepnął Gary, ale Ian go
zignorował.

Właściciel łodzi spojrzał na niego pytająco.

– O co chodzi, synu? Macie jakieś kłopoty, chłopcy? Gdzie wasi
rodzice?

Za dużo pytań.

– Żadnych kłopotów, proszę nie zwracać na niego uwagi. Po
prostu pomyśleliśmy, że fajnie byłoby przepłynąć się taką łodzią.

Mówiąc to, zerknął w górę, na poziom ulicy.

– Wydajecie się strasznie nerwowi. Spieszycie się gdzieś?

Ian nie miał ochoty dalej odpowiadać na jego pytania.

– Do zobaczenia.

Ruszył w stronę ścieżki holowniczej biegnącej wzdłuż kanału.

– Dlaczego nie jesteście w domu? – zawołał jeszcze za nimi
właściciel łodzi.

– Nie oglądaj się – mruknął Ian do Gary’ego.

Pobiegli przed siebie po piaszczystej dróżce.

Na prawo, ponad sobą, zobaczyli niebieskiego mercedesa
skręcającego w okalającą kanał aleję. Wątła nadzieja, że może to nie ten sam
samochód, prysła w chwili, gdy z pojazdu wyłonił się Norse. Naprawdę
mieli kłopoty. Znajdowali się poniżej poziomu ulicy, co bardzo
ograniczało im możliwości ucieczki. Z prawej strony mieli wodę, z lewej –
kamienny mur. Mogli tylko iść dalej przed siebie albo zacząć się cofać.

Gary najwyraźniej też zrozumiał ich trudne położenie.

Pozostawało im jedynie trzymać się kanału i biec dalej ścieżką
holowniczą, ale tu stawali się dla Norse’a i Devene’a łatwym celem.
Ian wiedział, że kiedy wydostaną się poza szerokie rozlewisko, będzie
im niezwykle trudno opuścić strome brzegi kanału, ponieważ
graniczące z nim działki były w większości ogrodzone. Dlatego rzucił się
do schodów i przeskakując po dwa stopnie, wbiegł z powrotem na
górę, gdzie od razu skręcił w prawo i puścił się biegiem przez żelazny
mostek przerzucony nad kanałem. Przeznaczona tylko dla pieszych
wąska kładka była całkiem pusta. Nagle po drugiej stronie kanału
pojawił się niebieski mercedes. Zahamował z piskiem opon, a ze środka
auta wypadł Devene, który zaczął biec w kierunku mostu.

Ian i Gary zatrzymali się, chcąc zawrócić, ale za ich plecami,
jakieś dziesięć metrów od nich, stał już Norse.

Ich prześladowcy przewidzieli każdy ich ruch.

– Wystarczy już tych wygłupów – powiedział Norse. – Wiesz,
czego chcę. Po prostu oddaj mi to.

– Wyrzuciłem go.

– Nie wkurzaj mnie. Dawaj.

– Gdzie mój ojciec? – odezwał się Gary.

Ian chętnie przystał na zmianę tematu.

– Właśnie, gdzie jego ojciec?

– Ten Amerykaniec to nie twoje zmartwienie. Lepiej martw się
nami.

Zarówno Norse, jak i Devene przysuwali się coraz bliżej. Mostek
był szeroki najwyżej na dwie osoby, a oba jego końce zostały skutecznie
zablokowane. Od obu zbirów dzieliło ich nie więcej niż kilka metrów.

Ian kątem oka dostrzegł tęgiego mężczyznę z czarnymi
włosami, z którym wcześniej rozmawiali. Odcumował już swoją łódź,
uruchomił silnik i właśnie odbijał od nabrzeża. Najwyraźniej postanowił
wyruszyć na Tamizę wcześniej, niż planował. Dziób łodzi skierował
się prosto na ich most. Ian musiał trochę zyskać na czasie, więc rzucił
się na żelazną balustradę, jednocześnie wciskając dłoń pod kurtkę.
Wyszarpnął rękę i wyciągnął ponad poręczą.

– Ani kroku dalej albo to, na czym tak bardzo wam zależy,
wyląduje w wodzie.

Obaj mężczyźni stanęli w miejscu.

Norse uniósł ręce w udawanym geście kapitulacji.

– Ależ to zupełnie niepotrzebne. Po prostu nam to oddaj i 
będziesz miał nas z głowy.

Ian niezauważalnie odetchnął z ulgą. Najwyraźniej żaden z nich
nie zorientował się, że jego zaciśnięta w pięść dłoń jest pusta.
Trzymał rękę poniżej poręczy, pod takim kątem, by ani Norse, ani Devene
nie mogli przejrzeć jego podstępu.

– Co powiesz na pięćdziesiąt funtów? – zapytał Norse. – Pięć
dych za pendrive’a i możesz odejść wolno.

Warkot silnika stawał się coraz głośniejszy, a dziób znajomej
łodzi zniknął pod kładką.

To będzie bardzo ryzykowne, ale nie mieli innego wyboru.

– Sto funtów! – odkrzyknął Ian.

Norse sięgnął do kieszeni.

– Skaczemy – szepnął Ian do Gary’ego. – Na tę łódź, która
przepływa pod nami.

W ręku Norse’a zaszeleścił plik banknotów.

– Teraz – wycedził.

Widząc, że Norse przelicza pieniądze, a Devene, najwyraźniej
będący jego podwładnym, czeka na ruch swojego partnera, Ian złapał
za żelazną balustradę, odbił się i przeskoczył przez barierkę.

Spadł trzy metry w dół, modląc się, by długa barka znalazła się we
właściwym miejscu w odpowiednim czasie. Uderzył nogami w dach
kabiny, odbił się i stracił równowagę, ale zanim stoczył się do kanału,
zdążył chwycić krótką metalową poręcz i tylko musnął stopami
powierzchnię wody. Zdołał się podciągnąć w chwili, gdy tył łodzi mijał
żelazny mostek.

Czarnowłosy mężczyzna stał na rufie za sterem.

– Tak myślałem, że przyda ci się pomoc.

Ian spojrzał za siebie i zobaczył, że Norse wyskakuje w górę,
próbując pójść w jego ślady. Jakimś cudem mężczyźnie udało się trafić
nogami w rufę łodzi, ale jej właściciel wbił mu łokieć w klatkę
piersiową, wyrzucając fałszywego inspektora za burtę, wprost w mętne
wody kanału. Ian obserwował, jak Norse wyłania się z wody i 
wdrapuje się na brzeg.

Od oświetlonego mostu oddalili się już o dobre pięćdziesiąt
metrów. Po chwili kanał nagle zawinął w prawo i zupełnie stracili go
z oczu.

Ostatnie, co Ian zobaczył, to Gary’ego Malone’a szamoczącego
się w uścisku Devene’a. Dlaczego Gary nie skoczył za nim?

Ale nie mógł teraz się tym martwić. Musiał uciekać.

Na trasie przed nimi dostrzegł kolejny oświetlony most, tym
razem szerszy i bardziej solidny, zbudowany z cegieł. Jeździły po nim
samochody. Wyczekał, aż łódź maksymalnie się do niego zbliży, i 
wyskoczył na porośnięty trawą brzeg. Wbiegając na ścieżkę holowniczą,
usłyszał za sobą wołanie właściciela barki:

– Dokąd to? Myślałem, że chciałeś się przepłynąć.

Przystanął i pomachał swojemu wybawcy na pożegnanie.
Następnie rzucił się do metalowej drabinki, wdrapał się na most i już po
chwili był na ulicy, gdzie w obie strony mknęły samochody. Przebiegł
przez jezdnię i skrył się przy wejściu jakiegoś zamkniętego pubu,
osłonięty przez dwie doniczkowe rośliny.

Przycupnął pod drzwiami i spróbował zebrać myśli.

Jego nozdrza wypełniły gryzące zapachy Londynu. Czujnie
wypatrywał niebieskiego mercedesa, ale Norse i Devene chyba nie powinni
wpaść na to, że zostanie w okolicy, zwłaszcza po tak śmiałej
ucieczce. W pewnym momencie poczuł kuszący aromat świeżego chleba
dochodzący z piekarni mieszczącej się kilka numerów dalej, co tylko
przypomniało mu, jak bardzo jest głodny. Nie miał nic w ustach od
czasu skąpego lunchu, który dostał w samolocie, ładnych kilka godzin
temu. Od czasu do czasu chłopaka mijali jacyś ludzie idący
chodnikiem, ale nikt nie zwracał na niego większej uwagi. Jak zwykle
zresztą. Ciekawe, jakie to uczucie być kimś wyjątkowym? Kimś, kto budzi
zainteresowanie innych? Ian mógł sobie to tylko wyobrażać. Wcześnie
rzucił szkołę, ale chodził do niej wystarczająco długo, by nauczyć się
czytać i pisać. Cieszył się z tego, ponieważ czytanie było jedną z 
niewielu przyjemności, jakie miał w życiu.

To przywiodło mu na myśl plastikową torbę, którą miał przy
sobie Cotton Malone.

Torbę z jego rzeczami.

Warto zaryzykować i rzucić okiem, pomyślał, po czym opuścił
swoją kryjówkę.

ROZDZIAŁ 5

LONDYN

GODZ. 18:30

Blake Antrim wysiadł z taksówki. Przed nim wznosiła się
spowita mgłą kopuła katedry św. Pawła. Godzinę temu rozpętała się
burza, która przykryła całe miasto swym chłodnym, wilgotnym kocem.
Miał nadzieję, że pogoda odstraszyła większość turystów i miejsce
okaże się spokojniejsze niż zazwyczaj.

Zapłacił kierowcy, wdrapał się po szerokich betonowych
schodach i wślizgnął się do środka przez masywne drewniane drzwi. Big
Tom, zegar zajmujący południową wieżę katedry, głośnym gongiem
wybił połowę godziny.

Blake przyleciał z Brukseli natychmiast po odbyciu rozmowy ze
swoim londyńskim agentem. Skorzystał w tym celu z odrzutowca
należącego do Departamentu Stanu. Podczas krótkiej podróży
ponownie przejrzał wszystkie raporty dotyczące operacji Królewski Spisek,
aby odświeżyć w pamięci każdy szczegół akcji.

Jej cel był jasny.