Strona główna » Obyczajowe i romanse » Kroplófka

Kroplófka

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-61799-00-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Kroplófka

Kroplófka została napisana w 1999 roku. Jako że akurat ukazała się wtedy, nakładem wydawnictwa MUZA książka Redlińskiego KRFOTOK (pokazująca straszliwe perspektywy oraz następstwa niewprowadzenia przez Jaruzelskiego stanu wojennego), autor, mający poważny kłopot z tytułem, zdecydował się na KROPLÓFKĘ.
Powieść ta (Kroplófka) opowiada alternatywną historię (jak np. CZŁOWIEK Z WYSOKIEGO ZAMKU), w której to nie Zachód pod przywództwem Reagana pokonał "imperium zła", ale na odwrót.

Akcja rozgrywa się w stuleciu XXI, a osoby takie jak Aleksander Kwaśniewski są już w wieku podeszłym, a nawet sędziwym. Polska jest ogniwem i członkiem zarówno Układu Warszawskiego, jak i RWPG... Zaś Pierwszy Sekretarz, z właściwą sobie swadą i poczuciem humoru, wtajemnicza wnuka w arkana sprawowania władzy i trzymania ludu za mordę:

"Dziadek Andrzeja zamilkł na chwilę, zmarszczył brew, jakby usiłując coś sobie przypomnieć.
- Kiedyś, pamiętam, dawno już, w Łodzi - podjął opowieść Pierwszy - jakaś prządka, przodownica pracy, spytała mnie czemu mieszkań nie ma dla młodych małżeństw, i kiedy wreszcie będą? Głupia była... Skąd im się wzięło, że każdemu się należy, za to że są? - podniósł głos, jakby zdenerwowany pazernością ludzką. - I to za nic! A to przecież zasłużyć trzeba!
- Albo nie zasłużyć - dopowiedział wnuk Pierwszy objął wnuka ramieniem i uściskał serdecznie, z zadowoleniem po raz któryś z rzędu stwierdzając, iż jego potomek to łebskie chłopię.
- Albo móc nie zasłużyć - powtórzył Sekretarz - To jak z babami!
- Z babami? - zaciekawił się Andrzej
- Nie zauważyłeś, że władza jest rodzaju żeńskiego?
- Jest, ale jaki to ma związek?
- Może i nie ma związku - przyznał dziadek. - Ale wyobraź sobie dziewczynę. Atrakcyjną dziewczynę! (...) Załóżmy, że ta dziewczyna nikomu nie daje. Paru smarkaczy może i będzie się w niej podkochiwać, ale z czasem przejdzie im i machną na nią ręką. Taka, o której wiadomo, że daje na prawo i lewo zdobędzie może popularność, ale nie szacunek. Za to taka, o której wiadomo, że daje, ale nie każdemu i nie od razu... O, taka dziewucha jest mądra! O jej względy walczy się, i stara o ich utrzymanie! I więcej weźmie niż sama da... A jeszcze jak w pysk strzelić raz po raz potrafi..."

Wbrew temu co się może niektórym skojarzy, nie jest to opis praktyk S/M, ale przewrotny nieco i dowcipny, choć nie beztroski, obraz czasów nie tak znowuż do końca minionych...

Adam Skorb
Jest góralem, z Zielonej Góry. Postać bardzo znana w mieście. Zodiakalny strzelec. Trochę pisuje jako wolny strzelec właśnie. Cynik, niestety o dobrym sercu

Polecane książki

Na cześć Alexandra von Humboldta nazwano miasta, rzeki, pasma górskie, prąd oceaniczny, pingwina, gigantyczną kałamarnicę – a nawet morze na Księżycu.   Jego barwne życie jest jak żywcem wyjęte z powieści przygodowej: Humboldt zapuścił się w lasy deszczowe, wspiął na najwyższe wulkany świata, był po...
Jeszcze nigdy zwycięstwo nie wydawało się tak nierealne, a konsekwencje klęski tak koszmarne.   Pojawili się jak grom z jasnego nieba. Dosłownie. A to dopiero początek... Inwazja z kosmosu, która musiała w końcu nastąpić – a jednak nikt nie jest na nią gotowy. Totalna katastrof...
Karina prowadzi życie, którego niejedna młoda kobieta mogłaby jej pozazdrościć. Wystawne bankiety, spotkania z fascynującymi ludźmi, piękne lokale i wielkie imprezy... W zawodzie dziennikarki sprawdza się doskonale: wykształcona, inteligentna i błyskotliwa, a do tego ma to „coś”, co nieustannie ...
Amelia uwielbia swojego szczeniaka Tytusa i spędza z nim każdą wolną chwilę. Dziadek dziewczynki źle się czuje i nie może dłużej opiekować się swoją jamniczką Stokrotką. O pomoc prosi Amelkę, która obiecuje zrobić wszystko, aby spełnić prośbę dziadka.Amelka zabiera jamniczkę do swojego domu. Niestet...
„Gdy usłyszała zachwyt nad swą urodą, jakiś wewnętrzny głos podpowiedział jej, by wykorzystać nadarzającą się okazję. Dać się porwać, nawet jeśli to niestosowne. Niech to idiotyczne popołudnie pozostawi przynajmniej po sobie jakieś erotyczne wspomnienie. Pragnęła solidnego związku na wz&oa...
Ten modlitewnik zawiera wszystkie modlitwy przekazane dotychczas prorokowi Marii od Bożego Miłosierdzia, to jest komplet Modlitw Krucjaty (1-170), sześć Litanii i modlitwy pozostałe. Zostały jej one podyktowane przez Trójcę Świętą oraz Matkę Bożą. Modlitwy zostały jej przekazane w ramach pror...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Adam Skorb

ADAM SKORB

KROPLÓFKA

VERMONT2011
wydanie II
ISBN 978-83-61799-00-9

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

Rozdział I

Ela zmrużyła oczy. Słońce, nie widziane od tak dawna, sprawiło ból. Sięgnęła po okulary, na szczęście przyciemnione. Teraz dopiero mogła bez przeszkód rozejrzeć się dookoła. Hm, przedtem wyglądało to jakby inaczej…

Właśnie! Gdzie podziała się góra? Gdzie wzgórze, pod którym, w zamaskowanej, wykutej w skale grocie ukryto dla niej samochód? Zakole rzeki też wydawało się być nie na swoim miejscu…

Zrozumiała. Ulewny deszcz, powódź, jedno z dwojga lub to i to. Podmyły górę, która osunęła się, spłaszczyła przykrywając jej terenową toyotę setkami, jeśli nie tysiącami ton ziemi. Pełna rozpaczy graniczącej z rezygnacją patrzyła na zmianę w krajobrazie, jaka dokonała się w czasie jej… nieobecności. Upłynęło przecież wiele lat, a miejsce po górze porastał spory już las.

Mapa została w niedostępnym teraz aucie, ale Ela pamiętała, że do najbliższego miasteczka jest kilkadziesiąt, a do najbliższej drogi z twardą nawierzchnią kilkanaście mil. Przypomniała sobie słowa Roberta, ostatnie skierowane do niej słowa… Nigdy cię nie zapomnę! Nigdy cię nie zobaczę! Poczuła nagle łzawienie, skurcz krtani oraz szczękościsk. Nie czas jednak było płakać, nie zabrało więc to jej wielu minut. Zdecydowanym ruchem otarła łzy i zwalczyła słabość, dla której, rozumiała to, miejsce ani pora nie były odpowiednie!

Pociągnęła nosem, wysmarkała go dokładnie. Z kieszeni na udzie wyjęła czekoladę. Dopiero kiedy zjadła już część, pomyślała o czekającej ją być może długiej drodze. Bez samochodu, jak weźmie z sobą żywność i wodę? Piętnaście, może więcej, mil przez las! Na piechotę! W pełni zgadzała się z opinią, wyrażaną przez wielu, że nogi jej zbyt piękne są, by używać ich do czynności tak prozaicznej i przyziemnej właśnie, jak chodzenie! Skoro jednak mus… Zresztą, trening mięśni dobrze jej zrobi po tak długim okresie bezczynności. Im też.

Ela wróciła do bunkra. Poczeka do rana. Jeśli wyruszy wcześnie, myślała, powinna pokonać te głupie kilkanaście mil zanim zapadnie zmrok.

Zjadła, wypiła, połknęła parę pastylek. Zasypiając już przypomniała sobie… No tak! To ogólne, nie tylko fizyczne wycieńczenie… Odrzuciła koc. Już miała zerwać się z posłania, ale… Radiotelefon był w samochodzie…

Obudziła się wczesnym rankiem. Zaledwie dniało. Wrzuciła do torby karton z sokiem, kilkanaście tabliczek czekolady i parę paczek chipsów. Mimo że było tego niewiele, ważyło sporo.

Marsz nie był ani łatwy, ani lekki. Ani przyjemny. Dukt, którym przyjechali wtedy, pozarastał. Miejscami ślad po nim ginął niemal zupełnie. Wreszcie drogę przegrodził jej strumień i zdała sobie sprawę, że zabłądziła. Wiedziała jednak, że musi iść na południe. Potrafiła też rozpoznać gdzie owo południe jest. Zatem, mając przed sobą strugę, zdjęła buty, skarpetki, podwinęła nogawki. Woda była zimna i ścięła krew w żyłach, za to płytka. Za wodą las stał się wyższy, poszycie zaś zgęstniało, i coraz trudniej było Eli utrzymać kierunek oraz tempo. Drzewa, krzaki i wykroty zmuszały ją do kluczenia, nakładania drogi. Miała wątpliwości, czy choć trochę posuwa się do przodu. Pojęła, że piętnaście mil przez gęsty las to daleko, albo i jeszcze dalej… Przenocowała na rozłożystym konarze jakiegoś dużego drzewa, jak Robinson.

Z niespokojnego, nerwowego snu ocknęła się o wschodzie, przemarznięta do szpiku. Zjadła ostatnią tabliczkę czekolady i podjęła marsz. To ją rozgrzało. Noc spędziła w gęstym krzu i spała jak zabita. A następnego dnia, około południa, ze szczytu porosłego gonnymi sosnami wzgórza ujrzała dym! Ciemne, brudne kłęby daleko na południowym wschodzie, za horyzontem!

Ów widok dodał Eli otuchy i sił. Przedzierając się przez zarośla, nie bacząc na chaszcze, cieszyła się. Oto ujrzała widomy znak ludzi! Podekscytowanej tak bardzo nie przeszło przez myśl, że mógł to być spowodowany naturalną przyczyną pożar lasu. Z mnóstwem myśli pod czaszką, z radością w sercu, szła naprzód powoli lecz wytrwale, w tempie na jakie pozwalały osłabłe mięśnie. Po kilku godzinach, kiedy wdrapała się na wysokie drzewo, zobaczyła – wysiliwszy swe nie najbystrzejsze przecież oczy – dziwną górę będącą źródłem dymu. Nie tak już bardzo daleko.

Szła. Po pewnym czasie las ustąpił miejsca odkrytej, trawiastej i rozległej przestrzeni, upstrzonej gdzieniegdzie zaroślami. Dziwna góra rosła i rosła, aż na koniec, gdy słońce już chyliło się ku zachodowi, Ela rozpoznała w niej wysypisko tlących się śmieci. Gdyby wiatr wiał z innego kierunku, mogłaby stwierdzić to wcześniej, pomyślała. Zdziwiła się też tej formie utylizacji odpadów.

Zbliżywszy się jeszcze do hałdy ujrzała bar, szopę raczej, stojącą przy wąskiej, gruntowej drodze. Wkoło rosło kilka rachitycznych drzew.

Z bliska to, co wydawało się Eli szopą, okazało się nią w istocie. Odrapaną, bezbarwną, brzydką. Pomiędzy ruderą a drogą stał pogięty i ordzewiały metalowy słup, u którego szczytu, na ostatniej śrubie trzymała się tablica, całkiem już nieczytelna…

Ela czuła głód! Była też piekielnie zmęczona i straszliwie śpiąca, ale przede wszystkim była głodna, wściekle głodna! Spragniona! Z wnętrza szopy dobiegał gwar, dolatywały zapachy, i Ela wiedziała już, że to kantyna dla pracujących przy wysypisku. Pomacała kieszeń, w której trzymała portfel, wciągnęła do płuc haust powietrza, pchnęła drzwi i weszła do środka. To, co ujrzała, dech w świeżo napełnionych płucach jej zaparło!

Pamiętała takie twarze. Widywała je niemal codziennie w czasach, gdy była naprawdę młoda. W parkach, na dworcach i przystankach, poprzez szyby podrzędnych lokali gastronomicznych funkcjonujących nie wiedzieć czemu w centrach miast. Kiedy przyjechała tutaj także widywała takie twarze. Ale tu nie musiała stykać się z nimi na każdym kroku. Nie z tyloma naraz i nie z tak bliska. W pomieszczeniu, w którym się znalazła, było dobrze ponad pięćdziesięciu mężczyzn wyglądających swojsko, jak weterani spod budek z piwem i amatorzy autowidolu!

Spojrzenia wszystkich tych kreatur momentalnie spoczęły na Eli. Czuła się obmacywana i rozbierana ich wzrokiem. Gdyby nie zmęczenie, gdyby nie głód, kto wie, może uciekłaby natychmiast? Nie zrobiła tego, a nikt nie zaczepił jej słownie, nie dotknął nawet. Głód odezwał się ze zdwojoną siłą. Odwróciła oczy od wpatrujących się w nią bezczelnie typów i wzrok jej spoczął na wysokim, łysawym i piegowatym rudzielcu tkwiącym za bufetem. Chociaż jego fartuch nie był już biały, to i tak korzystnie prezentował się na tle swoich klientów. Zacierając ręce bacznie przypatrywał się Eli.

– Czy… – zapytał – … czy życzy sobie pani….

Ela przełknęła ślinę której nie było i skinęła głową.

– Tak! Życzę! Jestem głodna! – powiedziała – Chcę jeść!

Piegowaty człowiek, zafrasowany, podrapał się w łysinę.

– No cóż – sapnął – liczba klientów jest tu raczej stała, proszę pani… Mogę zrobić parę hot-dogów, jeśli to pani odpowiada…

– Odpowiada! – odpowiedziała Ela – Myślę, że zjem pięć! Na początek!

Po sali przeszedł szmer. Rudy uniósł brew.

– Jestem bardzo głodna – powtórzyła Ela.

– Mam wszystkiego cztery – wyjaśnił mężczyzna zza lady – Jeśli będzie mało, usmażę potem dla pani parę jaj…

Ela zgodnie skinęła głową. Ten człowiek wydał się jej całkiem sympatyczny i miły!

– Co jest do picia?

Rudy wskazał tylko kciukiem na plakat. Jak zawsze coca-cola!

Łysiejący, piegowaty rudzielec żywo zakrzątnął się dla niezwykłego gościa. Bo Ela była gościem niezwykłym! Przygotowując hot-dogi piegowaty usiłował przypomnieć sobie, kiedyż to jego lokal odwiedził ktoś inny niż harujący przy śmieciach robole, policjanci czy strażnicy leśni. Usiłował nadaremno. A tu, proszę, kobieta! Taka laska do tego! Niezwykłe! Mimo że zmęczona i zmizerowana, widać, że młoda i piękna! Ubranie tajemniczej kobiety było wprawdzie podarte i ubrudzone, ale… Mówiła z lekkim cudzoziemskim akcentem, poprawnie i starannie, jak osoba wykształcona. Po jej dłoniach nie było widać, by zajmowały się pracą. Musiała zatem należeć do bogatych, lub być z nimi w dobrych stosunkach… Albo takie stosunki z nimi utrzymywać… To, że miała za sobą dłuższą wędrówkę przez góry i las było dla niego jasne, ale skąd się wzięła i kim jest? Ela siedziała plecami do sali.

– Proszę – powiedział piegowaty kładąc przed klientką talerz na którym leżały cztery rozkrojone bułki z przypieczonymi kiełbaskami w środku, odrobiną keczupu.

Zapach jedzenia i jego bliskość o mało nie doprowadziły Eli do obłędu, a jej ślinianki oszalały.

– Zaraz podam colę! – dodał rudy.

– Tylko nie za bardzo schłodzoną! – zdążyła zadysponować przed pierwszym kęsem.

Piegowaty rudzielec uśmiechnął się głupkowato oraz niepewnie, po czym zaczerpnął chochlą z gara ciemnego płynu i nalał do poszczerbionego kubka.

Zmartwiałe spojrzenie Eli spotkało się z przepraszającym rudego.

– Tę budę prowadzę tylko dla nich… – wyjaśnił cicho – … a i tak nic prawie nie zarabiam.

Ela szybko zjadła siermiężne hot-dogi. Bardzo zdziwiła się widząc rozlewaną chochlą z kotła coca-colę. Oczywiście ciepłą! Hot-dogi też były paskudne, ale Eli głód posłużył za przyprawę, nie zauważyła więc tego. Kiedy już je zjadła, rudy podał sadzone jajka. Je także pochłonęła w mgnieniu oka.

– Jak dostanę się stąd do miasta? – spytała odsuwając talerz.

– Pani nie ma samochodu?

Rudy stwierdzał raczej niż pytał.

– Rozbiłam w górach…

Piegus skinął głową dając do zrozumienia, że przyjmuje słowa kobiety za dobrą monetę.

– Niedługo przyjedzie ciężarówka po tych… – wskazał oczyma po kogo – … ale odradzam! Nawet jeśli kierowca zgodzi się zabrać panią do kabiny! – dodał żarliwym szeptem – Szczerze odradzam!

– A może pan wezwać taksówkę?

Śmiech zatrząsł ścianami szopy.

– Nie mam telefonu! I tak zresztą…

Nagle rudy przypomniał sobie, ze niedaleko jest szpital dla czubków!

– Mam propozycję! – powiedział – Za jakąś godzinę, jak pojadą, sprzątnę trochę i też wrócę do miasteczka. Do domu. W miasteczku są telefony, jest policja, hotel… Niewielki, lecz karmią w nim lepiej niż ja tu tych… Tanio wezmę!

– Słucham?

– Mam wóz! Zawiozę panią! Tanio wezmę…

O, Boże, jęknęła w duszy Ela.

– … ale za jedzenie policzę od razu…

Ela sięgnęła do kieszeni.

– … duża cola, hot-dog razy cztery… jaja dwa, na bekonie…

Ela nie była pewna czy się przesłyszała, czy też bekon był tajny, ale nie myślała kłócić się o te parę centów. Nie z nim.

– … keczup, musztarda… To będzie razem sto sześćdziesiąt pięć siedemset!

Usłyszawszy kwotę Ela zbaraniała zupełnie i było to widać, bo rudy powtórzył wolno, starannie, i twardszym głosem niż zamierzał:

– Sto sześćdziesiąt pięć tysięcy siedemset dolarów! Amerykańskich dolarów! Ja rozumiem, że to może wydać się sporo jak na taki standard, ale takie mam ceny!

Starał się być grzeczny. Wiedział, że standard ma paskudny, ale ceny niskie. Inaczej poszedłby z torbami.

– Ja.. Ja nie mam tyle… – bąknęła zmieszana i zdziwiona.

– A ile pani ma? Jeśli ma pani kartę, proszę pokazać! W miasteczku…

Przerwał biorąc w ręce portfel Eli. Wyjął pieniądze. Przeliczył. Teraz on zbaraniał.

– Co to? – krzyknął zdumiony.

– Dwa tysiące dolarów… – wyjaśniła zdławionym głosem.

Rudy zaczął dokładnie przyglądać się banknotom.

– Fałszywki? – zapytał ktoś z sali.

Ela, spięta, usłyszała odsuwane stołki i szuranie nóg. – No niby nie… – głos rudego świadczył o wzburzeniu – … ale te nominały…

– Co za nominały?

– Po sto dolarów! Po sto!

– Sto dolców w papierku? Pieprzysz!

– I prawdziwe?

– A popatrz na datę!

Rudy popatrzył i wściekł się!

– Co ty, kurwa, muzeum okradłaś? – rozdarł się przeraźliwie – Żreć chcesz za darmo?

Ela, sparaliżowana strachem, nie potrafiła wykonać ruchu ani wykrztusić słowa.

– Nie martw się! – zawołał mocno zbudowany, bogato tatuowany średniolatek z licznymi bliznami na twarzy – Zapłacę za nią, tylko daj klucz od zaplecza!

– Nie!!!

Ktoś zatkał jej usta twardą, brudną dłonią. Rudy opamiętał się, ale nikt już go nie słuchał. Mężczyźni rzucili się na kobietę z gatunku tych, o jakich mogli tylko fantazjować, tylko roić w swej wyobraźni, karmionej filmami, prasą dla panów i reklamami. Proletariat wziął Elę w swoje ręce. I zrobił z niej użytek.

Długa, lśniąca limuzyna sunęła cicho. W dole lśniły tysiące gwiazd i setki neonów, a może na odwrót. Karoseria auta, podobnie jak rzeka Hudson, odbijała niezliczone światła wielkomiejskiej nocy.

Auto zatrzymało się i wysiadło z niego dwóch wysokich, potężnie zbudowanych mężczyzn. Uważnie zlustrowali otoczenie.

– O.K. szefie! – rzucił jeden z nich do wnętrza limuzyny.

Wtedy wysiadł z niej trzeci mężczyzna. Nie był za wysoki, nie był zbyt atletycznie zbudowany. Nie miał więcej jak trzydzieści lat, a jeśli, to niewiele. Miał na sobie dżinsy, marynarkę i podkoszulek. Od razu skierował się ku solidnym drzwiom, nad którymi wisiał skromny szyldzik z napisem ROSE of LUXEMBURG. Uśmiechnął się pod nosem. Przypadek? Zbieg okoliczności? Zawsze go to bawiło…

Przed samym wejściem stał portier przybrany w strojny uniform, niby z napoleońskiego marszałka. Miał też kilku pomocników, nie tak strojnych wprawdzie, za to zbrojnych. Zdawał się też mieć niejakie obiekcje co do stroju człowieka z limuzyny, ale jeden z goryli szepnął coś, pokazał, i portier zapomniał o obiekcjach.

Wewnątrz człowiek z limuzyny natknął się na, a raczej wpadł w objęcia przeuroczej hostessy.

– Andrew Miller, nieprawdaż? – zapytała.

– Znasz mnie?

– Tak, znam! Pan mnie oczywiście nie pamięta… – odpowiedziała głosem w którym brzmiał wyrzut – Proszę za mną. Pańscy przyjaciele już czekają!

Idąc za dziewczyną z przyjemnością kontemplował jej kształty. Na ulicy, na ulicy byłaby objawieniem. Tutaj jedynie normą. Co w niczym nie umniejszało jej powabu!

– No, Andy, jesteś! Trochę kazałeś nam czekać!

To oczywiste, że czekaliście na mnie, pomyślał Andy Miller. Nawet nie musiałem wam kazać! Fakt wynikający z obiektywnych przesłanek!

– Miło was widzieć, chłopcy! – przywitał się śledząc oczyma odchodzącą, rozkołysaną w biodrach hostessę.

Trzej mężczyźni kolejno witali się z przybyłym. David Lovitz, wiceprezes firmy w której Miller przepracował ostatni rok; Jeff Carlington, członek klanu kapitalistów z Bostonu oraz kongresmen Albert Prizzi.

– Co pijesz, Andy? – spytał polityk.

Andy uśmiechnął się.

– Co piję? Najlepszy będzie chyba manhattan?

Nowojorczycy zaśmiali się. Prawie natychmiast inne jakieś przeurocze dziewczę nadciągnęło z tacą, zaś napiwek jaki otrzymała sprawił, że jej uśmiech stał się jeszcze szerszy i całkiem szczery.

– Jutro odlatujesz? – spytał, by spytać, Prizzi.

– Nie szkoda ci? – dodał Carlington.

Andy Miller pokręcił głową.

– Co to za pytanie? – obruszył się Lovitz – Na pewno mu szkoda, ale się nie przyzna! No i przecież, przyleciał tylko na rok!

– No to co? – mrugnął wesoło Carlington – Wizy by nie przedłużył? Ma u siebie takie panienki? W tylu kolorach?

– Nie bądź trywialny! – zaprotestował Lovitz, klepiąc pośladki roznegliżowanej blondynki – Wszystko sprowadziłbyś do jednego!

– Do jednego? – obruszył się Jeff – Wybierajcie, ile chcecie, chłopcy! Stawiam.

– U nas też można znaleźć coś w tym guście… – powiedział Andy.

– A może i w lepszym? – wtrącił Prizzi – Sądzę, że Andy’ego czeka kariera w jego ojczyźnie! Polityczna kariera!

– I ja tak sądzę… – zgodził się Carlington.

W tym momencie zajął się zapalaniem cygara. Andy szczęśliwie nie uległ nikotynizmowi, ale lubił zapach dobrych cygar. Jeff palił tylko takie.

– I liczysz pewnie na związane z tym korzyści? – dociekał polityk.

– Pewnie, że tak! – przyznał Carlington – Jestem kapitalistą! Nie muszę, nie mogę być bezinteresowny! To sprzeczne z moim etosem! A tobie, szanowny panie kongresmenie, nie przyda się taka znajomość?

– Przestańcie – zganił kolegów Lovitz – Andy gotów pomyśleć jeszcze, że znajduje się na licytacji, nie wśród przyjaciół!

– Właśnie… – potwierdził Andy zerkając na ciemnoskórą piękność.

– Macie u siebie problem rasowy? – spytał Jeff.

– Jeff! – zgorszył się Prizzi.

– Jeff! – powtórzył znudzonym tonem Lovitz.

– Nie, nie mamy… – przyznał lekko ubawiony Andy.

Spośród ludzi których tutaj poznał, z tymi trzema zżył się najbardziej. Zżył? Może za duże słowo. W jego kraju ostrożność w kontaktach z obcymi wpajano od najmłodszych lat. Jego sytuacja była wprawdzie nieco inna, ale co trzeba wpojone miał. Potrafił być miły, uprzejmy, nawet pozorować serdeczność, ale zawsze umiał zachować chłodny obiektywizm kalkulanta.

Albert Prizzi. Polityk, demokrata. Naiwny idealista, ale jest młody, więc może mu przejdzie. Przejmuje się, kieruje się emocjami, ma dobre serce. Do kongresu dostał się głosami biednego elektoratu z New Jersey, gdzie jego ojciec działa charytatywnie. Jeśli zostanie w polityce i dojrzeje, znajomość może przydać się nam obu.

Jefferson T. Carlington. Błękitnokrwisty paniczyk, babiarz i hulaka, ale ponoć z głową do interesów. Politykę ma gdzieś, oczywiście nie wtedy, gdy zahacza o biznes jego rodziny. Z racji pochodzenia i powiązań, tradycyjny republikanin. Kiedyś powiedział, że gdy będzie już stary, i jeśli będzie mu się chciało, kupi sobie fotel senatora. A może i oba! Przyda się.

Jedynie Davida Lovitza nie sposób zdefiniować od razu. Grzeczny, układny, po prostu porządny gość. W takim mieszczańskim pojęciu. Jako przełożony niezwykle opanowany i kompetentny, cieszący się autorytetem. W wolnym czasie gra na skrzypcach, podobno bardzo dobrze. Sprawia wrażenie, jakby zawsze czegoś nie dopowiadał. Zakochany bez pamięci w pracy, muzyce i swoim mieście. Taki dziwny, zadowolony z życia gość.

Po mniej więcej trzech godzinach Andy Miller, nieco pijany, znalazł się we wnętrzu swej limuzyny. Z tyłu nie było goryla. Ale ktoś był. Zobaczył nogi.

Nogi te były długie, smukłe, w pończoszkach i na obcasach. Potem ujrzał oczy. Oczy migdałowe. Błyszczące kocie oczy.

– A skąd się tu wzięłaś? – spytał.

– Pański przyjaciel mnie tu przysłał. Już zapłacone.

Miała nieco ochrypły, niski głos.

– A… a jeśli mi się nie spodobasz? – zapytał jeszcze Andy.

W ciemności zabrzmiał cichy, wyrozumiały acz kpiący śmiech.

– Nie sądzę, kotuś! Przyglądałeś się mi w taki sposób… Znam się na tym…

Popatrzył uważnie w jej ciemną twarz. Już wiedział, z kim ma do czynienia. Jeff ma łeb na karku i spostrzegawcze oko!

Stwierdził, że niełatwo jest klepnąć w pośladek siedzącą kobietę. Na szczęście jej uda były wyeksponowane, klepnął ją więc w jedno z nich. Nigdy potem nie mógł przypomnieć sobie które to było, ale miał nadzieję, że lewe.

Niewykluczone, że miał rację.

Obudził się przed południem. Dziewczyny już nie było. Jak stwierdził, niczego w mieszkaniu nie brakowało, prócz ręcznika. Zanim zadzwonił telefon, zdążył jeszcze napić się soku.

– Andy! Andy, kochanie? Jesteś? To ty?

– Ja… – zachrypiał.

– Który to już raz dzwonię do ciebie! Gdzie byłeś? Dlaczego nie odbierałeś? Nie byłeś sam? Jak mogłeś?! Podły jesteś, wiesz?

Andy położył słuchawkę na biurku nie przerywając połączenia, mimo że nawet miał na to ochotę. Z cierpiętniczą miną wsparł czoło na dłoni i obiecał sobie, że nigdy więcej… Po chwili, kiedy bełkot dobiegający ze słuchawki zaniepokoił się, ponownie przytknął ją do ucha.

– Słucham! – powiedział.

Osoba po drugiej stronie ucieszyła się.

– To jak? Zaprosisz mnie na lunch?

Osobą po drugiej stronie była zielonooka blondynka pracująca w firmie ubezpieczeniowej, w tym samym biurowcu, w którym Andy przepracował ostatni rok. Nie była nikim ważnym. Miała świetną figurę. Jej szefowie dostrzegli to i zatrudnili ją na stanowisku, na którym to wystarczało. Była miła. Poznał ją na przyjęciu u jednego ze znajomych. Od razu wpadła mu w oko. Powiadano, że lubiła wziąć parę dolarów od faceta, ale tego Andy nie stwierdził. Na imię miała Sue.

– Dobrze, serduszko… – powiedział Miller – … zaproszę. Tam gdzie zwykle?

– Ale będziesz na pewno?

Gdyby miała zapłacić za siebie tam gdzie zwykle, choćby za kawę, musiałaby zostawić pół swojej tygodniówki. Może i całą?

– Będę! – uspokoił ją Andy.

Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale uniemożliwił to na dobre odkładając słuchawkę. Ogolił się, wziął prysznic, uczesał mokre włosy. Przez chwilę przyglądał się odbiciu swej twarzy w lustrze stwierdzając, że nie jest źle.

Zrobił silnej herbaty, osłodził bardzo mocno, wypił. Nie pomogło od razu, ale przynajmniej żołądek zaczął funkcjonować.

Ostatnie godziny przed odlotem mógłby spędzić w mieszkaniu, leżąc, kurując się i gapiąc w ekran. Sue czekałaby na darmo, ale cóż z tego? Baby są głupie… Że straciłaby tygodniówkę? Jej problem! Uznał jednak, że nie zaszkodzi trochę ruchu. Przeklął też w duchu Kongres, który całkiem niedawno wprowadził, niektórzy mówili ”przywrócił”, przerwę na lunch. Taki typowy przykład faryzeuszowskiej troski kapitalistów o ludzi pracy! W istocie zaś chwyt mający nabić kabzy restauratorom i właścicielom barów szybkiej obsługi!

Sue, ubrana w skąpą sukienkę z gatunku ”użyj i zapomnij”, już czekała.

– Nareszcie!

Cmoknął ją w policzek. Przeczuwał, co nastąpi, i trochę było mu jej szkoda.

Nawet pożałował, że przyszedł, ale musiał przyznać, że czekająca go rozmowa miała być jedynym problemem stworzonym przez Sue w czasie ich znajomości.

– Co robiłeś? – spytała – Kiedy dzwoniłam?

– Spałem. Trochę wczoraj popiłem – wyjaśnił.

– Czekałam…

Wiedział o tym.

– Widzisz, moja droga… – powiedział, a w tym samym momencie oczy Sue zaszły mgiełką – … żegnałem się z kolegami…

– Rozumiem, ale czekałam na ciebie! Upiekłam placek! Żegnałeś się? To kiedy wylatujesz?

– Dziś wieczorem…

– Jak to? Mówiłeś, że… To co będzie z nami?

Wzruszył ramionami. Popatrzyła na niego tak, jakby ujrzała go po raz pierwszy. Lub raczej przejrzała.

– O, ja głupia! – zaszlochała – A ja, durna, myślałam, że mnie kochasz! Myślałam, że to wszystko co mówiłeś, co obiecywałeś…

Nie dokończyła, przerwała wymówki. Pomyślał, że rozbeczy się. Ale nie!

Otarła łzy, pociągnęła nosem i przybrała poważny, rzeczowy wyraz twarzy.

– Miałam nadzieję, że ożenisz się ze mną. Ale potraktowałeś mnie jak darmowy materac!

No a jak, pomyślał?

– Mimo to proponuję ci małżeństwo! Nie patrz na mnie takim baranim wzrokiem! Nie jestem w ciąży ani nie mam zamiaru zabić się! Ale byłam twoją darmową dziwką na każde zawołanie, i coś mi się za to należy!

No tak, pomyślał Andy, zawsze w końcu chodzi o…

– Nie myśl, że chodzi mi o pieniądze! – kontynuowała Sue – Ożeń się ze mną! Chcę wyjechać z tego kraju! Potem możemy się rozwieść! Jak chcesz, dam ci wszystkie moje oszczędności! Andy?

Jej słowa wzbudziły w nim pewien rodzaj uznania. Oczywiście jej pieniądze były czymś, co mogło go jedynie rozśmieszyć, ale jej determinacja i wyrachowanie zasługiwały na szacunek. Tylko że Andy nie mógł się z nią ożenić. Dlatego powiedział:

– Nie chcę twoich pieniędzy, Sue. Nie chodzi o to, że mi się nie podobasz. Jesteś bardzo ładna! I nie myśl, że nie chciałbym ci pomóc! Wierzę, że wyjechałabyś stąd, ale to nie takie proste! Małżeństwo to jedno, a zezwolenia? Na wyjazd stąd, na przyjazd tam, na osiedlenie… Od waszego i naszego rządu… Nawet jako moja żona musiałabyś czekać tu, może całe lata nawet…

– A czy ty nie masz jakichś…?

– Nie, Sue! – westchnął – Nie mam! Jako zdolnego młodego człowieka wysłano mnie na staż, ale nie mam żadnych pleców! Wiem, że wam może wydawać się inaczej, ale u siebie nie jestem nikim ważnym. Naprawdę! Ja przyznaję, że jest w tym nieco mojej winy… Wy tutaj sądzicie, że każdy kto przyjedzie od nas, jest grubą rybą. Mi to, przyznaję, odpowiadało. Pochlebiało nawet. Przyznaj jednak sama, Sue! Gdybyś i ty tak nie myślała, nawet byś na mnie nie spojrzała! Czyż nie? Nie mam racji?

Patrzyła na niego uważnie, badawczo… Wytrzymał jej spojrzenie. Wstała. – Ty gnojku!

Spoglądając za odchodzącą pomyślał, że tych kilka kłamstewek którymi ją uraczył, te parę wymówek jakimi uraczyła go ona, było niską ceną za korzystanie z jej ciała. Baby są głupie…

Wieczorem Andy Miller wsiadł do samolotu Polskich Linii Lotniczych LOT i odleciał do ojczyzny.

Jacek Kudełko wyszedł spod prysznica i wytarł się grubym, czerwonym ręcznikiem. Po godzinie na siłowni czuł w całym ciele rozpierające poczucie krzepy. Ubrał świeżą bieliznę, spodnie, koszulkę. Wzuł buty. Przepocony dres wrzucił do torby, pożegnał się i opuścił budynek DOSIR-u. Odległość jaką miał do pokonania wynosiła około trzech kilometrów, a że pogoda była piękna, postanowił przejść ją spacerkiem. To lepsze niż tłoczny autobus, zwłaszcza że było mu pilno. Obiecał Katarzynie wypad do którejś ze staromiejskich kawiarenek, a że poprzedniego dnia otrzymał wreszcie honorarium za artykuł w ŻOŁNIERZU POLSKIM, mógł zaszaleć. Pieniądze, mimo wszystko, bywają potrzebne, a będąc nauczycielem historii wiele nie zarabiał.

Mijając schody wiodące do osiedlowego megasamu zwrócił uwagę na niewielką kolejkę wystającą ze sklepu.

– Co dają? – zapytał.

– Papier toaletowy! Angielski! Bez kartek!

Zastanowił się. Angielski papier toaletowy uchodził za bardzo dobry. Co prawda, nie był w stanie zrozumieć, dlaczego są osoby gotowe stać w kolejkach, by go zdobyć. Przecież ogólnie dostępny, bezpłatnie rozdzielany papier produkcji niemieckiej i duńskiej był gładki, miękki, ładnie pachniał i spełniał swe zadanie. Jacek Kudełko przypuszczał, że pożądanie angielskiego akurat papieru toaletowego, głównie zresztą przez kobiety, było rezultatem po prostu przekory i typowo kobiecego braku logiki i konsekwencji. Oraz masochizmu, skoro zaspokojenie owego pożądania wymagało stania w kolejkach.

Tyle teoria. Praktyka jednak kazała pamiętać, że Katarzyna także wolała papier angielski, o włoskim nie wspominając nawet, niż ten ogólnie dostępny.

Gdyby tak dowiedziała się przypadkiem, że przechodził i nie stanął? Co by to było? Jezu!

W tym momencie zganił się w duchu za użycie nadaremno… co wedle pamiętanych nauk babcinych było grzechem, a poza tym, co przypominano często, niegodne członka awangardowej awangardy narodu.

Grzech nie grzech, klerykalne odchylenie czy co tam jeszcze. Nieważne!

Ważne to, co powie Katarzyna jeśli dowie się, że widział kolejkę i nie stanął?

Będzie awantura i ciche dni. Stanął więc i kupił cztery rolki, bo tyle tylko sprzedawano jednej osobie.

Kasia bardzo ucieszyła się z prezentu. Tak bardzo, że zamiast pilnować odgrzewanego obiadu wlazła pod prysznic jak stała, czyli w spodenkach i koszulce. Jacek, spocony po pobycie w dusznym megasamie, przyjął to z zadowoleniem, zwłaszcza że nakłonił ją do pozbycia się szortów. Szczęśliwie przerwy w dostawach wody bywały już rzadkością. Dopiero swąd przypalanych na patelni kopytek przywrócił ich rzeczywistości.

– Mój obiad… – zamruczał Jacek, nagle niewesoły.

– Nie przejmuj się, żuczku… – cmoknęła go w policzek – Chcesz, zrobię ci coś innego?

Machnął ręką.

– Nie trzeba. Zjem coś na mieście. Razem zjemy!

– A co? Wypłatę wcześniej dostałeś?

– Nie, moja droga! Od wczoraj magister Kudełko przestał żyć tylko z nauczycielskiej pensji!

Licząc każdą rolkę z osobna i to, co zaszło pod prysznicem, zaimponował jej tego dnia po raz siódmy.

– Wydrukowali ci? – spytała.

– Wydrukują. Ale pieniążki dostałem już wczoraj. Zabalujemy, kochanie!

– Świetnie! – zapiszczała.

Nie chodziło jej o owo zabalowanie. Cieszyła się, że doceniono w końcu publicystyczne ambicje jej mężczyzny. Nie dlatego, by miała traktować je poważnie. Pamiętała jednak słowa babci, która podchmieliwszy sobie z okazji jakiejś rodzinnej uroczystości szeptała do uszu swych wnuczek, że zadowolony mężczyzna zadowala. Znaczenie tych słów zrozumiała po latach.

Do śródmieścia postanowili pojechać taryfą. Na postoju stało kilkadziesiąt osób, ale kiedy na horyzoncie pojawiła się taksówka Jacek pobiegł jej na spotkanie. Biegnąc wyjął z portfela banknot i zamachał nim. Samochód zatrzymał się.

– Kacha! – zawołał.

Niepotrzebnie. Już biegła! A w ślad za nią leciały gniewne okrzyki.

– Co to?

– Cham jaki!

– Takich pałkami powinni porządku uczyć!

– Milicja gdzie jest?

Katarzyna i Jacek, uśmiechając się z wyższością, zerkali na pozostający w tyle postój, na siebie… Piękni, młodzi, zakochani. Inteligentni i zaradni, czuli się wybrańcami losu.

– Dokont to jadziem, panie szanowny obywatelu? – zapytał kierowca okręcając głowę – Bo s takom damom na pewno nie na Legie, co?

– W okolice starówki…

– Sie jadzie… – skinął kierowca – … a do papierka coś pan nim machał dodasz pan drugiego…

Jacek kiwnął głową. Wprawdzie dwa to było za dużo, a z Jacka był kawał chłopa i byle złotówy się nie lękał, ale był z Kasią. Nie chciał narażać jej na pyskówkę z niedobitkiem drobnomieszczaństwa, z pewnością prostakiem.

Miasto szykowało się do święta. W gorącym, nieruchomym powietrzu zwisały flagi ruchu robotniczego i polskie. Rozklejano afisze i plakaty. Sprzątano chodniki i jezdnie, i podlewano miejską zieleń.

– Już prawie lato… – wyrwało się Katarzynie.

– Tak… – przyznał Jacek – … wcześnie przyszło tego roku…

Bo też pogoda była upalna! Warszawianki zadawały szyku na całego i Jacek musiał uważać, bo Kasia nie lubiła gdy się rozglądał i oglądał, a było za czym. Nic dziwnego, pomyślał. W takiej ilości zawsze znajdzie się jakaś jakość! – Dobrze, że jestem tu z tobą… – zakpiła – … gdyby nie ja, kark by cię rozbolał!

Rzucił jej złe spojrzenie i demonstracyjnie obejrzał się za rewelacyjną nastoletnią brunetką, stąpającą dumnie acz niezbyt pewnie na niebotycznych obcasach w towarzystwie zdecydowanie brzydszej koleżanki patrzącej z pogardą na między innymi Jacka. Pokazał brzyduli język i w tym samym momencie potknął się.

– Co robisz? – syknęła.

– Popatrzyć nie wolno? Zazdrosna?

Pokręciła głową.

– O ciebie? Skąd! Ale chodzą do mojej szkoły. Nawet miałam z nimi niedawno zastępstwo. Ta brzydka to córka…

Dokończyła na ucho.

– I chodzi do zwykłej szkoły? – zdziwił się.

– Bo to córka jego i jego sekretarki. Ale i tak wszyscy wiedzą, ona też. I bywa nieznośna… O, widzę wolne miejsca! Wejdźmy!

Coca-cola była zimna, przyjemna. Ciastka świeże. Zjedli po dużej melbie z owocami, a wtedy Jacek przypomniał sobie, że nie jadł obiadu i pożarł trzy krokiety z barszczem. Potem zmienili lokal. Kawa, tańce, nawet koniak, mimo że w przeddzień święta. Tuż po północy Kasia przypomniała, że rano czekają ich obowiązki.

– Ale to dopiero rano – powiedziała w drodze na postój – i zostało jeszcze parę godzin. Zanocujesz u mnie…

Pewnie! Zdąży rankiem do siebie i przebierze się na pochód. Czytała w jego myślach.

– Trzeba było przynieść koszulę i krawat – powiedziała nagannym głosem.

Tym razem takich cwanych było więcej. Musieli więc czekać na taksówkę.

Trwało to dobre czterdzieści minut. Przejeżdżając skrzyżowanie Marszałkowskiej z Alejami Jaruzelskiego widzieli trwające jeszcze prace przy Trybunie Honorowej. Wielkie płachty transparentów zasłaniały Domy Towarowe Centrum i niemałą część Pałacu Kultury. Jacek patrzył na czerwień płonącą śród nocy i serce mu drgnęło.

– Mamy już maj – powiedział i poczuł, że coś napiera na jego zwieracz.

W nieco ponad kwadrans zajechali pod blok Katarzyny. Kiedy weszli do jej mieszkanka, od razu wpadł do toalety.

– Co cię tak przypiliło? – zapytała przez drzwi.

– A bo ja wiem? Może to te krokiety, cholera? Kto wie, co za świństwo do nich ładują?

Zaśmiała się. Cóż, kobiety bywają okrutne dla mężczyzn, którzy cierpią!

– Długo posiedzisz? Podać ci gazetę?

– Daj!

Przez szparę w uchylonych drzwiach, które natychmiast potem zatrzasnęła, podała mu prasę. Była to KOBIETA I ŻYCIE. Wolałby coś innego, ale tu, u Kasi, mogłaby to być jedynie PRZYJACIÓŁKA.

Przeczytał parę stron. Ciekawa jak zwykle satyra w krótkich majteczkach nie starczyła na długo. No i artykuł z okazji pierwszomajowego święta. Jacka zastanowiło, że tekst ten mógłby równie dobrze zostać zamieszczony w ŁOWCY POLSKIM, ŻOŁNIERZU WOLNOŚCI czy w jakimkolwiek innym piśmie. Kudełko zastanowił się, jak on sam napisałby pierwszomajowy artykuł dla kobiecego czasopisma?

Przypomniałby postaci sławnych rewolucjonistek? A może właśnie mało-, lub zgoła nieznanych? Może napisałby o przodownicach na traktorach, a może o łódzkich prządkach, które dały przed laty bohaterski odpór warchołom z tzw. solidarności?

– Długo jeszcze?

Wyszedł. A kiedy zmęczeni leżeli tuląc się do siebie, powiedział:

– A wiesz, kochanie, że ten angielski papier rzeczywiście jest lepszy? Może to tylko wrażenie, bo jakość tego naszego zwykłego jakby się pogorszyła ostatnio, ale teraz, u ciebie, stwierdziłem, że angielski jest super!

– Pewnie! – prychnęła – Zawsze to wiedziałam! Miło jednak, że przyznałeś mi rację! I miło, że go kupiłeś, choć wyśmiewałeś się ze mnie, że tracę czas w kolejkach stojąc za papierem!

– Miększy papier toaletowy to jeszcze nie powód, żeby wystawać w kolejkach! Tym bardziej, że niewiele jednak gorszy można dostać bez problemu! – zaoponował.

– A po co kaleczyć swe ciało w tak delikatnym miejscu? – spytała.

Nie odpowiedział. Katarzyna popatrzyła spod przymkniętych powiek na jego męski profil i pomyślała, że oto przykład typowo samczej przekory, lenistwa i braku konsekwencji. Oraz masochizmu. Zasypiając już pomyślała, że przecież mimo tego stanął dla niej w kolejce! To dało jej poczucie władzy nad nim! Hm, szwagier jest milicjantem, więc może postarać się o kajdanki?

Rozdział II

Elę bolało całe ciało. Poniżona, pobita i zgwałcona, przeklinała dzień w którym jej stopa dotknęła tej ziemi. Zaś rudemu zrobiło się trochę głupio i trochę wstyd, a najbardziej ponuro. Ponuro na myśl o tym, co będzie musiał teraz zrobić.

– Ty, mała! Podejdź i umyj się! – powiedział – Wyglądasz jak nieboskie stworzenie!

Pozbierała siły i zrobiła jak radził. Nad umywalką nie było lustra, ale czuła i tak, że twarz ma pokrytą krwią i śliną. Pod zimną wodą, przy pomocy kawałka lichego mydła zmyła brud pochodzący z jej i ich wydzielin. Zupełnie ignorując obecność rudzielca zdjęła ubranie i umyła się cała, dygocąc z zimna.

– Uważaj! Jeszcze zapalenia płuc dostaniesz! – okazał troskę mężczyzna.

Nie odezwała się, ale i nie uprała ciuchów. Dopiero po chwili zapytała:

– Daleko do miasteczka?

Zamiast odpowiedzi usłyszała krótki śmiech, jakby parsknięcie konia.

Rudy chwycił i skrępował Elę, a w usta wcisnął brudną szmatę.

– Ty chyba na pewno urwałaś się od czubków! – powiedział, dość nielogicznie zresztą – Do miasta byś chciała? I nikomu pewnie o tym co cię tu spotkało, słowa nie piśniesz? 

Ela żarliwie pokiwała głową.

– Czyby ci kto uwierzył, inna sprawa… – ciągnął piegus – … Bo jeśliś od czubków, to i może nie… Ale lekarza jakby spytali? Nawet jakbyś i nic nie powiedziała, mogliby… A rozpoznałabyś którego?

Ela zaprzeczyła odruchowo.

– A widzisz! Mnie tylko zapamiętałaś! A ja cię nie tknąłem! A przeciw tym, co cię skrzywdzili, słowa nie powiem! Nie zeznam. Życie ciężkie, paskudne, ale przyzwyczaiłem się, żonę mam, dzieci… Nie bój się, zabijać cię nie mam zamiaru. Bo w to, że ja cię puszczę ot tak, a ty słowa nie powiesz o tym co się tu stało, to ja, złotko, nie wierzę! Ale nie zabiję… A chcieli niektórzy, żeby kłopotu nie było… Coś innego wymyśliłem.

Rudy gadał jeszcze sporo sprzątając przy tym swój lokal, a Elę opadły myśli. To, co jej się przytrafiło w ciągu ostatniej godziny było najgorszym, co spotkało ją w życiu. I czuła, że niekoniecznie gorszym od tego, co czeka na nią w przyszłości!

Rudzielec doprowadził w końcu jadłodajnię do porządku. Przerzucił sobie Elę przez ramię i zaniósł do samochodu. Był to mocno już zużyty ford, minivan, prawie przedpotopowy. Ela nie dość, że została rzucona brutalnie na podłogę, to jeszcze przykryta cuchnącym kocem. Rudy wprawdzie sprawdził, czy knebel nie grozi Eli uduszeniem, a nawet podłożył jej coś pod głowę. Był to prawdopodobnie zwinięty w tłumok kombinezon roboczy, bo cuchnęło toto straszliwie smarami. Ta mimochodem okazana troska mogła przynieść efekt odwrotny od zamierzonego, Ela bowiem z najwyższym trudem powstrzymywała powodowane zaduchem wymioty które, zważywszy knebel, mogły okazać się zabójczymi będąc przyczyną zachłyśnięcia.

– Trzymaj się, mała! Ruszamy!

A bodaj cię szlag trafił, pomyślała!

– To tylko parę godzin, pomęczysz się niedługo – pocieszył Elę rudy rubasznym tonem – Za to potem…

Nie dokończył i Ela nie usłyszała, czy potem będzie lepiej, czy też mąk nastąpi ciąg dalszy. Oczyma duszy widziała samą siebie spadającą z wysokości w rozszalałe fale, ciętą piłą mechaniczną i skarmianą psami… Może czekał ją tylko płytki grób w leśnej głuszy? Nie, pomyślała z niezwykłą w tych okolicznościach jasnością umysłu! Gdyby miał po prostu zabić, ciało mógł rzucić na wysypisko!

A może było wykończyć tę małą, a ciało rzucić w śmieci, pomyślał rudy? Tam przecież nikt by nie szukał! Jakby szukał, to by nie znalazł! A nawet jak, to co? Mało to zwłok ludzie do śmieci wyrzucają? W dużych miastach co rusz kogoś zastrzelą! A i bez tego wielu na kosztach pochówku oszczędza, bo bliska osoba po śmierci bliską osobą już nie jest, a trumna, nawet plastikowa czy z tektury, kosztuje sporo. O cenie grobu czy kosztach kremacji to wspominać nie warto!

To prawda. Rudy mógł zabić Elę, mógł pozwolić zabić ją gwałcicielom. Oni także uznali, że dziewczyna pochodzi z wyższych kręgów, trzeba się więc było jej pozbyć. Tylko że zabić to każdy głupi potrafi, a rudy nie był głupi i wpadł na pomysł, jak pozbyć się niewygodnej ofiary gwałtu i jeszcze skorzystać.

Hm, może myślą, że też sobie dogodzi? Durny motłoch! Na myśl, że miałby mieć ją po nich, robiło mu się niedobrze. Pomyślał więc o wiezionej… pasażerce i poweselał. Nacisnął pedał gazu, by prędzej dojechać do drogi, która doprowadzi go do drogi wiodącej do drogi do Nowego Jorku. Radośnie podniecony jechał i jechał, i coraz trudniej przychodziło mu kontrolowanie nacisku na pedał. Ela czuła, że pojazd porusza się coraz szybciej, że coraz groźniej zachowuje się na zakrętach. Pomyślała, że może wpadną na coś lub kogoś, a potem przypomniała sobie przysłowie mówiące, że gdy się człowiek spieszy, to diabeł się cieszy. Rudy wywodził się wprawdzie z innej grupy etnicznej niż Ela, ale przypomniał sobie podobne w sensie porzekadło, kiedy usłyszał wycie policyjnej syreny i ujrzał w lusterku zbliżający się radiowóz. Zaklął szpetnie i pomacał się po kieszeni. Zwolnił i zatrzymał pojazd. Otarł pot z czoła. Był zdenerwowany.

Policjantów było dwóch. Starszy i młodszy. Starszy był wyższy i tęższy od kolegi. To on podszedł do pojazdu.

– Dobry wieczór – powiedział – Dokąd się tak śpieszymy? Prawo jazdy!

Rudy podał dokument.

– Dobry wieczór – odpowiedział – Jadę do krewnych do Nowego Jorku…

– Ale dlaczego tak szybko?

Rudemu piegusowi po raz kolejny zwilgotniało czoło. Lecz zauważył, że policjantowi niezbyt zależało na odpowiedzi. Takie robił wrażenie. Latarką oświetlił prawo jazdy i przesylabizował powoli:

– Patrick O’Magnon… Irlandczyk?

– Tak…

– Miło mi! – powiedział policjant gasząc latarkę – Calahan moje nazwisko! To co? Nie wieziemy niczego trefnego? Mogę ci wierzyć, rodaku?

– Ależ oczywiście, panie Calahan! – zapewnił rudy.

Podali sobie z policjantem ręce. Ten na ułamek sekundy włączył latarkę, by rzucić okiem i przeliczyć zawartość podanej sobie dłoni.

– O.K! Jedź, ale wolniej, bo zanim dojedziesz, pieniędzy ci zabraknie! Buena noche, gringo!

– Buena noche, senior Gonzalez! – odpowiedział O ‚Magnon, bo takie nazwisko przeczytał nad kieszonką policjanta w błysku latarki.

Przysłuchująca się rozmowie Ela przypomniała sobie przysłowie mówiące, że tylko ryba nie bierze, człowiek zawsze.

O’Magnon pochodził wprawdzie z innej grupy etnicznej niż Ela, ale pomyślał podobnie. Uznał też słowa latynosa za mądre, mimo że wcale nie sądził, by poprzednio jechał za szybko. Jednak uważał.

Mimo tego, ford połykał milę za milą. Noc nastąpiła po wieczorze, zaś potem, zwolna i niepostrzeżenie zaczęła przemieniać się w świt. Rudy Irlandczyk zjechał z drogi i zatrzymał auto. Oddawszy mocz zainteresował się Elą.

– Żyjesz? – spytał wyciągając ją spod śmierdzącego koca i uwalniając od knebla.

– Rozwiąż mnie, gnojku! – wrzasnęła.

Kilka siarczystych policzków sprawiło, że zamilkła, a jej spojrzenie nabrało respektu.

– Nie krzycz, dziecinko – pouczył ją – Ptaszki jeszcze śpią… – rzekł zapalając papierosa – Pooddychaj swobodnie, jak masz okazję…

– Też bym się załatwiła!

Rozpiął jej spodnie, razem z majtkami zsunął w dół. Trzymając jak małe dziecko umożliwił załatwienie naturalnej potrzeby, po czym podciągnął odzież i pozapinał.

– Lżej? – spytał.

Dała znak, że lżej.

– Dokąd mnie wieziesz?

O’Magnon zaciągnął się po raz ostatni, wyrzucił niedopałek i wcisnął Eli knebel. Wrzucił ją do samochodu i przykrył cuchnącym kocem.

Ty skurwysynu, pomyślała! Ty cholerny skurwysynu! Ford ruszył z trudem, ale wyjechawszy na prostą i twardą drogę radził sobie nieźle. Dniało. Nowy Jork był coraz bliżej, lecz Ela w najczarniejszych snach nie przypuszczała nigdy, że będzie modlić się o to, by droga doń trwała i nie kończyła się. Modlitwy jej nie zostały widać wysłuchane, gdyż po mniej więcej godzinie O’Magnon zawołał wesoło:

– Ot i wielkie jabłuszko…

Nie skierował się jednak wprost do miasta. Skręcił w boczną drogę, co Ela odczuła na kościach. Po kilkunastu minutach jazdy, znacznie już wolniejszej, auto zatrzymało się i Ela usłyszała szczekanie psa. Po chwili ktoś zawołał:

– Coś za jeden?

– Jestem kuzynem Ronalda. Jest?

– Pan Shea nie udziela jałmużny ubogim krewnym! Spadaj!

– Powstrzymaj ozór, młody człowieku, abyś nie pożałował gorzko pyskowania! – podniesionym głosem odpowiedział rudzielec – Skoro postawiono cię, byś razem z tym kundlem obszczekiwał bramę, przekaż kuzynowi Ronaldowi, że przyjechał Patrick O ‚Magnon!

– Dobra, dobra…

Po niedługim czasie zaskrzypiało i ford ruszył z miejsca. Zatrzymał się, a wtedy rudy wyszedł i nie było go parę minut. Kiedy wrócił, towarzyszył mu inny mężczyzna, o niskim, tubalnym głosie.

– No, Patrick, pokaż to cudo!

O’Magnon wyjął Elę i uwolnił od knebla. Zobaczyła wtedy tego drugiego. Był wysoki, barczysty, otyły i zarośnięty wszędzie czarnym włosem. Poza czołem i oczodołami. Nie wyglądał miło, ale doświadczona już, Ela nie krzyczała.

– Niezła… – mruknął mężczyzna, prawdopodobnie kuzyn Ronald, z nutką aprobaty w głosie – Rzeczywiście ładniutka sztuka… W porządku, upłynnię ją! Skąd ją masz?

Ela struchlała.

– Jak mówiłem, podejrzewam, że zwiała od czubków. Nic prawie nie mówi. Lepiej, żeby zniknęła…

– Zrobię, o co prosisz – powiedział Ronald – Mam czas, popytam, potarguję się. Sprzedam ją chyba korzystnie, chyba jest warta…

Pomacał niedelikatnie.

– … jest warta. Wtedy się rozliczymy, dobrze?

Patrick O’Magnon skwapliwie kiwnął głową.

– Dobrze! Ale jechałem całą noc! Paliwo! Musiałem dać łapówkę policjantowi, latynoskiej kanalii…

Shea pokręcił wielkim łbem ruchem pełnym dezaprobaty.

– Strasznie się te śmieci rozpanoszyły! Do czego dojdzie ten kraj, a my razem z nim, skoro kolorowi biorą rządy w swoje ręce? Do tego wpuszczając bez ograniczeń hołotę z całego świata? Ty mieszkasz na prowincji, kuzynie, może więc nie dostrzegasz, ale tu, w Nowym Jorku, tu widać wyraźnie, że to miasto i ten kraj schodzą na psy! Nie wiem, czy…

– Ronaldzie, czy mógłbyś…?

– Tak! – machnął wielką łapą Ronald – Oczywiście! Nie wiem czy to prawda, ale słyszałem od ludzi nie rozpowiadających byle czego, że niedługo znów może zrobią loterię wizową, czy coś w tym guście… A już, cholera, zaczynało być lepiej! I szlag człowieka trafia…

– Ronaldzie! Czy mógłbyś…

– Tak, oczywiście! Mogę, pewnie! – kiwnął wielką łepetyną Ronald Shea – … człowieka trafia, choć może i zarobi przy okazji parę dolarów…

– Czy mógłbyś, kuzynie…

– Pewnie że mogę, mój drogi. Naturalnie…

Wyjął z tylnej kieszeni spodni portfel, wyciągnął z niego cztery banknoty i wręczył Patrickowi. Ten spojrzał pytająco w oczy kuzyna, a ów wtedy dołożył jeszcze dwa. Patrick uśmiechnął się, schował pieniądze i uścisnął wielką dłoń Ronalda.

– Dam znać za jakiś czas – powiedział Shea – Myślę, że za jakieś siedem, dziesięć dni. Pozdrów ciocię Fionę i wujka Brendana!

– Dzięki, Rony! Pozdrowię na pewno!

Patrick O’Magnon odjechał i Ela nigdy już go nie zobaczyła. Żałowała tego wiele razy, później, kiedy miała już broń. Ciekawa też była, jakąż to zaliczkę wziął za nią Patrick O’Magnon.

– Do domu! – warknął Ronald Shea przecinając sprężynowcem pęta na kostkach Eli, kładąc zaraz potem na jej ramieniu ciężką, twardą dłoń.

Warszawa przywitała Andrzeja Millera piękną, słoneczną, cudną i letnią już pogodą. Mimo że dochodziła ósma, temperatura sięgała dwudziestu stopni! Piękny, majowy dzień!

Odprawę paszportową przeszedł błyskawicznie, podobnie jak i przez pomieszczenia kontroli celnej. Oficer WOP-u osobiście zaprowadził go do czarnego mercedesa w którym siedziało dwóch osiłków. Jeden z nich natychmiast wyskoczył z auta.

– Towarzysz Miller? – zapytał – Można prosić…

Andrzej pokazał legitymację. Osiłek zapakował bagaże. Kiedy już siedzieli w środku, zapytał:

– To dokąd, towarzyszu?

Pytany spojrzał na zegarek.

– Wysadzicie mnie koło Trybuny. Bagaże zawieźcie do domu!

– Ta jest, towarzyszu!

Podczas gdy mercedes pokonywał odległość z lotniska do centrum, Andrzej rozglądał się, co też uległo zmianie podczas jego nieobecności.

Niewiele.

Świąteczna atmosfera wisiała w powietrzu, jak liczne flagi, czerwone i lokalne. Ulice były prawie puste, jeśli nie liczyć posterunków i patroli mających podkreślić w oczach ludności wagę przykładaną do jej święta przez władze partyjne i państwowe.

– Nie widzę ludzi idących na pochód – uświadomił sobie różnicę Andrzej – Dlaczego?

– W dniu wczorajszym towarzysz Pierwszy Sekretarz uroczyście otworzył nową linię metra! Mieszkańcy mogą dzięki temu udać się do śródmieścia tym nowoczesnym środkiem publicznego transportu, oszczędzając tak cenne dla naszego kraju paliwa! Nasze społeczeństwo jest wysoce świadome, towarzyszu! – wyrecytował siedzący obok kierowcy osiłek.

– A po ludzku nie możesz powiedzieć?

Zapytany obejrzał się, wzruszył ramionami.

– No, do dziesiątej wieczorem i tak nie wolno jeździć prywatnymi samochodami, a jak metro jest to i autobusy niepotrzebne… Przecież pan wie, towarzyszu.

– Ano wiem – przyznał Miller – Trochę odwykłem.

– Długo pan tam był?

– Rok.

– I faktycznie tak tam paskudnie?

– Wąska grupa ma dobrze. Wąska grupka, bardzo dobrze! Ale normalni, szarzy ludzie cierpią niewyobrażalny ucisk i nędzę! Przecież pan wie, towarzyszu! Czyta pan gazety, i telewizję też pan ogląda?

Kierowca zaśmiał się. Siedzący obok niego osiłek także uśmiechnął się napotkawszy wzrok Millera.

– Ano, czytam i oglądam… Tak tylko pytałem. Niedawno czas pracy im skrócili?

Andrzej skinął głową.

– To prawda – powiedział – O cały kwadrans. I tak, nie wliczając czasu na lunch, znaczy przerwę obiadową, zostanie dziewięć godzin dziennie.

Osiłek, zdegustowany i wstrząśnięty, pokręcił głową.

– I tak przez sześć dni w tygodniu? – spytał jeszcze?

– A jak!

– Cholera! Chyba wpłacę coś na ten fundusz pomocy dla nich!

– Lepiej zabaw się z dziewczyną za te pieniądze… – doradził Miller.

– Coś pan? A co to za zabawa za dwie coca-cole?

Kierowca ponownie się zaśmiał. Andrzej też. Łebski chłopak, pomyślał! Dobre ma podejście! A dobre podejście do życia to pół sukcesu!

Chłopcy wysadzili Andrzeja na tyłach Pałacu, obok dworca. Samochód nie napotkał po drodze żadnych przeszkód, ale do pieszego zaraz podeszło kilku funkcjonariuszy.

– Obywatel pozwoli dokumenty!

Wylegitymował się. Paszport wzbudził zainteresowanie dowodzącego chorążego, zaś legitymacja sprawiła, że wyprężył się niemal na baczność!

– Bez ostentacji… proszę… Jestem tu najzupełniej prywatnie. Wszystkich tak sprawdzacie? Coś pusto tu…?

Chorąży chrząknął.

– Pociągi nie zatrzymują się dzisiaj na stacji Warszawa Centralna, towarzyszu… Do szesnastej. Pasażerowie wysiadają na Zachodniej lub Moskiewskiej!

Andrzej rozpiął kołnierzyk i poluzował krawat. Chwycił chorążego za łokieć i odciągnął parę kroków.

– Jak wasze nazwisko, towarzyszu? – spytał konfidencjonalnie.

– Walny! Jarosław Walny!

– Dobra… Wiecie, Walny, nie było mnie w ojczyźnie jakiś czas i chciałbym się z nią przywitać… Nie bójcie się, Walny… Ja całkiem prywatnie do was mówię, ja potem na Trybunę muszę iść, ale bym się przedtem spokojnie piwka napił…

Chorąży Walny popatrzył na rozmówcę wzrokiem podejrzliwym, który jednak rychło się wypogodził.

– Rozumiem, towarzyszu… – szepnął poufale – … mi też przecież gorąco…

– A nic tak pragnienia nie ugasi… – dodał Miller.

– Nic! – przyznał chorąży – Ja wprawdzie jestem na służbie, ale jeśli poczekacie chwilkę, postaram się pomóc wam jakoś…

– No! – pochwalił Andrzej inicjatywę milicjanta.

Chorąży pozostawił patrol pod dowództwem kaprala, sam zaś zniknął wśród stojących opodal milicyjnych pojazdów. Zaraz prawie zjawił się z powrotem, z papierową torebką w ręku.

– Macie czym otworzyć? – spytał troskliwie.

– Nie. Nie mam… – odpowiedział Miller.

– Tak myślałem. Dlatego już otwarte! – pochwalił się chorąży.

– Zapamiętam! Dziękuję i zapamiętam – obiecał Andrzej.

Chorąży pokraśniał.

– Walny, towarzyszu! Jarosław Walny!

– Zapamiętam, nie bójcie się… No nie zatrzymuję, służba czeka na was!

Chorąży powstrzymał się od salutowania, kiwnął głową i obróciwszy się na pięcie odmaszerował, dołączywszy do patrolu, Miller zaś wyszukał ocienioną ławeczkę vis a vis Pałacu i przysiadł na niej. Zdjął krawat i schował do kieszeni. Z drugiej wyjął inny i zawiązał luźno. Oparł się wygodnie, pociągnął lyk z ukrytej, tajnej butelki i wydało się to podejrzane sierżantowi, który z rękoma splecionymi z tyłu przechadzał się tam i nazad.

– Co wy tam macie w tej torbie, obywatelu? – zapytał ostrym tonem.

– Piwo!

Sierżant spurpurowiał.

– Co wy…

Andrzej pokazał legitymację.

– Nie miejcie urazy, towarzyszu… – zajęczał milicjant – Rozumiecie sami, organy muszą czuwać…

– Czuwajcie, żeby nikt mi się tu nie wpieprzał, co?

Organ wyprężył się służbiście, wykonał w tył zwrot, po czym oddalił na odpowiedni dystans.

Teraz można było spokojnie popatrzeć. Wprawdzie ludność stolicy zdążała generalnie raczej na drugą stronę Marszałkowskiej, lecz i tu widać było młodzież w śnieżnobiałych koszulach i ognistych krawatach, całe rodziny fundujące pociechom przed widowiskiem lody, napoje i czekoladę. Emeryci przechadzali się, dobrotliwie uśmiechnięci, karmiąc ptaszki lub kupując i rozdając dziatwie słodycze i soczki w kartonikach. Chłopcy prężyli się kiedy mieli przejść obok grupki dziewcząt, one zaś chichotem usiłowały ukryć zaciekawienie. Maluchy ganiały się z krzykiem, wymachując w lewo i w przeciwnym kierunku czerwonymi chorągiewkami, a niektóre mamy głośno przestrzegały przed upadkiem i ubrudzeniem się. Ojcowie rodzin spoglądali na córki innych ojców, to na zamknięty na cztery spusty Okrąglak. Pośród tego wszystkiego kręcili się poważni panowie w ciemnych okularach, a od ich postaci emanowały spokój i bezpieczeństwo.

Miller spojrzał na zegarek. Dopił piwo. Skinął głową mijanemu sierżantowi. Już miał udać się wprost ku Trybunie, ale zaklął cicho i poszedł na dworzec by skorzystać z publicznej toalety. Tam też, patrząc w lustro, dociągnął i wyrównał ognisty krawat, niesłychanie elegancki, zakupiony na Piątej Alei. Wychodząc rzucił pracownicy szaletu banknot pięćsetzłotowy. Bilonu nie posiadał.

– Panie! Reszta! Zaczekaj pan!

Machnął ręką na resztę. Ale babie nie mogło widocznie pomieścić się we łbie, że można być tak rozrzutnym. Dopadła Andrzeja nim uszedł dwadzieścia kroków. Szarpnęła go za rękaw.

– Coś Pan, panie? Pijany, czy jak? Honorowy taki, że w ubikacji napiwki daje? A tfu! Pieńć złotych sie należy! Jak drobnych nie ma, dwie dychy moge wziońć! Reszte pan bierz, bo żona pana rozumu nauczy, ściero przez łep!

Andrzej westchnął. Baba była pyskata, wyglądała też na taką, na której nie zrobi wrażenia ani reprymenda, ani legitymacja. Wziął więc resztę, a było tego ze dwie dłonie. Na szczęście w holu dworca stała urna do której zbierano na biednych i ubogich w Ameryce, na bezdomnych w Nowym Jorku.

– Jesteście bardzo hojni! – pochwalił piętnastoletni na oko młodzieniec, razem z rówieśnicą pełniący straż przy urnie – To chyba na cały śpiwór wystarczy?

Miller z ulgą pozbył się naręcza środków płatniczych. Z rozrzewnieniem wspomniał liczne formy i postaci pieniądza bezgotówkowego w mieście, które dopiero co wsparł. Wyszedł na dwór i ruszył w stronę, w której jak co roku od lat usytuowana została Trybuna Honorowa. W miarę jak zbliżał się do niej, liczba troskliwych panów, umundurowanych i nie, rosła. Ponownie musiał się wylegitymować, a wtedy jeden z panów zaofiarował się doprowadzić go do samej Trybuny.

– Na towarzysza zapewne czekają? – zapytał.

– Chyba tak. Uprzedzałem, że dzisiaj przylecę.

– W domu lepiej, nieprawdaż?

– Jasne, że lepiej! – przyznał Andrzej.

– I żadnych pozytywów nie dostrzegliście za oceanem? Bo to, wiecie, niektórzy różnie gadają…

Przez chwilę Miller zdumiał się, że oto jego, jego ktoś śmie indagować w taki sposób! Zreflektował się jednak i uspokoił uświadomiwszy sobie, że funkcjonariusz dowodził właśnie, iż przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka.

– Mniej wyrobione osoby może i mogłyby mówić różnie, mijając się z prawdą – odpowiedział Andrzej wstępując na pierwszy ze stopni wiodących na Trybunę – … ale ani pan, ani ja nie damy się, co oczywiste, zwieść taniemu blichtrowi i fałszywej pozłocie Zachodu, towarzyszu!

Przez twarz funkcjonariusza przemknął cień uśmiechu.

– To prawda!

Oficer doprowadził towarzysza Millera do ostatniego kręgu zabezpieczenia. Obstawa oficjeli rozstąpiła się i Andrzej wkroczył w tłum dostojników partyjnych i państwowych. Wielu pozdrawiało go skinieniem, niektórzy serdecznie ściskali dłoń. Niektórzy robili to nawet szczerze.

– Andrzej? Cześć, kopę lat!

– Cześć! Co u ciebie?

Marek Jazda, kolega Andrzeja jeszcze ze szkolnych lat, zrobił zadowoloną minę.

– Robi się w handlu – odparł.

– Zagranicznym?

– A jak? Kiedy przyleciałeś?

– Dopiero co… Przepraszam cię, pogadamy potem, dobrze?

Jazda uśmiechnął się ze zrozumieniem.

– No pewnie, idź!

Na drodze Andrzeja pojawił się jeden jeszcze, najostatniejszy wianuszek obstawy. Ci znali go dobrze.

– Towarzyszu…

Pierwszy Sekretarz KC siedział, oszczędzając siły, w przenośnym foteliku. Drzemał. Nic dziwnego, że odpoczywa, czeka go męczący dzień. W tym wieku… Przytył ostatnio.

Andrzej przysunął się, nachylił, chrząknął. Pierwszy drgnął i obrócił głowę.

– Jędruś! – ucieszył się – Wróciłeś?

Jędruś zaśmiał się z żartu.

– A co? Myślałeś, że poproszę o azyl?

Teraz zaśmiał się Pierwszy.

– Kto wie co wam, młodym, może strzelić do głów? Skorzystałeś?

Andrzej pokiwał głową.

– Myślę, że tak, dziadku! W bardzo poważnej firmie pracowałem. Nauczyłem się sporo, paru ludzi poznałem…

– No chyba nie zaprzyjaźniłeś się z nikim?

Blady uśmiech wykwitł na ustach Millera.

– Jeśli tak myślą, dziadku…

Pierwszy uśmiechnął się usatysfakcjonowany. Przynajmniej z jednego wnuka ma pociechę. Fajny chłopak!

Z nieba lał się żar, flagi zwisały smętnie, co oznaczało, że najmniejszy powiew nie złagodzi upału, dyrektor biegał jak kot z pęcherzem, sprawdzając co chwila czy krawaty są należycie zawiązane, a Jacka Kudełkę trafiał szlag i cholera brała też. Lepił się oto pod pachami i na plecach, czoło miał mokre, a do tego Majchrzakowa, ta wredna, głupia, ruda baba dostarczyła, jak się okazało, wystawione wcześniej zwolnienie lekarskie i teraz on musiał użerać się z jej klasą! Dwa razy już sprawdził obecność i ciągle brakowało czterech osób. Niby nie jego, kłopot, ale kto wie?

– Nie wiecie, co z tymi czterema?

Sam uznał to pytanie za czysto retoryczne. Zadał je z nudów i rozdrażnienia, ale dzieci, okazało się, miały sporo do powiedzenia o bliźnich.

– Kwiatkowska złapała grypę!

– Zawsze łapie grype, prosze pana!

– Bo jej wujek jest lekarzem!

– A drugi jest w Ameryce!

– A Wilczuk też nigdy nie przychodzi, chociaż nie choruje!

– Oni są dziwni, ci Wilczuki!

– Te Wilczuki!

– Ci Wilczukowie! Prawda, proszę pana?

Zniecierpliwiony, Jacek otarł pot z czoła.

– Nieważne… – mruknął – … ja jestem od historii…

Nadciągnął dyrektor.

– I jak, Kudełko? Doszli? – zapytał nerwowo.

– Nie doszli, dyrektorze! – warknął niemal Jacek.

Dyrektor zacisnął zęby i wzniósł oczy ku niebu.

– Smarkacze! Tylko brakuje kogoś z kuratorium! Ale nic! Po pochodzie… – zniżył głos – … wpiszecie wszystkim obecności.

– Ale ja już…

– Poprawicie! Na spóźnienia przerobicie! Sami wiecie przecież… No tak, nie mieliście wychowawstwa… Przyda się wam doświadczenie, kiedy dostaniecie klasę! Jak znalazł będzie!

– A co się stało pani Majchrzak? – spytał, na ile potrafił słodziutko, Jacek, nie parząc na dyrektora – Czy bardzo chora?

– Lekarz pogotowia twierdzi, że bardzo – drewnianym głosem odpowiedział dyrektor.

– Parę razy widziałem, że spod szkoły zabierała ją karetka…

– No, chorowita kobiecina jest! – przyznał dyrektor i odszedł.

Jacek zamyślił się. Chora? Chorowita? Tak jak ta Kwiatkowska! Na wujka lekarza! Jak to możliwe, żeby w socjalistycznym kraju, w dwudziestym pierwszym wieku, możliwa była gra w ciuciubabkę z Partią i z państwem? I to uprawiana przez, było nie było, pedagoga! Osobę, w której rękach spoczywa wychowanie i kształtowanie postaw młodego pokolenia!

Proszę, i już skutki: czworo naśladowców! No, ich rodzice z pewnością też nie są bez winy! Element niepewny, jeśli nie wrogi! Swoją drogą, sprawa warta, by poruszyć ją na partyjnym forum! – Uwaga!

Popatrzył do przodu. Pochód ruszał. Spojrzał na dzieci. Bez napominania uniosły flagi i transparenty. Wśród takiej ilości czerwonego płótna, kto doliczy się, że brakuje czworga pięcioklasistów? Czy zresztą brak tych nieszczęsnych, będących ofiarami manipulacji dorosłych dzieci, krzywdzi kogoś bardziej niż samych nieobecnych? Nie, nie, oczywiście że nie! Jacek Kudełko był tego pewien! Nagle zrobiło mu się żal rudej, piegowatej Kwiatkowskiej o czuprynie zawsze stojącej twardo jak szczota; chudego, nerwowego, czarnowłosego Wilczuka; jąkającej się, grubiutkiej Sikory i zadziornego, posępnego i samotnego zawsze Tarasewicza. I poczuł gniew nagły na tych, którzy sami tyle zawdzięczając ludowemu państwu, wzbronili dziatkom swym współuczestniczyć w święcie majowym, będącym wyrazem poparcia dla tego państwa i podziękowaniem. Za wszystko. Także za możliwość spokojnego, wolnego od niepokoju rodzicielstwa!

A pochód, kiedy ruszył już na dobre po kilku fałszywych, a raczej przedwczesnych alarmach, płynął ulicami stolicy niby rzeka płomienna, szeroka a potoczysta. Czerwień sztandarów, flag i szturmówek lśniła i jarzyła jak ogień, nie taki jednak, który spala, trawi i niszczy, a taki, który zapala umysły i żar w sercach wznieca! Tak wielu ludzi, a zgodnie podążają w tym samym kierunku! Nikt zaś ich nie prowadzi, nikt nie kieruje! Młodzi i starzy, robotnicy i inteligenci, sportowcy i ludzie kultury. W różnym wieku, różnych zasług i talentów, pełniący mniej i bardziej odpowiedzialne funkcje. Wszyscy równi sobie, jednym krokiem maszerujący po jednym asfalcie! Także ci, dla których nie starczyło miejsca w pochodzie, radują się i świętują z innymi, tworząc wzdłuż ulic szpaler wesoły i życzliwy, wiwatami i oklaskami okazujący maszerującym, że choć nieruchomy, wespół przecie maszeruje z nimi! Jakże by zresztą inaczej być mogło, skoro ci w pochodzie i ci na chodnikach to przecież jedno! Bracia i siostry, dzieci i rodzice, koledzy i przyjaciele. Jak dobrze czuć, że wszyscy ludzie są dobrzy i życzliwi, że jest się członkiem wielkiego, wspaniałego kolektywu!

W tym momencie cień przebiegł przez czoło Jacka, albowiem pomyślał o Majchrzakowej, a myśl ta była jak łyżka dziegciu wlana w dzban pełen miodu.

Majchrzakowa…

Jednak myśl o Majchrzakowej i niecnym jej postępku na krótko tylko zachmurzyła czoło Kudełki. Wystarczyło wszak napaść oczy tym co dookoła, a serce wzbierało radością, ufnością i dumą!

Pochód, ta jego część, w której maszerował, zbliżała się do Trybuny. Jacek, podobnie jak szkolne dzieci, jak robotnicy Kasprzaka i 22 Lipca, jak studenci SGPiS-u i zawodnicy Legii, jak wszyscy, wyprostował się, obciągnął ramiona, wyciągnął szyję. Tu właśnie, w obecności najbardziej prominentnych osób, każdy chciał wypaść jak najlepiej, wyglądać najbardziej dziarsko, zaprezentować się najkorzystniej! Może pewien wpływ na to miały zawsze liczne tu kamery, ale Jacek czuł, że takie tłumaczenie, nawet jeśli w znikomej części prawdziwe, jest fałszywe co do istoty. Chęć pokazania się to jedno, człowiek bywa próżny. Zasadnicze jednak znaczenie, zdaniem Jacka, miała tu szeroka gama uczuć żywionych przez obywateli. Uczuć, którymi obdarzali najlepszych spośród siebie! Jakież to uczucia? Oddanie, ufność, przyjaźń…

Lewą! Lewą! Lewą marsz! Głowy zadarte, oczy wpatrzone w przywódców, uśmiechnięte twarze i bijące serca! Czcigodni notable pozdrawiający demonstrantów!