Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Królobójcy

Królobójcy

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-61297-85-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Królobójcy

Królobójcy” to sensacyjna, z pasją napisana historia życia i śmierci 26-ciu carów i imperatorów rosyjskich. Krew leje się strumieniami; wymyślne, zwyrodniałe metody uśmiercania kolejnych monarchów przeplatają się w tym dziele z opisami ich nie mniej oryginalnych obyczajów seksualnych.

Na kim naprawdę skończyła się dynastia Romanowów; ilu kochanków miała Katarzyna II; kto został pochowany w cesarskim grobowcu zamiast Aleksandra I; dlaczego Iwan Groźny i Piotr Wielki zamordowali swoich synów; dlaczego Mikołaj I popełnił samobójstwo; czy Mikołaj II był rodowitym Niemcem?

To tylko kilka z dziesiątków pytań, na które znajdujemy odpowiedź w książce. Możemy tu także przeczytać wstrząsający opis zamordowania przez Czeka w Jekaterynburgu ostatniego imperatora Wszechrosji wraz z całą rodziną. Autor bowiem w kilkadziesiąt lat po napisaniu książki dopisał jej epilog, w którym stara się udowodnić tezę, iż Lenin był agentem na usługach Cesarstwa Niemieckiego.

Sensacyjna tematyka oraz barwna narracja powodują, że dzieło to czyta się dosłownie jednym tchem.

Polecane książki

Leksykon w sposób słownikowo-encyklopedyczny omawia wszystkie podstawowe terminy z zakresu prawa wyborczego i referendalnego oraz teorii systemów wyborczych - tak ważne w funkcjonowaniu współczesnych państw demokratycznych. Alfabetyczny układ ponad 400 haseł oraz rozbudowany system wewnętrz...
Książka jest nieco nietypową monografią, przyjęto w niej bowiem, zgodnie z tytułem, formułę krótkich opracowań (szkiców). Książka zawiera w części praktyczną, a w części futurologiczną propozycję urządzenia – w sferze prawnej – świata, w którym współistnieją sztuczne inteligencje i ludzie. Istotą ko...
Maria jest nastolatką, gdy jej chłopak żąda „dowodu miłości”. Trzydziestosekundowe doznanie niesie tragiczne konsekwencje. Wiele lat później kobieta trafia na terapię grupową, gdzie odsłania kulisy swojej traumy. To, co do tej pory wydawało się „tylko” tragedią, okazuje się przedsionkiem piekła. Pie...
Agata Brok znów staje w obliczu zagadki, tym razem dotyczącej rodziny jej chłopaka, Kermita. Lidka, która miała właśnie zacząć pracę w tej samej firmie co Agata, ginie pod kołami samochodu. Szybko okazuje się, że nie był to zwykły wypadek: kierowca, zanim w nią wjechał, przyhamował, zupełnie, jakby ...
Praktyczny poradnik w bardzo przystępny sposób przybliża zagadnienia regulowane ustawą z 1 marca 2018 r. o przeciwdziałaniu praniu pieniędzy i finansowaniu terroryzmu. W publikacji każdy zainteresowany podmiot – biuro rachunkowe, biegły rewident, dorada podatkowy – znajdzie przykładową proce...
Książka uzupełnia cieszącą się uznaniem czytelników serię Komentarze z wokandy . Podstawowym walorem książek z tej serii jest przyjęta konwencja komentowania spraw, a nie przepisów, co umożliwia przedstawienie biegu postępowań sądowych w aspekcie materialnym i procesowym w wielopłaszczyznowym ujęci...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Wacław Gąsiorowski

KrólobójcyWacław GąsiorowskiWydawnictwo MGI

U podnóża cywilizacji, w mglistych śladach prehistorii, w kształtowaniu się wyobrażeń o Bogu, o władzy, o uleganiu słabego silnemu, ociężałego zwinnemu, prostodusznego przebiegłemu, w pierwszej walce dwóch ludzi o żer, o samicę, o leże, w pierwszym błysku rozumu szukać trzeba królobójstwa. A potem iść w górę i jeno śladów krwi patrzeć. A śladami tymi przebyć można z łatwością całą otchłań czasu, dzielącą naszą erę od epoki człowieka jaskiniowego, kamienia łupanego i kamienia gładzonego. I nie tylko ślady krwi będą nicią Ariadny w labiryncie rodowodu królobójstwa, ale bodaj nieodłącznym, ponurym zgrzytem, towarzyszącym każdemu dźwignięciu się cywilizacji, każdemu zlaniu się rodzin w klan, klanów w plemię, plemion w naród, narodów w państwo, każdemu poprawianiu czy ulepszaniu machin władania, każdemu starciu kultur, idei, poglądów, haseł wiodących ludy.

Upłynęły wieki walk bratobójczych, upłynęły tysiące lat na ciężkim dorobku myśli. (…) W górze burza szaleje – człowiek burzy szuka w przyziemnym szmerze. I ten sam człowiek, targnięty rozpaczliwszym tonem „nie zabijaj” – porusza się gwałtownie i potępia wojny, i znosi kary śmierci, i już robakowi rad by darować życie. I ten sam człowiek ze zgrozą i oburzeniem rozpatruje księgi dziejów, które dlań są zawsze bardzo dawne. I ten sam człowiek, na samo wspomnienie mostu Dei Sospiri, kędy wleczono skazańców politycznych przed senat Wenecji blednie. I ten sam człowiek płacze nad dumnym bólem Marii Antoniny, rzucającej tłuszczy rozbestwionej i rzeczącej, piękne słowa: – Jeżeli nie szanujecie zdetronizowanej królowej – uszanujcie matkę nieszczęśliwą! I ten sam człowiek z zimnym dreszczem patrzy na bladą twarzyczkę królewicza, widzi krwawofioletowe sińce na obumierającym ciałku Delfina i nie ma dość silnej katuszy dla podłej postaci nikczemnika szewca, kata anielskiego dziecięcia.

I zawsze ten sam człowiek wzdryga się na zgniłą ciemność lochów kastylijskich, kona razem z Marią Stuart, nienawidzi Elżbiety z Schillerem, ma z nią wyrozumiałość dla Essexa, z Brutusem poszedłby na Cezara, ale, po mowie Antoniusza korci go, żeby i Brutusowi się dostało, a dla Giordana Bruno rad by mieć cud, który wydobyłby go z autodafe, niby młodzieńców z pieca Nabuchodonozora. I ten sam człowiek sypia z ulgą, że wyginął ród feudalnych rozbójników i krwiożerczych tyranów, tych nielitościwych Rzymian i tych biednych, męczonych chrześcijan i hugenotów, mordowanych ryczałtem, i królewien, ginących na szafocie, Żelaznej Maski Sinobrodego i klamer inkwizycyjnych, palów i trucizn ukrytych w pierścieniach włoskich, i takich fanatyków, jak Ravaillac i Massalin, Batorówien i Medyceuszów, i wszystkich tych widm przeszłości. I ten sam człowiek śpi i śni. Śni, że pochodnia jego wielkiej cywilizacji, jego idei potężnej ogarnęła świat cały, że już lada sekunda przejmie nawet dziewicze lasy Afryki, że Europą zapłonie dzicz Azji, że Europa zacznie się na każdym skrawku Oceanii! Ach, bo Europa! – Przyjemnie być Europą…

I ten sam człowiek budzi się – budzi do mordu belgradzkiego! Ach, ta Draga, biedna Draga! Podobno pastwili się nad nią. Ciała króla i królowej wywlekli przed Konak, sponiewierali! Co za okropna noc! Strzały, przekleństwa, zbliża się łomot wysadzanych drzwi… Para królewska chce uciekać, wzywa ratunku, daremnie. Wierni słudzy padają jeden po drugim. Aleksander z Dragą kryją się w fałdach portiery. Takie kurze schronisko to nawet zabawne – gdyby nie było straszne, och, bardzo straszne – biedni oni! Jeszcze chwila i półpijana zgraja, rozbestwiona krwią, rzuca się, poniewiera, znęca. Dradze pierś odcięli! Kobiety nie oszczędzili – zbrodniarze! I… i… to oficerowie! Tak, ale na szczęście jest Europa! I Europa się oburza, Europa potępia, Europa ho – ho – ho! Cała prasa w jedną uderzyła surmę, surmę bojową, wszystkie mocarstwa odwołały ambasadorów – gore zabójcom. Lecz z Genewy wyjrzał zapomniany Piotr Karadżordżewicz. Niech żyje król! Właściwie Draga była lekkiego prowadzenia, Aleksander zaś był neurastenikiem i alkoholikiem… Dostał kosza od greckiej królewny.

Niech żyje Piotr! Karadżordżewicze dawny ród, stary ród. Karadżordżewicz dziad był synem chłopa i u chłopów serbskich został księciem. Karadżordżewicz syn (Aleksander) w roku 1871 został oskarżony o udział w zamordowaniu księcia Michała Obrenowicza i skazany na dwadzieścia lat więzienia przez sąd serbski i na osiem lat więzienia przez sąd węgierski. Karadżordżewicz wnuk (Piotr) póty spiskował, aż osiadł na tronie. On teraz porządek w Belgradzie uczyni, on morderców ukaże. Niech żyje Piotr! Piotr zjechał do stolicy, pożyczył milion franków na koronację, z mordercami jest w komitywie, ale za to na dyplomatyczne audiencje i obiady nie wpuszcza! – wszak Europa!

Nowa okropność, ale już niesłychana. – Fougère! Biedna Fougère! Mój Boże! Taka młoda! Taka piękna! Uduszona… Okradziona… Człowiek w tajemniczym „meloniku” – kabalistyczna depesza. Miała smutne przeczucie. Och – Fougerka! Co za jedna?! Dama! Półdama, jeśli o to chodzi. Najprzyjemniejsza zresztą osóbka, łatwa w obejściu, szyk Aix le bain’u. Robiła co mogła. Zagryzła dwóch senatorów? Jakżeż mogła zagryźć! Czyż może być coś twardszego od starego senatora. Odebrała im trochę niepotrzebnej gotówki, no i dalej radziła sobie… I jakiej śmierci doczekać! Jest zbrodniarz Girat i wspólniczka służąca – cóż to za służące wyradzają się w Europie – i jeszcze jakiś opryszek! I jadą już do Kaledonii na galery. Dziwna względność przysięgłych! Powinni wisieć! I Girat jest na galerach za udział w mordowaniu Fougère.

Aleksander Karadżordżewicz także miał galery za udział w zamordowaniu Michała Obrenowicza. Syn Girata, gdyby był najuczciwszym człowiekiem, miałby co najmniej wstęp wzbroniony do dbającej o opinię rodziny – syn Karadżordżewicza zaś nie tylko może spiskować i „brać udział”, ale odprawiać wjazd do stolicy. Dlaczego? – dlatego, że syn Karadżordżewicza nie kusił się o nędzną biżuterię ladacznicy, tylko kandydował do skarbu serbskiego. Dlatego, że Girat chciał się zadowolić panowaniem nad jednym lokajem i jedną kucharką, podczas gdy Karadżordżewicz postanowił mieć dużo lokajów, dużo kucharek, dwór i poddanych stale dostarczających pieniędzy. Czy to są paradoksy?! – Nie, to jest pospolity mózg współczesny i to mózg znający się na logice, na etyce, na prawach człowieka i na wielu jeszcze podobnie ważkich zagadnieniach. Przyznać należy, iż mózg ten z całym natężeniem szuka już nie Archimedesowego punktu oparcia, lecz bodaj zgoła fantastycznego założenia, które byłoby złagodzeniem kontrastów, rozsadzających go, miażdżących. – Zabicie człowieka jest zbrodnią! – głosi żelaznym głosem mózg nowoczesnego Likurga i dodaje – ale, jeżeli zabicie człowieka warunkuje się potrzebą setek, milionów ludzi, jeżeli zabicie człowieka może podźwignąć ideę, wielką sprawę, jeżeli… Wariantów „jeżeli” nowoczesny Liturg może taką nieskończoność ułożyć, jaką nieskończonością zmierzyć się da całą istniejącą, przeszłą i przyszłą ludzkość. I nowoczesny Likurg, mimo żelaznej postawy, wyświęcającej zabójstwo, daje mu i obywatelstwo, i opiekę, i błogosławieństwo. Taki układ ze zbrodnią Katon nazwał nikczemnością, lecz przedtem uwiązłby na samym zastanowieniu się nad tym, co zbrodnią jest w ogóle. Bo na to pytanie każde stulecie, każde pokolenie danego narodu, musiałoby dać inną odpowiedź.

Ale jeżeli zabójstwo w ogóle znajduje jakie takie skrystalizowane potępienie u prawodawców, jeżeli przewidziane zostało we wszystkich swych rodzajach pobudek i celów i podzielone dokładnie skalą należnego podziału wymiaru sprawiedliwości, to królobójstwo, w najszerszym tego słowa znaczeniu, pozostało w mrokach, w których gasną promienie kultury, do których nie sięga dotąd cywilizacja, które bronią się każdej etyce, każdej moralności, każdemu cieplejszemu promieniowi uczuć.

II

Królobójca zabił króla i został królem. Mord dla zagarnięcia władzy, dla przywłaszczenia sobie cudzych przywilejów i praw – oto najpierwotniejszy rodzaj zabójstwa, popełnionego na stopniach tronu i najczęstszy. Majestat nie na próżno purpurę obrał za ramy dla siebie. Jaskrawość purpury chłonie każdą rdzę krwi, gasi ją, a może tylko piękniej się nią zdobi. I galeria królobójców w lwiej swej części aż lśni od gronostajów, a cały poczet panujących może stanąć i powinien stanąć w szeregach pupilów Lombrosa. Dość otworzyć księgę dziejów pierwszego z brzegu państwa, narodu, plemienia, aby mord znaleźć nawet na kartach jego legend, jego mitów.

Był człowiek silny, mądry czy szybkonogi, więc go słuchali słabsi, głupsi czy ociężalsi. Drugi zaczaił się i zabił człowieka przewodzącego innym i sam zaczął przewodzić. I słuchano tego drugiego, bo musiano wierzyć, że skoro zabił swego poprzednika, więc był odeń silniejszy, mądrzejszy, czy szybciej biegnący. Oto szkielet każdej legendy o poczęciu narodu, plemienia, państwa – szkielet, w miarę fantazji bujnej, ubarwiony szczegółami. Szkielet taki niekiedy poprzedza sielanka np. o podniosłości pasterskich obyczajów, o wieku złotym patriarchalnych rządów, ale tuż po tej sielance następuje taki zamęt mordów, że ani lilie, zawodzące na mogiłach ofiar, ani myszy, jawiące się na pokaranie zabójców, nie łagodzą wstępu ponurego do kryminalnych akt każdej po kolei cywilizacji. Tam, gdzie szło o wyższość jednego nad drugim, o władzę, tam zabójstwo było zawsze uprawnieniem i wytłumaczeniem.

Jeden Bóg zabił drugiego boga i odebrał mu królestwo. Kronos zabił Uranosa, a Zeus zabił Kronosa. Dwa ojcobójstwa, ale komuż mitologicznego Zeusa przyjdzie lub przyszło na myśl zwać ojcobójcą? Lecz przecież i mitologia, i podanie w dziejach, to wstęp, to zadowolenie pierwotnej logiki, że musiał być ktoś jeszcze i przed Piastem, i przed Menesem egipskim, i przed Numą Pompiliuszem, i to zarazem wytwór wyobraźni ludzi, którzy według tego co przeżywali i widzieli, sądzili o przeszłości – to uwertura, dająca nam w swym pozornym chaosie przedsmak melodii czekających nas w operze, to oswojenie nas, przygotowanie do rozejrzenia się w szczegółach. Bóg zabił boga – zaczyna mitologia i wiedzie nas do wrót dziejów starożytnych. Dzieje starożytne schodzą na ziemię i powiadają: człowiek zabił człowieka, król zabił króla. Mijają lata, biegną stulecia, zmieniają się ludzie, warunki ich bytu, ich potrzeb, ich zamierzeń – walka na śmierć o władzę trwa ta sama, a łagodzi ją jedynie zrywanie się świadomości u stóp tronu, osłabia nowy wróg wspólny, dla dokonania przewrotu politycznego, bez chęci zasiadania na trójnogu monarszym.

Liczba królobójczych królów zmniejsza się, ale liczba królobójców wzrasta, a to nie jest ani żadnym skażeniem obyczajów ani zdziczeniem, tylko nieubłaganym prawem rozwoju, tylko tym przekleństwem natury, zmuszającej każde nowe życie nie tylko kończyć śmiercią, ale i ze śmierci brać swój początek. Przewaga fizyczna jednego człowieka nad drugim była kamieniem węgielnym pojęcia panowania i poddaństwa. I jeżeli człowiek jaskiniowy tylko pod ciężarem pięści ulegał mocniejszemu odeń towarzyszowi, to przecież instynkt dzieciństwa uczył go przedtem chronienia się za plecy swej rodzicielki, ten sam instynkt uczył go, że od niej nawet skarcenie przyjąć musi, bo ona go żywi i chroni. Ale jeżeli jaskiniowy człowiek tracił szacunek dla swej rodzicielki, z chwilą gdy jej opieki nie potrzebował lub gdy poczuł swą fizyczną równość, to tym bardziej szukał możliwości targania narzuconych mu pęt przez człowieka obcego i baczył, czy aby pięść ciemiężcy nie słabnie. W miarę kształtowania się doświadczenia i urabiania pojąć o łączeniu sił dla osiągnięcia jednego celu, polepszenia czy ułatwienia bytu, rozwijały się stopnie naczelników, przewodników. Doświadczenie uczyło zwolna, iż dla dobrego zużytkowania sił kilku czy kilkudziesięciu ludzi, potrzebna jest równoczesność natężenia muskułów a równoczesność taka musi wyrazić się zawołaniem lub znakiem jednego człowieka i karnością pozostałych ludzi.

Doświadczenie uczyło cenić w ludziach nie samą brutalną siłę, ale i zręczność, a także pomysłowość jej zastosowania i umiejętność jej oszczędzania i jej powiększania. To doświadczenie musiało niewolić człowieka do szukania w swym przewodniku zalet coraz szczególniejszych, coraz wyższych. A naczelnicy ze swej strony, ciągnąc wielkie korzyści z przewodniego stanowiska, starali się najmocniej utrzymywać podwładnych w poszanowaniu, w wierze wartość wielką ich przymiotów, w przewagę sił, w zdolność rozkazywania.

Naczelnicy jednak słabli, tracili na jasnym sądzie, starzeli się, a nie chcąc wyrzekać się swych przywilejów, uciekali się do sposobów byle nic z władzy nie stracić. Niekiedy sposoby się udawały, niekiedy poddani nie postrzegali wybiegów, a niekiedy znów pozbywali się zniedołężniałego przewodnika, lub wykrywszy w jednym z towarzyszy szczególniejsze zalety, a wyższe od zalet głowy pokolenia, zmieniali wybrańca. Pokolenie rozmnażało się, mnożył się dobytek, rosła suma zdobyczy i wznosiła się wraz z nią władza, i potężniało znaczenie naczelników, i komplikowała się trudność wyborów, podwyższał się stopień zalet wymaganych od przewodnika. Przewodnik zaś nie ustawał w zabiegach o utrzymanie się przy władzy, układał się z wybitniejszymi poddanymi, zapewniał im przywileje, dzielił się z nimi władzą i szukał ich poparcia, opieki współdziałania. A dalej legitymował swe cechy pochodzeniem od istoty nadludzkiej, sam boga udawał, bogiem ogłaszał swego dziada lub ojca, aby, jako potomek Boga, wzmocnić swe dziedzictwo.

Lecz równocześnie z nizin do stóp władcy szedł pogwar zwątpienia, szły skargi na ucisk, szły nowe, głębsze, podnioślejsze wierzenia o Bogu, o człowieku, o celowości jego bytu, jego istnienia. Przewodnicy odgadli niebezpieczeństwo i nade wszystko każdą nową zdobycz myśli ludzkiej starali się zwrócić przeciw poddanym, a gdy ten środek nie starczył, wypowiadali im wszystkim walkę na śmierć i życie. Niziny spływały krwią – aż przewodnikom zabrakło mocy – więc cofali się, układali, czynili ustępstwa. Z bogów schodzili na synów bożych, z synów bożych na bożych namiestników, potomków świętych, najwyższych kapłanów, pomazańców. Wreszcie tu i ówdzie cywilizacja potrafiła przekonać ludy, że panujący już nie potrzebuje być ani wodzem, ani mędrcem, ani cudami słynącym kapłanem, a jedynie człowiekiem strzegącym praw i umów, przez lud ustanowionych.

Ta nauka była ciosem nie lada dla samowładców – ale jeszcze nie zgubą. Bo tu znów rozpoczęły się dowodzenia, że stanowisko przewodnie należy do potomstwa władców, tu okazało się, że dany przewodnik, mimo że upada pod ciężarem trudów rządzenia, jednak za żadną cenę nie ustąpi ze swej Golgoty, tu wyszło na jaw, iż jeżeli władca odmawia swemu ludowi jakichś ulg i przywilejów, to odmawia w imię dobra ludu, w imię swego nieomylnego przekonania, że te nowe ulgi czy przywileje byłyby nieszczęściem dla ludu. I wszystkie te nowoczesne racje stanu miałyby powodzenie, gdyby nie historia, która im na każdej swej karcie zaprzecza, gdyby nie nieomylne świadectwa, że każda nauka głębsza, każdy mocniejszy zwrot myśli ludzkiej był przez władców tępiony, póki im życia i sił stało. A czy ten zwrot nazywał się zakonem Mojżesza, czy nauką Chrystusa, czy zbadaniem ruchu Ziemi koło Słońca, zawsze miał wrogów śmiertelnych we władcach. Stąd wzrost świadomości, że idei nie osiąga się bez walki, stąd fanatyzm odpowiada przemocą na przemoc.

Władza jak każde wyniesienie jest zawrotna – a im to wyniesienie jest większe, tym zawrotność możliwsza. A choć są górale, którzy nawet z wysokości Mont Blanc potrafią dumnym spojrzeniem mierzyć bezdenne przepaście, jednak są i ludzie nerwowi, którzy już na wieży nie mają odwagi oprzeć się o balustradę i są cierpiący na chorobę przestrzeni, których lada piętro, lada drabina przyprawia o stratę równowagi. Kto pod chmurami, na orlej skale się urodził, kto nauczył się mgły horyzontów ścigać, temu równina będzie tylko podnóżem góry – podnóżem obcym, zlanym w jakąś bryłę jednolitą, szarą, niedościgłym w swych zagłębieniach, trzęsawiskach, piaskach, lasach i urodzajnych niwach, pogrążonym w monotonii szmeru urwiskiem. I przeciwnie, kto życie swe wziął z mrowiska przyziemnego, kto wzrósł wśród znoju oraczy nizin, co toczą się z kości tych kroci, które zginęły pod głazami piramid Cheopsa i Chefrena, kroci, dla których ambicje faraonów były męką i niedolą najsroższą, temu znów obcy jest szczyt, ten ani może pogodzić się z myślą, aby mógł ginąć pod piramidami, i ten ani może wierzyć, iż ten sam, na szczycie stojący, pełną piersią wchłaniający strumienie ożywczego powietrza, ten tam, posiadający pełnię swobody ruchów, był jemu, przyziemnemu niewolnikowi, czymś więcej niż uzurpatorem i ciemiężcą.

I człowiek z mrowiska obojętnie patrzy, jak ku szczytowi wybrańca wspina się współzawodnik i obojętnie przygląda się walce, rozgrywającej się na szczycie i o szczyt, a jeżeli niekiedy dźwiga się sam, to aby nienawistny szczyt ze swoją czarną ziemią zrównać. I w odpowiedzi na to rwą się ze szczytów głazy na zmiażdżenie skradających się ku niemu śmiałków i wre walka, i fala bije za falą, i fala rzuca jednostki na skały potęgi, i fala znów je strąca, i znów je zatapia. I w całym tym ruchu jest groza pracy oceanu i oceanu zawziętość i nieczułość. Ocean rwie granitowe brzegi w jednym krańcu, a w drugim brzeg buduje, ledwie wzniesie połać nowego lądu, już ją żre, chłonie w swej gardzieli, w przypływie dźwiga brzegom daninę, z odpływem zbiera sam haracze.

To są prawa oceanów i ludów, cywilizacji i myśli. Życie płacić za każdy pal wbity w nurcie walki o byt, tysiącami istnień okupywać każdy nurtu tego zwrot, i dalej, znów rwać samemu wzniesione przez siebie zapory i znów budować nowe na późniejsze druzgotanie. Na tej nieustannej ewolucji schodzi praca ludzkości, bo ewolucja ta jest jej wielkim dobrem, bo ewolucja ta jest jej błogosławieństwem i klątwą. I do tej ewolucji zmierzają bezwiednie wszyscy, prócz tych jednostek, którym, jako zbyt wysoko wyniesionym, każde wstrząśnięcie grozi upadkiem.

Ewolucja idzie nawet po trupach, bo iść musi. Ludwik XVI mógł być dobrym i nieszczęśliwym człowiekiem, ale niemniej Rewolucja Francuska jest wielka i jest wielka nie dlatego, aby skazanie króla na śmierć było czymś wielkim lub nieznanym przedtem w historii – ale dlatego, że miała nieokiełznaną moc żywiołu, że miała odwagę zerwania od razu wszystkich łańcuchów. W tych szarpaniach się rewolucji, Ludwik XVI był okruchem miazgi i był tym atomem zarazka w ranie, który uszedłszy skalpelowi, wnet umie ją rozjątrzyć. Ludwik XVI wszak już żebrał tylko o banicję, o przywilej pójścia na wygnanie! Krwawy konwent wolał, aby króla pożegnały na szafocie słowa – „Synu Ludwika świętego, idź do nieba!”

Wolał go mieć w niebie, niż na ziemi, bo tu „miłości” do Burbonów i tak jeszcze starczyło na całe sto lat zamieszek, wojen, intryg i spisków we Francji! A cóż dopiero, gdyby Ludwik XVI wraz z potomstwem znalazł opiekuna w Maracie, Dantonie, czy Robespierze. Zresztą Ludwik XVI został ścięty już w sto pięćdziesiąt cztery lata po skazaniu i ścięciu Karola I angielskiego na placu przed pałacem Whitehall w Londynie, w imię najwznioślejszych i najdonioślejszych dwóch wyrazów habeas corpus ogniskujących całą Francuską Rewolucję. Ludwik był nezaprzeczalnie kandydatem na dobrego króla, ale spóźnił się o całe sto lat, bo panował w czasie, gdy naród francuski ani myślał ważyć królewskie cnoty i do tego zhardział, bo nawet dobrodziejstwa samemu sobie chciał zawdzięczać.

Idąc dalej w tę otchłań przedmiotu, mimo woli i wiedzy, można by dowieść nie potrzeby, nie sprawiedliwości królobójstwa, ale jego podniosłości. Królobójstwo popełnione dla zagarnięcia władzy – jako płynące z pobudek samolubnych – jest niewątpliwie zbrodnią i niegodziwością. Ale to królobójstwo, przynajmniej w Europie, gaśnie równolegle ze zmaganiem się królobójstwa dla obalenia władzy. I to drugie właśnie od wiek wieków jest błędnym kołem etyki.

Łotrem był Kaligula – zamordowali go Kasjusz z Korneliuszem. Któż rzuci kamieniem na tych wybawców ludu z krwawych rządów półzwierza i półobłąkańca? Fakt źle wybrany.

Henryka IV francuskiego zabił Ravaillac! Najdzielniejszy z królów padł, ugodzony sztyletem. I cóż rzec o Ravaillacu? Nic zgoła złego. Ravaillac był fanatykiem, namówionym przez jezuitów. Jezuici w Henryku IV widzieli zawsze hugenota, no, a sam mord był dokonany w trzydzieści osiem lat po nocy świętego Bartłomieja. Ravaillac nadto na dobrowolne szedł męczeństwo, bo nie miał złudzeń, był pewien, że go za zabicie króla końmi rozszarpią.

Analogiczny mord był dokonany przez mnicha, Jakuba Clémenta, na Henryku III, ostatnim z Walezjuszów – ale Clément podniósł ostrze na wyklętego – więc w swym pojęciu miał już zapewne prawo do zasługi. Lecz i te fakty nie są miarodajne, bo zaprawione fanatyzmem i średniowiecczyzną. W roku 1809 pochwycono studenta, syna pastora erfurckiego, Staffa, który godził na życie Napoleona. Francja zadrżała ze zgrozy i oburzenia na samą myśl, że jakiś zbrodniarz mógłby zgasić najpotężniejszą z jej gwiazd. I na głowę Staffa posypały się słowa pogardy i potępienia. Równocześnie wszakże w zakamarkach Berlina, w zaułkach Wiednia, wśród poszumu tyrolskich jodeł, łkających pieśnią Andreasa Hofera, iść zaczęła opowieść o młodzieńcu bohaterze, studencie marzycielu, który marzył o pomszczeniu krzywd ludu niemieckiego.

Miną stulecia i zawsze świadectwa francuskie brzmieć będą tą samą pogardą dla przestępcy i zawsze świadectwa niemieckie zadrgają melancholią i rzewnym westchnieniem dla „marzyciela”. Trudno wybrnąć z tych dwóch definicji o Staffie i znaleźć środek między ostatecznościami. Zulusi zamordowali księcia Napoleona, syna Napoleona III. Był rekonesans i podobno przypadek. Rekonesansem dowodził kapitan Carrey. Zulusi napadli. Uciekli wszyscy, nawet koń księcia, śmierć okrutna. Na to urodzić się w złotej kołysce, aby zginąć z rąk dzikich w puszczy afrykańskiej i zginąć opuszczonym przez towarzyszy, zginąć z takiego „przypadku”.

Pogarda dla tych europejskich Zulusów! Ale ci europejscy Zulusi godzili nie w młodzieńca, ale w partię. Zabili wszak nie księcia, ale zabili drzemiącą hydrę wojny bratobójczej, okupili byt Trzeciej Republiki. Biedny książę „Lulu”! Ale równie dobrotliwie wzdychać nie może żaden z tych, którzy w księciu widzieli groźną przyszłość. Zdarza się jednak, iż mord nie ma pozornie już ani tych tłumaczeń, ani tej przewrotnej sentencji – „stało się źle, ale ponieważ się stało, więc stało się dobrze”. Przed siedmiu laty, padła pod sztyletem Luccheniego cesarzowa Austrii, Elżbieta. Pani nie mieszająca się do życia politycznego, stroniąca od wszystkiego, co trąciło śladem dworskiej intrygi. Wielka monarchini, swej tęsknoty szukająca tylko toni dla bólu, a pogody kortuańskiego nieba dla myśli chmurnych, stała się ofiarą zaślepieńca. Za co? Wszak zdawałoby się, że cesarzowa, schodząca między lud w pancerzu macierzyńskiej niedoli, powinna być niedosięgła, nietykalna. Oburzenie zwróciło się przeciw zabójcy, potępili go wszyscy – a przecież nazwano go tylko anarchistą i przestępcą politycznym!

Dlaczego? Co to jest anarchizm? Czy anarchizm wskazuje mordy w ogóle, a tak nieumotywowane w szczególności? Czy anarchizm jest tak podle słaby i nikczemny, aby go stać było na zwracanie się przeciwko kobietom i to kobietom, w których można zabić nie symbol majestatu, ale symbol smutku. Odpowiedzi brak, bo nie masz podobno większej anarchii nad anarchię etyki na punkcie wszystkiego, co ma cechę mordu politycznego. A przecież jedynym potępieniem dla Luccheniego powinno było być usunięcie go poza anarchizm, poza królobójstwo ideowe, i bądź uznanie go za pospolitego zbrodniarza, bądź poczytanie za szaleńca. Każda inna pobudka przypisywana Luccheniemu, czyni zeń ideowca, usprawiedliwia go w jego własnym sumieniu, gmatwa sąd ludzki, hańbi ani skrystalizowany dotąd, ani zbadany anarchizm, plami czystość przestępców politycznych. Wszak tam, gdzie się zaczynają stopnie tronu, gdzie władza rózgami liktorskimi się otacza, gdzie bat z prawa czerpie siłę swego uderzenia, tam zabójstwo nie jest zabójstwem, tam zbrodnia nie jest zbrodnią. Tam może być tylko pomsta jednostki za krzywdę milionów, tam może być walka o pastuszy bat, tam bywa zamach stanu, świadectwo ideowego terroru, może błąd w wyborze ofiary mordu, fanatyzm, sekciarskie zaślepienie – ale nie zbrodnia.

I to prawda, że nie jest żadnym uczonym wywodem, żadnym oderwanym poglądem, jeno prostym podniesieniem się rtęci mózgowej do stopnia temperatury przedmiotu. A stopniem tym jest zamęt. Zamęt wypadków, zamęt przyczyn, pobudek i skutków. I nie trzeba być ani myślicielem, ani badaczem, aby spostrzec, iż chcąc królobójstwo w ramy ująć, należy bodaj całe dzieje cywilizacji przejść, wszystkie ognie, w których przeobrażał się umysł ludzki, i co kroku rozpraszać się w lesie szczegółów. Toż dzieje jednego spisku, jednego zamachu bywają dorobkiem całych stuleci!

Wszak aby wniknąć w burzę szalejącą w piersi Brutusa nie starczy ani Plutarch, ani listy Cycerona, ani Lamartin, ani twórczość Szekspira. Klasyczny spisek na Cezara, spisek na tego, którego senat rzymski obdarzył tytułem „Boga niezwyciężonego”, spisek na tego, który miał przed sobą jednego tylko mogącego się z nim równać, Aleksandra Macedońskiego, spisek, prowadzony i kierowany ręką przyjaciela Cezara, człowieka prawego, uczciwego, zaiste, może sam nie lada dzieło wypełnić. Wyłuskanie zaś z dziejów samych imion ofiar i zabójców byłoby drugą ostatecznością. Cóż by na przykład powiedzieć mogła taka litania osób: Brutus zabił Cezara, Bootha zabił Lincolna, Henryka Walezjusza zabił Clément, Ibrahima zabili janczarzy, Senacheryba synowie, Piotra III żona, Henryk VIII zabił dwie żony, Humberta zabił Breshi, Garfielda Guiteau, Karola III, księcia Parmy mściciel, Luccheni zabił Elżbietę, Elżbieta zabiła Marię Stuart, Maria Stuart zabiła Henryka Stuarta, księcia Berry zabił Louvel, Aleksandra II nihiliści, Gustawa III Anackastrom, Henryka IV jezuici, księcia Napoleona Zulusi, Mc Kinleya Czołgosz; Nasr Eddina fanatyk, Pawła I zabił syn, Aleksieja Piotrowicza ojciec, Kaligulę Kasjusz z Korneliuszem, Obrenowicza Karadżordżewicz…

A gdyby litanię taką zaopatrzyć szczegółami. Gdyby wskazać rodzaj narzędzia użytego do zabójstwa, określić miejsce spełnienia mordu, uwydatnić całą jego anegdotyczną stronę, to czyżby w istocie można coś więcej osiągnąć nad prosty wyciąg z pierwszego lepszego archiwum akt kryminalnych? Nie byłobyż to uogólnienie zupełnie różnych wydarzeń? Bo czyż można wszystkie ludy, wszystkie kultury jedną mierzyć miarą, lub skutki różnych przyczyn ustawiać w kolumny statystyczne? Takie zestawienie nawet nie mogłoby pouczyć ani kandydata na zabójcę, ani ostrzec władcy. Zamęt.

III

Od pewnego czasu do rozmaitych cnót przybyło Europie sumienie. Wielkie, bardzo wrażliwe i nad wyraz sprawiedliwe sumienie. Skąd się to sumienie wzięło, nie wiadomo, może z roku 1848, może 1871, może z fletu, na którym grywał Fryderyk Wielki, może z korespondencji Woltera z Katarzyną II, może od czasu hiszpańskich wysiłków odbudowania ruin mauretańskiej kultury, zburzonej przez arcykatolickich królów, a może ze stryczka, na którym zawisła Perowska?!

Perowska?! No tak, ta sama… nihilistka, anarchistka rosyjska, która brała udział w zabójstwie Aleksandra II. Zresztą osoba nieciekawa, powiesili ją, a raczej dwa razy wieszali, bo się pierwszy stryk zerwał. Europa westchnęła wówczas nie tylko na tę okropną intendenturę rosyjską, która i stryczków porządnych nie umie dostarczyć, ale i na brak galanterii dla kobiety i na zbyt wielkie jej równouprawnienie. Równocześnie wszakże Europa pospieszyła wyrazić swe głębokie zadowolenie, że towarzyszkę Perowskiej, Hesię Helfman, uroczyście ułaskawiono. Przyczyną tego ułaskawienia był odmienny stan nihilistki, a więc skrupuł ludzkości, żeby wraz z przestępczynią nie pozbawić życia niewinnej istoty. Europa na ten ostatni argument znów westchnęła, lecz już z ulgą, bo z całym poczuciem swej cywilizacji i czystości sumienia, a nihilistka Helfman zamiast od razu zakończyć obrachunek z domem Romanowów, musiała wraz z dzieckiem konać w Szlisselburgu i fortecy Pietropawłowskiej i pocieszać się tylko tym, że w tych samych murach konali już przedtem nawet zupełnie wszechrosyjscy imperatorowie.

Lecz byłoby bez wątpienia błędem mniemać, że rok 1881, a więc rok zabicia Aleksandra II, był rokiem narodzin sumienia w duszy Europy, bo to sumienie powstało zgoła niepostrzeżenie, niby obłoczek udający na jasnym firmamencie chmurkę, niby zefir zabawiający się w wiatr. Dawnymi czasy Europy była mniej uczuciowa i tak źle wychowana, że prawie zawsze szczera. Kiedy miała ochotę kogoś zabić, to wyciągała zza pasa taki topór, że ostrze jego na milę wokół błyskało, kiedy chciała kogoś skarać, to ani myślała odprawiać ceremonii procesów politycznych. Nie mówiła nigdy „cywilizuję”, tylko „ujarzmiam”, nie mówiła „potępiam”, ale „morduję”, nie mówiła „nawracam”, tylko „miażdżę”, nie mówiła „żałuję” lub „boleję”, tylko „nic mi do tego” itd.

Na szczęście to prostactwo Europy minęło bezpowrotnie, surowość jej obyczajów utarła się, urobiła się na wykwint, a poczucie ludzkości już i ku zwierzętom spłynęło widomym dobrodziejstwem. I nie koniec na tym, Europa idzie dalej, idzie naprzód. Z dnia na dzień podejmuje coraz humanitarniejsze idee, myśli o rozbrojeniu, o pokoju powszechnym i już tylko postanawia poskramiać „żółte niebezpieczeństwo” – a oprócz tego rada by pałace budować anemicznym papugom i sanatoria suchotniczym, a więc za chudym na zabicie, cielętom. Ale że troska jest kwestią ziemskiego bytu, więc i na białym czole Europy osiada czasem i w zmarszczki je fałduje.

Ach, bo te dzieci, te krnąbrne dzieci Europy! Gdybyż chciały słuchać! Jakaż zapanowałaby harmonia! Jednakże Europa pamięta i nikomu nie da zrobić krzywdy. Na przykład była rzeź Armenii. Lecz gdy Turcy wyrżnęli aż dwa tysiące bezbronnych mieszkańców, Europa się oburzyła i złożyła w Konstantynopolu trzy pięknie wystylizowane noty dyplomatyczne. Turcy wyrżnęli jeszcze drugie dwa tysiące Ormian, aż przestali, pewnie obawiając się nowej serii pięknie kaligrafowanych not dyplomatycznych. Przy czym, urzędowe źródła dowiodły natychmiast, że sułtan jest bardzo a bardzo uprzejmym i dystyngowanym człowiekiem, trochę może nerwowym, lecz jeżeli ktoś musi mieć tyle żon i takie wydatki!

Łatwo potępiać, gdy się nie jest sułtanem! Ale Turcja to więcej Azja niż Europa, trudno o nią kruszyć kopie i wszystko na swój rachunek brać – lecz taka Francja! Zabrali jej Niemcy Alzację i Lotaryngię – prawda, no stało się. Francja wypłaciła pięć miliardów, więc zdawałoby się, iż niesnaski są zakończone. Gdzie tam! Francja boczy się na Berlin. A ten poczciwy Berlin ani myśli żywić do Paryża urazy, Berlin nawet chętnie mówi po francusku, Berlin na zgodą gotów by ofiarować Paryżowi pomnik Bismarcka, a choćby napisać nowe libretto do opery pod tytułem „Trębacz spod Gravelotte”. Paryż tych dobrych szlachetnych intencji Berlina uznać nie chce i martwi Europę, bo Europa już nieodwołalnie zmierza do pojednania zwaśnionych, do zgody i do miłości braterskiej na przestrzeni od przylądka Finisterre po Ural i od Szpicbergu po Gibraltar. Francja jest przecież zanadto bonne fille.

Aby powoli nie dała się ugłaskać jakimś daktylem marokańskim, a choćby ukołysać coraz mocniejszym hymnem „Międzynarodówki”. Wtedy i to zmartwienie Europy nie byłoby wielkie, gdyby, prócz niego, nie miała innych, i o ileż cięższych! Naturalnie pod mianem ciężkiego zmartwienia nie należy rozumieć żadnych marzeń irlandzkich, hanowerskich, katalońskich, albańskich czy w ogóle polskich. Europa nad tymi mrzonkami przeszła dawno do porządku. Idzie tu o wypadki i zatargi smutniejsze, groźniejsze. Oto jak przystało na skrzętną gospodynię, Europa zatroszczyła się, aby w swych granicach zawrzeć coś do każdego gustu i to mile łechcącego podniebienie. Uznała przeto za dobrą każdą formę rządu, dla każdej formy władzy i państwa zachowała miejsce poczesne, dla każdego wyobrażenia, autorytetu postarała się o ujście. Więc obok na wskroś autonomicznych ustrojów, stworzyła pół i ćwierć autonomiczne, zachowała zupełnie samowładcze obok liberalnych i postępowych, zacofane i klerykalne obok republikańskich i bezwyznaniowych, obok mikroskopijnych gigantyczne.

Ta podniosła zasada sprawiła właśnie, że w koronie i gronostajach zasiada nie tylko Wilhelm II, ale i Mikołaj Czarnogórski, którego państwo liczy mniej kóz niż Niemcy miast, i mniej poddanych niż Bordeaux mieszkańców, i że monarchą jest również Chrystian duński, teść i dziadek pół tuzina dworów panujących, jak i Albert monakijski, ojciec jednej rulety. Nie tu wszakże jest ostatnie słowo zapobiegliwości Europy, nie tu wielkość jej tolerancji – a tam, gdzie się zaczyna państwo białego cara, gdzie potęga samowładztwa i obszar monarchii daje najwspanialszy obraz złotych czasów Persji, Asyrii lub Egiptu. Gdzie miliony trwają w patriarchalnej pokorze, gdzie zasiada zresztą niezmiernie dobry, skromny „batiuszka”, gdzie ludzie bywają dosyć naiwni, gdzie może te i tamte prawa są nieco przestarzałe jak na wiek dwudziesty, ale gdzie nie powinno być inaczej i nie może być lepiej.

Och, Europa wie, rozumie przecież! Tak, Rosja niezaprzeczenie jest nieco ridicul, ale kto nie oglądał tych tysięcy mużyków, padających na kolana na widok cara, kto nie widział tych tysięcy żołnierzy, rozpłaszczonych na śniegu w oczekiwaniu carskiego błogosławieństwa, kto na koniec nie wie o tym, że w kolosie rosyjskim mieści się sto rozmaitych narodowości i plemion, czterdzieści różnorodnych języków, dziewięćdziesiąt religii, sekt i obrządków, a za to osiemdziesiąt procent analfabetów, że obywatel państwa rosyjskiego wyje z radości, gdy ma kawał czarnego chleba i butelkę okowity, że mieszka w kurnej chacie, że mu jeden barani kożuch wystarcza na całe życie, ten tylko w Rosji może znaleźć coś ridicul, temu tylko może się nie podobać samowładztwo.

Tak twierdzi Europa, bo Europa rozumie się na rzeczy! Zna wszak wybornie i cara, i wielkich książąt, i ministrów, i generałów, i nawet tych zabawnych kupców z długimi brodami i z potężniejszymi jeszcze pularesami. Wszyscy oni są bez zarzutu, przesiąknięci na wskroś cywilizacją Zachodu! Z roku na rok pełno ich w Paryżu, Wiedniu i Berlinie, swą hojnością i uprzejmością urobili sławę magicznej nazwie prince russe. Czy taki baron Frideryks, minister dworu cesarskiego, nie zasługuje na miano najpierwszego z wersalczyków? Czy w tym eleganckim dżentelmenie, zapatrzonym niedbale w dal morską na Promenade des Anglais w Nicei, może ktoś dostrzec coś despotycznego? Czy te łagodne i filuterne oczy, spoglądające spoza złotych binokli na nie zawsze dyskretnie osłonięte nóżki paryżanek, drepczące wśród tłoku i błota na placu Opery w Paryżu, mogą być oczami wielkiego żandarma dworu, czyż same przez się nie zaprzeczają ponurej władzy barona, czyż nie obalają wszystkich plotek o panu ministrze? Albo te oszczerstwa rozsiewane o książętach rosyjskich, czy nie są najpotworniejszym wymysłem i kłamstwem? Wszak Europa tyle razy sama się o tym przekonała!

Na przykład książę Aleksy Aleksandrowicz, którego obrzucano posądzeniami z powodu floty, wszak to zupełnie sympatyczny i najbezinteresowniejszy człowiek. O tej prawdzie wie lada krupier w Monaco. Wielki książę, pan, mocarz stojący ponad prawem, bogacz mający za sobą niewyczerpane źródła nieskończenie cierpliwej listy cywilnej, a w sali gry w Monaco zjawia się niepostrzeżenie, gawędzi sobie z lada damą, i to dowcipnie, jak niewymuszenie, a potem rzuca paczkę tysiącfrankówek krupierowi, dając mu prawo stawiania według własnego upodobania. W razie wygranej krupier aż musi szukać wielkiego księcia, bo on nie pamięta ile stawiał i czy stawiał.

Aż trudno wyobrazić sobie ten niegodziwy afront, wyrządzony księciu ubiegłej zimy przez publiczność rosyjską na przedstawieniu w teatrze Michajłowskim w Petersburgu. Na kilka minut przed podniesieniem kurtyny w loży ukazał się wielki książę, a w sąsiedniej loży zjawiła się pani wielkoksiążęcego serca madame Ballettea, osóbka bardzo piękna, lecz o wiele piękniejszych od siebie brylantach, wśród których wyróżniał się naszyjnik, opatrzony przepysznym rubinowym krzyżem. Publiczność rosyjska zwróciła oczy na loże. Powstał szmer nieokreślonej natury, a za szmerem rozległ się bezczelny głos z galerii – „Miliony czerwonego krzyża!” I na to hasło cała widownia zawyła w jeden głos u loży pani serca wielkoksiążęcego: „Oddaj diengi!…” Książę opuścił lożę. Madame Ballettea poszła za przykładem swego pana. Choć pogarda i milczenie były najlepszą odpowiedzią na nikczemne insynuacje, na których lada krupier z Monaco by się poznał. O tym Europa wie.

A dalej rosyjscy mężowie zaufania, ci dygnitarze olśniewający rozmową wytworną, którzy tak często w melancholijny uśmiech twarz stroją, gdy ktoś zbyt obcesowo zacznie poddawać krytyce wszechrosyjski system państwowy. Wszak ten ich uśmiech mówi wszystko, ten uśmiech z góry przebacza nieświadomość i ten uśmiech szepce: ja sam bym pragnął, aby było inaczej, ja sam jestem skrajniejszym liberałem, ale u nas, czy podobna? Wieków trzeba.

Właśnie, trzeba wieków! – kiwa z odwagą Europa i w chwilach wieczornej pogawędki zaśmiewa się z kłopotów, jakie miewa zacny „Nika” ze swymi mużykami i kacapami. Dwa lata temu zachciało się mużykom nowego świętego, a raczej radca prawny Pobiedonoscew doradzał zainaugurowanie takiej ceremonii dla wzmocnienia wiary. Okrutny z tym projektem był ambaras. Ale na szczęście znalazł się między nieboszczykami jakiś Serafin. Radca tajny Pobiedonoscew złożył raport i Serafin otrzymał od cesarza nominację na świętego prawosławnego. Naturalnie, Serafin wobec takiego odznaczenia miał rozkaz usprawiedliwić cudem swój ingres do kalendarza. I Serafin miał niezawodnie po temu dobrą wolę, ale było to widać – zadanie ponad jego siły, bo cud się nie udał. Oto, radca tajny Pobiedonoscew obwieścił, że jakiś chory student z Rygi został uzdrowiony przez zawarcie znajomości z nieboszczykiem Serafinem. W tym obwieszczeniu dla powagi cudu podane było nazwisko studenta. Trafem w Uniwersytecie Ryskim był akurat student o tym samym nazwisku i taki zapaleniec, że ryzykując porachunki z Pobiedonoscewem rozesłał do zagranicznych i rosyjskich czasopism zaprzeczenie, w którym wyparł się i Serafina, i kalectwa. Trzeba być z krwi i kości rosyjskim mężem stanu, aby z tej historii o Serafinie dobyć całą attyckość, żeby dowcipnie a prawdziwie wysnuć dzieje pieriepiski, prowadzonej z różnymi urzędami w sprawie, czy nieboszczyk Serafin nie był bądź w sądzie, bądź żandarmerii, bądź w policyjno-lekarskim komitecie notowany, no i opiać całą paradę cerkiewno-urzędniczą tej osobliwej kanonizacji.

Europa śmieje się i dowcipkuje, ale i przyznaje skwapliwie, że w Rosji nie może być inaczej i, że choć to jest nieco naiwne, ale za to poetyczne, podniosłe w prostocie i bardzo oryginalne. Nie zawsze jednak Europa wspomina Rosję niby piękny, pod kloszem zakonserwowany szkielet mamuta. Bywają chwile, kiedy Rosja staje się wzorem godnym do naśladowania i to bez wysiłku ze swej strony. Wystarczy, aby w którymś z parlamentów wybuchła walka na pięści, aby jakiś krach panamski skompromitował kogoś, lub jakiś proces dreyfusowski okrył niesławą przedstawiciela rządu konstytucyjnego, na miesiące i lata wzburzył opinię, by natychmiast odezwały się głosy, wskazujące na Rosję, jako na państwo kwitnące zgodą i ciszą, wolne od brudów elekcyjnych, parlamentarnych komedii, awantur prasowych, zawsze władne jednym pociągnięciem pióra cesarskiego zdławić hydrę korupcji, nie dopuścić do publicznego zgorszenia.

Tak czy owak Europa nauczyła się nie tylko Rosję poważać, nie tylko się z nią liczyć, ale i nią się szczycić. Zawsze przyjemniej jest mieć u swego boku takiego Herkulesa, bo takiego i w pole łatwo wyprowadzić i na kogoś poszczuć. Aliści, w ostatnich czasach i w patriarchalnej Rosji zaczęło się coś psuć i to psuć na dobre. Zawsze tam stosunki wewnętrzne były niezwykłe, ale były one wszak dowodem tylko, że Rosja ciągle przeżywać musi wieki średnie. A ponieważ w wiekach średnich na całym obszarze Europy bywało nie lepiej niż w Rosji ostatniej doby, przeto w tym tylko problem, by nie mieszać się do jej wewnętrznych spraw i dać jej powoli przebyć uciążliwą drogę kultury. Ta słuszna zasada kołysała Europę do snu nawet wówczas, gdy za granicami Rosji poświstom knuta wtórować zaczęły bomby. Echa tych odgłosów wywierały przykre wrażenie, ale przecież gdyby przypomnieć sobie dzieje Anglii, Francji lub Hiszpanii sprzed trzystu lat!

Tymczasem, w ślad za tymi odgłosami, stolice europejskie wypełniały się jakąś szarą masą półobdartusów, półnędzarzy, półstudentów a półfilozofów wiążących się w stowarzyszenia, fabrykujących piekielne maszyny, wydających tysiące broszur wywrotowych, klnących po rosyjsku i nagle wszystko, Rosję a wzbudzających odrazę swą nieufnością, ponurością spojrzenia i odludztwem. Zanim Europa oswoiła się z widokiem tych przybyszów, zanim w ziemistych, anemicznych twarzach nauczyła się rozróżniać starca i młodzieńca, mężczyznę i kobietę, już za tymi przybyszami napłynęli inni, wystrojeni, wyperfumowani, zawsze uśmiechnięci i dobroduszni obywatele państwa rosyjskiego i oni dopiero rzucili promień światła na te szare masy, które poprzedziły ich napływ do Europy zachodniej.

Wyraz „nihiliści” zabrzmiał w całej pełni i więcej zdziwił niż przestraszył. Co to za jedni byli ci nihiliści? Nikt się nie łudził, ani w ich poszczególne zamiary, losy i koleje nie wnikał, godząc się z nie wiadomo gdzie powstałym sądem, że nihilista to kwintesencja anarchii, zakała każdego społeczeństwa, potwór zniszczenia, potwór, wobec którego najkrwawszy komunista jest barankiem. To objaśnienie tak znakomicie trafiło do przekonania Europy, że odtąd zaczęła wszystkich Rosjan, zjawiających się na bruku Londynu, Wiednia, Paryża czy Genewy dzielić na dwie kategorie. Pierwsza to najmilsi goście, najweselsi ludzie, najhojniejsi panowie, najprzyjemniejsi towarzysze, a druga to nihiliści, udający niezręcznych artystów, literatów, studentów a nawet uczonych.

Tymczasem szary, obdarty, tłum emigrantów rosyjskich i podróżników, w odpowiedzi na rzucony mu nihilizm, zawołał całą piersią „żandarmi”. Okrzyk ten zastanowił nieco Europę. Rozejrzała się i istotnie wśród przybyszów rosyjskich, którzy zjeżdżali w trop za nihilistami, w tych wyperfumowanych, dobrodusznych, eleganckich, hojnych panach zaczęła rozpoznawać szpicli. Było z tego powodu nieco wrzawy, ale ponieważ ci eleganccy panowie umieli jednać sobie miłość kolegów po fachu tam, gdzie zamieszkali, ponieważ całą ich czynnością było lojalne przyglądanie się nihilistom, przeto weszło w zwyczaj, że każde większe środowisko ludzkie poza granicami Rosji posiadało i swoich nihilistów, i swoją policję rosyjską. Zwyczaj ten utarł się tak w Berlinie, jak i w Rzymie, tak w Barcelonie jak i w Marsylii, a żandarm rosyjski zdobył pole do awansu nie tylko z Kijowa do Moskwy, ale i z Londynu do Genewy. Żandarmi rosyjscy byli zbyt dobrze wychowani, aby swym prowadzeniem mogli dawać powód do niezadowolenia. I nikt na obecność ich nie narzekałby, gdyby nie nihiliści, którzy nie tylko wszczęli hałas na „opiekę”, ale wręcz pomówili żandarmerię rosyjską o bezprawne „porywanie” ludzi (nihiliści mieli odwagę zaliczać się do ludzi) na terenie obcych mocarstw. Porywanie to miało się odbywać w biały dzień i na równej drodze, i bez wiedzy, i zezwolenia władzy danego państwa. Oto do idącego jakimiś europejskimi bulwarami nihilisty zbliża się pospolity agent policji miejscowej i prosi nihilistę o pofatygowanie się z nim, bo taki jest rozkaz. Nihilista ufny w opiekuńcze skrzydła konstytucji, pragnąc okazać swą wielką lojalność, idzie za agentem. Nie opodal czeka pojazd. Nihilista wsiada bez oporu, nie dziwiąc się nawet obecności dwóch panów cywilnych i ma przekonanie, że lada chwila prokurator da mu pełną satysfakcję za tę oczywistą pomyłkę. Pojazd rusza i ginie raz na zawsze. Nihilista bowiem zamienia się w drodze w bryłę ciała ludzkiego i pada wprost na kamienie Szlisselburga lub podworzec syberyjskiej katorgi.

Nihiliści na wieść o zniknięciu towarzysza podejmują alarm. Władze miejscowe są nieco zafrasowane, na szczęście konsul zaprzecza „w drodze urzędowej”, sprawa cichnie, bądź co bądź w rezultacie kłopot mniejszy, o jednego nihilistą mniej. No i całe porwanie jest tak mało prawdopodobne! Jakże człowieka mieszkającego w Rzymie można mimo oporu wywieźć do Rosji, odbyć z nim rewizje celne, przebyć słupy graniczne? Na to mógłby odpowiedzieć najlepiej pan Manuiłow i akta skandalu, wykrytego w zeszłym roku przez „Trybunę”, która bez ogródek zdemaskowała samowolę żandarmerii rosyjskiej w Rzymie i zatruła do reszty atmosferę, udaremniając rewizytę należną od pary cesarskiej dworowi włoskiemu.

Na to również odpowiedzieć by mógł ów dzielny korespondent jednego z najpoczytniejszych dzienników paryskich. Ów korespondent w pięknym wywiadzie, przeprowadzonym w Marsylii z jednym „niezmiernie eleganckim Rosjaninem”, zwiastował Francji, po zabiciu księcia Sergiusza, że ten elegancki pan jedzie właśnie do Barcelony, bo wpadł na trop spisku nihilistycznego, i że już w Marsylii „załatwił się” z filią wywrotowców. Ów triumfalny wywiad sprawił wrażenie kojącego, bo cóż komu, w Trzeciej Republice szkodzi, że eleganccy panowie rosyjscy urządzają sobie polowanie na ziemi francuskiej. Żeby szło o przepiórki, kuropatwy czy króliki, mogłoby to kogoś zgorszyć lub krzywdę wyrządzić – ale nihiliści należą wszak we Francji do zwierzyny niejadalnej. Zresztą stany szwajcarskie dały nihilistom przytułek i z całą niegościnnością ograniczyły „polowanie”, bo żandarmów rosyjskich otoczyły równą opieką swej policji, jak i nihilistów.

Czego znów niepodobna za żadne osobliwe zjawisko uważać, bo tak się jakoś utarło i przyjęło, że Szwajcaria jest nie tylko składem najwyższych gór europejskich, najpiękniejszych widoków, najmlekodajniejszych krów, ale i magazynem dynamitu, bomb i najczerwieńszych wywrotowców z całego świata. Zaledwie Europa jako tako oswoiła się z nihilistami rosyjskimi, zaledwie uznała ich za artykuł wywozowy rosyjski, równorzędny z takimi wynalazkami jak: tatarski knut i chiński samowar, znów nieprzyjemnie została zdziwiona literaturą rosyjską.

Do niedawna Europa o literaturze rosyjskiej ledwie coś słyszała i dopiero gdy zapanowała moda gwałtownego ubiegania się o alians z najpotężniejszym monarchą, po części dla przypodobania się, a po części z ciekawości, zaczęto tłumaczyć pospiesznie rosyjskich pisarzy i zaczęto ich czytać namiętnie, gorączkowo. Aż zapał ten raptownie ustał. Czemu? Przede wszystkim Europa musiała przyznać, że literatura rosyjska jest niezaprzeczenie godna uwagi, ale tak niepowszednia, tak odskakująca od samodzierżawia rosyjskiego, że wprost fantastyczna. Bo gdzie ci pisarze rosyjscy podpatrzeć mogli te okropne typy, gdzie tak bajecznie dzikie widzieli stosunki, gdzie w dwudziestym stuleciu mogły się zmieścić takie prześladowania religijne, taka walka o wiarę, taka niedola, taka otchłań nędzy i nadużycia? Skąd ci pisarze czerpią te zgrzyty, te strumienie żółci i jadu? Taki na przykład Gogol. Perła humoru rosyjskiego – powiada „bon mot” o urzędnikach miasta gubernialnego: „Wsie padlecy… odin prokaror poriadocznyj cziełowiek no i tot swinia”. A Szczedrin, a Tołstoj, a Gorki, ten terrible? Okropni ludzie. Ani sposób się do nich zbliżyć bez narażenia się władzom rosyjskim, nawet i na nieprzyjemność z żandarmerią. Wszyscy po jednych pieniądzach, byli i są. Puszkin pokutował za swoje wiersze w rodzaju: „W Rosji niet zakona, a tolko stołb, a na stołbie korona.” Turgieniew był nieomal że nihilistą i pół życia przesiedział w Szwajcarii, Szczedrin osiem lat był w Wiatce na prawach katorżnika, Tołstoja wyklęła prawosławna cerkiew, a policja ani mu się ruszyć nie pozwalała z Jasnej Polany.

Po prostu trudno uwierzyć, żeby literatura mogła być tak zawzięta, aby każdy szerszy umysł twórczy koniecznie był w ustawicznych zatargach, już nie z komisarzem policji, lecz z szefem tajnego biura politycznego. A w Rosji do tego już doszło, iż pisarze mają swój specjalny sposób awansowania i wybijania się ponad tłum. W Europie, państwa swoich laureatów literatury obdarzają stypendiami, stosownymi posadami, nawet wstęgami orderowymi. W Rosji odznaczenia te idą inaczej. Zaczyna się niszczenie przez cenzurę wszystkiego, co wyjdzie spod pióra pisarza, który się wyróżnia, za niszczeniem utworów idzie rewizja i zrabowanie pisarzowi wszystkich skryptów, po rewizji dozór policyjny, a następnie administracja (bez sądu) wysyła do odpowiedniego bezludnego kąta, w zależności od zdolności i talentu.

Te odkrycia oziębiły europejski zapał do literatury rosyjskiej, gdyż przez nią nie tylko niepodobna trafić do petersburskiego serca, ale wejść można na manowce wrogie rządowi. I Europa dyskretnie wycofała się z zapałów dla twórczości rosyjskiego ducha i już wszystkie swoje wiadomości o Rosji czerpała z „Prawitielstwiennawo Wiertnika”. I byłoby z tym Europie dobrze i błogo, gdyby nie bezprzykładne „żółte” wystąpienie Japonii, gdyby nie mord za mordem, dosięgający najwybitniejszych rosyjskich mężów stanu, gdyby nie milknący łomot bomb, i nie na Dalekim Wschodzie, ale tuż nad Wisłą, Niemnem i Dnieprem. Europa się oburzyła i ogłosiła, że takie rozruchy są w Rosji niepatriotyczne, bo współdziałające z Japonią, a więc powinny być odłożone do czasu zawarcia pokoju w Tokio. Ale ponieważ to ogłoszenie Europy nie pomogło, przeto ta sama Europa dała do zrozumienia, że to Niemcy płacą wichrzycieli, albo najpewniej Anglicy weszli w porozumienie z mużykami i naturalnie z rozmaitymi wrogami Rosji jak: Finowie, Ormianie, Gruzini, Polacy, Litwini etc., etc., etc.

Niemcy się obraziły i na dowód swej lojalności, na pierwsze żądanie konsula rosyjskiego, wytoczyły proces swoim poddanym za druk proklamacji podburzających przeciw zaprzyjaźnionemu państwu. Wytoczono okropny akt oskarżenia. Obwinieni zażądali ekspertów. Sprowadzono profesorów uniwersytetu, a między nimi profesora, który na życzenie rządu rosyjskiego był przez pewien czas wykładowcą tomskiego uniwersytetu. Rozprawa poruszyła całe Niemcy i całą dyplomację rosyjską, bo ekspertyza ustaliła, że proklamacje mówiły tylko o faktach niezaprzeczalnych i że istotnie takie a nie inne panują w Rosji stosunki. A już, ku niemałemu przerażeniu Berlina, ta sama ekspertyza zaczęła mówić o pieniądzach rosyjskich w nieudanym zamachu na księcia Ferdynanda bułgarskiego i o prawdziwych opiekunach króla Piotra Serbskiego i morderców pary królewskiej w Belgradzie.

Rozprawę z wyższego rozkazu skrócono, winnych uwolniono i dołożono starań, aby stłumić rozgłos procesu. Przysługa niemiecka była niedźwiedzią. Dyplomacja rosyjska oburzyła się na insynuacje, bo podobne jak w Beglradzie wypadki zdarzają się, ale zdarzają się same, po prostu komuś z najnikczemniejszych pionków zdarza się źle zrozumieć westchnienie męża stanu – „ach, gdyby tego Aleksandra nie było”. Ale niemniej zarówno ambasador jak i konsul nie posunąłby się do tak stanowczego pozbywania się osób, zawadzających jego polityce. Zresztą, minister spraw zagranicznych Murawiew – otruł się i to niedawno. Mała ta dywersja z procesem wrocławskim zagłuszona została nowymi echami mordów, popełnianych na dostojnikach rosyjskich, i pomrukiem wzrastającego wrzenia. Rosja zabija! Ta potulna Rosja, drzemiąca na łonie cesarza samowładcy, spowita kożuchem ciemnoty, ta Rosja, pozostająca o całe dwieście lat za Europą, chce Europie ustrojem państwowym dorównać!

Ale dlaczego zabija, dlaczego morduje i ciałami niewinnych ofiar plami swe ręce? Dlaczego ta patriarchalna Rosja, nimbem świętości otaczająca swych monarchów, tylu rodzi zbrodniarzy, zabójców czy desperatów?! Skąd w państwie religijnym, strzeżonym tak czujnie przed wszelkim nowatorstwem, tak mocno skutym prastarymi obyczajami, tyle widm złowrogich powstać może? Dlaczego w monarchii, w której majestat taką wzbudza cześć, w której wielki książę nieziemskie już odbiera hołdy, w której minister jest nie tylko pierwszym urzędnikiem, ale królem, panem życia i śmierci milionów ludzi, dlaczego w tej właśnie monarchii zapleśniałej w średniowiecczyźnie ociężałej duchem, powstają takie tłumy reformatorów walczących już nie tylko z konserwatyzmem swej ojczyzny, ale całemu cywilizowanemu światu wyrzucających strupieszałość? Dlaczego w tej właśnie monarchii już nie tylko pojawiają się upiorne postacie dekabrystów, nihilistów i anarchistów, ale i mistyczni męczennicy, głoszący miłość powszechną, pokój, upadek narodowości, powrót ludzkości do życia pasterskiego, do roli i pierwotnej sochy? Dlaczego na koniec, mord polityczny jest w tym państwie czymś tak powszednim, a śmierć na tronie wszechrosyjskim od wieków przyspieszana ręką spiskowców?

I wreszcie, czy królobójstwo, tak trudne do ujęcia, do ogarnięcia w dziejach ludu, nie da się ująć i ogarnąć, gdy za nić przewodnią weźmie się to właśnie najbardziej królobójcze państwo, które nie tylko w przeszłości krwawiło karty swej historii, ale i krwawić nie przestało do dziś? Czy takie skupienie się nie da potężnej wskazówki, nie rzuci dzielnego promienia w mroki ponurego „nie zabijaj”?

IV

Do wieku XVI Rosja przeżywała te same krwawe czasy feudalizmu, co i Europa, o tyle jednak krwawsze, iż spotęgowane najazdem Mongołów i republikańskimi ideami Nowogrodu, Pskowa, a nawet zupełnie dziś zdziczałej Wiatki. Królobójstwo kwitło i, co dziwniejsze, nie tylko dla zagarnięcia władzy, ale i, co obce było w ówczesnej Europie, dla pohamowania samowładztwa. Dopiero wiek XVI skupia Rosję pod jednym zaborczym berłem carów moskiewskich i wiek XVI jest prawdziwym początkiem dzisiejszej Rosji, a Iwan IV Groźny jest pierwszym wyrazicielem caryzmu i podwalin samowładztwa. A nawet i ten okrutny Iwan może być uważany bardziej za tępiciela oligarchii, niż za panującego, uzurpującego sobie autokratyzm.

Kim był Iwan IV, o tym rozpisywano się już nadto wiele. Okrutnik, zbój, synobójca, półzwierz, półfuriat i sam w ostatku ofiara trucizny. Iwan IV, oglądany oddzielnie, wyrwany bezkrytycznie z historii może swą potwornością ściąć krew w żyłach, ale ten sam Iwan na tle wieku XVI to tylko jeden brylant więcej, pomiędzy godnym towarzystwem Henryka VIII angielskiego, Elżbiety, Karola IX, to tylko skromne uzupełnienie mordów nocy świętego Bartłomieja. I następcy Iwana IV równie są warci szczególnej uwagi – ze zbrodni brali korony, i zbrodnie w następstwie pozbawiały ich tych koron. Iwan IV umarł w roku 1581 i zostawił dwóch synów: Teodora i Dymitra. Pierwszy dostał się w ręce potężnego bojara Godunowa, został jego zięciem i umarł „nagle” w roku 1598. Więc po Teodorze powinien był dziedziczyć Dymitr, ale przezorny Godunow zdążył go kazać zamordować i sam wstąpił na tron. Po siedmiu latach znów Godunow umarł „nagle”, zostawiając syna Teodora II. Lecz tu zjawił się Samozwaniec, który podał się za zamordowanego cesarzewicza Dymitra i pozyskał sobie stronników. Samozwaniec pospieszył z kolei zamordować Teodora II a wraz z nim całą jego rodzinę, po czym panował „szczęśliwie” siedem lat i to podobno z niemałym zadowoleniem poddanych. Wiek XVII Rosja zaczyna od zamordowania Samozwańca przez spisek Szujskiego i od wstąpienia na tron tego ostatniego. Ale po pierwszym Samozwańcu wystąpił drugi, Dymitr. Szujski chciał terrorem ukrócić wrzenie na rzecz pretendenta, ale doprowadził tylko do poruszenia całego narodu przeciw sobie. Zrzucono go z tronu, osadzono w klasztorze i tam zadławiono.

Za rok ten sam los czekał i Samozwańca II. Carem wybrany został Michał Romanow – czyli, aż od śmierci Iwana IV, w ciągu lat dwudziestu dziewięciu Rosja przeżyła siedmiu carów i dwa lata bezkrólewia. Pierwszy Romanow był w miarę okrutny, ale ani samowładny, ani mogący się odważyć na lekceważenie wieców, umarł śmiercią naturalną w roku 1645. Po śmierci Michała na tron wstąpił jego syn Aleksy, którego panowanie było panowaniem faworyta Morozowa. Naród rosyjski kilka razy próbował potargać łańcuchy, którymi skuwał go Morozow, aż zniewolił cara do wyrzeczenia się doradcy. Aleksy uległ, a chcąc na przyszłość zabezpieczyć się od wyrażenia w ten sposób woli narodu ustanowił tajną kancelarię czyli utwór Lojoli przystosował do środków, zabezpieczających panowanie Romanowów. Aleksy umarł w roku 1676, pozostawiając z dwóch żon trzech synów i sześć córek, a więc mogłoby się zdawać, iż krwi Romanowów wystarczy na nie lada dynastię, tymczasem miało jej zabraknąć już w trzecim pokoleniu. Po Aleksym na tron wstąpił jego najstarszy syn Teodor, lecz już w szóstym roku swego panowania umarł „nagle” w kwiecie wieku. Ze śmiercią Teodora, królobójstwo na rosyjskim tronie i polityczne mordy zaczynają panować, jak za najlepszych czasów feudalizmu. Wprowadza je cesarzówna Zofia, a utrwala na wieki Piotr Wielki. Teodor jakoby chciał mieć za następcę nie brata swego Iwana, lecz najmłodszego Piotra. Tę wersję o dziedzictwie popierali bojarzy Naryszkinowie, ponieważ Piotr był synem drugiej żony Aleksego – Naryszkinówny. Lecz Wasyl Golicyn, faworyt Teodora, nie chciał wyrzekać się władzy i uczynił zamach na rzecz carówny Zofii, swej kochanki. Naryszkinowie zostali na Kremlu otoczeni i wycięci w pień. Carem został ogłoszony Iwan, następcą tronu Piotr a regentką Zofia. W istocie panował jej kochanek Golicyn. Po objęciu rządów przez Zofię, Golicyn postanowił utrwalić panowanie regentki. Słabowity i uległy car Iwan przedstawiał małe niebezpieczeństwo i nie wróżył długiego życia – Piotr za to, nie tylko, że był silnym i zdrowym młodzieńcem, ale nadto zdradzał już ochotę do intryg. Golicyn postanowił go się pozbyć i w tym celu pozyskał sobie tak zwanych „strzelców” – oddział regularnego wojska, przedstawiający na owe czasy siłę decydującą, bo zawsze zwartą.

Ale młody Piotr umiał uprzedzić Golicyna i swą przyrodnią siostrę regentkę uwięził, brata swego cara Iwana V wziął pod straż, Golicyna zesłał do podbiegunowego Archangielska, a strzelcom wyprawił krwawe dziesięciny. Stało się to już w siedem lat po ustanowieniu regencji przez Zofię, a więc w roku 1689. Car Iwan niby na tronie zasiadał, Piotr umiał go jednak strzec tak pilnie, iż nikt z poddanych więcej Iwana nie oglądał. Wreszcie w roku 1698 Iwan V umarł, i znów według dziejopisów „nagle”, przy czym pozostawił dwie małoletnie córki. Piotr teraz ogłosił się carem, a ponieważ niepokoiła go jeszcze więziona w Moskwie w klasztorze nowodziewiczym siostra Zofia, przeto w roku 1704 umarła „nagle”. Lecz to ostatnie „nagle” baczniejsi dziejopisarze a mniej urzędowi, opatrują dopiskiem: „uduszona”.

W ten sposób wiek osiemnasty oglądał na tronie rosyjskim nie tylko prawdziwego Romanowa, nie tylko młodego królobójcę, ale i monarchę, który wsławił swe imię, ale i cesarza Piotra Wielkiego. Jeden z pisarzy czyni uwagę, że Piotr za przydomkiem „wielki” musiał mieć określenie „łotr” – i jedynie wskutek skrócenia nazywany jest tylko „wielkim”.

Ta zgryźliwość ma swą podstawę i to tak głęboką, że doprawdy w głowie się nie mieści, jak bezkrytycznie niektórzy starają się Piotrowi przypisywać cywilizatorskie zasługi. Piotr I podróżował, uczył się według świadectwa współczesnych i europeizował swój kraj. Ba, ale Europa początku XVIII w. niewiele miała zdobyczy kulturalnych, a jeszcze mniej miały jej szczególnie prusko-niemieckie państwa i państewka. Lecz Piotrowi nie szło wcale o istotny rozkwit kultury, a jedynie o obrócenie całej swej wiedzy na utrwalenie samowładztwa i despotyzmu. Reformy Piotra I zaczęły się od tępienia od wieków w Rosji zasiedziałego republikanizmu, mającego oparcie w sąsiedniej zawsze wolnej Polsce.

Zniósł więc Piotr