Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Kronika przekrętu

Kronika przekrętu

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-603-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Kronika przekrętu

„Tak, okradłem setkę inwestorów. Tak, były wśród nich fundusze emerytalne, uniwersytety, szpitale. Tak, oszukałem moich przyjaciół, wspólników i moją rodzinę. Ale ci, którzy wskazują na mnie miotającymi ogniem palcami, patrząc na rysujący się na tle nieba Manhattan, nie są dużo lepsi”. J. Volpi 17 września 2008 roku, dwa dni po ogłoszeniu upadłości Lehman Brothers, J. Volpi opuścił niespodziewanie biuro JV Capital Management. Tego samego dnia władze oskarżyły go o sprzeniewierzenie 15 miliardów dolarów. W 2013 roku w Stanach Zjednoczonych ukazała się Kronika oszustwa, autobiografia, którą J. Volpi wysłał do jednego z nowojorskich agentów literackich. Cyniczny styl, jakim napisana jest książka, przywodzi na myśl ton charakterystyczny dla "panów świata", którzy zbili fortuny na bańce spekulacyjnej. Autor wyjaśnia w niej jak plejada ekspertów finansowych, inwestorów, regulatorów i polityków – a także kilku noblistów w dziedzinie ekonomii – doprowadziła do jednej z największych katastrof gospodarczych wszech czasów.

Polecane książki

Niniejsza książka zawiera najważniejsze słownictwo i formuły konwersacyjne potrzebne w anglojęzycznym świecie biznesu. Przeznaczona jest dla osób znających słabo język angielski, ale również dla tych, którzy bardzo dobrze władają tym językiem. Książka skierowana jest do menedżerów, ekonomistów, spec...
Według nauki Kościoła katolickiego, ziemskie życie człowieka jest tylko etapem na drodze ku wieczności. Nie należy zatem okazywać większego, niż to oczywiście konieczne, zainteresowania dobrami materialnymi. Książka w prosty i przystępny sposób wyjaśnia czytelnikowi czym jest czyściec, jakie dusze s...
Na ziemi Izraela wkrótce ma się dopełnić czas. Rodzą się prorocy, mnożą uczniowie, sekty religijne głoszą bliskie nadejście Mesjasza, ubodzy wołają o sprawiedliwość, a pragnący wyzwolić się spod rzymskiej dominacji gotowi są chwycić za broń… W owych dniach młody Ariguel, osierocony przez ojca, ...
Wyjazd Marka i Ani na wymarzony urlop nad jeziorem Fallen Leaf, krwawy koszmar, nawiedzający sny dziewczyny i tajemnicze zatonięcie, którego świadkiem jest chłopak, zapoczątkowują lawinę nieprzewidywalnych, wydarzeń. Jak puzzle układają się one w metafizyczną układankę, w której mały motel g...
Jesteś kobietą?Jesteś rzeczą.Jesteś martwa. Kobiecość, która kulturowo postrzegana jest jako źródło życia, w rękach nazistów zmieniła się w źródło dehumanizacji totalnej.Kobiety w ciąży, matki małych dzieci i opiekunki osób uznanych za niezdolne do ciężkiej pracy – wszystkie wysyłano bezpośrednio do...
Na pytania pracodawców dotyczące ponoszenia kosztów sądowych w sporach z pracownikiem odpowiada sędzia Rafał Krawczyk z Sądu Okręgowego w Toruniu. Warto wiedzieć, jak sformułować umowę o pracę, by ewentualna zmiana warunków zatrudnienia była konieczna wyjątkowo....

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa J. Volpi

Tytuł oryginału:

Memorial del engaño

Copyright © Jorge Volpi, 2013

Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2016 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan

Korekta: Iwona Wyrwisz, Mariusz Kulan

ISBN: 978-83-7999-603-2

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2016

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Dla Rocía

IL COMMENDATORE

Pentiti!

DON GIOVANNI

No!

MOZART, Don Giovanni (1787)

Uwertura

Rankiem 23 kwietnia 2011 roku sekretarka położyła na moim biurku paczkę wysłaną zwykłą pocztą, bez nadawcy, ostemplowaną w Colombo, w której znajdował się list oraz rękopis zatytułowany Kronika przekrętu, podpisany przez J. Volpiego. Uznałem to za niesmaczny żart albo prowokację ze strony jakiegoś złośliwego autora z naszej agencji (przyszły mi do głowy dwa czy trzy nazwiska). Jak każdy nowojorczyk śledziłem z pewnym zainteresowaniem historię Volpiego, inwestora z Wall Street i mecenasa opery, który zgodnie z informacją opublikowaną w „Timesie” w październiku 2008 roku wyłudził od swoich klientów za pomocą czegoś w rodzaju schematu Ponziego około 15 miliardów dolarów, sumę znacznie mniejszą od 65 miliardów zdefraudowanych przez Bernarda Madoffa, ale wystarczająco dużą, żeby został uznany za jednego z wielkich przestępców finansowych wielkiej recesji, która rozpoczęła się w owym roku. Tyle że podczas gdy Madoff po przyznaniu się do sprzeniewierzenia tych pieniędzy został skazany na sto pięćdziesiąt lat więzienia, Volpi uciekł z kraju tuż przed wydaniem nakazu aresztowania i po dziś dzień brak jakichkolwiek wskazówek odnośnie do miejsca, w którym się ukrył.

W liście, swoim czy też napisanym w jego imieniu, Volpi prosił mnie (niemal żądał), bym przeczytał jego autobiografię, a jeśli docenię jej „niezaprzeczalne walory dokumentalne i literackie”, bym zgodził się go reprezentować. Zraził mnie jego wyniosły i władczy ton – który zdaniem prasy zawsze charakteryzował jego publiczne wystąpienia – mimo to poprosiłem o opinię S.Ch., wówczas wicedyrektor agencji. Podeszła do sprawy równie sceptycznie jak ja i próbując pozbyć się zlecenia, postanowiła przekazać je jednemu z asystentów. Chcę, żebyś sama to przeczytała, napomniałem ją bez ceregieli.

Następnej soboty, akurat kiedy graliśmy z żoną w brydża ze znanym autorem powieści kryminalnych i jego małżonką, S.Ch. zadzwoniła, by poinformować mnie, że manuskrypt jest albo dziełem Volpiego, albo kogoś, kto znał go bardzoblisko; powinienem jak najszybciej rzucić na niego okiem. W poniedziałek pochłonąłem jednym tchem ponad jedną trzecią rękopisu, zanim dotarło do mnie, że muszę donieść o jego istnieniu władzom. Wybrałem numer FBI dopiero, kiedy doszedłem do końca; czytałem w lateksowych rękawiczkach, żeby nie zatrzeć ewentualnych odcisków palców na stronach manuskryptu.

Kilka tygodni później eksperci doszli do tego samego wniosku co my: tekst zawiera lawinę danych, które mógł znać jedynie Volpi; nawet jeżeli jego autorem nie jest zbiegły finansista, musiał pomagać w pisaniu, prawdopodobnie jakiemuś ghostwriterowi. Niestety, tekst nie zawierał wskazówek, które ułatwiłyby jego zlokalizowanie albo zidentyfikowanie domniemanego wspólnika. I oczywiście nie było na nim żadnych czytelnych odcisków palców.

Na zakończenie uciążliwego procesu sędzia federalny postanowił uznać rękopis za część majątku Volpiego i dołączył go do dóbr, które prokurator miał za zadanie wystawić na sprzedaż, by wynagrodzić straty osobom pokrzywdzonym przez finansistę. Zarówno Leah Levitt, druga żona Volpiego (która otrzymała rozwód dopiero trzy lata po jego zniknięciu), jak i jego córka Susan zgodziły się przekazać spodziewane tantiemy z wydania książki na fundusz mający złagodzić szkody wyrządzone przez jej autora. Po licytacji przeprowadzonej przy okazji Targów Książki we Frankfurcie w 2012 roku dzięki zainteresowaniu licznych wydawnictw Kronika przekrętu dotrze do czytelników.

Dlaczego Volpi wysłał swoją książkę do agencji zajmującej się wyłącznie literaturą piękną, zamiast zwrócić się do którejś spośród wyspecjalizowanych w prozie non-fiction? Wprawdzie wpadliśmy na siebie podczas jakiejś gali dobroczynnej w Nowym Jorku czy na schodach do Lincoln Center, ale nigdy nie mieliśmy z Volpim okazji do rozmowy, nigdy też nie łączyła nas żadna osobista relacja. Podejrzewam, że odpowiedzi należy szukać gdzie indziej: legendarna wyniosłość, która doprowadziła do jego zawrotnego sukcesu i drastycznego upadku, sprawiła, że nie dopuszczał myśli, iż jego autobiografia miałaby się znaleźć pośród tysięcy bestsellerów poświęconych załamaniu systemu finansowego, wolał uznać, że jego miejsce jest raczej obok trzynastu noblistów i dwudziestu dwóch laureatów nagrody Pulitzera figurujących na naszej liście autorów.

Ważniejsza jest jednak odpowiedź na pytanie, dlaczego ja zgodziłem się go reprezentować, a dokładniej rzecz biorąc, zarządzać prawami do jego autobiografii. Chciałbym uprzedzić, że Volpi – albo jego ghostwriter– posiada styl, który przeszedł moje oczekiwania (chociaż trudno porównywać go z innymi pisarzami naszej agencji). Pomijając formalne niedociągnięcia, rzadko można usłyszeć głos autora, który ignorując wszelkie środki ostrożności czy zasady etyczne, miałby odwagę opisać równie drobiazgowo i bezwstydnie finansową katastrofę ostatnich lat. Co więcej, Volpi opowiada historię swojego ojca, ekonomisty pochodzenia rosyjskiego, który podczas drugiej wojny światowej i konferencji w Bretton Woods pełnił funkcję asystenta Harry’ego Dextera White’a w Departamencie Skarbu. Obsesyjnie próbując odkryć, kim był jego ojciec, Volpi odtwarza pewien epizod z historii naszej polityki i moralności, który – dziś bardziej niż kiedykolwiek – nie powinien popaść w zapomnienie.

Wreszcie jest to opowiedziana w pierwszej osobie historia pokolenia, które rozdarte między ryzykanctwem a chciwością pociągnęło świat ku jednej z największych gospodarczych i ludzkich katastrof ostatnich czasów. Jak powiedział któryś z analityków, nigdy tak niewielu nie zrobiło tak wiele przeciwko tak wielu. Bohater tych stronic, być może sobowtór albo Doppelgänger autentycznego Volpiego, ma odwagę mówić – śpiewać – w ich imieniu.

A.W.

Nowy Jork, 2 grudnia 2012 r.

Akt pierwszyIl dissoluto punitoScena I. O tym, jak gołąb zepsuł moje narodziny, i o niewdzięczności wilczątek

KAWATYNA JUDITH

Jedna połowa błyszcząca, a druga matowa, jakby ktoś rozłupał księżyc szpikulcem. Twój ojciec stał przez kilka długich minut przy oknie, z szeroko otwartymi oczami, obsesyjnie wpatrując się w światłocień. Znowu obudził się o piątej rano – wskazówki jego zegarka stanęły na 5:23 – jak co dzień, odkąd nas zostawił. Gdy Noah zobaczył, że wstaje świt, wrócił do łóżka. Poprawka: do przeżartego przez mole barłogu, rozłożonego wprost na deskach podłogi; wokół kilka drewnianych skrzynek służyło jednocześnie za stoły i krzesła. Zabrał ze sobą tylko kilkanaście książek, parę zdjęć i ten nieszczęsny futerał ze skrzypcami. Tyle razy oglądałam go w takim stanie, mój synu: ciało bez duszy albo z duszą, która błąkała się przez kilka minut, zanim wróciła na miejsce. Kiedy twój ojciec przyszedł do siebie, wstawał już dzień. Jego norę muskało ledwie kilka promieni słońca; przy odrobinie szczęścia około dziesiątej wiązka światła mogła przeniknąć przez żaluzje i odkryć brud legowiska i pościeli. Z oddali dobiegał świergot ptaków, przeklętych ptaków, które muszą kwilić, kiedy dnieje.

Noah poszedł do łazienki, mikroskopijnego czworoboku z sedesem przeżartym rdzą. Przygnębiająca sceneria, mój synu, ale twój ojciec sam ją wybrał, kiedy usunął się z naszego wspólnego życia. Nie twierdzę, że było nam łatwo, jednak w mieszkaniu w Park Slope przynajmniej udawało nam się trzymać z dala od plotek. W najgorszym razie zawsze moglibyśmy wyjechać do innego miasta albo do innego stanu, ale twój ojciec nawet nie wziął pod uwagę moich sugestii. Spuścił wodę i spłukał nieczystości. Wyobrażam sobie, że jednym ruchem ściągnął z siebie ubranie, ogarnięty nagłym pośpiechem. Jego ciało coraz bardziej przypominało szkielet – żebra odcinające się na bokach, wystający pępek i czaszka z zakolami aż po ciemię (kiedy był młody, sekretarki miały bzika na punkcie jego czarnych włosów). W tym wieku mężczyźni zachowują jeszcze młodzieńczą aurę albo przynajmniej pewien wigor w spojrzeniu, ale twojemu ojcu lata spędzone w Waszyngtonie wydarły całą energię, a chłodna woda tylko trochę rozmyła jego zgryzoty.

Kiedy już wyszedł spod prysznica, pewnie przejrzał się w lustrze, kawałku szkła, z którego oblazło srebro. Odbiło ono jego kolejny upadek. Noah zawsze nienawidził tego porannego rytuału, stwierdzania, że coraz mniej przypomina tego, kim był w przeszłości. Zręcznie przeciągnął brzytwą po szyi i szczęce – bez kropli krwi. Wrócił do pokoiku, pogrzebał w jednej z walizek, których wciąż nie rozpakował, i znalazł ostatnią czystą koszulę. Własnoręcznie ją wykrochmaliłam, kiedy nie wiedziałam jeszcze, że nas porzuci. Nie sposób odgadnąć, czy był mi za to wdzięczny albo czy w końcu za mną zatęsknił. Włożył slipy, spodnie, koszulę i szelki, zdążył się jeszcze uczesać i wsmarować w kark trochę kremu. Po co? Może po prostu z przyzwyczajenia, w bezsensownym odruchu.

Usiadł na łóżku i otworzył gruby traktat ekonomiczny. Nie żądaj szczegółów, synu. Podręcznik jak każdy inny – tak stwierdzili jego koledzy – szkolne kompendium, niezbyt ambitne. Może wrócił do któregoś z rozdziałów albo szukał na jego stronicach jakiejś informacji. Skąd mam wiedzieć? Powtarzam ci, że od miesięcy jego zachowanie przestało być, jak to się mówi, normalne. Głupie określenie. Może raczej: przewidywalne. Przewidywalne dla kogoś, kto towarzyszył mu przez dwie dekady, dla kogoś, kto dzielił z nim jego niezliczone niepowodzenia i sporadyczne momenty radości, dla kogoś, kto codziennie przy nim zasypiał, dla kogoś, kto znał go jak nikt inny. Noah był nie tyle skryty, co nieprzenikniony, ale nie myl tego z tajemniczością albo enigmatycznością. Są mężczyźni otwarci i mężczyźni zamknięci w sobie, twój ociec należał do tych drugich. Był jak sejf, który krył wyłącznie ideały i pozytywne uczucia.

Zbyt długo był smutny, zdruzgotany. Jakże miałby nie być? Poświęcił życie Departamentowi Skarbu, walce o swój kraj i nagle nie miał przed sobą nic. To akurat rozumiem. Ale melancholia nie usprawiedliwia tego, że odszedł z dnia na dzień, zwłaszcza biorąc pod uwagę mój stan. Po dwudziestu latach zniknął, wynajął tę klitkę w Queens i zamknął się w niej jak w więzieniu czy w synagodze. Na co liczył? Że pospieszę mu na ratunek? Że zażądam sprawiedliwości w jego imieniu? Że będę błagała, by wrócił? Znasz mnie, synu – ja nikogo nie błagam. Kiedy po kilku tygodniach miał czelność wrócić do domu, ograniczył się do zabrania swoich skrzypiec, dokumentów i książek. Tym razem także nie udzielił żadnych wyjaśnień. Muszę odejść. Tylko tyle. I wyniósł się do Queens.

Przypuszczam, że twój ojciec nadal kartkował swój traktat ekonomiczny albo znowu błądził myślami gdzieś daleko, kiedy jego uwagę przyciągnął jakiś jazgot dochodzący od okna. Odwrócił wzrok i zobaczył gołębia, który walczył, próbując uwolnić skrzydło uwięzione między oknem a parapetem. Wstał i podszedł do ptaka szamoczącego się jak szalony. Podniósł ramę, ale gołąb, zamiast odlecieć, tkwił w miejscu, sparaliżowany, z na wpół złamanym skrzydłem i pełnym bólu spojrzeniem. Podejrzewam, że nawet gołębie wyrażają ból spojrzeniem. Twój ojciec pewnie przyglądał mu się przez chwilę, nie wiedząc, co zrobić, poruszony kruchością tego stworzonka. Na pewno pomyślał, że ma obowiązek je ocalić. Lekko je popchnął. Nic. Potem jeszcze raz. Nic. Wtedy prawdopodobnie uznał, że najlepiej będzie wziąć ptaka do środka, opatrzyć mu ranę, nakarmić go herbatnikami, zaczekać, aż zacznie zdrowieć, może posłuży mu za towarzysza. Oparł się o parapet i spróbował schwycić jego drobne ciałko. Gołąb musiał niewłaściwie zinterpretować jego zamiary i niezdarnie zakołysał się na gzymsie. Noah odbił się od podłogi i wyciągnął rękę. Może zakręciło mu się w głowie na widok jedenastu pięter dzielących go od chodnika. Albo zawadził o parapet przy ostatniej próbie uratowania gołębia. Faktem jest, że twój ojciec wciąż trzymał w dłoni kilka piór, kiedy pierwszy przechodzień natknął się na jego roztrzaskane o chodnik ciało.

RECYTATYW

Tak brzmi opowieść Judith o śmierci mojego ojca. Może użyła trochę więcej albo nieco mniej słów, a tych – co da się zauważyć – nigdy jej nie brakowało. Miałem jakieś cztery czy pięć lat, kiedy pierwszy raz szczegółowo zrelacjonowała mi ten epizod, i lepiej niż wtargnięcie gołębia pamiętam jadowity ton jej głosu, którego należycie nie oddałem, jej spojrzenie jak ze stali przeszywające moją nieśmiałość i jej palce (o intensywnie czerwonych paznokciach) kreślące w powietrzu piruety, bez śladu taktu czy wstydu, aż jedna z jej dłoni, podniesiona na wysokość głowy, uderzała w drugą, naśladując trzaśnięcie kości ojca w zderzeniu z betonem. Czasami Judith przedłużała swoje spekulacje na temat biedy, bezsenności czy lektur zmarłego męża, innym razem nadawała opowieści nieco wznioślejszy albo komiczny ton (albo i taki, i taki), kiedy indziej uparcie chciała mi udowodnić, że całą winę za to nieszczęście ponosi mój ojciec, chociaż nigdy nie zapominała podkreślić, że pomijając jego nietowarzyską naturę, pech i niespodziewaną ucieczkę, był dobrym człowiekiem; mówiła to z identyczną dozą litości i pogardy.

Pewnie tak było.

Wieczorem, kiedy Judith przykryła mnie już kołdrą, jakby zamierzała mi opowiedzieć bajkę, albo w porze obiadu, przy faszerowanej rybie po żydowsku z chrzanem, przetwarzała fakty, nie dopuszczając żadnych pytań z mojej strony. Dzięki tej taktyce jedyną rzeczą, jaką przez lata wiedziałem o ojcu, były jego cechy charakteru uwypuklone podczas niefortunnego spotkania z gołębiem: głęboka dobroć dla zwierząt (a może także i ludzi), brak zainteresowania płodami albo lekceważące podejście do nich, wyraźna skłonność do nieszczęść i zamiłowanie do muzyki klasycznej, które kontrastowało z jego pospolitym zawodem ekonomisty. Nie dało się wyciągnąć z matki szczegółów niezawartych w tym powtarzanym opowiadaniu ani dostać od niej dowodu w postaci fotografii – tłumaczyła, że wszystkie zdjęcia Noaha, z jednym tylko wyjątkiem, zapodziały się gdzieś podczas przeprowadzki po pogrzebie. Nikogo nie powinno dziwić, że ojciec niewiele dla mnie znaczył; był tylko niechętnie wypowiadanym imieniem i źródłem poczucia, że nie znam pochodzenia pięćdziesięciu procent moich genów.

Wiele lat później pewien stręczyciel umysłu wskazał, że przyczyny moich konfliktów z prawem należy szukać w nieobecności figury ojcowskiej w okresie dzieciństwa. Monstrualna bzdura – Judith świetnie wypełniała tę rolę. Jej pociąg do ginu i kubańskich cygar, szorstkie, grubiańskie maniery, język furmana i skłonność do zatargów (najlepiej z rękoczynami) z każdym, kto ośmielił się jej sprzeciwić albo ją oszukać, wystarczały, by udowodnić, że jest bardziej męska niż jakikolwiek mężczyzna. Wrócę jeszcze na tych stronicach do jej dwoistego charakteru strażniczki więziennej i miłosiernej damy, na razie zadowolę się stwierdzeniem, że pomimo szczupłej sylwetki i niskiego wzrostu – przerosłem ją już w wieku dwunastu lat – moja matka była w stanie wypełnić swoją obecnością nie tylko pokój, ale trzy czy cztery mieszkania. Nie zamierzam się nad nią pastwić (jeszcze nie) – zapamiętałem ją jako czarującego żydowskiego gnoma, niepozbawionego wywołującego ciarki piękna, zdolnego poskromić całą armię albo narzucić swoją wolę bandzie zabijaków. Muszę jej oddać sprawiedliwość, była kobietą, która od dzieciństwa kształtowała się sama – wieczny truizm o biedzie, niewiernym ojcu i matce pogrążonej w depresji – i która nie chciała się ugiąć ani wyrazić skruchy nawet w obliczu śmierci.

Do piętnastego czy szesnastego roku życia nie przeszkadzało mi bycie półsierotą, taki stan stawiał mnie na równi z nieszczęśnikami, którzy przechowywali medale w kształcie gwiazdy, naszywki czy purpurowe serca wręczone ich matkom podczas równie podniosłych, co obłudnych ceremonii. Chociaż nie mogłem się poszczycić tym, że mój ojciec był bohaterem poległym w walce jak ojcowie moich szkolnych kolegów, nauczyciele, wstrząśnięci moją sytuacją, traktowali mnie z życzliwością, którą zawsze potrafiłem wykorzystać (jednocześnie nienawidząc ich za to, że mi ją okazują). Na szczęście, albo nieszczęście, Noah nie uczestniczył w moim wychowaniu – duży plus, wziąwszy pod uwagę spustoszenia dokonane w poczuciu własnej wartości moich kolegów przez codzienny kontakt z bestiami, które ich spłodziły. Dobry ojciec to moim zdaniem taki, który jak najszybciej znika z życia swoich dzieci.

Powtarzam: po Noahu Volpim nie mam nic oprócz nazwiska Volpi, które w Polsce pisało się Wołpe; odkąd wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, obaj wlekliśmy je za sobą jak balast w tym narodzie założonym przez bandytów i fanatyków. Przynajmniej dopóki nie przestałem być ofermowatym tępakiem i nie zostałem jedynym Volpim, o którym się dzisiaj mówi. Na pewno słyszeliście państwo, moi pospolici bliźni, moi zepsuci bracia, moi ciekawscy czytelnicy, jak przeklinano to nazwisko podczas moich pięciu minut sławy (prawdę mówiąc, trwa to już dobre kilka lat), kiedy to ukazywało się w sieci, w wiadomościach telewizyjnych i w dogorywających gazetkach parafialnych – czyli w prasie – obok zdjęć wątpliwego pochodzenia. Volpi, znany filantrop i biznesmen, założyciel i główny akcjonariusz JV Capital Management, według Bloomberga i MSNBC jednego z najpotężniejszych funduszy hedgingowych początku XXI wieku; Volpi, niezmordowany darczyńca Metropolitan Opera, New York City Opera, filharmonii nowojorskiej, Juilliard School of Music, Festiwalu w Salzburgu, Teatru Maryjskiego i Covent Garden; Volpi, stały bohater tabloidów i portali społecznościowych Wielkiego Zgniłego Jabłka; Volpi, oszust, który od października 2008 roku przebywa w nieznanym miejscu po tym, jak zdefraudował piętnaście miliardów dolarów swoich inwestorów – kwotę niewyobrażalnie dużą. To właśnie ja, panie i panowie, szanowni członkowie ławy przysięgłych; rzeczywiście piszę te słowa z Nieznanego Miejsca Pobytu, miłej nadmorskiej miejscowości, która wbrew temu, czego oczekiwałem, nie posiada nawet szerokopasmowego Internetu (zbieg ścigany przez Interpol nie powinien zdradzać takich szczegółów).

Dlaczego ośmielam się was zamęczać moją opowieścią? Pycha? Z pewnością. Skrucha? Bynajmniej. Samousprawiedliwienie? W minimalnym stopniu. Powiedzmy, że winę ponosi stary Noah, mężczyzna, który opuścił mnie, kiedy miałem się urodzić, by potem natknąć się na gołębia i dać nura z jedenastego piętra; mężczyzna, którego nigdy przy mnie nie było i którego moja matka postanowiła wymazać z mojej pamięci; mężczyzna, który był kimś dużo więcej niż bezrobotnym urzędnikiem i kimś dużo mniej niż drugoplanową postacią w mojej historii, a także w tej drugiej, groteskowej, która również zakończyła się upadkiem, tym razem Lehman Brothers. Zatem koniec końców zawdzięczam temu duchowi coś więcej niż tylko przerobione żydowsko-polskie nazwisko. W samotności zbiega, który musiał uciekać na drugi kraniec planety, odkryłem, że łączy nas coś o wiele bardziej potężnego i nierozerwalnego. Noah był powściągliwym symbolem swoich czasów, ja jestem symbolem moich. On – apogeum kapitalizmu. Ja – jego upadku. A ponieważ pierwszy raz od kilkudziesięciu lat mam nieograniczoną ilość wolnego czasu (z całym szacunkiem dla strażników prawa), przyjmuję rolę starego kartografa, zdecydowanego połączyć te dwa punkty na mapie.

CHÓR PANÓW ŚWIATA

Mówią, że tuż przed tym, jak fale wymkną się wybrzeżu, by powrócić z diabolicznym hukiem, jak to miało miejsce podczas tsunami, które uderzyło w Azję w 2004 roku (i z którego ogromu zdałem sobie sprawę dopiero po obejrzeniu oszałamiającego początku Medium, gdzie Clint Eastwood wychodzi na żałosnego spirytystę), niebo staje się aksamitne i rozświetlone, pozbawione smug i chmur, opanowane przez jasność, która zdaniem meteorologów jest jedyną zapowiedzią katastrofy. Tak wyglądała wiosna 2008 roku, pora letargu i apatii, nieruchliwa i posępna, kiedy jedynie kilku wieszczów nieszczęścia przycupniętych na obrzeżach naszego systemu finansowego (na przykład w arkadii kampusów) wykrzykiwało przed niemal pustą widownią swoje przepowiednie, zgodnie z którymi nie mieliśmy do czynienia z okresem irracjonalnej obfitości, jak twierdził Wielki Guru Greenspan, ale z bańką mydlaną, która wkrótce miała pęknąć nam przed nosem. Zazdrośnicy. Fantaści. Głupcy. Czegóż to trzeba było się nawysłuchiwać z ust tych urażonych ludzi. Bańka na rynku nieruchomości? Bzdury. Było oczywiste, że żaden Ribini czy Rabini, czy inny spośród ich harwardzkich albo oksfordzkich koleżków nie wie, o czym mówi. Czyżby nie mieli okazji przyjrzeć się oficjalnym danym? W Stanach Zjednoczonych nigdy nie było bańki na rynku nieruchomości. Nigdy. Pojawiały się najwyżej od czasu do czasu w miejscach takich jak południe Florydy, z powodu spekulacji klik emerytowanych Żydów. Gamonie powinni byli przefiltrować swoje statystyki; tego dużego kraju, postrzeganego jako całość, nigdy nie dotknął kryzys mieszkaniowy. Najlepiej było nie słuchać albo uciszać szaleńców i skupić się na zarządzaniu tą irracjonalną i przyjemną obfitością.

Nie przesadzam. Poczytajcie gazety i posłuchajcie wypowiedzi z okresu tamtych miesięcy ciszy morskiej. Wiosny 2008 roku, nawet początku lata. Odkryjecie tych, którzy wkrótce mieli stać się fałszywymi bohaterami albo chwilowymi czarnymi charakterami naszej tragikomedii. Wszyscy powtarzali tę samą mantrę: nie ma powodów do obaw, wzrost się utrzymuje, inflacja została zahamowana, pokonamy to załamanie i ruszymy do przodu. Przedsiębiorcy. Politycy. Spekulanci. Bankierzy. Profesorowie. Urzędnicy Departamentu Skarbu i Rezerwy Federalnej, MFW, BŚ i ONZ. Greenspan, Clinton i Bush Jr., Paulson i Bernanke, Geithner i CEO naszych filarów finansowych. Podobnie jak plejada najzwyklejszych obywateli, jak wy, moi czytelnicy. I ja sam. Wszyscy wykazywaliśmy taką samą wiarę, a przynajmniej tak twierdziliśmy: tym razem będzie inaczej, alarmistyczne informacje są niepotwierdzone, obawy nieuzasadnione, możemy się dalej bez przerwy zadłużać – i bogacić – bo rynki, zdrowe jak byki, potrafią się same regulować.

Bez wątpienia pojawiło się kilka niepokojących sygnałów, ilość kredytów hipotecznych wystrzeliła w górę, nikt nie był w stanie oszacować, co będzie, jeśli ludzie przestaną je spłacać, spadła konsumpcja, ale kapitalizm zachwalał kreatywne niszczenie. W najgorszym wypadku zostanie zlikwidowanych parę firm i instytucji kredytowych, jak podczas kryzysu dotcomów; obniżą się nieco ceny nieruchomości i łagodnie wzrosną koszty pożyczek – to zresztą konieczna reorganizacja, minimalna korekta przed powrotem wzrostu. Teraz, ex post facto, łatwo powiedzieć: tak się nie stało. Tsunami. Fala, która bez uprzedzenia, nawet bez tej niepokojącej jasności nieboskłonu, zmiotła nasze przekonania, a co gorsza także nasze majątki. Nie byliśmy nieodpowiedzialni. Nie byliśmy chciwi ani zbyt ambitni. Po prostu mieliśmy pecha.

Bardzo chciałbym móc przywołać te wymówki, naprawdę w nie wierzyć, jak Greenspan i Bush Jr., jak Paulson i Bernanke, jak Geithner i CEO naszych filarów finansowych. Zmniejszyć moje poczucie winy i wstyd – nie z powodu eksmisji ani biedy milionów ludzi, tylko mojej własnej nieudolności – i pohamować wściekłość wywołaną poniesionymi stratami. Tyle że ja w odróżnieniu od tych notabli nie będę już dalej udawał. Nie kieruje mną uczciwość, zresztą moi czytelnicy nigdy by w to nie uwierzyli, nie chcę być po prostu jednym z kozłów ofiarnych, które teraz biją się w piersi. W ich mniemaniu ja jestem przestępcą, oni zaś zwyczajnie się pomylili. Ja jestem wrzodem, kimś, kogo uznano za konieczne ścigać przez pół świata, jakbym był oprawcą albo zbrodniarzem wojennym, podczas gdy oni, urzędnicy i mężowie stanu, w których pokładamy wiarę i nadzieję, mają jedynie przeprosić. Na mnie trzeba polować jak na psa albo zlikwidować mnie jak szczura; oni natomiast, po tym jak pochylili nieco łysiny i złożyli pospieszne kondolencje milionom swoich ofiar, zostali przywróceni na stanowiska kierownicze – czy odpowiednio inne – i znów inkasują milionowe czeki.

Nie, proszę państwa, nie zamierzam tego tolerować. To moja mowa obrończa. Tak, okradłem setkę inwestorów. Tak, były wśród nich fundusze emerytalne, uniwersytety, szpitale, fundacje artystyczne i organizacje humanitarne. Tak, oszukałem moich przyjaciół i przyjaciół moich przyjaciół. Tak, naraziłem na ryzyko moich wspólników i moją rodzinę. Tak, jestem kanalią i złodziejem, godnym następcą Charlesa Ponziego. Tak, zgadzam się, by porównywano mnie z Berniem Madoffem (poza fryzurą, bardzo proszę), choć on zdefraudował czterokrotnie wyższą sumę. Tak, jestem potworem, demonem, zagrożeniem dla społeczeństwa. Ale ci, którzy wskazują mnie swoimi miotającymi ogień palcami, patrząc na rysujący się na tle nieba Manhattan i popijając koniak albo przygryzając hawańskie cygaro, nie są dużo lepsi.

TRIO

– Tak nam powiedział.

W głosie Susan brzmiała pewnie skarga. Wyobrażam ją sobie w tym samym stroju, w którym podziwiałem ją kilka godzin wcześniej: bordowa spódnica z rozcięciem do ud, jedwabna bluzka écru, kokieteryjny żakiecik od D&G. Niebywale szczupłe, delikatnie wygięte ciało, płatki uszu i szyja już bez ozdób (ktoś pewnie poradził jej, by zdjęła biżuterię i podkreśliła w ten sposób swoją kruchość), twarz z delikatnym makijażem, włosy zebrane w dyskretny kok i dłonie, jej gładkie drżące dłonie. W przeciwieństwie do Isaaca nie znalazła się tam z własnej woli ani z powodu pielęgnowanej przez lata urazy. Jej wyniosła postawa, zwięzłość odpowiedzi i kształt ust wskazywały, że przyszła na komisariat wyłącznie dlatego, że nie miała wyboru. Na początku się sprzeciwiła: „Nie ma innego wyjścia? Nie moglibyśmy trochę zaczekać, dopóki nie oszacujemy rozmiaru szkód?”.

Zabraniam ją osądzać! To nieprawda, że była po mojej stronie, że wątpiła w moją winę albo próbowała umniejszyć moje błędy i moje przestępstwa; po prostu nie mogła znieść myśli, że miałaby się spowiadać przed prostackimi agentami FBI, jak w jakimś filmie gangsterskim – ona, która płaciła siedemset dolarów za sesję u psychoanalityka z Upper East Side. Dała się zaciągnąć do tej nory dopiero wówczas, gdy brat zagroził, że postara się, by została wmieszana w podejrzane machinacje jej ojca, kładąc nacisk na jej. Nie ich obojga.

Isaac, wykazujący od dziecka duże skłonności do kabotyństwa (potrafił płakać godzinami i nic nie było w stanie go uspokoić), wzdychał i gestykulował, żeby podkreślić swoje oburzenie, jakby jego krakanie dowodziło niewinności. Biedaczek. Niemal mnie wzruszyły jego zgarbione plecy i zacięty wyraz twarzy, objawy paniki, która musiała rozdzierać go gdzieś głęboko w środku. Jego zdaniem on również nie miał wyjścia. Powinien być nieugięty, nie okazywać nawet najmniejszych przebłysków litości wobec tego, który dręczył go od dziecka. Tak uważał, był przekonany, że kiedy odwróciłem się do niego plecami w którymś momencie między czternastym a piętnastym rokiem życia – ledwo pamiętam ten incydent – skazałem go na życie wypełnione antydepresantami i terapią. Nie dało się niczym zrekompensować tamtej pierwotnej krzywdy – żadnym sportowym samochodem, żadną podróżą do Indii czy w Himalaje, nawet próbą przeprosin nie zdołałem go obłaskawić. Od tamtej pory zawsze trafnie mnie osądzał. Inni myśleli, że jestem sprzedajny i egocentryczny, choć także hojny i wyrozumiały (Susan przede wszystkim); Isaac jednak wiedział, że moje cnoty są maskaradą, żeby wykorzystać każdego, kto stanie mi na drodze, łącznie z moją rodziną. Wbrew wszystkim, może wbrew całemu wszechświatowi – zawsze podżegany przez swoją matkę – nigdy nie pozwolił się omamić. I teraz, kiedy prawda wyszła na jaw, czuł, że wreszcie zostanie wysłuchany.

– Mam nadzieję, że dobrze zrozumiałem – mruknął jeden z agentów. – Państwa ojciec wyznał wam…

– O 10:17 rano – przerwał Isaac.

– O 10:17 rano państwa ojciec wezwał was do swojego gabinetu, by ujawnić wam, że jego gigantyczny fundusz inwestycyjny opiera się na oszustwie. Że na kontach ma debet. I że suma strat sięga jakichś… – agent zajrzał do notesu i przełknął ślinę – …dziesięciu miliardów dolarów.

– Dokładnie tak – potwierdził Isaac.

Agenci (wyobrażam ich sobie jako grubych Murzynów w znoszonych prochowcach i krawatach za trzy dolary – telewizyjne stereotypy) musieli wymienić spojrzenia, nie mogąc odgadnąć, czy mają do czynienia z parą wariatów, na domiar złego niemal identycznych bliźniąt, czy z jednym z najbardziej zaskakujących oskarżeń w ich karierze. Jeden z nich przeprosił i wstał, żeby skonsultować się z przełożonymi.

– Mogę zapalić? – zapytała Susan agenta numer jeden.

Domyślam się zniecierpliwienia mojej córki wywołanego rozmową z tymi dwoma gorylami; opuchnięte powieki podawały w wątpliwość jej urodę.

– Obawiam się, że nie.

– Mogę na chwilę wyjść?

– Oczywiście. – Na twarzy policjanta pewnie zarysował się uśmiech. – Pani nie jest oskarżona.

Parę godzin później, kiedy Isaac obgryzał paznokcie, a Susan wymęczyła płuca kilkoma paczkami papierosów, strażnicy prawa w końcu uwierzyli w donos i pospiesznie zażądali – w superpilnym trybie – wystawienia nakazu aresztowania z moim nazwiskiem.

Czas to pieniądz, ale pieniądz wszystko kupi. Nawet czas.

Kiedy tamtego ranka Isaac i Susan opuścili moje biuro, głośno trzaskając drzwiami pośród łez i wyrzutów, po tym, jak rzucili mi w twarz biletami, które dla nich kupiłem – dla niej na piękną karaibską wyspę, dla niego do kurortu na Pacyfiku – przystąpiłem do realizacji planu mojej ucieczki, podążając inną trasą niż ta, którą im wyjawiłem. Wydałem Vikramowi ostatnie instrukcje. On je wypełnił, zrzędząc pod nosem, uścisnęliśmy się krócej, niżbym tego chciał, i wsiadłem do windy dla obsługi, żeby dostać się do samochodu czekającego na mnie na tyłach budynku.

Możecie mówić, co chcecie, ale to szczęście, przypadek, z którym codziennie walczymy my, spekulanci, pogrąża nas albo ocala. Tamtego ranka w Holland Tunnel niemal nie było ruchu. Nie ujawnię trasy ucieczki (nigdy nie wiadomo, czy nie będę musiał ponownie z niej skorzystać), pochwalę się jedynie, że kiedy o 14:30 sędzia wydał nakaz aresztowania, znajdowałem się już bardzo daleko od Amerykańskiego Snu.

Nie chcę grzeszyć cynizmem – to był najgorszy dzień w moim życiu. Wiem, że moje słowo nic nie znaczy, ale mam nadzieję, że z moich słów przebije przynajmniej odrobina desperacji, wściekłości, strachu, niepokoju i miłości – tak, miłości – które paliły mnie podczas ucieczki. Chciałem ich ocalić, zabrać ze sobą. Czyż podstawową rolą ojca nie jest chronienie dzieci przed niebezpieczeństwem? Może w przeszłości tego nie robiłem albo robiłem w niewystarczającym stopniu, niewątpliwie popełniłem mnóstwo błędów, nigdy nie byłem dla nich przyjacielem ani wzorem do naśladowania, zawsze przedkładałem własne dobre samopoczucie nad ich, ale w tamtej chwili starałem się odkupić winy. Oczywiście chciałem uciec. Nie miałem wyjścia. Pozostanie oznaczało sto czy dwieście lat za kratkami. Pragnąłem jednak także dać szansę życia gdzie indziej moim dzieciom. Niestety ten idiota Isaac dał się ponieść urazom i pociągnął swoją siostrę drogą nienawiści i ślepoty.

– Nie mogę w to uwierzyć, tato – wybełkotała Susan, kiedy ujawniłem im stan naszych finansów. – To musi być błąd, księgowi, kryzys, ty nie…

Musiałem jej przerwać. Ona i jej brat chociaż raz zasługiwali na prawdę.

Wszystko zaczęło się jakieś dziesięć lat temu, powiedziałem. To nie było zamierzone, przynajmniej na początku. Moja firma znalazła się w dołku, co przytrafia się wszystkim biznesmenom. Nic by się nie stało, gdybym zdołał przenieść kapitał z jednego funduszu do drugiego. Rynek odrobiłby straty za kilka dni i mój przekręt odszedłby w zapomnienie. Tak też się stało. Drobny grzeszek. Kiedy wkrótce znów znalazłem się szambie, łatwo mi przyszło powtórzyć to samo zagranie. Powoli wchodziło mi to w nawyk. Nie czas, żeby opowiadać, jak funkcjonowała cała konstrukcja, przyznam tylko, że w końcu straciłem kontrolę, jak dzieje się wówczas, gdy pęka tama, i już nie mogłem płynąć pod prąd.

– Ale odsetki, które wypłacałeś swoim klientom, przez cały czas były nadzwyczajne – przerwał mi Isaac.

– To był jedyny sposób, by dalej przyciągać kapitał. Wycofanie się z nich wzbudziłoby masę podejrzeń i przyspieszyło katastrofę.

– Katastrofa już nastąpiła.

Mój Brutus miał rację. Ale taka jest natura schematów Ponziego i – proszę wybaczyć mi arogancję – wszechświata: rzeczy trwają, dopóki trwają. Wszystko zmierza ku chaosowi. A potem się kończy. To nieubłagane prawo. Prawo, które swoją drogą zawsze brałem pod uwagę. Od momentu, w którym podwójna księgowość stała się dla mojej firmy drugim życiem, zrozumiałem, że mogę dążyć już tylko do utrzymania pozorów. Zaczęła się tymczasowa egzystencja naznaczona nieuchronną kruchością, prowadząca świadomie ku katastrofie. Kiedy upadł Lehman, wiedziałem, że mój czas dobiegł końca. Nad nami wszystkimi i tak wisi śmierć. Ale w moim przypadku doszła jeszcze jedna śmierć, która miała nastąpić w dniu, w którym Leah i dzieci odkryją, że nie jestem tym, za kogo się podaję.

– Nie wiecie, ile razy budziłem się w środku nocy zlany potem, wyobrażając sobie chwilę, kiedy będę zmuszony pokazać wam, czym jestem. Nie proszę, żebyście mnie zrozumieli, nie jestem też na tyle bezczelny, by żądać, abyście mi wybaczyli. Pragnę jedynie, żebyśmy się stąd wynieśli i stawili czoła tym przeciwnościom całą rodziną. Proszę, pojedźcie ze mną.

– Mamy zdezerterować? – rzucił Isaac. – My nie jesteśmy kryminalistami.

Moja przemowa nie była najlepsza, przyznaję, ale musiałem zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby ich ze sobą zabrać. Susan, powiedziałem wtedy do ciebie, wymawiając twoje imię z jak największą słodyczą, pomóż mi przekonać swojego brata. Chciałem odwołać się do twoich uczuć i sprawić, żebyś mnie poparła. Podła strategia, wiem, ale musiałem spróbować.

– Nie ma innego wyjścia? Nie moglibyśmy trochę zaczekać, dopóki nie oszacujemy rozmiaru szkód? – powiedziałaś łamiącym się głosikiem.

Isaac rzucił ci wściekłe spojrzenie.

– Będziesz go bronić? Zdajesz sobie sprawę z tego, co robi? Próbuje nas poróżnić, siostrzyczko, jak zawsze. Ty jesteś tą dobrą, a ja buntownikiem. Ty tą rozpieszczaną, a ja niewdzięcznikiem. Nie podejmuj jego gry.

Co mogłaś zrobić wzięta w dwa ognie? Od dziecka czułaś się zmuszona interweniować jako rozjemca w nasze spory, tonować zniewagi i wyzwiska, łagodzić pyskówki, starać się, by było między nami choć trochę serdeczności. Aż któregoś dnia się załamałaś, nie umiałaś znieść takiej presji i niewiele brakowało, by twoje pozbawione pokarmu ciałko nie przeżyło. Kiedy pokonałaś chorobę, ostrzegłaś nas, że nie będziesz więcej między nami pośredniczyć, że nie zamierzasz postradać zmysłów z naszej winy, że mamy przestać cię mieszać w swoje kłótnie. A teraz ja znów cię prosiłem – żądałem od ciebie – żebyś wstawiła się za mną u swojego brata i pomogła mi go ocalić.

Isaac nie ustąpił.

Rzucił na stół pliki banknotów, paszporty, dane kont offshore, bilety na samolot i adresy naszych kontaktów na każdym etapie podróży. I pociągnął cię za rękę w stronę drzwi, nie pozwalając ci się ze mną pożegnać.

Nigdy mu nie wybaczę, że wyrwał cię z moich ramion, że zabronił mi ostatni raz cię pocałować.

Bądź przeklęty, Isaacu.

Resztę już opowiedziałem. Wezwałem Vikrama, wydałem mu krótkie instrukcje, zjechałem windą dla obsługi, wsiadłem do samochodu zaparkowanego na tyłach budynku i wymknąłem się na zawsze, przynajmniej taką mam nadzieję.

Próbowałem was ocalić, moje dzieci, ale się temu sprzeciwiliście. Jak mogłem was zmusić? Kiedy przeskakiwałem z jednego punktu planety na drugi, podczas gdy moje nazwisko figurowało na poczesnym miejscu na listach osób najbardziej poszukiwanych przez Interpol, chciałem wierzyć, że będziecie bezpieczni, że z jakiegoś powodu – dzięki jakiemuś magicznemu zamysłowi przeznaczenia – pozostaniecie poza wszelkimi podejrzeniami, że jeśli od razu doniesiecie na mnie policji, jak zrobiliście tamtego ranka, nic złego was nie spotka. Myślenie życzeniowe. Oszukiwanie samego siebie. W głębi duszy wiedziałem, że jeśli zostaniecie, zawsze będziecie zagrożeni. Po pierwsze, przez to stado szakali, jakimi są dziennikarze, po drugie, przez tych samych agentów FBI, którzy rzekomo sumiennie spisali wasze zeznania.

Prawdziwa śmierć dopadła mnie w dniu, kiedy po długich tygodniach bez wiadomości z Zachodu podniosłem z ziemi brudny egzemplarz „Heralda”, gdzie wydrukowano wasze zdjęcie:

Widniał pod nim następujący podpis: „Isaac i Susan Volpi, dzieci spekulanta, który oszukał swoich klientów na 15 miliardów dolarów, zostały formalnie oskarżone o współudział w defraudacji dokonanej przez ich ojca, zbiega poszukiwanego od 2 października 2008 roku”.

Jak mógł to nie być najgorszy dzień w moim życiu?

Scena II. O tym, jak szedim pomyliły się, rzucając urok, i jak moja matka okazała się kosmitką

ARIA JUDITH

Oczywiście, że nie wierzyłam w nie, mój synu, chociaż babcia zapewniała, że widziała, jak krążyły nad jej głową w czasie pełni księżyca, tam, w sztetlu, niedługo przed najazdem Kozaków. „Emanują ciemnym światłem – powtarzała staruszka, szczękając zębami. – Są delikatne jak ważki, mieszkają pośród cieni na strychu i w krecich norach; żywią się łuskami, które opadają z naszej skóry, kiedy śpimy. Wiesz, Judith, co mi powiedziały? Że pożyję wystarczająco długo, by oglądać skrzydła u ludzi”. Inne dzieci uciekały na widok jej brodawek, jej chusty cuchnącej skwaśniałym serem, słysząc stukanie jej laski o schody. Wtedy mieszkaliśmy już na Brooklynie i niedługo przed tym, zanim oślepła, zobaczyła aeroplan. Biedaczka umarła, kiedy ja nie skończyłam jeszcze pięciu lat, ale wciąż pamiętam piekielny upał na cmentarzu, usypiające zawodzenie rabina, brak łez na moich policzkach. Nie myślałam więcej o tych delikatnych istotach, dopóki wiele lat później nie zaszłam w ciążę.

Kiedy się poznaliśmy, twój ojciec mnie uprzedził: „Jeżeli czegoś jestem pewien, to tego, że nie chcę sprowadzać na ten świat więcej nieszczęścia”. Był to jedyny warunek, jaki mi postawił, kiedy się pobieraliśmy: pozostać bezpłodnymi, dziećmi bez dzieci. Cóż ci mam powiedzieć? Byłam zadurzona w Noahu, delikatnym chłopaku z głową pełną planów. Jego powaga i rozgoryczenie tylko wzmagały moją namiętność. Powiedziałam mu, że się zgadzam, byłam jeszcze bardzo młoda, szukałam miłości, desperacko, skąd mogłam wiedzieć, że któregoś dnia ciało – nie dusza, ale ciało – zmusi mnie do złamania tamtej obietnicy? Przez pierwsze lata małżeństwa zdobywałam się od czasu do czasu na odwagę, by poruszyć ten temat, ale jego upór nie dopuszczał żadnych ustępstw. Co doprowadziło do tego, że sama myśl, iż może zostać ojcem, budziła w nim wstręt? Nie dało się wyciągnąć z niego odpowiedzi – mówiłam ci już, że Noah był jak z kamienia. „Przeszłość się nie liczy, to kłamstwo, że jej brzemię decyduje o naszym życiu – mawiał. – Liczy się jedynie przyszłość, a w przyszłości nie zamierzam być odpowiedzialny za cierpienie kogoś, kto nawet nie prosił mnie o ten zatruty podarunek, jakim jest życie”.

Moja milcząca zgoda przeszła w rezygnację, potem w poczucie uciemiężenia – musi być prawdą to, że kobietami rządzą instynkty. Chociaż w przeciwieństwie do niego nie pochodziłam z wykształconej rodziny, ale z raczej prostego, kupieckiego środowiska, uważałam się za intelektualistkę, wiecznie zbuntowaną przeciwko przesądom epoki. Żebym tylko nie zapisała się w twojej pamięci jako gospodyni domowa pogodzona z prasowaniem pościeli albo doprawianiem pulpetów, przecież harowałam jako sprzedawczyni, żeby móc opłacić sobie wieczorówkę i zbudować przyszłość na własną miarę, przeczytałam tyle samo książek co twój ojciec, a może nawet więcej, szukałam natchnienia w dziełach Emmy Goldman i sufrażystek. Nigdy nie uważałam się za gorszą od mężczyzn i tak jak najwięksi egalitaryści również chciałam trochę naprawić świat. Nie mogę powiedzieć, że byłam nieszczęśliwa, ale kiedy skończyłam trzydzieści pięć lat, zaczęłam czuć w brzuchu i w piersiach niesprecyzowany dyskomfort. Pustkę. Mimo wrażliwości, jaka cię charakteryzuje, mój synu, nigdy nie zdołasz tego zrozumieć – mnie samej zajęło dużo czasu odkrycie, że natura bierze górę nad wszelką ideologią. To pewnie hormony, czy co tam sobie chcesz, wycie wnętrzności, które przyjmuje postać dziecięcego głosiku świdrującego ci w uszach. Nie zwariowałam, zapewniam cię, że słyszałam w moim wnętrzu twój głos, twoje żądanie przyjścia na świat.

Chciałam porozmawiać z Noahem o tym, co się ze mną dzieje, ale on, pochłonięty własnymi problemami – trwała wojna – nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. Obawiałam się, że moja walka jest z góry przegrana, próbowałam zająć myśli czymś innym, poświęciłam się opiece nad sierotami, myślałam nawet, żeby adoptować jednego z tych porzuconych nieszczęśników. Ale twój krzyk w moim wnętrzu stawał się coraz bardziej rozdzierający, coraz bardziej nieznośny. Pokonaliśmy nazistów i żółtków, nasze życie stało się niepewne i ryzykowne, co tylko wzmocniło moje pragnienie, by cię począć, podczas gdy twój ojciec musiał stawić czoła najróżniejszym oszczerstwom, których padł ofiarą. Po tym, jak awansował w instytucji, którą sam pomógł zbudować, z dnia na dzień został pozbawiony stanowiska. Poświęcił całe życie służbie państwu – działaniu dla jego dobra, walce o interesy ojczyzny – a teraz musiał się zadowolić posadą doradcy w podrzędnej nowojorskiej firmie. Wiem, że potrzebował mnie bardziej niż kiedykolwiek, ale ja bardziej potrzebowałam ciebie.

Jak podjęłam decyzję? Nie przemyślałam jej, nie zaplanowałam tego złośliwie, przysięgam. Tamtego ranka twój ojciec wyszedł bardzo wcześnie, miał jakieś spotkanie w New Jersey – nigdy nie opowiadał mi o swojej pracy – a ja do późna zostałam w łóżku. Byłam obolała, dusiłam się; pobiegłam do łazienki i zwymiotowałam do umywalki. I wtedy je zobaczyłam, leżące w głębi apteczki: prezerwatywy, które Noah skwapliwie gromadził (i których, odkąd narosły problemy, niemal nie używaliśmy). Nie zawahałam się ani nie zastanowiłam nad konsekwencjami; od tej chwili nie działałam sama, chciałoby się powiedzieć, że w tym momencie zawarliśmy przymierze, ty, który miałeś się wkrótce urodzić, i ja, która miałam ci w tym pomóc.

Tamtego wieczora, kiedy wrócił twój ojciec, jak zwykle zmęczony i w złym humorze, który już przylgnął mu do duszy, podałam mu whisky i poprosiłam, żebyśmy porozmawiali o tym, co się z nami dzieje. Ku mojemu zaskoczeniu gawędziliśmy swobodnie, co ostatnio zdarzyło nam się chyba jeszcze przed wojną. Przeprosiłam, że byłam tak obojętna i nie wspierałam go, kiedy najbardziej tego potrzebował. Uwodziłam go jak się patrzy. Przygotowałam kolejne drinki, a kiedy oboje byliśmy już wystarczająco wstawieni, wzięłam go za rękę i zaprowadziłam do sypialni. Rozebraliśmy się i sama nałożyłam mu prezerwatywę (oszczędzę ci szczegółów). Prezerwatywę, którą rano przedziurawiłam nożyczkami. Wyznam ci, że nigdy nie żałowałam tego podstępu, skupiłam się na oczekiwaniu na chwilę, kiedy będę mogła sprawdzić, czy zadziałał.

Z powodu wstydu, a może atawizmu, miałam opory przed pójściem do ginekologa, postanowiłam więc odwiedzić Charnę, starą akuszerkę, która wyemigrowała do Ameryki z tego samego sztetlu co moja babka. Pamiętałam, że przed laty matka zabrała mnie do jej mieszkanka w Harlemie, żeby zasięgnąć porady w jakiejś sprawie, której nie chciała mi zdradzić (miałam wtedy około piętnastu lat). Zapukałyśmy do drzwi, przyjęła nas niechętnie i zaprowadziła do pokoju, do barłogu, który otaczała galeria wieśniaczych twarzy. Nie wiem, co wydarzyło się w salonie – rozpoznałam kilka hebrajskich modlitw, a wychodząc, zauważyłam palenisko i dym świeczki – ale moja matka, która w ostatnich dniach była bardziej nerwowa niż zwykle, lekko się uśmiechała. „Możesz w to wierzyć albo nie, Judith – powiedziała mi, kiedy znalazłyśmy się na ulicy – ale ta kobieta to święta”.

Moi dziadkowie w sztetlu

W wieku niemal dziewięćdziesięciu lat Charna nadal robiła duże wrażenie, jej malutkie oczka były jak rozżarzone węgle, a żywotność emanująca z jej ważącego dwieście funtów ciała wbijała w ziemię. Najwyraźniej nie poprawił jej się humor, bo otworzyła mi drzwi z tą samą kwaśną miną, którą zapamiętałam z poprzedniej wizyty. Jedyną widoczną różnicą były jej obnażone dziąsła i wargi wessane w głąb ust, jakby miała je połknąć.

– Czego chcesz? – krzyknęła w jidysz.

– Jestem…

– Bardzo dobrze wiem, kim jesteś, Judith Farbstein.

Spuściłam wzrok.

– Rozumiem – dodała. – Zaczekaj chwilę.

Zaskakująco żwawo obróciła bryłę swojego ciała, weszła do kuchni i wróciła z jajkiem, modlitewnikiem i świeczkami. Usiadła naprzeciwko mnie i zapaliła knoty, potem kazała mi zgasić światło. Położyła swoje mięsiste dłonie na moich.

Zamknęła oczy i trwała w milczeniu.

– Są tutaj – szepnęła ochrypłym głosem.

– Kto?

– Milcz – zganiła mnie. – Słuchają cię. Tu, wokół ciebie. Nie możesz ich zobaczyć, ale one ciebie widzą. Przybyły za twoją rodziną ze sztetlu.

Zrozumiałam, o kim mówi. Szedim. Istoty, które krążyły nad moją babcią w czasie pełni księżyca. Delikatne jak ważki.

– Nie bój się. Towarzyszą tobie i twoim przodkom od pokoleń, naucz się z nimi żyć, nadstaw ucha i wsłuchuj się w ich szept.

Wzięła jajko i umieściła je nad płomieniem – odcinało się w ciemnościach niczym malutki podłużny księżyc. Uważnie obejrzała wzorki, które prześwitywały od środka.

– Odpowiedź, jakiej udzielają na twoje pytanie, brzmi tak – zawyrokowała. – To będą bliźnięta.

Zaniemówiłam.

– Jest jeszcze coś – dodała. – Jedno z nich będzie dobre, a drugie złe. One mówią, że powinnaś to wiedzieć.

Sięgnęła po modlitewnik i przykazała, żebym się do niej przyłączyła. Nie pamiętam, co więcej powiedziała o szedim, miałam wrażenie, że próbowała je uspokoić. Chociaż oczywiście nie wierzyłam – i nie wierzę – w te wymysły, nie mogłam wybić sobie z głowy jej słów i w końcu się rozpłakałam. Charna usiłowała mnie pocieszyć, nieco po matczynemu. Wyrwałam się z jej objęć, położyłam na stole parę banknotów, podziękowałam i szybko opuściłam mieszkanie.

Przez kilka tygodni nie potrafiłam wymazać z myśli tego podwojonego ciałka w moim wnętrzu. Wreszcie twój ojciec, który wówczas wydawał się przejmować jedynie samym sobą, zauważył mój niepokój i zapytał, co się ze mną dzieje. Powiedziałam mu: jestem w ciąży. Widziałam, jak stara się powstrzymać strach i próbuje myśleć racjonalnie. Jak to możliwe? I skąd wiesz? Po prostu wiem. Byłaś u lekarza? Nie. No więc? Po prostu wiem, powtórzyłam. Co gorsza to bliźniaki. Posiejesz, Noahu, na tym przeklętym świecie nie jedno nowe życie, ale dwa.

Twój ojciec w końcu stracił nad sobą kontrolę, rąbnął pięścią w ścianę – potem musiał nosić rękę na temblaku – i wybiegł z domu. Był jednak dobrym człowiekiem, wrócił więc po kilku minutach, przeprosił mnie i kazał mi pójść do lekarza. Nie miałam odwagi przyznać mu się do wizyty u starej Charny, nie powiedziałam też o szedim i nie wspomniałam o najgorszym – że jej zdaniem jedno z jego dzieci będzie dobre, a drugie złe. Jak ktoś tak przywiązany do racjonalności i praw historii jak twój ojciec miałby uwierzyć w tę obłąkańczą przepowiednię?

„Jest pani w dziewiątym tygodniu”, potwierdził specjalista, jednak upierał się, że w moim brzuchu słychać bicie tylko jednego serca, zatem jest tylko jeden płód. Żadnych bliźniąt. Nie przekonała mnie jego diagnoza, byłam pewna, że się myli. Mimo gwałtownego sprzeciwu twojego ojca, który i tak niedługo miał nas porzucić, wierzyłam w słowa Charny, w przekleństwo szedim, aż do nocy, kiedy się urodziłeś.

Poród pokazał, że mimo wszystko one się pomyliły; w moim brzuchu mieszkałeś tylko ty, mój synu. Żadnego śladu po przewrotnym bracie. To było szaleństwo, majaki kobiety nękanej samotnością, niepewnością i pragnieniem. Człowiek pogrążony w smutku bierze zbiegi okoliczności za przepowiednie. Ciekawe, że koniec końców ty spłodziłeś bliźnięta, ale to były już inne czasy, era postępu i rozwoju nauki, ultradźwięków i podróży na Księżyc, nie masz się czym martwić.

RECYTATYW

Ach, ta moja matka.

Chociaż jej poglądy zapowiadały zajadły feminizm lat siedemdziesiątych (albo – teraz, kiedy się nad tym zastanawiam – może właśnie dzięki temu), Judith twierdziła, że prawa dziedziczności to pic na wodę, uważała ewolucję za męski podstęp, wymyślony wyłącznie po to, żeby odebrać połowę potomstwa jego jedynym prawowitym właścicielkom, kobietom. „Kto widział jakieś iksy i igreki w naszych komórkach?” – kpiła. Crick i Watson byli dla niej łajdakami, obok Nixona, Hoovera, papieża i każdego milionera, łącznie z rodziną Kennedych. Jej zdaniem charakter dziecka kształtuje się poprzez naśladownictwo, milczące, nieuniknione kopiowanie, które zaczyna się, gdy matka kołysze niemowlę na rękach i obdarza je uśmiechem. „Mężczyźni zawsze są nieobecni – tłumaczyła – i dobrze, że tak jest. Nie rozumiem kobiet, które narzekają, że muszą zmieniać pieluchy albo sterylizować sutki, podczas gdy ich mężowie dyskutują o polityce albo opijają się piwem przed telewizorem. Powinny się cieszyć, że te prymitywne rozrywki oddalają ich od maluchów”.

Ach, ta moja matka.

Niemal nie kryła radości z powodu tego, że nie ma konkurencji; po przedwczesnej śmierci ojca – przypominam wam, poruszeni czytelnicy, że urodziłem się dwa tygodnie po jego wypadnięciu z okna – ona była dla mnie jedynym wzorem. I starała się, żeby tak zostało. Nie mogę zaręczyć, że przestrzegała celibatu, w każdym razie naszego progu nie przekroczył żaden mężczyzna. Jej osobliwa teoria psychologiczna skazywała nas na bycie podobnymi jak dwie krople wody; odkąd zacząłem się posługiwać rozumem, taki był jej jedyny cel, jej heroiczne pragnienie: zrobić ze mnie swojego sobowtóra, ukształtować mnie na swój obraz i podobieństwo. Ona miała być moją boginią, a ja jej tworem; ona moim Zeusem, a ja jej Ateną; ona rabinem z Pragi, a ja jej golemem; ona doktorem Frankensteinem, a ja jej (przystojnym) monstrum.

Udało jej się to pod wieloma względami, świadczą o tym nasze jednakowo niezgrabne sylwetki, sposób przygryzania dolnej wargi, kiedy się złościmy, wspólne upodobanie do blondynek Hitchcocka i historii o duchach, nienawiść, jaką darzymy bogaczy, kretynów i świętoszków (a co dopiero kiedy ktoś łączy w sobie wszystkie te cechy, zjawisko częstsze niż myślimy), niezdolność do usiedzenia w ciszy, przyjemność, jaką czerpiemy ze skandali i lektury plotkarskich gazet, wstręt do jajek w koszulce, kotów syjamskich i kulturystów, a także wewnętrzny, skrywany egoizm, według nas niewidoczny, który rządzi całym naszym postępowaniem.

Niestety, kopie nigdy nie są doskonałe. A przecież – z miłości albo ze strachu – usilnie starałem się naśladować nawet pozostałości jidysz w jej brooklyńskim akcencie i zachować minimalną wiarę w gatunek ludzki, jak ona. Bez szans. Od małego odznaczałem się odmiennymi cechami, które Judith próbowała wyciąć niczym rakowe guzy: odczuwałem upodobanie do pastelowych kolorów, podczas gdy ona uwielbiała ochrę i czerwień; miałem ambicję, jej zdaniem niezdrową; słabość do Nabokova, chrząszczy i Formuły 1; charakteryzowała mnie pewna złośliwość, którą uważała za niebezpieczną (i miała rację); interesowałem się komiksami i kreskówkami; a przede wszystkim miałem manię kolekcjonerską.

Łączyło nas za to sceptyczne podejście do Freuda i psychoanalizy, toteż nie będę was, cierpliwi czytelnicy, zasypywał masą anegdot o moim dzieciństwie i jego czeluściach, z których wyciągnęlibyście banalne wnioski na temat mojej skłonności do oszustwa i ucieczki. W biografiach od zawsze nie znosiłem porządku chronologicznego, który zmusza nas do postrzegania życia jako prostej, oświetlonej ścieżki łączącej mrok macicy z czernią grobu. Jakże błędne jest twierdzenie, że zawsze byliśmy tacy sami albo że przyczyn naszej zguby należy szukać w bliznach z przeszłości! Kiedy zagłębiam się we wspomnienia jakiejś osobistości czy gwiazdy filmowej, zaczynam lekturę od momentu, kiedy skończyła dwadzieścia lat, żeby oszczędzić sobie kilkuset stron zapełnionych kaszkami i szkolnymi mękami.

Judith Farbstein, moja matka, w młodości

Trzymając się tych zasad, spróbuję streścić swoje dzieciństwo – całe dzieciństwo, od narodzin do dwunastego roku życia – w zaledwie dwóch epizodach. Czy to wystarczy? Od razu zilustrują moje relacje z matką. Zresztą do dziś budzą we mnie złość. Błagam was tylko, żebyście nie doszukiwali się w nich jakiejkolwiek symboliki!

Miałem jakieś siedem czy osiem lat. Za każdym razem kiedy szedłem do łazienki, zabierałem ze sobą kawałek folii aluminiowej, jakiej używa się do zawijania kanapek; na miejscu robiłem na nią trochę kupy, zanim usiadłem na sedesie. Po opróżnieniu jelit nie spuszczałem wody, żeby mieć pewność, że nikt mi nie przeszkodzi, i w skupieniu analizowałem moje odchody. Niczym prawdziwy badacz! Intrygowała mnie mroczna zależność istniejąca pomiędzy jedzeniem, które spożywałem, a konsystencją, kolorem i wonią gówna, które z niego powstawało, szukałem w nim wizualnych i zapachowych śladów szpinaku z kolacji, makaronu z obiadu albo płatków kukurydzianych ze śniadania, przekonany, że dokonuję postępów kluczowych dla rozwoju nauki. Rejestrowałem moje odkrycia w notesie w okładce z masy perłowej, zapisywałem dzień i godzinę każdego stolca, rysowałem porównawcze wykresy i tabele oraz określałem w skali od 10 do 1 twardość materiału i jego odór (w odczuciu innych, ja uodporniłem się na smród), a oprócz tego notowałem moje hipotezy na temat zwierzęcego czy roślinnego pochodzenia każdego produktu. Na końcu zwijałem ostrożnie folię, a następnie chowałem powstałą kuleczkę na sekretnej półce w głębi szafy.

Wiem, że wielu uzna moje hobby za niezdrowe albo spróbuje wykorzystać je do wytłumaczenia mojego zepsucia. Mnie samego mój zmysł analityczny i zamiłowanie do szczegółów napawają dumą, cechy te przydały mi się ogromnie w późniejszych przedsięwzięciach. Kto wie, może gdybym kontynuował badania, zostałbym sławnym chemikiem albo żywieniowcem? Albo stworzyłbym nową dyscyplinę, gównologię, i napisał na ten temat dziesiątki artykułów i podręczników akademickich? (Moi klienci byliby wdzięczni).

Ach, ta moja matka.

Judith nie obchodził rozwój nauki. Któregoś dnia, kiedy wróciłem ze szkoły i podszedłem do szafy, żeby dodać nową odmianę kupy do mojej kolekcji, zobaczyłem, że wszystkie próbki zniknęły. Nie było po nich śladu, nawet lekki smrodek został złagodzony środkiem dezynfekującym. Matka niczego nie skomentowała. Wiedziałem, że jest winna kradzieży, ale nie miałem odwagi jej oskarżyć, a ona demonstrowała wyrachowaną obojętność wobec tego, co przeżywałem. Tamtego wieczoru nie skarciła mnie ani o nic nie zapytała i chociaż nie chciałem zjeść kolacji i prawie się nie odzywałem, nie zrugała mnie, jak to miała w zwyczaju. Kiedy szedłem spać, postawiła tylko przy moim łóżku szklankę mleka i talerzyk z herbatnikami. Zacząłem już nawet wątpić, czy kiedykolwiek w ogóle gromadziłem te srebrne kuleczki, moczary pamięci są tak zwodnicze, że do dziś nie mógłbym przysiąc, że rzeczywiście byłem w ich posiadaniu. Za to uczucie, że zostałem zdradzony – gorzej: ograbiony – przez Judith, towarzyszyło mi przez wiele lat. Zakładam, że przynajmniej ta złość jest autentyczna.

Ach, ta moja matka.

Powoli zapominałem o całym zajściu, do czasu, kiedy Judith okazała się kosmitką. Zgodnie z informacjami, jakie czerpałem z niedzielnych ilustrowanych dodatków, istoty pozaziemskie już się wśród nas znajdowały, ich oleiste łuski i żmijowate oczy były ukryte pod sztucznymi białymi skórami i obłudnymi przyjacielskimi uśmiechami. Nie dało się ich zdemaskować, znały bowiem sposób na kopiowanie naszego wyglądu; dopiero po śmierci, zwłaszcza jeśli zginęły z rąk obrońcy prawa czy policjanta, wychodziła na jaw ich gadzia natura, ich jaszczurze ciało ulegało wówczas samospaleniu, a ogony drgały spazmatycznie, dopóki nie zamieniły się w proch. Wniosek był bardzo prosty: należało zawsze zachowywać czujność, podejrzliwie podchodzić do przyjaciół i sąsiadów, bowiem każdy z nich mógł nosić w sobie jedną z tych istot.

Po tym, jak przez kilka popołudni ostentacyjnie mnie ignorowała – przestawała ze mną rozmawiać za każdym razem, kiedy moja osoba nie spełniała jej oczekiwań – nabrałem przekonania, że Judith jest jedną z nich. Tygodniami studiowałem jej zachowanie, szpiegowałem ją, kiedy spała, i analizowałem składniki jej diety (mówiono, że potrzebują ogromnych ilości cukru), ale nie zdołałem postawić ostatecznej diagnozy. Co, jeśli moja prawdziwa matka została porwana przez kosmitów i zastąpiona jaszczurem z plastikowymi lokami? Z ukrycia podsłuchiwałem, jak szepcze przez telefon niezrozumiałe słowa, być może w swoim kakofonicznym pozaziemskim języku.

Wiedziałem, że w jednej z szuflad komody chowa mały kuferek, i wyobrażałem sobie, że trzyma w nim plany swojego statku albo instrukcje dotyczące wymordowania naszych przywódców. Jeśli faktycznie chciałem się uratować – i zapewnić przeżycie gatunku ludzkiego na Ziemi – musiałem się włamać do tej kasetki i przekazać jej zawartość władzom. Misja nie zapowiadała się łatwo, Judith zabroniła mi wchodzić do swojego pokoju, zawsze charakteryzowały ją nieufność i czujność. Jedyną szansą był jej wieczorny prysznic. Plan wydawał się ryzykowny, bo gdyby przyszło jej do głowy za wcześnie otworzyć drzwi, zostałbym wydany na pastwę jej kłów. Przygotowywałem się przez kilka tygodni, licząc minuty, które spędzała pod prysznicem, od siedmiu do dwunastu, w zależności od stopnia zmęczenia. Przeprowadziłem dwie symulacje i przyszykowałem się na decydujący dzień.

Ja w dzieciństwie

Był wtorek, pamiętam, bo tego dnia zwykła chodzić na grób mojego ojca, i wyglądała na szczególnie zmęczoną. W pośpiechu pochłonąłem omlet i poszedłem do swojego pokoju, teoretycznie żeby dokończyć odrabianie lekcji. Ona przez chwilę czytała, aż wreszcie zamknęła się w łazience. Nie miałem ani sekundy do stracenia, zakradłem się do jej sypialni i otwierałem kolejne szuflady – nie mogłem znaleźć kuferka. Starałem się robić to możliwie jak najciszej, ale kiedy nagle odwróciłem wzrok, matka stała przede mną, drobna i groźna. Jej oczy rzucały czerwonawą poświatę, jak u wszystkich jaszczurów. Byłem zgubiony.

– Szukasz tego? – zapytała spokojnym głosem, pokazując mi kuferek, który trzymała w dłoniach (należałoby powiedzieć: w szponach).

– Nie – wybełkotałem.

Najpierw zrobiła mi wykład na temat prywatności i szacunku dla cudzych tajemnic, potem wymierzyła mi kilka głośnych klapsów (poczułem łuski pod szorstką skórą jej dłoni) i kazała siedzieć w pokoju do odwołania. Niemal poczułem ulgę. Przynajmniej mnie nie pożarła.

Jej zemsta przekroczyła jednak moje najśmielsze oczekiwania. Kiedy następnego dnia wróciłem ze szkoły, poprosiła, żebym pokazał jej kolekcję komiksów. Drżąc na całym ciele, zaprezentowałem jej szeroki wachlarz superbohaterów i czarnych charakterów – moimi faworytami byli ci, którzy wiedli podwójne życie, jedno zwyczajne, nieróżniące się zbytnio od mojego, a drugie pełne przygód i niebezpieczeństw – a ona zażądała moich najcenniejszych skarbów, historyjek o UFO i istotach pozaziemskich. Obojętnie przekartkowała egzemplarz Innych światów z moimi ulubionymi opowieściami. Myślałem, że stopi go swoim laserowym spojrzeniem, ale ona kazała mi spakować wszystkie komiksy do skórzanej walizki. Płakałem w ciszy, świadom, że nie będę miał odwagi uciec i przyłączyć się do ruchu oporu.

Judith zabrała mnie do sierocińca i aby udowodnić mi wartość wyrzeczenia oraz zniechęcić do chciwości, kazała mi podarować moją kolekcję komiksów, kilkadziesiąt egzemplarzy gromadzonych latami. Nigdy się nie dowiedziałem, czy była pozaziemskim najeźdźcą, czy tylko surową, nieprzejednaną matką (dziś myślę, że łączyła w sobie obie te natury). Nie ulega natomiast wątpliwości, że jej metody wychowawcze nie przyniosły upragnionych rezultatów; zmuszenie mnie do wyrzeczenia się najukochańszych skarbów nie zrobiło ze mnie lepszego człowieka, nie sprawiło, że stałem się wrażliwszy na nieszczęście czy biedę, nie skłoniło mnie do miłosierdzia ani hojności. Wręcz przeciwnie, jeżeli później przeznaczałem miliony na wszelkiego rodzaju filantropijne organizacje, robiłem to wyłącznie po to, by oczyścić swój wizerunek albo zmniejszyć kwotę podatku.

Tamtego popołudnia, kiedy wracaliśmy metrem do domu, przysiągłem sobie, że któregoś dnia zostanę właścicielem największej na świecie kolekcji komiksów o obcych. Dotrzymałem słowa. Najpewniej skonfiskowała ją policja, nie podejrzewając, jaką wartość sentymentalną (i – nie oszukujmy się – materialną) miały dla mnie te historyjki.

Ach, ta moja matka.

DUET

Nie potrafiłem przewidzieć reakcji Judith – choć w tamtym okresie byłem bogiem, moja przenikliwość miała pewne granice – kiedy postanowiłem ją odwiedzić w luksusowym domu starców na obrzeżach Orlando, w którym pięć lat wcześniej sam ją zamknąłem. W wieku osiemdziesięciu siedmiu lat wydawała się równie przytomna i waleczna jak za młodu; zdaniem jej pielęgniarki – pochodzącej z południa pieguski z lekkim zezem dodającym jej uroku – moja matka była cudownym bólem głowy. Jeżeli nie wzbudzała od razu sympatii swoich koleżanek, to przynajmniej wywoływała u nich podziw z powodu siły ducha i surowości charakteru. Innymi słowy była despotyczna i bezczelna, odmawiała przestrzegania zasad i rozkładu dnia, uparcie starając się narzucić swój autorytet pozostałym staruszkom, być może nie tak potulnym, jak sugerowałyby te ich balkoniki i tabletki. Dlaczego pokonałem opór i kiedy byliśmy już w powietrzu, poprosiłem Matta, żeby zamiast lecieć do Londynu na inauguracyjne przedstawienie w Covent Garden – Opowieści Hoffmana z pełnym temperamentu Rolandem Villazonem w roli głównej – zmienił kierunek i zabrał mnie na południe Florydy, jakby chodziło o kwestię życia lub śmierci? Nie znam odpowiedzi. Od wielu miesięcy rozważałem możliwość porozmawiania z matką, stawienia jej czoła aż do końca, osaczenia jej.

– Prawda, mój synu? – zakpiła podczas naszej ostatniej kłótni. – W twoim wieku powinieneś wiedzieć, że każdy ma taką prawdę, na jaką zasługuje.

Trudno sobie wyobrazić, że ta staruszka owinięta w śliwkową chustę, ze starannie upudrowanymi policzkami, cerą małej dziewczynki, ale kościstymi, pokrytymi plamami dłońmi (jedyny dowód jej pozaziemskiego pochodzenia) była zdolna mnie poskromić, mnie, czterdziestolatka słynącego z wybuchów i ciętego języka. Wystarczyło jednak, że podniosła głos o kilka decybeli, by przerażona sierota w moim wnętrzu uległa jej woli. Tamtego dnia wybiegłem pospiesznie z jej domu w Vermoncie – na pustkowiu, gdzie uparła się zamieszkać – czując się jak obity kijem pies. W ramach zemsty, uzasadniając moją decyzję pierwszymi oznakami starczości, zmusiłem ją do przeniesienia się na to cmentarzysko słoni na Florydzie, w ostatnie miejsce na świecie, które wybrałaby kobieta uczulona na słońce i na emerytów. Wyglądało na to, że sześć lat rozłąki i milczenia (starałem się nie dzwonić do niej nawet z okazji urodzin) złagodziło jej charakter; przynajmniej nie udawała zdziwienia, kiedy dowiedziała się o mojej wizycie. Nie wypomniała mi też mojej oziębłości ani tego, że o niej zapomniałem, powitała mnie łagodnym uśmiechem i mocnym uściskiem. Wymieniliśmy dwie czy trzy banalne uwagi na temat jej zdrowia i klimatu, w którym jej zdaniem nie dało się oddychać, po czym podjęliśmy bitwę.

– Co chcesz wiedzieć? – powiedziała, raczej wyniosła niż zrezygnowana.

Nigdy się już nie zmieni.

– Kim był Noah.

Przez ostatnie dwadzieścia lat zainwestowałem dziesiątki tysięcy dolarów, żeby się tego dowiedzieć. Ale nadal pozostały luki, dziury, szczeliny, a przynajmniej ja miałem potrzebę się ich dopatrywać, po to, żeby ona, ona jedna mogła je wypełnić. Chociaż brzmi to absurdalnie, chciałem usłyszeć jej ostatnie słowo. Jej werdykt. Jakby niezależnie od archiwów i świadectw, listów i dokumentów sądowych, tajnych raportów i wykradzionych tajemnic – tego wszystkiego, co na szczęście da się kupić za pieniądze – tylko ona mogła poświadczyć autentyczność moich odkryć i uporządkować elementy układanki.

Kazała mi wyjść ze sobą do ogrodu, usiadła pod drzewami u zbiegu dwóch ścieżek i poprosiła pielęgniarkę o dzbanek mrożonej herbaty. Zająłem miejsce naprzeciwko niej na niewygodnym metalowym krześle.

– Niczego nie chcesz?

Pokręciłem głową.

Moja matka w domu starców

– Powinieneś napić się czegoś orzeźwiającego – zganiła mnie. – Upał dopiero się zaczyna, a ciebie czeka długa historia.

Zauważyłem w jej oczach przebłysk impertynencji, jakby przewidziała swoje zwycięstwo. Dlaczego po tak długim czasie postanowiła mnie zadowolić? Dlaczego rezygnowała z zawziętego milczenia? Podejrzewała, że jej koniec jest bliski, i chciała wykorzystać ostatnią okazję, żeby się zwierzyć? Wtedy takie wytłumaczenie wydawało mi się trafne. Uwierzyłem w jej dobrą wolę. Może nie miałem innego wyjścia.

CABALETTA JUDITH

Twój ojciec wyglądał jak włóczęga. Pracowałam jako sprzedawczyni w sklepie z ubraniami; każdego popołudnia przystawał przed wystawą, na dziesięć, dwadzieścia sekund, tyle wystarczyło, bym dostrzegła jego delikatne rysy, zmierzwione włosy czy filcowy kapelusz w zimowe dni, okrągłe okulary, mały wąsik, niczym wąski cień między haczykowatym nosem a linią ust. Nie przyciągnął mojej uwagi swoją powierzchownością, nie zauważyłam też w jego spojrzeniu cienia perfidii czy pożądania. W mojej pamięci musiała się wyryć sama częstotliwość, z jaką przychodził, uporczywość, nałogowa systematyczność. Kiedy wreszcie odważył się wejść do sklepu, wzięłam go za kogoś z rodziny czy któregoś ze znajomych. Przywitał się ze mną oschle, a może raczej powściągliwie, i poprosił o szalik. W jakim kolorze, zapytałam. Zaniemówił, jakby chodziło o jakiś zawiły problem. Nie wiem, wyszeptał, nie myślałem nad tym. Roześmiałam się, szczerze, bez złośliwości, zaintrygowana jego poważną miną. Poszłam na zaplecze i wróciłam z długim pomarańczowym paskiem materiału, najbardziej jaskrawym, jaki znalazłam, wyłącznie po to, by mu dokuczyć. Nie wiem, bąknął. Dlaczego nie przymierzysz? – zaproponowałam bezczelnie i owinęłam mu szyję szalikiem. Nie flirtowałam z nim, jeśli już, to w minimalnym stopniu, na tyle, na ile może sobie pozwolić młoda dziewczyna; rozbawiła mnie jego wystraszona, zaskoczona mina. Wyglądasz świetnie! – zawołałam. Wyjął z portfela kilka banknotów i wyszedł w zawiązanym przeze mnie szaliku. Pomyślałam z odrobiną smutku, że już więcej nie zatrzyma się przed wystawą.

W poniedziałek znów dostrzegłam po drugiej stronie szyby jego melancholijną twarz i zawiązany na szyi szalik. Uśmiechnęłam się i mu pomachałam. Nie od razu odpowiedział, ale w końcu podniósł rękę. Kontynuowaliśmy ten milczący taniec przez kilka tygodni, każde po swojej stronie witryny, jakby ta przezroczysta granica skazywała nas na mieszkanie w równoległych światach. Poza tymi momentami cichego porozumienia nie zaprzątał moich myśli; byłam zbyt pochłonięta pracą i tym, by zdążyć na czas do szkoły wieczorowej, żeby interesować się nieuchwytną obecnością tego pojawiającego się i znikającego mężczyzny, który przypominał raczej dziw natury niż narzeczonego czy konkurenta.

Moi rodzice (1952)

Jednego z takich popołudni (przypuszczam, że odbiło mi z powodu okresu) nie zdołałam się pohamować, kiedy jak zwykle nieśmiało mi pomachał, i wyszłam stawić mu czoła. Powitał mnie silny podmuch wiatru. Wzięłam Noaha pod ramię i zaprowadziłam do sieni. Patrzył na mnie roztrzęsiony, powiedziałabym, że umierał ze strachu.

– Zapraszasz mnie do kina. – Moje zdanie zabrzmiało bardziej jak rozkaz niż jak propozycja.

– Nie wiem – wyjąkał – dziś nie…

– W takim razie jutro.

Przytaknął i wziął nogi za pas.

Następnego dnia przybył punktualnie na spotkanie. Ale uprzedził, że zanim zabierze mnie do kina – strasznie chciałam zobaczyć Diabeł jest kobietą z Marleną Dietrich – wybierzemy się na spacer. Wsiedliśmy do metra i po kilku przesiadkach znaleźliśmy się w części Bronksu, w której nigdy nie byłam.

– Co tu robimy?

Noah (dopiero wtedy ujawnił, jak ma na imię) wzruszył ramionami. Wzięłam go pod rękę. Szliśmy uliczkami w opłakanym stanie, pełnymi żebraków, prostytutek, obdartych dzieciaków, magazynów o powybijanych szybach i byle jak pomalowanych ścianach oraz pojemników z wysypującymi się śmieciami. Pozostałość wielkiego kryzysu. Jak wiesz, mojej rodzinie daleko było do bogactwa, ale dzielnica Brooklynu, w której dorastałam, nie wyglądała na tak zrujnowaną albo ja nie potrafiłam tego dostrzec. Przypominam ci, że miałam osiemnaście lat; twój ojciec trzydzieści cztery. Innymi słowy, byłam młodą dziewczyną pełną złudzeń i mimo ciężkich czasów nadal wierzyłam w amerykański sen; oczywiście doświadczyłam biedy, ale wówczas nie obchodziły mnie losy innych, wyłącznie to, żeby do czegoś w życiu dojść, kontynuować naukę i może założyć rodzinę. Noah za to był strasznie sztywny i poważny. Na naszej pierwszej randce pokazał mi wielkomiejską biedę, opłakaną sytuację ubogich dzielnic. Fakt, oszczędził mi pogadanki, przemówień i łzawych szantaży. To nie było w jego stylu. Po prostu wolał przedstawić swoje priorytety, chciał się ze mną spotykać, ale na pierwszym miejscu, przede mną i przed sobą samym, stawiał sympatię dla wykluczonych.

Jego idealizm kazał mi spojrzeć na niego w inny sposób, jakby tamtego dnia odkrył przede mną najgłębsze zakamarki swojej duszy (duszy, w którą – jak się później dowiedziałam – nie wierzył). Podzielałam jego troski i pragnienie sprawiedliwości, a przynajmniej starałam się z nim solidaryzować w moim nastoletnim egoizmie, co nie przeszkodziło mi po zakończeniu tej pierwszej lekcji ze świadomości społecznej zażądać od niego dotrzymania obietnicy. Jeśli zabrał mnie do kina niechętnie, to tego nie okazał; gdy zobaczył, jak wpatruję się w ekran (albo sprawiły to ostre rysy Dietrich), na jego ustach pojawił się jeden z niewielu spontanicznych uśmiechów, jakie zapamiętałam.

RECYTATYW

Judith nie pozwoliła, bym przerywał jej podczas tej niekończącej się cabaletty: skoro już uparłem się szperać w jej historii, teraz nie pozostawało mi nic innego, jak pozwolić, żeby ją opowiedziała na swój sposób. Nie dało się jej przekonać, żeby przyspieszyła; za każdym razem kiedy okazywałem zniecierpliwienie, zmieniając pozycję, wzdychając czy zerkając na wiadomości na komórce, rzucała mi jedno z tych swoich laserowych spojrzeń albo wypominała wprost, że jeśli nie jestem gotów siedzieć spokojnie i słuchać, ona nie ma najmniejszej potrzeby ciągnąć swojej opowieści.

– Historii takiej jak nasza nie można zrozumieć, jeżeli nie zostanie opowiedziana od początku – nalegała. – Żeby sprawiedliwie nas osądzić, musisz poznać niuanse, szczegóły.

Wyciszyłem telefon, poprosiłem pielęgniarkę o szklankę wody i próbowałem siedzieć nieruchomo.

Od wyjścia do kina do pierwszego pocałunku minęło jej zdaniem kilka miesięcy. Miesięcy pracy społecznej i czarno-białych filmów, jakby dzielenie pasji było dla nich sposobem na uwodzenie i związanie na zawsze swoich losów.

– Dzięki niemu nauczyłam się przejmować innymi i sprzeciwiać niesprawiedliwości w każdej postaci – podsumowała. – Ja za to pokazałam mu, jak zgłębiać własne emocje.

Rzadko widywałem, żeby się tak uśmiechała, ze wzrokiem zagubionym w przeszłości. Nie podaję w wątpliwość jej tęsknoty za tamtym złotym okresem, ale jej szczęście – jeśli była szczęśliwa – nie wynikało z romantycznych przyczyn.

– Zaręczyliśmy się w maju trzydziestego