Strona główna » Obyczajowe i romanse » Kropla Życia

Kropla Życia

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7859-784-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Kropla Życia

Wioletta pracuje jako kelnerka w Lunie, pubie tłumnie odwiedzanym przez istoty nadprzyrodzone, bezwstydnie kradnące wszystko, co się da i pod byle pretekstem wszczynające bójki. Pewnego dnia w wyniku niefortunnego zbiegu okoliczności wchodzi w posiadanie eliksiru należącego do wpływowej wampirzycy, hrabiny Kraus. Kierowana ciekawością, postanawia go wypróbować i w efekcie następnego ranka budzi się z potwornym bólem głowy i amnezją, ale za to bez bezcennej fiolki. Wiedząc, że prędzej czy później dołączy do grona podejrzanych, dziewczyna rozpoczyna wyścig z czasem. Po drodze przyjdzie jej stawić czoła nie tylko wampirzym klikom, niesfornym klientom pubu i skrzyżowaniu psa z krokodylem, ale także, co gorsza, próbującej za wszelką cenę wyswatać ją mamie.

Czy Wioletcie uda się na czas odzyskać pamięć i fiolkę? A może przy okazji odnajdzie coś o niebo cenniejszego?

Oliwia Tybulewicz

Urodziła się w Bydgoszczy, obecnie mieszka w Trójmieście. Jest absolwentką teorii ekonomii na UMK, choć wybierając studia zastanawiała się też nad filologią angielską i japonistyką. Uwielbia podróże, gry planszowe, kulturę Japonii i klimat lat osiemdziesiątych XX wieku.

Polecane książki

"Prawo dla Pań. Krótki kurs prawa dla każdej z nas" to unikalny kurs wydawnictwa Lingo z nowej serii "Poradniki na obcasach" - książek pisanych przez dziewczyny, które znają się na rzeczy, skierowanych do dziewczyn (i facetów - o ile dziewczyny pozwolą im podejrzeć).   Z najnowszym poradnikiem Lingo...
Witaj w świecie magii, dzięki której spełniają się marzenia! Ludzie od zarania dziejów wykorzystują czary i zaklęcia, by wpływać na swoje zdrowie, powodzenie, piękno i dobrobyt. Magia stanowi sposób, w jaki nasza podświadomość może wejść w relację z energiami Ziemi i kosmosu, by ich siły nam sprzyja...
Ojciec wołał na mnie Birdie, mawiał, że jestem jego małym ptaszkiem. Dla wszystkich byłam jego dzieckiem, córką zegarmistrza. Edward nazywał mnie swoją muzą, przeznaczeniem. Ludzie pamiętają mnie jako złodziejkę, oszustkę, tę, która miała się za lepszą od innych i nie była niewiniątkiem. Nikt już n...
Ogromne możliwości technologii komputerowych zrewolucjonizowały zarządzanie. Stworzyły też wielkie nadzieje, które nie zawsze się spełniły.Jedną z tych niespełnionych nadziei jest Business Intelligence. Śledząc historyczny rozwój BI oraz odwołując się do swoich doświadczeń praktycznych...
Album Świat. 1001 najpiękniejszych zakątków zawiera zwięzłe, a jednocześnie wyczerpujące opisy znanych ze swojego uroku miejsc, zabytków przyrody i architektury. Charakterystyki zostały urozmaicone pięknymi fotografiami, doskonale oddającymi czar opisywanych miejsc....
Kto wybiera samotność, nigdy nie jest sam. Tak działa tego rodzaju magia, która obywa się bez magii. Pojawia się dokładnie wtedy, gdy jest potrzebna. I zostaje jeszcze długo po tym, kiedy skończysz czytać tę książkę. Jest jak odbicie w lustrze, które zaczyna żyć własnym życiem. Stań mu naprzeciw!...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Oliwia Tybulewicz

 

© Copyright by Oliwia Tybulewicz & e-bookowo

 

Projekt okładki: Mateusz Kaczoruk

 

Korekta: Magdalena Rewers

 

 

ISBN 978-83-7859-784-1

 

 

 

 

Patronat medialny:

 

 

 

 

 

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: wydawnictwo@e-bookowo.pl

 

 

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2017

 

 

 

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

Rozdział I

Znacie to uczucie, gdy noc nie ma końca? Minuty ciągną się niczym śmietankowe krówki, a sekundy dzielnie im wtórują? To właśnie jedna z nich.

– Krew… Chcę krwi! – Mój kolejny klient kurczowo chwyta się lady, po czym paskudnie wykrzywia, ukazując przy tym imponujące, fachowo naostrzone kły.

Bynajmniej nieporuszona patrzę w jego zaczerwienione, podkrążone oczy.

– Mogę zaproponować kaszankę.

– Czy to mają być kpiny? – chrypi w odpowiedzi.

Wzdycham.

– Czaruś, czystej krwi dziś nie ma i nie będzie. Dostawca nie dowiózł.

Widzicie, Czarek próbuje przekonać otoczenie, że jest wampirem. To oczywiście bzdura – nigdy nie był niczym więcej niż wilkołakiem. Już sam zapach go zdradza; jak wszystkim z jego rodzaju towarzyszy mu delikatna woń psa. Laik mógłby ją przeoczyć, ale ja się do nich nie zaliczam. Jak by nie patrzeć, pracuję w tej przyciągającej wszelkie podejrzane indywidua spelunce już trzeci rok i między innymi dlatego trudno mi zrozumieć, co on widzi w nieumarłych. To zimnokrwiste, podstępne stworzenia o hipnotyzującym spojrzeniu atakującego węża, tylko czyhające na chwilę nieuwagi potencjalnej ofiary. Widać biedak naczytał się modnych ostatnio romansideł dla nastolatek i ubzdurał sobie, że to doskonały sposób na podryw. Cóż, jeśli faktycznie na którąś z panienek to zadziała, to będzie ona, delikatnie mówiąc, idiotką. Musiałaby nią być, skoro w ogóle zamierzałaby rozważać romans z umarlakiem, który przy pierwszej okazji użyłby jej jako posiłku. Nie oszukujmy się, wampiry nie słyną z silnej woli. To właśnie dlatego przed pójściem do pracy obwieszam się srebrną biżuterią.

Przyjmuję zamówienie i gdy jest gotowe, zanoszę je do stolika. Chwilę potem drzwi uchylają się ponownie, wpuszczając do środka zapach orzeźwiającego, nocnego powietrza. Tym razem wchodzą przez nie dwa elfy i zamawiają po porcji frytek. Założę się, że myśleliście, iż tacy jak oni piją jedynie czarodziejskie nektary. Wasz błąd. Oba biorą po największym kuflu piwa. Skurczybyki mają mocne głowy. Gdy przynoszę im zamówienie, chichoczą na widok naszych firmowych talerzy w kształcie półksiężyca. Pub nazywa się Luna i właściciel jest bardzo dumny ze swojej stylizowanej zastawy.

Nawiasem mówiąc, elfy ciągle chichoczą. Między innymi przez to za nimi nie przepadam. Nie pomaga też fakt, że wszystkich traktują z góry, najwidoczniej uważając się za najwyższą w hierarchii rasę. Na plus z kolei można zaliczyć im fakt, że raczej nie wszczynają bójek, czego nie można powiedzieć o reszcie naszej klienteli.

Pewnie zastanawiacie się, dlaczego w takim razie w ogóle tu pracuję. Odpowiedź jest prozaiczna: tak jakoś wyszło, choć zwykle ludzie omijają to miejsce szerokim łukiem, z uporem nie przyjmując jego istnienia do wiadomości. Za to wszyscy inni znajdują do nas drogę bez problemu.

Gdzie w związku z tym mieści się Luna? Na odludziu, w gęstym lesie, skutecznie ukryta przed oczami postronnych? Nic z tych rzeczy. Znajduje się w mieście, być może nawet Waszym, w okolicach centrum. Zastanawiacie się, jak to możliwe, skoro nigdy jej nie widzieliście? Ale czy próbowaliście tak naprawdę uważnie patrzeć? No właśnie. Uwagą ludzi steruje się żenująco łatwo.

I znów jestem sama. Z dwojga złego wolę, kiedy jednak mamy klientów – wtedy nadmiarowego czasu jest mniej, jakby nie starczało go dla wszystkich w lokalu.

Godzina. Dwie. Miarowe tykanie zegara. Powieki zaczynają mi ciążyć, a pasek od fartuszka wpija mi się w skórę, gdy na chwilę, dosłownie chwileczkę, kładę głowę na blacie. Budzi mnie trzaśnięcie drzwiami. Momentalnie przytomnieję i widzę, że stoi przy nich młody, zgięty w pół mężczyzna w płaszczu. Jeden rzut oka wystarczy, by stwierdzić, że kurczowo trzyma się za udo, a między palcami przelewa mu się krew.

Odruchowo sięgam pod ladę, po ukryty tam pistolet z nabojami ze srebra, ale powstrzymuje mnie przyjemny w brzmieniu, przypominający aksamit głos nieznajomego.

– Przepraszam, że panią przestraszyłem. Miałem dość niefortunny wypadek.

Po chwili wahania odkładam broń, wyciągam położoną tuż obok niej apteczkę i ostrożnie zbliżam się do mężczyzny.

– Musimy oczyścić ranę.

– Dziękuję – mówi z wdzięcznością, wpatrując się we mnie ładnymi, brązowymi oczami.

Powiększam nożyczkami dziurę w jego nogawce i polewam zranione miejsce wodą utlenioną. Mężczyzna zaciska zęby, a ja dopiero w tym momencie uświadamiam sobie, że jest człowiekiem. Jak ja. Skoro nas znalazł, musiał mieć już do czynienia z istotami nadprzyrodzonymi.

– Gotowe – mówię, kończąc bandażować ranę.

– Dziękuję – powtarza.

Jest blady i wygląda tak, jakby miał za chwilę zemdleć, dlatego przynoszę mu filiżankę naszej firmowej lury, ambitnie zwanej kawą. Choć smakuje paskudnie, naprawdę stawia na nogi. Jego także.

– Może pan tu zostać, dopóki nie poczuje się pan lepiej – oferuję wielkodusznie. Nieznajomy mnie intryguje i chętnie dowiedziałabym się o nim czegoś więcej.

Z ulgą kiwa głową i wygodnie opiera się o kanapę.

– Należą się pani wyjaśnienia – odpowiada. – Jestem w podróży od kilku godzin. Zasnąłem za kierownicą i miałem drobny wypadek. Stąd rana.

Ze zdumienia szerzej otwieram oczy.

– Powinien pan natychmiast jechać do szpitala!

– Pojadę – obiecuje, uspokajająco kładąc swoją dłoń na mojej.

Normalnie w życiu bym na to nie pozwoliła klientowi naszego pubu, bo groziło to co najmniej utratą ręki, ale on jest inny, tak kojąco normalny. Zapada chwila milczenia, podczas której nieznajomy z ciekawością rozgląda się po wnętrzu lokalu. W oko wpadają mu pozostałości po lustrze, stłuczonym wczoraj przez dwie walczące rusałki i osmalony kąt lady (nie chcecie znać szczegółów).

– Czy to nie jest zbyt niebezpiecznie miejsce dla tak młodej dziewczyny jak pani? – pyta z troską, marszcząc czoło.

– Pewnie jest, ale radzę sobie.

– Musi być pani naprawdę niezwykłą kobietą.

– Albo po prostu mało rozsądną. – Wzruszam ramionami. – Czy mogę jeszcze jakoś panu pomóc?

Przez chwilę przygląda mi się z namysłem, po czym niepewnie kiwa głową.

– Tak. Miałem spotkać się z siostrą i przekazać jej starą rodzinną pamiątkę, ale przez wypadek nie zdążę tego zrobić. Czy mogłaby ją pani dla mnie przechować?

Nieufnie mrużę oczy, ale jego przystojna twarz wyraża jedynie szczere zmartwienie.

– Oczywiście jeśli to jakikolwiek problem…

– Nie, chętnie pomogę – decyduję.

Nieznajomy sięga do kieszeni płaszcza, z której wyciąga zawieszony na grubym łańcuchu i oprawiony w złoto nieznany mi bordowy kamień.

– Tu będzie bezpieczna. – Uśmiecha się nieśmiało, zawieszając mi go na szyi. W momencie, gdy mnie dotyka, moją skórę oblewa fala gorąca. – Jeśli moja siostra nie zgłosi się w przeciągu tygodnia, wrócę po niego.

– Jak ją rozpoznam?

– To ona rozpozna panią, pani…

– Wioletto – dopowiadam, lekko się rumieniąc.

Młody człowiek nie rewanżuje mi się podaniem swojego imienia, zamiast tego wstaje i spogląda w stronę wyjścia.

– Robi się późno. Czas na mnie.

– Proszę na siebie uważać.

– Zamierzam. – Uśmiecha się ciepło i muska palcem mój policzek.

Rozdział II

Mija drugi tydzień od tego niezwykłego spotkania, a naszyjnik wciąż jest w moim posiadaniu. Jako że okazał się ciężki i niewygodny, nie noszę go już na szyi.

W międzyczasie rozpoczyna się wiosna, która jak co roku sprawia, że przybywa nam klientów. Lustro wymieniamy w tym czasie aż dwa razy, do listy strat dochodzi też nadpalona wykładzina. Na polecenie właściciela Luny, Igora, żeby choć trochę to zatuszować, przestawiamy z kucharzem w tamto miejsce kilka stolików. Spada na nas także plaga lewitujących na komendę „Smacznego!” sztućców – pomysł grupy młodych magów na uczczenie zdanego egzaminu. Skrupulatnie oddzielam te bezpieczne, resztę zanosimy do odczarowania. Mam to szczęście, że w szczątkowym stopniu wyczuwam magiczne wibracje – dla mnie mają one postać promieniującego z zaklętego przedmiotu ciepła. Zauważyłam, że utrzymuje się ono nawet jakiś czas po wygaśnięciu czaru, a niekiedy, w wyjątkowych przypadkach, potrafi przejść na przedmioty, które miały z tak podrasowaną rzeczą dłuższy kontakt. To dość niezwykłe, bo większość ludzi nie potrafiłaby wyczuć magii nawet wtedy, gdyby wsadzić ich w sam środek pentagramu i wcisnąć im do ręki płonącą czarną świecę.

– Musimy szybko coś wymyślić! – syczy do towarzysza młody czarodziej, gdy podchodzę do ich stolika.

– Co podać? – Patrzę na nich pytająco.

Młodszy z gości ma wyłupiaste oczy i postawione w sztorc włosy, starszy może mieć koło pięćdziesiątki i za młodu musiał być bardzo przystojny.

– A co pani poleca? – odpowiada pytaniem na pytanie.

– Zapiekankę.

Przynajmniej jest świeża. Mniej więcej.

– W takim razie weźmiemy dwie.

Gdy wracam z talerzami, okazuje się, że od zaciętej dyskusji zdążyli przejść do kłótni. Odruchowo zerkam na swoją wypolerowaną tacę. W razie potrzeby doskonale odbija lżejsze zaklęcia.

– Smacznego – mówię, pośpiesznie stawiając przed nimi ich dania, a wtedy jeden z widelców unosi się w powietrze.

Jakiś przegapiony niedobitek. Starszy z czarodziejów bez mrugnięcia okiem pacyfikuje go jednym machnięciem ręki. Zamierzam niepostrzeżenie czmychnąć, gdy nagle spoczywa na mnie wyłupiaste oko.

– Przychodzą tu podejrzane typy? – pyta napastliwym tonem jego właściciel.

– Wyłącznie – zapewniam.

– A ostatnio? Czy zauważyła pani coś bardziej niż zwykle niepokojącego?

Bezceremonialnie sadowię się naprzeciw niego, spychając jego towarzysza na skraj siedziska. Udało im się rozbudzić moją ciekawość.

– Łatwiej będzie pomóc, jeśli poznam jakieś szczegóły.

Magowie wymieniają porozumiewawcze spojrzenia. Wyłupiastooki przeciągle wzdycha.

– Hrabinie Kraus ukradziono bezcenną fiolkę.

No, no, to się nazywa tupet. Hrabina jest przywódczynią największego lokalnego stada wampirów.

– Kiedy?

– Sęk w tym, że trudno powiedzieć.

– Co było w tej fiolce? – Nachylam się konfidencjonalnie nad stołem i nagle już wiem. – Nieee… – jęczę z zachwytem.

Musicie wiedzieć, że już od jakiegoś czasu krążyły plotki, iż opracowano dla Krausówny eliksir, który – zażyty podczas pełni – pozwalał jej na jeden dzień stać się człowiekiem. No, prawie. Dzięki niemu mogła wychodzić na słońce i ze smakiem jeść ludzkie jedzenie. Podobno wystarczyła do tego jedna kropla tego specyfiku.

– Więc? Widziała coś pani? Magiczne ślady prowadzą właśnie tutaj!

Ależ on jest irytujący. To jeden z tych klientów, którym człowiek ma ochotę napluć do talerza. Nie, żebym kiedykolwiek coś takiego zrobiła, rzecz jasna.

– Jeśli myśli pan, że złodziej wpadł tu znienacka i zaczął triumfalnie wymachiwać swoją zdobyczą, to jest pan w błędzie – odpowiadam uprzejmie.

– Nadchodzi kolejna pełnia księżyca. Hrabina oczekuje od nas rezultatów – zauważa jego towarzysz.

– Chętnie bym pomogła, ale mam kolejnego klienta – tłumaczę, kładąc dłonie na stole i powoli się podnosząc.

Młody zmiennokształtny przy ladzie wyraźnie zaczyna się niecierpliwić.

– Prawdopodobnie był ranny – dodaje mój rozmówca, a ja na ułamek sekundy zastygam w bezruchu; robi mi się gorąco. – Zabezpieczyliśmy buteleczkę zaklęciem i jeśli próbował ją otworzyć, mogło w niego uderzyć.

– Jak sądzę, to ułatwia panom sprawę – rzucam od niechcenia i wracam do pracy.

Choć opanowałam się w rekordowym tempie, mam nieprzyjemne wrażenie, że nie udało mi się ich oszukać.

Tajemniczy nieznajomy pojawia się dosłownie dwie godziny później i już od progu niespokojnie rozgląda się po pomieszczeniu, najwidoczniej w poszukiwaniu mojej skromnej osoby.

– Co podać? – pytam zza lady, patrząc na niego spode łba.

– Gdzie to jest?

Choć na pozór wydaje się opanowany, instynkt kelnerki podpowiada mi, że jest niebezpiecznie blisko wybuchu.

– Pana siostra go zabrała.

Podchodzi do mnie i uważnie mierzy mnie wzrokiem.

– Jak wyglądała?

– Niewysoka, czarne włosy, trupioblada cera i elegancki kapelusz.

Tak się składa, że widziałam kiedyś hrabinę osobiście.

Mężczyzna mruży oczy, po czym błyskawicznie przeskakuje przez bar, łapie mnie od tyłu i przykłada mi do szyi nóż.

– Nie wierzę ci – cedzi przez zęby.

Pomyśleć, że wcześniej uznałam go za atrakcyjnego. Uważnie rozglądam się po pubie i dostrzegam, że jedyny klient, strachliwy satyr, w międzyczasie czmychnął. I dobrze.

– Jeśli zamierza pan jeszcze kiedyś używać wątroby, to sugeruję się odsunąć – mówię spokojnie.

Jego spojrzenie wędruje do mojej prawej ręki, w której ściskam niezawodny rewolwer, wycelowany prosto w jego brzuch. Waha się i na chwilę rozluźnia chwyt. Dokładnie tego mi trzeba. Wywijam się z jego uścisku i ogłuszam go rękojeścią. Gdy pada na podłogę, ściąga za sobą szklaną cukierniczkę i srebrną szkatułkę, a ich zawartość wysypuje się na posadzkę. Przeklinam pod nosem, po czym chwytam go za nogę i ciągnę w stronę wyjścia. Udaje mi się zrobić zaledwie kilka kroków, gdy do baru wpadają wścibscy magowie.

– Co zamierzała pani z nim zrobić? – pyta surowo starszy.

– Nic – zmyślam na poczekaniu.

– Zajmiemy się nim – oświadcza gburowato wyłupiastooki.

– Ależ proszę bardzo. – Wzruszam ramionami i idę na zaplecze po zmiotkę.

Gdy wracam, okazuje się, że zostaliśmy ze starszym z czarodziejów tylko we dwoje.

– Hrabina bez wątpienia suto wynagrodzi szczęśliwego znalazcę swojej zguby.

Oboje doskonale wiemy, że to zakamuflowana groźba.

Ciężko wzdycham i sięgam po zakopany w cukrze naszyjnik. Jego wypolerowana powierzchnia przyjemnie chłodzi mi skórę i marzę o przyłożeniu do niej czoła.

– Dał mi tylko to – mówię, niechętnie wyciągając go w jego stronę. – Może jest w środku.

Lustruje mnie wzrokiem, sprawdzając, czy kłamię, po czym jednym zręcznym ruchem otwiera pełniący funkcję schowka kamień. Zerknąwszy do jego wnętrza, kiwa głową i chowa go w kieszeni płaszcza.

– Pracował dla konkurencji i wiedzieliśmy, że może zrobić się gorąco. Miał pecha, że trafił akurat na panią – mówi z rozbawieniem i wychodzi.

A ja jeszcze przez chwilę stoję jak wmurowana w podłoże. Gorąco? Przypomina mi się fala ciepła, którą poczułam, gdy nieznajomy wieszał wisiorek na mojej szyi. I ta późniejsza, gdy opierałam się o stolik. A ten został przecież przestawiony… W mojej głowie klaruje się pomysł. Rzucam się w stronę stolika–budki, przy którym dwa tygodnie wcześniej siedział ranny nieznajomy, a dziś magowie i sięgam pod blat.

A więc były dwie… Widać złodzieje na wszelki wypadek podjęli dodatkowe środki ostrożności. Czarodzieje musieli zabrać pełniącą funkcję przynęty atrapę, a po oryginał zapewne przyszła wspólniczka złodzieja, ale ponieważ przestawialiśmy meble, nie znalazła skrytki. Magowie też jej nie wyczuli, bo rozproszył ich zaczarowany widelec. Obracam buteleczkę w ręku. Jest płaska i wykonana ze szkła o bursztynowym kolorze. Pomyślcie tylko, jeśli ta mikstura potrafi tyle zrobić dla wampira, to jak może wpłynąć na człowieka?! Zaklęcie ochronne… Naprawdę to kupiliście? Rzucenie go równałoby się przyznaniu, iż hrabina nie ufa swojemu otoczeniu, co byłoby poniżej jej godności. Brązowooki musiał oberwać podczas ucieczki, a jedyną magię w tej fiolce zawiera mikstura. No a ta raczej nie zrobi mi krzywdy. Skąd to wiem? Bo magowie nie zająknęli się na ten temat ani słowem. Zaufajcie mi, gdy rozmawia się z takimi jak oni, najlepiej zwracać uwagę na to, czego nie mówią, niż to, do czego próbują cię przekonać.

Patrzę przez okno i szeroko się uśmiecham. Czy to nie zabawny zbieg okoliczności, że akurat dziś jest pełnia? Wyciągam korek i odmierzam jedną kroplę. Hrabina musi być zachwycona, bo eliksir jest krwistoczerwony. Zlizuję go ze skóry. Okazuje się, że ma lekko słodkawy, anyżkowy posmak. Przełykam ślinę i z niecierpliwością czekam, aż coś zacznie się dziać, ale wszystko jest tak, jak było. Rozczarowana obracam się w stronę lustra i na moment zatyka mi dech w piersiach. W przeciągu tych kilku sekund moja cera nabrała blasku, oczy głębi, a włosy objętości. Uświadamiam sobie też, że nagle zniknęło zmęczenie – to nie tylko wpływ adrenaliny, czuję się tak, jakby ktoś wstrzyknął we mnie dodatkową porcję energii. Ciekawe, co jeszcze potrafię.

– Joachim, muszę wyjść, dziś zamykamy wcześniej – wołam, zaglądając do kuchni.

Kucharz odwraca się gwałtownie, zamierzając zapewne oświadczyć, że chyba zwariowałam, ale gdy nasze spojrzenia się krzyżują, jego oczy przybierają nieco nieobecny wyraz.

– Tak jest – odpowiada i zabiera się za sprzątanie.

A więc mam też hipnotyzujący wzrok wampirów? Rewelacja! Upycham buteleczkę za stanik. Rzecz jasna oddam ją potem hrabinie – nie warto z nią zadzierać. Ale ta jedna doba będzie moja. Carpe diem!

Rozdział III

– Muszę pani powiedzieć, że szyję ma pani niewiarygodnie ponętną – mruczy Czaruś, rzucając swojej najnowszej wybrance roziskrzone spojrzenie.

Ta wdzięcznie chichocze.

Choć pęka mi głowa, pobieżnie lustruję jego towarzyszkę wzrokiem. Blond włosy w platynowym odcieniu, długie rzęsy, dla kontrastu przyciemnione imponującą ilością tuszu. Drobna, ale zgrabna sylwetka. Na pierwszy rzut oka zwyczajna dziewczyna, chociaż z drugiej strony…

Mrużę oczy, a potem pozwalam sobie na cień uśmiechu, wychwytuję bowiem aurę uroku. To równie dobrze może być pomarszczona staruszka. Albo facet. Uznaję, że są siebie z Czarusiem warci i przestaję zwracać na nich uwagę.

Nie ukrywam, że sprawia mi to ogromną ulgę, bo dziś z trudem jestem w stanie skupić się na czymkolwiek. Mam kaca, a raczej – króla kaców. Co gorsza, zeszłej nocy urwał mi się film. To spory problem, bo nie mogę znaleźć fiolki hrabiny. Zgubiłam ją? Przehandlowałam? Czort jeden wie.

– Czy możesz dorzucić tej jaszczurce parę kropelek trucizny? – przymila się siedząca przy barze rusałka.

Ubrana jest, jak to one, w zwiewną, niemal przezroczystą sukienkę i ma typową dla swojej rasy chytrą minę. Widząc, że przykuła moją uwagę, przesuwa do mnie przyozdobiony runami srebrny krążek. Następnie wskazuje wzrokiem siedzącą pod oknem, łudząco podobną do siebie rodaczkę. Zresztą one wszystkie są do siebie łudząco podobne.

– Przykro mi, regulamin baru wyklucza trucie klientów. Rozumie pani, musimy dbać o dobre imię – odpowiadam z kwaśnym uśmiechem i pstryknięciem odsyłam monetę w jej stronę.

Swoją drogą, ciekawe skąd ją zwinęła. Teraz się już takich nie bije.

Dziewczyna marszczy zgrabny nosek, po czym zeskakuje ze stołka i z gniewem maszeruje w stronę drzwi. Ale co zrobić, gdybyśmy przychylali się do takich próśb, klientela Luny szybko by się przetrzebiła. Wzdycham i wracam myślami do zeszłej nocy. Zapach moich ubrań sugeruje wizytę w zadymionym klubie. Kiedy i jak wróciłam do domu, nie mam pojęcia, ale poradziłam sobie z tym całkiem nieźle, bo gdy się obudziłam, drzwi były pozamykane, światła pogaszone, a moje buty grzecznie poniewierały się w korytarzu. Udało mi się nawet rozebrać do bielizny. Nie rozumiem tylko jednego: dlaczego minęłam sypialnię i powlekłam się na kanapę w salonie? Nie była najwygodniejsza i teraz bolała mnie szyja.

Gość ze stolika pod oknem zaczyna szukać mnie wzrokiem i gdy w końcu mnie znajduje, znacząco unosi brwi. Dzierżąc tacę, kieruję się w jego stronę.

– Czy podać coś jeszcze?

– Poprosimy o rachunki. Oddzielne.

Zgrzytam zębami i posyłam jego dwóm towarzyszom spojrzenie, które na jakiś tydzień powinno urozmaicić im noce koszmarami. Akurat dziś akrobacje umysłowe w postaci przypominania sobie, co który zjadł i wypił, są mi wybitnie nie na rękę.

– Oczywiście – mruczę jednak, jak na porządną kelnerkę przystało i idę do kasy.

Powoli, bo powoli, ale pamięć podsuwa mi historię ich zamówień i ostatecznie nie muszę się zniżać do proszenia ich o pomoc. Chociaż tyle dobrego. Może z czasem przypomnę sobie też zeszłą noc? W tej amnezji jest coś nienaturalnego. Jestem praktycznie pewna, że spowodował ją eliksir. Zaczynam się też zastanawiać, czy na pewno mam kaca. Może ten ból głowy to po prostu skutek uboczny zażytego wczoraj wampirzego specyfiku?

A tak à propos wampirów… Odruchowo rozglądam się po Lunie, ale mój wzrok nie wychwytuje nic niepokojącego. Podwładni hrabiny jeszcze się mną nie interesują, ale wiem, że prędzej czy później się tu pojawią. Atrapa zapewne została wykonana z najwyższą starannością, by kupić złodziejom jak najwięcej czasu, ale że wczoraj wypadała pełnia, oszustwo bez wątpienia od razu zostało wykryte. Zastanawiam się przez chwilę, czy nie lepiej byłoby zgłosić się do Krausówny już teraz i do wszystkiego przyznać, ale porzucam tę szaloną myśl. Chętnie pożyję te kilka dni dłużej.

Przecieram stolik, zerkam kontrolnie na konsumującą wyciąg z kory rusałkę i wymykam się do toalety dla pracowników. Całe szczęście, że taką posiadamy, bo w tych dla klientów dzieją się czasem przedziwne rzeczy – papier toaletowy ścigający spragnionych ulgi nieszczęśników nie jest wcale najgorszą z nich.

Przeznaczona dla personelu wygódka to nieduże, ale całkiem schludne pomieszczenie. Wyłożono je kafelkami w przyjemnym, zielonkawym odcieniu przywodzącym na myśl las w letnie popołudnie. Lustro nad staromodną umywalką zdobi złocona rama w kształcie wieńca z liści. Dokładność, z jaką oddano ich fakturę sugeruje, że naprawdę są dziełem natury, a nie po prostu zdolnego rzemieślnika. I, szczerze mówiąc, wcale bym się nie zdziwiła, gdyby tak właśnie było. Zręczne zaklęcie potrafi niejedno.

Opłukuję twarz zimną wodą. Pomaga, ale tylko na chwilę. Czy ta zmiana nigdy się nie skończy?

Gdy wracam na salę, przy ladzie czeka na mnie niespodzianka w postaci drobnej, wystraszonej dziewczyny, na oko o trzy, cztery lata młodszej ode mnie. Jej całkiem przyjemną twarz z nieproporcjonalnie szerokimi ustami okalają długie, gęste, brązowe włosy. W nowoprzybyłej nie ma nic niezwykłego – jest zwyczajna, nawet jak na człowieka. Jak tu w ogóle trafiła? Zgubiła się w drodze do biblioteki?

– Tak? – pytam nieufnie.

– Jestem Nina. Od dziś mam tu pracować.

Kręcę głową. Fakt, pomoc bardzo się przyda, zwłaszcza wieczorami, ale ona?! Ten wystraszony dzieciak był ostatnią osobą, którą zatrudniłabym w Lunie. Zresztą, czym ja się martwię, pewnie sama ucieknie stąd z krzykiem w przeciągu najbliższych dwóch dni i problem rozwiąże się sam.

– W takim razie witaj. – Uśmiecham się szeroko i prowadzę ją na zaplecze, by przydzielić jej firmową koszulkę i fartuch.

Odbiera to z przemieszaną ze strachem wdzięcznością. Jak tak dalej pójdzie, to zejdzie na zawał serca, przymując pierwsze zamówienie.

Polecam jej zapoznać się z menu i odsyłam ją na zaplecze. Wraca po dziesięciu minutach z nieszczęśliwą miną. Co ciekawe, nie dlatego, iż ochrzanił ją kucharz (widać się rozminęli), ale przez to, że nie rozumie połowy pozycji z karty. Cierpliwie tłumaczę jej niuanse dotyczące upodobań poszczególnych ras, choć moją głowę zdaje się ściskać monstrualne imadło. Czując, że więcej entuzjazmu nie jestem już dziś w stanie z siebie wykrzesać, każę dziewczynie umyć okna z zewnątrz. Nawiasem mówiąc, bardzo im się to przyda, a ja choć na chwilę się jej pozbędę.

– Zaginął mój piesek, czy mogłabym zostawić tu ogłoszenie? – pyta trzęsącym się głosem siwa, zgarbiona staruszka.

Otrząsam się z zamyślenia i przebiegam wzrokiem po wręczonym mi świstku.

– Tu nie ma pani danych kontaktowych – mówię po chwili, choć fakt, że udało mi się to zauważyć, zakrawa na cud.

– Och, pomyślałam, że wiadomości zostawiano by u państwa…

Rzuca mi błagalne, pełne nadziei spojrzenie. Wygląda w tym momencie jak ucieleśnienie niewinności. Dopiero teraz mój wzrok dociera do zdjęcia jej pupila. Cerberek. Tak. Bardzo trafione imię. Nie jestem nawet pewna, czy to w stu procentach pies. Prędzej jakaś jego krzyżówka z krokodylem, sądząc po liczbie wyszczerzonych kłów. I spojrzeniu mordercy.

– Od dawna go nie ma?

– Zniknął dziś rano.

W głosie staruszki słychać pokłady czułości.

– Może lepiej poczekać, aż wróci – sugeruję delikatnie. – Wygląda na takiego, który potrafi o siebie zadbać.

– Kiedy ja się tak o niego martwię.

Wzdycham. Jakoś nie mam serca jej odmówić.

– Dobrze. Proszę je zostawić.

Choć nie wiem, co na to powie właściciel Luny. Zawieszenie tego ogłoszenia może odstraszyć nam część klientów, przekonanych, że owo urocze zwierzątko hasa sobie gdzieś w pobliżu. A to by się Igorowi bardzo nie spodobało. Póki co odkładam więc świstek za ladę i postanawiam zająć się nim później.

Przez chwilę w roztargnieniu patrzę, jak Nina, drżąc z zimna, poleruje szyby. Trzeba przyznać, że idzie jej to całkiem sprawnie. Może jednak do czegoś się nada.

A wracając do wczorajszej nocy – czy ktoś może wiedzieć, gdzie byłam? Głupie pytanie – to niemożliwe, żeby nikt mnie nie widział. Nie mogłam udać się daleko, w dodatku był sobotni wieczór, więc istniała spora szansa, że natknęłam się na jakichś znajomych. Najchętniej od razu zaczęłabym wydzwaniać do ludzi z mojej listy kontaktów, ale niestety w Lunie moja komórka nie działała. Musicie wiedzieć, że magia i elektronika bardzo się nie lubią, stąd nie mamy w lokalu kamer ani komputerów. Wszystko robimy w sposób tradycyjny i dajemy radę. Bo niby dlaczego nie? W końcu przedsiębiorcy radzili sobie tak przez wieki.

– W zupie było za mało wodorostów!

Usadzona pod oknem rusałka patrzy na mnie z niesmakiem, gdy zabieram jej talerz. Przez chwilę żałuję, że jednak nie dolałam jej tej trucizny.

– Pewnie nasz kucharz pracuje nad ulepszeniem przepisu – odpowiadam dyplomatycznie.

A tak naprawdę, to założę się, że znów znienacka się skończyły i Joachim wygrzebał jakieś zeschnięte resztki z dna opakowania. Zakładając, że to rzeczywiście były wodorosty. Chyba by poznała, gdyby nie?

Rusałka prycha.

– To wezmę jeszcze colę. Z limonką, nie cytryną, tak jak ostatnio.

Wyciągam z lodówki ostatniego zielonego cytrusa i kroję go na plasterki. Kelnerka z pierwszej zmiany rąbnęła się przy zamówieniu i teraz mamy wszystkim wciskać te nieszczęsne cytryny, zanim do końca się zeschną. Niektórych klientów bardzo to irytuje, zwłaszcza uwielbiające wszystko, co zielone rusałki.

Tyle dobrego, że przypominam sobie o moim sprawdzonym sposobie na ból głowy. Zanoszę dziewczynie zamówienie, a potem wyciskam do naparu z mięty całą połówkę nieco już twardawego, ciemnożółtego owocu. Pomaga już pierwszy łyk. Może jednak jakoś dociągnę do nocy.

Gdy w szklance ukazuje się dno, przypominam sobie o „nowej”. Gdzie ona jest, powinna już skończyć? Spoglądam przez okno i marszczę brwi. Nina, zarumieniona jak jabłuszko, stoi przed wejściem i niczym gąbka chłonie brednie, które próbuje jej sprzedać na oko młody, przystojny wampir.

A musicie wiedzieć, że one są w tym dobre. W jednej chwili przyglądasz się takiemu z zainteresowaniem, a w kolejnej odpływasz, gdy niespodziewanie zwalnia Ci serce, oddech staje się płytszy, a mózg zamienia się w coś na kształt galaretki. I, co najbardziej zdradliwe, towarzyszy temu poczucie trącącej dekadencją błogości.

Szybkim krokiem przemierzam salę i chwytam dziewczynę za tył bluzki, usiłując odciągnąć ją od natręta. Stawia wyraźny opór.

– Natychmiast za mną – warczę przez zaciśnięte zęby.

Niechętnie rozluźnia plecy i posyła wampirowi przepraszające spojrzenie. Ja także wbijam w niego wzrok. To stały bywalec Luny. I wygląda na to, że chętnie by coś przekąsił.

– Polecam dziś czerninę – rzucam w jego stronę i wciągam Ninę do środka.

Dopiero tutaj odwracam ją przodem do siebie.

– Nigdy nie ufaj takim jak on! – ostrzegam, po czym odpinam jeden ze srebrnych łańcuszków i wieszam go na jej szyi. – Jutro ma do mnie wrócić, a ty załatw sobie własne. Zapewniam, że nie pożałujesz.

Spogląda na mnie okrągłymi ze zdumienia oczami sierotki Marysi.

– To wampir – dodaję dobitnie.

Przez chwilę milczy, jakby potrzebowała więcej czasu na przetrawienie tej informacji.

– Czy… czy ukąszenia wampirów zawsze kończą się śmiercią ofiary? – pyta w końcu nieśmiało.

Przewracam oczami.

– Nie, oczywiście, że nie. Ale należy liczyć się z taką możliwością, gdy są bardzo głodne i nie do końca nad sobą panują. Albo mają kiepski humor. Albo napadnie cię kilka osobników naraz i…

Dziewczyna zaczyna dygotać, uznaję więc, że na resztą wariantów przyjdzie czas później.

Obserwujący tę scenę elf złośliwie rechocze. Doskonale, pójdzie na pierwszy ogień.

– To będzie twój pierwszy klient. Przyjmij od niego zamówienie – oświadczam, wciskając jej tacę, której omal nie upuszcza, co więcej, przygląda mi się tak, jakbym skazała ją co najmniej na rok pracy na galerach.

– Po… po co to? – jąka się. – Przecież nic nie niosę.

– Do obrony własnej. Podziękujesz mi później.

Blednie i nieśmiało zerka w stronę elfa. Wzdycham.

– Nie są niebezpieczne. Tylko złośliwe. Ale im szybciej zaczniesz się z nią oswajać, tym lepiej dla ciebie.

Kiwa głową, bierze głęboki wdech i rusza do stolika. Tymczasem niepokorny wampir zajmuje miejsce za barem.

– Witaj, urocza ludzka istoto – rzuca głosem przywodzącym na myśl gęsty, apetyczny karmel.

Nie wiedzieliście, że głos może taki być? Zapewniam was, że owszem, może. Głodny wampir potrafi niejedno. Na szczęście na mnie to nie działa. Nie sądzę też, by gość był szpiegiem hrabiny, dlatego zupełnie się odprężam.

– Przypominam, że konsumowanie ludzi na terenie pubu i parkingu jest zabronione – oznajmiam dla porządku i zabieram się za polerowanie blatu.

Wykonano go z wiśniowego drewna i prezentuje się niezwykle elegancko. Wręcz szlachetnie. Niezmiennie zachwyca mnie sposób, w jaki światło odbija się od jego polakierowanej powierzchni.

– Cóż za drapieżne myśli niepokoją twą urodziwą głowę?

Nieumarły kieruje w moją stronę powłóczyste spojrzenie. Odkładam szmatkę i od niechcenia poprawiam swoją srebrną zbieraninę. W lot łapie aluzję i teatralnie wzdycha. Wampiry zawsze robią to teatralnie, jako że nie muszą na co dzień oddychać i trochę wychodzą z wprawy.

– W takim razie niech trzewia me nacieszy krwisty sorbet z rumem.

– Krwisty sorbet raz – potakuję.

Upewniwszy się, że to wszystko, maszeruję w stronę staroświeckiej lodówki i nakładam zamówienie do przydymionego pucharka z ciętego szkła. Te sorbety to ostatni krzyk mody. Obrzydlistwo, ale widać nawet wampir ma czasem ochotę na coś słodkiego.

Za kontuar wraca Nina. Ma skonsternowaną minę. Na szczęście chwilowo nieumarły przestał ją interesować.

– No i?

– Kilka razy zmieniał zdanie. Na koniec zażądał grillowanego sandacza. Ale przecież ich nie ma w menu?

Mówi przyciszonym głosem. Będę musiała ją kiedyś uświadomić, że część naszych klientów ma słuch absolutny i szeptanie jedynie wzmaga ich ciekawość.

– Czasem bywają. Dziś akurat nie, więc damy mu dorsza. Nie powinien się zorientować, one rzadko jedzą mięso.

Kiwa głową, próbując przejść nad tym do porządku dziennego.

– To truskawki? – pyta nagle z ożywieniem, najwyraźniej ucieszona, że w końcu natknęła się na coś, co zna. Patrzy przy tym na deser w moim ręku.

Unoszę brwi.

– Lepiej daj znać elfowi, że zamówienie przyjęte. Nie lubią czuć się ignorowane.

Obracam się na pięcie i kieruję w stronę jej niedoszłego absztyfikanta.

Zwalniam ją do domu godzinę przed zamknięciem. Sama po powrocie, zamiast od razu zakopać się w pościeli, raz jeszcze przeszukuję mieszkanie. Jednak fiolki nie ma w żadnej z moich sprawdzonych skrytek. Mimo wszystko moje starania nie są zupełnie bezowocne, bo pod szafką nocną w sypialni znajduję kartkę. Zwykłą kartkę w kratkę, na której ktoś nabazgrał “Dzięki za wszystko”. Literki są niestaranne i raczej niewielkie, co, zdaje się, charakteryzuje osobę zamkniętą w sobie. I to w zasadzie wszystko, co wiem o tym, kto to napisał, bo nie wyglądają znajomo.

Jako że na telefony do znajomych jest już za późno, kładę się do łóżka i zapadam w płytki, niespokojny sen. Następuje w nim zamiana ról – tym razem to Nina–wampir poluje na swojego „wielbiciela” i wszystko wskazuje na to, że chce nakarmić go truskawkami.

Rozdział IV

Dzwoniący telefon budzi mnie skoro świt. Wciąż nieco ogłupiała, wciskam zieloną słuchawkę.

– Nareszcie! Dodzwonić się do ciebie to prawdziwy cud!

– Mama?

– Tylko mi nie mów, że jeszcze spałaś!

Przecieram oczy.

– Wiesz, że pracuję do późna.

– Powinnaś sobie w końcu znaleźć porządną pracę. Cały czas to powtarzam.

To prawda. Powtarza.

Zaczynam rozglądać się za jakimś śniadaniem. Omlet się nada, zresztą nie mam wielkiego wyboru – moja lodówka świeci pustkami.

– A ja przecież miałam cię odwiedzić w tej twojej restauracji! Mówiłaś, że gdzie to jest? Ciągle mi to wypada z głowy…

Omal nie upuszczam skorupki. Mama dopiero od niedawna wie o Lunie. Do tej pory skutecznie udawało mi się odwodzić ją od odwiedzin, ale ostatnio wspomina o nich coraz częściej. Jakoś nie wyobrażam jej sobie w otoczeniu klientów naszego pubu. Zbyt twardo stąpa po ziemi, by uwierzyć w istnienie choćby połowy z nich.

– To nie jest dobry pomysł. Mój szef bardzo nie lubi takich rodzinnych wizyt.

– Przecież nie będzie wiedział, że się znamy.

Nie, wcale. Idę o zakład, że moja rodzicielka od progu wykrzyczy „Witaj córeczko” i zażąda wizytacji zaplecza.

Podpalam gaz i wrzucam na patelnię łyżkę masła.

– Na razie i tak nie da rady. Mamy remont – improwizuję.

– Coś mi się to wydaje podejrzane, moje dziecko. Czy ty się mnie wstydzisz?

– Skąd.

Masło zaczyna skwierczeć.

– Lepiej spotkajmy się w czwartek w Cytrynce, dawno tam nie byłam.

Cytrynka to lokalna cukiernia powstała w czasach mojego dzieciństwa. Darzę ją nieprzygasającym sentymentem.

– Niech będzie. A tak nawiasem mówiąc, to za dużo pracujesz.

– Nie martw się, na rozrywki też mam czas. Zwłaszcza ostatnio – zapewniam zgryźliwym tonem.

– Oby. No nic, będę kończyć, zaraz mam wizytę u fryzjera.

Gdy tylko się rozłącza, przeglądam listę nieodebranych połączeń. Wyświetla się ich trzynaście i wszystkie są od niej. Szkoda, miałam nadzieję, że natknę się na choć jeden niezidentyfikowany numer, który mógłby naprowadzić mnie na trop wydarzeń z poprzedniej nocy.

Omlet uspokaja mój żołądek, a słodka herbata stymuluje mózg do maksymalnego wysiłku. Wiem już, do kogo zadzwonić.

– Mam nadzieję, że to coś ważnego – mamrocze Julia zaspanym głosem.

Julia to moja kuzynka. Przesadą byłoby powiedzieć, że się przyjaźnimy, ale utrzymujemy dość serdeczne stosunki. To całkiem do rzeczy dziewczyna, w przeciwieństwie do swojej młodszej siostry Sabiny – chytrej, wścibskiej pluskwy i dyżurnej rodzinnej plotkary, której nie trawię. Już w dzieciństwie skarżyła na inne dzieci, a zwłaszcza na mnie, z czystej złośliwości ubarwiając opowiadane historie tak, by kara była bardziej dotkliwa. W każdym razie, wracając do tematu, obecnie Julia jako studentka prowadzi bardzo rozrywkowe życie i dysponuje zastraszającą liczbą znajomych, dzięki czemu stanowi niezastąpione źródło informacji.

W obawie, że przyśnie przy telefonie, postanawiam przejść od razu do konkretów.

– Nie natknęłaś się gdzieś na mnie dwie noce temu?

Po drugiej stronie słuchawki zapada cisza. Wie coś, czy wręcz przeciwnie? Łapię się na tym, że nieświadomie wstrzymuję oddech. Czym prędzej nabieram powietrza w płuca i wytężam słuch.

– Owszem, widziałam – mówi po chwili, która wydaje się trwać wieczność. W jej tonie jest coś dziwnego.

– Gdzie to było?

– W kręgielni. Dobrze się bawiłaś.

– Jak dobrze?

– Na tyle, żeby mnie nie zauważyć.

Owo dziwne coś było rozbawieniem; teraz już nie próbuje go ukrywać.

– A ja po prostu nie miałam serca ci przeszkadzać.