Strona główna » Humanistyka » Krótka historia opium

Krótka historia opium

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7773-869-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Krótka historia opium

Opium i jego pochodne – morfina i heroina – zniszczyły, upodliły, zdeprawowały lub zabiły liczne jednostki, rodziny, społeczności, a nawet całe narody. Jednak w tym samym czasie wielu lekarzy twierdziło, że bez cudownych skutków, jakie opium wywierało na ich pacjentów, nie byliby w stanie wykonywać swojego zawodu, a żadna szanująca się placówka medyczna nie mogłaby funkcjonować bez środków odurzających.

Przez wiele lat pod pojęciem opium rozumiano mleczny sok wypływający z nacięć na owocach maku lekarskiego (makówkach). Toczono o nie wojny, pod nazwą laudanum opium wywierało też znaczący wpływ na europejską literaturę i sztukę. Jednak od połowy XIX wieku opium zaczęło oznaczać nie sok, lecz jego substancję czynną, alkaloid o nazwie morfina. Sto lat później z morfiny otrzymano pochodną – heroinę. Te zmiany wpłynęły na naturę uzależnienia, przekształciły postrzeganie opium przez opinię publiczną oraz stworzyły najsilniejsze organizacje przestępcze, jakie widział świat.

Zażywanie i nadużywanie tego specyfiku w istotny sposób wpłynęło na wydarzenia spoza świata medycznego, a wydarzenia pozamedyczne w równie istotny sposób kształtowały zażywanie i nadużywanie opium. Do dziś mak jest znaczącym graczem na arenie międzynarodowej, utrzymuje przy władzy albo obala rządy, wznieca konflikty, inicjuje wojny. Ta niezwykła książka prezentuje historię najbardziej fascynującego z narkotyków, od pierwszych dowodów uprawy maku przez mężczyznę z epoki kamiennej po dzisiejszy handel opium w Afganistanie.

Polecane książki

Kolorowy, praktyczny i... apetyczny poradnik. Marketing sensoryczny jest użyteczny i sprawdza się w praktyce. Książka przedstawia wykorzystanie marketingu sensorycznego w kilkunastu branżach w Polsce i na świecie. Intencją autorki było napisanie poradnika i ten cel osiąga za pomocą wartkiej narracji...
Pierwszy tom Historii zimnej wojny skupia się na genezie oraz pierwszych latach konfliktu. W pierwszej wszechstronnej, historycznej analizie tego okresu dziejów zespół czołowych naukowców pokazuje, jak zimna wojna wyewoluowała z geopolitycznego, ideologicznego, gospodarczego i społeczno-politycz...
„Chajjal. Powieść wschodnia”, to wspaniała przygodowa opowieść znakomitego niemieckiego pisarza - Karola Maya, większości czytelników znanego głównie z powieści o tematyce indiańskiej. Już sam początek „Chajjala” zaczyna się intrygująco: „Zwycięska, El Káhira, lub Bauwaabe el bilad esz szark, t. j. ...
Niewielu opanowało sztukę sprzedaży tak doskonale, jak Napoleon Hill. To nie tylko znany na całym świecie autor bestsellerowych książek, ale też prawdziwa legenda w kręgach biznesowych. Hill uczył sztuki sprzedaży i tworzył na tyle skuteczne programy kursów doskonalących tę umiejętność, że diame...
Bardzo ważny minister w jakimś tajemniczym celu notorycznie urywa się ochronie. Bezwzględna dziennikarka zrobi wszystko dla kariery. Senator w obawie przed skandalem ulega szantażowi i wprowadza poprawki do ustawy. Uczciwy prokurator zostaje oskarżony i trafia do więzienia, gdzie jest chroniony prze...
Kapitan Aidan Samuels nigdy nie był i raczej nie będzie ulubieńcem możnych tego świata. O nagrodach, zaszczytach, spokojnym życiu, łasce cesarza i jego urzędników może spokojnie zapomnieć. Zamiast odpocząć, zostanie wysłany w kolejną misję, która ma pomóc wyjaśnić, czym są tajemnicze zjawiska pojawi...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Thomas Dormandy

Krótka historia opium

Thomas Dormandy

Tłumaczenie: Patrycja Zarawska

Originally published by Yale University Press as OPIUM, REALITY’S DARK DREAM
Copyright © 2012 by Thomas Dormandy
All rights reserved.

Polish language translation © 2017 Wydawnictwo RM
Wydawnictwo RM, 03-808 Warszawa, ul. Mińska 25
rm@rm.com.pl, www.rm.com.pl

Żadna część tej pracy nie może być powielana i rozpowszechniana, w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny) włącznie z fotokopiowaniem, nagrywaniem na taśmy lub przy użyciu innych systemów, bez pisemnej zgody wydawcy. Wszystkie nazwy handlowe i towarów występujące w niniejszej publikacji są znakami towarowymi zastrzeżonymi lub nazwami zastrzeżonymi odpowiednich firm odnośnych właścicieli. Wydawnictwo RM dołożyło wszelkich starań, aby zapewnić najwyższą jakość tej książce, jednakże nikomu nie udziela żadnej rękojmi ani gwarancji. Wydawnictwo RM nie jest w żadnym przypadku odpowiedzialne za jakąkolwiek szkodę będącą następstwem korzystania z informacji zawartych w niniejszej publikacji, nawet jeśli Wydawnictwo RM zostało zawiadomione o możliwości wystąpienia szkód.

W razie trudności z zakupem tej książki prosimy o kontakt z wydawnictwem: rm@rm.com.pl

ISBN 978-83-7773-727-9
ISBN 978-83-7773-869-6 (ePub)
ISBN 978-83-7773-870-2 (mobi)

Redaktor prowadzący: Agnieszka Trzebska-CwalinaRedakcja: Anna CzubskaKorekta: Składnica LiterackaNadzór graficzny: Grażyna JędrzejecProjekt graficzny okładki, książki i ilustracji: Studio GRAWEdytor wersji elektronicznej: Tomasz ZajbtOpracowanie wersji elektronicznej: Marcin FabijańskiWeryfikcja wersji elektronicznej: Justyna Mrowiec

Dla Joh­na

Spis tre­ści

Wpro­wa­dze­nie

CZĘŚĆ I: SOK

1 Ska­mie­nia­łe bu­łecz­ki

2 Ma­gicz­ne wy­są­cze­nie

3 Dar bo­gów

4 Kon­ku­ren­cyj­ne mik­stu­ry

5 Af­fy­on

6 Na­sen­na gąb­ka

7 Więk­szy niż Cel­sus?

8 Tynk­tu­ra i pro­szek

9 Nad brze­ga­mi Gan­ge­su

10 Tu­rec­ki łącz­nik

11 Ro­man­tycz­ne opium

12 Pa­łac roz­ko­szy w Xa­na­du

13 Opiu­mi­ści

14 Lu­dzie

15 Bal­sam na wszel­kie bo­le­ści

CZĘŚĆ II: ESEN­CJA

16 Kształt snów

17 Naj­bar­dziej nik­czem­na z wo­jen

18 Żół­te nie­bez­pie­czeń­stwo

19 Dok­to­rzy rzą­dzą

20 Gło­sy z Ame­ry­ki

21 Wy­czer­pa­nie ner­wo­we

22 He­ro­icz­na sub­stan­cja

23 Na­ro­dzi­ny kru­cja­ty

24 Woj­na i po­kój (tak jak­by)

25 Ofia­ry i nie­do­bit­ki

26 Nie­świę­te przy­mie­rza

27 Ćpu­ny

28 Straż­ni­cy pra­wa

29 Zero to­le­ran­cji

30 Le­kar­stwo sa­me­go Boga

31 Ku­ra­cje od­wy­ko­we

32 Ży­cie i śmierć nar­ko­ty­ko­we­go ba­ro­na

33 Utwo­rze­nie współ­cze­sne­go nar­ko­sta­nu

34 Nowe szla­ki, sta­re pe­ry­pe­tie

Epi­log

Po­dzię­ko­wa­nia

Przy­pi­sy

Wprowadzenie

Sir Wil­liam Osler na­zwał je „le­kar­stwem sa­me­go Boga”. Jego przy­ja­ciel, wy­bit­ny chi­rurg i uza­leż­nio­ny, Wil­liam Ste­wart Hal­sted, okrzyk­nął je nik­czem­nym prze­kleń­stwem spo­łe­czeń­stwa. Sprzecz­ne opi­nie o le­kach są czymś po­wszech­nym, ale ta­kie skraj­ne osą­dy mogą się od­no­sić tyl­ko do jed­ne­go spe­cy­fi­ku.

Samo to, od jak daw­na opium jest nie­ustan­nie w uży­ciu, prze­są­dza o jego nie­zwy­kło­ści. Pod tym wzglę­dem prze­ści­ga je być może tyl­ko sfer­men­to­wa­ny sok wi­no­gron, ale po­ja­wie­nie się opium jest bar­dziej god­ne uwa­gi. Aby roz­po­czę­ła się fer­men­ta­cja al­ko­ho­lo­wa, wy­star­czy tro­chę nad­psu­tych owo­ców w garn­ku i kil­ka go­dzin słoń­ca. Pre­hi­sto­rycz­ny czło­wiek mógł się wzdry­gnąć po pierw­szym łyku, jed­nak­że to, co po nim po­czuł, za­pew­ne spra­wi­ło, że się­gnął po na­stęp­ny łyk, a po­tem być może po ko­lej­ny. Zbiór i prze­two­rze­nie soku ma­ko­we­go nie mo­gły być tak przy­pad­ko­we. Upra­wa maku to mor­dę­ga – tak było daw­niej i tak jest dzi­siaj. Po­nad­to wy­ma­ga spo­rej zna­jo­mo­ści rze­czy – to też nie zmie­ni­ło się od ty­siąc­le­ci. Prze­twa­rza­nie jest cza­so­chłon­ne i skom­pli­ko­wa­ne. Nie mo­gło wy­ewo­lu­ować bez mo­zol­ne­go eks­pe­ry­men­to­wa­nia. Sfer­men­to­wa­ne­mu so­ko­wi wi­no­gron moż­na było nadać bo­ski smak. Na­tu­ral­ny sok mlecz­ny z maku za­wsze był obrzy­dli­wy w sma­ku. Mimo to czło­wiek epo­ki ka­mie­nia upra­wiał mak i prze­twa­rzał jego sok, a od­kąd spe­cy­fik zo­stał od­kry­ty, ni­g­dy już nie po­szedł w za­po­mnie­nie. Na­wet w śre­dnio­wie­czu, kie­dy w Eu­ro­pie za­nie­cha­no upra­wy maku, roz­kwi­tła ona w świe­cie mu­zuł­mań­skim.

* * *

Jed­nak o uni­ka­to­wo­ści opium prze­są­dza­ją nie tyl­ko jego wiek, sła­wa i fakt, że po­zo­sta­je w uży­ciu od tak daw­na. Jesz­cze przed od­kry­ciem en­dor­fin – czy­li po­dob­nych do mor­fi­ny sub­stan­cji, któ­re ludz­kie cia­ło wy­twa­rza so­bie samo – wie­lu uwa­ża­ło, że opium w ja­kiś ta­jem­ni­czy spo­sób jest „na­tu­ral­ne”. Mimo że mo­gło po­waż­nie za­bu­rzać za­cho­wa­nie, i tak ucho­dzi­ło za część nor­mal­ne­go funk­cjo­no­wa­nia mó­zgu. Albo gdy­by, wzo­rem Kar­te­zju­sza, wie­rzyć w ten nie­uchwyt­ny do­da­tek, ludz­ką du­szę za­gnież­dżo­ną w szy­szyn­ce, opium dzia­ła­ło­by przez nią…

Sto lat przed Kar­te­zju­szem XVI-wiecz­ny le­karz – albo szar­la­tan – Pa­ra­cel­sus, choć czę­sto błą­dził w mro­ku, mie­wał prze­bły­ski ja­sno­ści umy­słu, a na­wet olśnie­nia. W jed­nym z nich po­rów­nał dzia­ła­nie swo­je­go lau­da­num do po­now­ne­go za­pa­la­nia w du­szy świec wia­ry i na­dziei, zga­szo­nych przez szko­dli­we wi­chry zwąt­pie­nia i roz­pa­czy. A w 1700 roku John Jo­nes, au­tor pierw­szej no­wo­żyt­nej mo­no­gra­fii tego leku, przy­pi­sy­wał jego wła­ści­wo­ści nie, „jak są­dzą nie­któ­rzy z mo­ich ko­le­gów o pro­stych umy­słach, ata­ku­ją­cym mózg ze­wnętrz­nym opa­rom, wy­zie­wom, au­rom i mia­zma­tom (…). Cu­dow­nym skut­kom jego dzia­ła­nia nie moż­na się na­dzi­wić, jako że jego Sub­stan­cja Czyn­na (…) jest na­tu­ral­nie prze­no­szo­na w na­szych tkan­kach (…), wy­wyż­szo­na przez Na­tu­rę, aby nas sty­mu­lo­wać, gdy to po­trzeb­ne”. Jego spo­strze­żeń nie prze­ba­da­no przez trzy­sta lat, po­wszech­ne jed­nak było prze­ko­na­nie, że opium jest w ja­kiś spo­sób spe­cy­ficz­nie na­tu­ral­ne dla czło­wie­ka.

I rze­czy­wi­ście, dla mi­lio­nów nar­ko­ma­nów opium ni­g­dy nie bę­dzie le­kar­stwem. Bau­de­la­ire po­rów­ny­wał je do „dro­giej, sta­rej przy­ja­ciół­ki (…), piesz­czo­tli­wej i, nie­ste­ty, pod­stęp­nej”. Co­le­rid­ge uskar­żał się na swo­je znie­wo­le­nie, ale nie mógł funk­cjo­no­wać bez opium. Jego ry­wal, Tho­mas de Qu­in­cey, na­zwał opium swo­im „jed­nym je­dy­nym praw­dzi­wym to­wa­rzy­szem”. Za­rów­no Co­le­rid­ge, jak i de Qu­in­cey do­ży­li wie­ku sie­dem­dzie­się­ciu kil­ku lat, a to cał­kiem spo­ro jak na ich cza­sy. Nie­któ­rzy spe­ku­lo­wa­li – a część wciąż to robi – że „na­tu­ral­ność” tej sub­stan­cji może wy­ja­śnić zdu­mie­wa­ją­ce in­dy­wi­du­al­ne róż­ni­ce. Na­tu­ral­ne hor­mo­ny, ta­kie jak in­su­li­na czy ty­rok­sy­na, też mogą ura­to­wać ży­cie ko­muś, komu ich bra­ku­je, pod­czas gdy po­dob­na daw­ka za­bi­je czło­wie­ka, u któ­re­go nie ma ta­kie­go de­fi­cy­tu.

* * *

Ża­den po­waż­niej­szy po­stęp w hi­sto­rii opium nie do­ko­nał się bez szer­szych na­stępstw. W Eu­ro­pie Za­chod­niej po­ja­wie­nie się sprze­da­wa­ne­go w przy­stęp­nej ce­nie lau­da­num uto­ro­wa­ło dro­gę ro­man­ty­zmo­wi. Mniej wię­cej w tym sa­mym cza­sie re­wo­lu­cja prze­my­sło­wa przy­czy­ni­ła się do roz­wo­ju gruź­li­cy w jej współ­cze­snej po­sta­ci. Wy­two­rzył się je­dy­ny w swo­im ro­dza­ju zwią­zek le­kar­stwa z cho­ro­bą. Gruź­li­ca, choć po­cząt­ko­wo bez­bo­le­sna, w póź­niej­szych sta­diach sta­je się nie­zno­śną udrę­ką. Ulgę w cier­pie­niu przy­no­sił tyl­ko je­den spe­cy­fik. Gruź­li­ca i opium wspól­nie ukształ­to­wa­ły sztu­kę ta­kich oso­bi­sto­ści jak Ke­ats, Shel­ley, No­va­lis, Tho­re­au, We­ber, Cho­pin i Cze­chow, a tak­że ży­wo­ty nie­prze­li­czo­nych in­nych osób, mniej sław­nych, ale dla sie­bie sa­mych rów­nie waż­nych.

W 1805 roku wy­izo­lo­wa­nie sub­stan­cji czyn­nej, mor­fi­ny, umoż­li­wi­ło pre­cy­zyj­ne do­zo­wa­nie. Kil­ka­dzie­siąt lat póź­niej wpro­wa­dze­nie apli­ka­cji le­ków za po­mo­cą pod­skór­nych za­strzy­ków wy­zna­czy­ło po­czą­tek no­wo­cze­sne­go lecz­nic­twa. Zsyn­te­ty­zo­wa­nie moc­niej­szej od mor­fi­ny po­chod­nej, he­ro­iny, zro­bi­ło z nar­ko­ty­ków wiel­ki biz­nes. Wiel­ki biz­nes ozna­cza wiel­kie zbrod­nie (mię­dzy in­ny­mi), a od zbrod­ni już tyl­ko krok do woj­ny. Woj­ny opiu­mo­we Wiel­kiej Bry­ta­nii z Chi­na­mi (z udzia­łem in­nych za­chod­nich mo­carstw), wciąż mar­gi­na­li­zo­wa­ne w pod­ręcz­ni­kach szkol­nych, w rze­czy­wi­sto­ści przy­czy­ni­ły się do ukształ­to­wa­nia dzi­siej­sze­go świa­ta.

Wiel­kie zbrod­nie do­ma­ga­ją się tak­że wiel­kich dzia­łań pre­wen­cyj­nych albo przy­naj­mniej prób za­po­bie­ga­nia prze­stęp­czo­ści. Opium i jego po­chod­ne po­cią­gnę­ły za sobą po­wsta­nie naj­droż­szej w hi­sto­rii mię­dzy­na­ro­do­wej or­ga­ni­za­cji prze­ciw­dzia­ła­ją­cej prze­stęp­czo­ści. Czy na­le­ży jej rów­nież przy­pi­sać naj­więk­sze mar­no­traw­stwo, nie­roz­waż­ność i ko­rup­cję? Opi­nie są po­dzie­lo­ne. Prze­szłość nie daje wy­raź­nych od­po­wie­dzi, ale wska­zów­ki wy­pły­wa­ją na wierzch nie­pro­szo­ne.

* * *

Sir Wil­liam Osler w swo­ich po­chwa­łach i Wil­liam Ste­wart Hal­sted w swych sło­wach po­tę­pie­nia obaj mie­li ra­cję. Po­dob­nie jak inni eks­per­ci, z pa­sją za­prze­cza­ją­cy so­bie na­wza­jem. Opium i jego po­chod­ne znisz­czy­ły, upodli­ły, zde­pra­wo­wa­ły i za­bi­ły licz­ne jed­nost­ki, ro­dzi­ny, spo­łecz­no­ści, a na­wet całe na­ro­dy. Jed­nak wie­lu le­ka­rzy jesz­cze przed Osle­rem twier­dzi­ło, że bez bło­go­sła­wio­nych skut­ków, ja­kie opium wy­wie­ra na ich pa­cjen­tach, nie mo­gli­by się zmie­rzyć ze swo­im za­wo­dem. U sir Jo­se­pha Li­ste­ra w lon­dyń­skim King’s Col­le­ge Ho­spi­tal, na swe­go cza­su naj­bar­dziej za­awan­so­wa­nym od­dzia­le chi­rur­gii w świe­cie, każ­dy pa­cjent otrzy­my­wał daw­ki mor­fi­ny, co obec­nie wy­wo­ła­ło­by zdu­mie­nie lub prze­ra­że­nie. Po­wo­dy były róż­ne. Ża­den sza­nu­ją­cy się od­dział nie mógł­by funk­cjo­no­wać bez środ­ków odu­rza­ją­cych, a słyn­ne ka­lam­bu­ry sir Jo­se­pha zgi­nę­ły­by we wrza­wie obu­rze­nia. Mor­fi­na po­da­wa­na pa­cjen­tom uśmie­rza­ła ich cier­pie­nia jak nic in­ne­go. To też się li­czy­ło. Gdy­by dia­bo­licz­ny dok­tor Fu Man­chu[1] był cha­rak­te­ry­stycz­nym bo­ha­te­rem w epic­kiej opo­wie­ści o opium, dru­gą po­sta­cią by­ła­by do­bro­tli­wa Ci­ce­ly Saun­ders[2].

* * *

Trak­ta­ty hi­sto­rycz­ne zaj­mu­ją­ce się sa­mym opium oraz jego po­chod­ny­mi, mor­fi­ną i he­ro­iną, sku­pia­ją się głów­nie na ich wy­nisz­cza­ją­cym dzia­ła­niu. Hi­sto­ria po­win­na jed­nak sta­rać się uka­zy­wać za­rów­no bla­ski, jak i cie­nie. Opium ni­g­dy nie pod­da­wa­ło się ła­twym osą­dom. Jean Coc­te­au, uza­leż­nio­ny en­tu­zja­sta tego nar­ko­ty­ku, aby wy­ra­zić o nim opi­nię, na­pi­sał, że to jak­by pró­bo­wać wy­ra­zić opi­nię o ludz­kiej na­tu­rze – nie ludz­kiej na­tu­rze w jej naj­ła­god­niej­szej i naj­bar­dziej ra­cjo­nal­nej po­sta­ci, lecz ludz­kiej na­tu­rze w jej naj­bar­dziej gro­te­sko­wym, tra­gicz­nym, kre­atyw­nym i świę­tym wy­mia­rze. Po­dob­nie jak inni wiel­bi­cie­le opium, Coc­te­au ni­g­dy nie wy­wią­zał się z tego za­da­nia.

Żad­na hi­sto­ria opium nie może być ide­al­nie obiek­tyw­na, a hi­sto­ry­cy być może po­win­ni de­kla­ro­wać swój oso­bi­sty ba­gaż do­świad­czeń. Au­to­ro­wi ni­niej­sze­go opra­co­wa­nia szczęś­liwe dzie­ciń­stwo za­kłó­cił sze­reg ope­ra­cji – albo ra­czej tak by się sta­ło, gdy­by w owych od­le­głych cza­sach życz­li­wi ane­ste­zjo­lo­dzy nie po­da­li mu za­strzy­ku zwa­ne­go pre­me­dy­ka­cją. Za­strzyk ten, apli­ko­wa­ny do­kład­nie na dwie go­dzi­ny przed za­bie­giem chi­rur­gicz­nym, miał za za­da­nie – mię­dzy in­ny­mi – uspo­ko­ić pa­cjen­ta. Przy­szłe­go au­to­ra prze­niósł w kra­inę nie­opi­sa­nej bło­go­ści, cze­go nie do­świad­czył ni­g­dy przed­tem ani po­tem. Chło­pak pie­lę­gno­wał w so­bie to cu­dow­ne wspo­mnie­nie mię­dzy ope­ra­cja­mi jesz­cze dłu­go po tym, jak ustę­po­wa­ły ból i do­le­gli­wo­ści. Na szczę­ście do­pie­ro po wie­lu la­tach uświa­do­mił so­bie, że za­strzyk za­wie­rał koń­ską daw­kę po­chod­nej mor­fi­ny. Gdy­by się o tym do­wie­dział wcze­śniej, dziś mógł­by być uza­leż­nio­ny albo – co nie­skoń­cze­nie bar­dziej praw­do­po­dob­ne – był­by tyl­ko wspo­mnie­niem po nie­szczę­śli­wie przed­wcze­śnie zmar­łym nar­ko­ma­nie. Zresz­tą wie­dzę i do­świad­cze­nie zdo­był jako le­karz; i nie wy­ka­zu­je żad­nych za­pa­łów re­for­ma­tor­skich. Może z wy­jąt­kiem jed­ne­go.

W mi­nio­nym stu­le­ciu za­wo­do­wi hi­sto­ry­cy w tka­ni­nę swej spe­cja­li­za­cji wpla­ta­li wąt­ki kul­tu­ral­ne, eko­no­micz­ne, spo­łecz­ne, prze­my­sło­we, an­tro­po­lo­gicz­ne i wie­le in­nych, ale nie zdro­wie i cho­ro­by. Na ich uwa­gę wy­da­je się za­słu­gi­wać co naj­wy­żej czar­na śmierć, któ­ra uni­ce­stwi­ła jed­ną trze­cią lud­no­ści Eu­ro­py. Roz­licz­ne książ­ki trak­tu­ją­ce o epo­ce wik­to­riań­skiej z pie­ty­zmem roz­pi­su­ją się o za­wi­ło­ściach teo­lo­gicz­nych dys­put albo o sztu­ce Ma­rie Lloyd, ale zu­peł­nie nie wspo­mi­na­ją o ogól­nej ane­ste­zjo­lo­gii, an­ty­sep­ty­ce, uod­par­nia­niu, gwał­tow­nym wzro­ście za­cho­ro­wań na sy­fi­lis czy ja­kim­kol­wiek in­nym me­dycz­nym te­ma­cie. W po­szcze­gól­nych stu­le­ciach gruź­li­ca, ospa praw­dzi­wa, szkar­la­ty­na, ka­mie­nie w pę­che­rzu mo­czo­wym, kom­pli­ka­cje oko­ło­po­ro­do­we, a na­wet zwy­kłe prze­zię­bie­nie bar­dziej zaj­mo­wa­ły ludz­kie umy­sły i zmie­ni­ły wię­cej ży­wo­tów niż któ­ra­kol­wiek po­mniej­sza woj­na albo trak­tat mię­dzy­na­ro­do­wy, ale na­wet w wie­lo­to­mo­wych ogól­nych opra­co­wa­niach hi­sto­rycz­nych cho­ro­bom rzad­ko po­świę­ca się wię­cej niż je­den aka­pit. Dzia­ła to też w dru­gą stro­nę. Hi­sto­ry­cy spe­cja­li­zu­ją­cy się w dzie­jach me­dy­cy­ny cza­sa­mi nad­zwy­czaj szcze­gó­ło­wo opi­su­ją po­stę­py i po­raż­ki w tej dzie­dzi­nie, ale trak­tu­ją je tak, jak­by mia­ły miej­sce gdzieś na Księ­ży­cu.

Hi­sto­rii opium nie moż­na opo­wie­dzieć w ten spo­sób. Za­ży­wa­nie i nad­uży­wa­nie tego spe­cy­fi­ku moc­no wpły­nę­ło na wy­da­rze­nia spo­za świa­ta me­dycz­ne­go, a wy­da­rze­nia po­za­me­dycz­ne w rów­nie istot­ny spo­sób kształ­to­wa­ły za­ży­wa­nie i nad­uży­wa­nie opium. Do dziś mak jest zna­czą­cym gra­czem na mię­dzy­na­ro­do­wej sce­nie, utrzy­mu­je przy wła­dzy albo oba­la rzą­dy, za­po­cząt­ko­wu­je woj­ny. Czę­ścią tej hi­sto­rii są po­zor­nie nie­zwią­za­ne z ma­kiem wy­da­rze­nia z prze­szło­ści, ta­kie jak za­koń­cze­nie kon­flik­tów re­li­gij­nych w Eu­ro­pie czy bu­do­wa trans­kon­ty­nen­tal­nych li­nii ko­le­jo­wych w Sta­nach Zjed­no­czo­nych.

* * *

Ta hi­sto­ria w na­tu­ral­ny spo­sób dzie­li się na dwie czę­ści. W cią­gu ty­się­cy lat przez „opium”, zna­ne pod kil­ko­ma na­zwa­mi, ro­zu­mia­no mlecz­ny sok wy­pły­wa­ją­cy z na­cięć na owo­cach maku le­kar­skie­go (ma­ków­kach). Pod jed­ną z tych cy­wi­li­zo­wa­nych nazw, lau­da­num, opium wy­wie­ra­ło zna­czą­cy wpływ na eu­ro­pej­ską li­te­ra­tu­rę i sztu­kę. A były też inne. To wła­śnie sta­no­wi pierw­szą część tej książ­ki. Jed­nak od po­ło­wy XIX wie­ku „opium” za­czę­ło ozna­czać nie sok, lecz jego sub­stan­cję czyn­ną, al­ka­lo­id o na­zwie mor­fi­na. Sto lat póź­niej z mor­fi­ny otrzy­ma­no bar­dziej „he­ro­icz­ną” po­chod­ną – he­ro­inę. Te zmia­ny wpły­nę­ły na na­tu­rę uza­leż­nie­nia, prze­kształ­ci­ły po­strze­ga­nie go przez opi­nię pu­blicz­ną oraz stwo­rzy­ły naj­sil­niej­sze or­ga­ni­za­cje prze­stęp­cze, ja­kie wi­dział świat. To jest te­ma­tem dru­giej czę­ści tej opo­wie­ści.

CZĘŚĆ I

SOK

ROZDZIAŁ 1

Ska­mie­nia­łe bu­łecz­ki

Zima 1854 roku była w Al­pach wy­jąt­ko­wo su­ro­wa. Dzie­ci tra­ci­ły uszy i nosy z po­wo­du od­mro­żeń, sła­bi i star­si umie­ra­li. Sil­nym i przed­się­bior­czym zim­no do­star­czy­ło jed­nak wy­jąt­ko­wych oka­zji. Mi­nio­ne­go lata po Je­zio­rze Zu­ry­skim za­czę­ły kur­so­wać małe pa­ro­stat­ki, a obec­nie ni­ski po­ziom wody stwo­rzył do­god­ne wa­run­ki do bu­do­wy przy­sta­ni. Taka in­we­sty­cja zdzia­ła­ła­by cuda dla tu­ry­stycz­ne­go biz­ne­su w ma­łej nad­je­zior­nej miej­sco­wo­ści Me­ilen. Nie­ste­ty, nie­mal od razu ko­pa­cze na­tra­fi­li na trud­no­ści. Z dna je­zio­ra wy­sta­wa­ło bo­wiem kil­ka­na­ście drew­nia­nych słu­pów, któ­re zda­wa­ły się nie do ru­sze­nia. Naj­wy­raź­niej wbi­li je tu­taj lu­dzie, tyl­ko jacy i z ja­kie­go po­wo­du? Wkrót­ce po­ja­wi­ły się od­po­wie­dzi. W mule wo­kół pali zna­le­zio­no mnó­stwo ka­mien­nych i drew­nia­nych ar­te­fak­tów, a tak­że sfo­sy­li­zo­wa­nych przed­mio­tów, w tym ska­mie­nia­łe jabł­ka, ro­dzyn­ki, orze­chy la­sko­we i coś, co wy­glą­da­ło jak bu­łecz­ki oko­ło ośmio­cen­ty­me­tro­wej śred­ni­cy. Do tej pory wszyst­kie pre­hi­sto­rycz­ne zna­le­zi­ska w Eu­ro­pie były zwią­za­ne z po­chów­ka­mi: gro­by, broń, rze­czy po­trzeb­ne w ży­ciu po­za­gro­bo­wym. W Me­ilen jed­nak­że do­ko­na­no iście ba­śnio­we­go od­kry­cia – od­ko­pa­no nad­je­zior­ną osa­dę, w któ­rej na­praw­dę kie­dyś żyli lu­dzie[1].

Od­kry­cie zo­sta­ło na­gło­śnio­ne. Wkrót­ce pro­wa­dzą­ca wy­ko­pa­li­ska eki­pa z Uni­wer­sy­te­tu Zu­ry­skie­go pod kie­row­nic­twem pro­fe­so­ra Fer­di­nan­da Kel­le­ra z tru­dem opę­dza­ła się od zło­dziei krad­ną­cych ar­che­olo­gicz­ne skar­by. Nic nie mo­gło jed­nak po­wstrzy­mać wy­sy­pu sen­sa­cyj­nych do­nie­sień pra­so­wych, po któ­rych nie­uchron­ną ko­le­ją rze­czy po­ja­wi­ły się pre­hi­sto­rycz­ne ro­man­se (ga­tu­nek li­te­rac­ki obec­nie na szczęś­cie bę­dą­cy na wy­mar­ciu), ka­len­da­rze, za­baw­ki, dio­ra­my i kosz­tow­ne pod­rób­ki. Jed­ną z sen­sa­cji ujaw­nio­nych przez pro­fe­so­ra Kel­le­ra oka­zał się fakt, że ska­mie­nia­łe bu­łecz­ki za­wie­ra­ły roz­po­zna­wal­ne na­sio­na maku. Pro­fe­sor zi­den­ty­fi­ko­wał je na­wet i stwier­dził, że po­cho­dzą ra­czej od upraw­nej od­mia­ny bia­łej niż od dzi­kiej, czer­wo­nej. Gdy były świe­że – za­su­ge­ro­wał – po pod­da­niu ob­rób­ce da­wa­ły ła­god­ny efekt zbli­żo­ny do dzia­ła­nia opium.

Z jego in­ter­pre­ta­cją nie zga­dza­li się za­zdro­śni ko­le­dzy po fa­chu. Pro­fe­sor Mau­ri­ce Ro­chat z Nan­cy prze­ko­ny­wał, że na­wet nie­sfo­sy­li­zo­wa­ne na­sio­na róż­nych od­mian maku, nie więk­sze niż głów­ka od szpil­ki, są nie­moż­li­we do roz­róż­nie­nia. Ale pro­fe­sor Kel­ler, szwaj­car­ski pa­trio­ta, za­czął już czcić swo­ich nad­je­zior­nych przod­ków i trzy­mał się swej wer­sji. Jego pre­hi­sto­rycz­ni an­te­na­ci mu­sie­li być lu­dem roz­trop­nym – bo prze­cież bu­do­wa­li do­mo­stwa na pa­lach nad je­zio­ra­mi i na ba­gnach – a tak­że uczci­wym i pra­co­wi­tym. Za­słu­gi­wa­li na oka­zjo­nal­ny od­po­czy­nek. Nie zna­le­zio­no żad­nych za­pie­ra­ją­cych dech w pier­si dzieł sztu­ki, jak kil­ka­dzie­siąt lat póź­niej we fran­cu­skim La­scaux i w hisz­pań­skiej Al­ta­mi­rze, brak ta­kich zna­le­zisk jed­nak nie wy­klu­czał dzia­łal­no­ści ar­ty­stycz­nej. Woda je­zior­na nie jest przy­ja­znym śro­do­wi­skiem dla ma­lo­wi­deł, a in­ne­go ro­dza­ju skar­by mo­gły ulec znisz­cze­niu[2]. Być może od­kry­to rów­nież świa­dec­twa prze­pro­wa­dza­nia fer­men­ta­cji al­ko­ho­lo­wej, ale lu­dzie znad Je­zio­ra Zu­ry­skie­go nie byli pi­ja­ka­mi, o nie. Bu­do­wa­nie do­mów na pa­lach za­pew­ne wy­ma­ga­ło pla­no­wa­nia i po­my­sło­wo­ści. Upra­wa bia­łe­go maku też mu­sia­ła się wią­zać z wy­spe­cja­li­zo­wa­ną wie­dzą. Stop­nio­wo uda­ło się usta­lić, że od­ko­pa­na osa­da kwi­tła w VI ty­siąc­le­ciu przed na­szą erą, to jest w póź­nej epo­ce ka­mie­nia (neo­li­cie). Miesz­kań­cy wio­ski nad je­zio­rem mo­gli być za­tem pierw­szy­mi ludź­mi, któ­rzy za­kosz­to­wa­li opium.

* * *

Na­stęp­ni praw­do­po­dob­nie byli przed­sta­wi­cie­le sta­ro­żyt­nych cy­wi­li­za­cji Bli­skie­go Wscho­du. Na su­me­ryj­skim ide­ogra­mie z oko­ło 4500 roku przed na­szą erą – mniej wię­cej w cza­sach bi­blij­ne­go Abra­ha­ma – mak zo­stał na­zwa­ny Hul Gil, czy­li „ro­śli­ną ra­do­ści”. Jest to pierw­sze zna­ne tego ro­dza­ju wy­ra­że­nie du­że­go uzna­nia. Poza wy­chwa­la­niem maku ta­blicz­ka po­krót­ce in­stru­uje, w jaki spo­sób na­le­ży o świ­cie zbie­rać mlecz­ny sok z ma­kó­wek i jak go prze­ra­biać na na­pój. Asy­ryj­czy­cy, któ­rzy w re­gio­nie po­ja­wi­li się po Su­me­rach, naj­wy­raź­niej mie­li spe­cjal­ne że­la­zne łyż­ki do zbie­ra­nia ma­kó­wek i uwal­nia­nia z nich soku. Mlecz­ny sok maku na­zy­wa­li arat­pa-pal, co może być źró­dło­sło­wem dla ła­ciń­skie­go pa­pa­ver[3] – okre­śle­nia o nie­ja­snym po­cho­dze­niu. Per­so­wie, pierw­si w hi­sto­rii twór­cy im­pe­rium, od­no­to­wa­li uży­wa­nie wy­cią­gów z maku do ce­lów me­dycz­nych. Jed­nak kla­sycz­ny świat, a za nim hi­sto­ry­cy póź­niej­szych epok za ko­leb­kę opium uzna­li do­li­nę Nilu.

Cho­ciaż na ma­pie do­li­na Nilu wy­glą­da na spo­ry te­ren, w rze­czy­wi­sto­ści ob­szar re­gu­lar­nie za­le­wa­ny wo­da­mi wiel­kiej rze­ki i dzię­ki temu bę­dą­cy w sta­nie pod­trzy­mać ży­cie był mniej­szy od dzi­siej­szej Bel­gii. Ża­den skra­wek zie­mi nie mógł się mar­no­wać, ale przez ty­sią­ce lat znaj­do­wa­ło się miej­sce na upra­wę maku. Szcze­gól­nie pola wo­kół Teb (dzi­siej­sze­go Luk­so­ru) oraz nad Gór­nym Ni­lem za­sły­nę­ły z bo­gac­twa upraw, i to już w III ty­siąc­le­ciu przed na­szą erą. Jesz­cze na po­cząt­ku XIX wie­ku bry­tyj­ski ksią­żę re­gent wzno­sił w Bri­gh­ton to­ast za „bo­skie, uwznio­śla­ją­ce dzia­ła­nie” te­bań­skie­go opium.

Dla zro­zu­mie­nia fa­scy­na­cji ma­kiem w sta­ro­żyt­nym Egip­cie szcze­gól­nie uży­tecz­ne są dwa god­ne uwa­gi pa­pi­ru­sy. Od­kry­cie obu wią­że się z na­zwi­skiem Edwi­na Smi­tha, któ­re­go na ogół opi­sy­wa­no jako ame­ry­kań­skie­go far­me­ra i ar­che­olo­ga pro­wa­dzą­ce­go w Egip­cie wy­ko­pa­li­ska w la­tach 60. XIX wie­ku. W rze­czy­wi­sto­ści Smith był ra­czej wy­twór­cą ani­że­li od­kryw­cą sta­ro­żyt­nych za­byt­ków, ale nie moż­na mu za­rzu­cić nie­uc­twa. Na­tych­miast zdał so­bie spra­wę z war­to­ści dwóch zwo­jów, któ­re za­pro­po­no­wa­li mu bar­dziej „przed­się­bior­czy” zło­dzie­je plą­dru­ją­cy gro­by, i za­pła­cił im za nie – jak to póź­niej okre­ślił – go­dzi­wą cenę. Pierw­szy, zna­ny obec­nie jako pa­pi­rus Edwi­na Smi­tha, jest prze­cho­wy­wa­ny w No­wym Jor­ku[4]. Dru­gi, jesz­cze cen­niej­szy, na­zwa­no na cześć nie­miec­kie­go egip­to­lo­ga Geo­r­ga Mo­rit­za Eber­sa, któ­ry ni­g­dy nie był w po­bli­żu Luk­so­ru, ale od­ku­pił skarb od Smi­tha i prze­tłu­ma­czył hie­ro­gli­ficz­ny tekst na nie­miec­ki[5].

W tych dwóch sta­ro­żyt­nych tek­stach, li­czą­cych oko­ło trzech ty­się­cy lat, opi­sa­no wszel­kie cho­ro­by le­czo­ne me­dycz­nie i chi­rur­gicz­nie. Naj­dłuż­sze frag­men­ty do­ty­czą ser­ca uwa­ża­ne­go za miej­sce, w któ­rym zle­wa­ją się wszyst­kie pły­ny ustro­jo­we: krew, łzy, mocz i sper­ma. Na to wła­śnie miej­sce – jak są­dzo­no – wpły­wa opium. (W prze­ci­wień­stwie do ser­ca mózg ucho­dził za gąb­cza­ste wy­peł­nie­nie, nie­po­trzeb­ne w za­świa­tach, i dla­te­go po­zby­wa­no się go w pro­ce­sie mu­mi­fi­ka­cji). Od­dziel­ne roz­dzia­ły po­świę­co­no cią­ży, do­le­gli­wo­ściom gi­ne­ko­lo­gicz­nym, cho­ro­bom je­lit, pa­so­ży­tom, pro­ble­mom z ocza­mi i skór­nym, ugry­zie­niom przez węże, psu­ciu się zę­bów, opa­rze­niom, zła­ma­niom, de­for­ma­cjom cia­ła i me­to­dom an­ty­kon­cep­cji. W każ­dym przy­pad­ku na­cisk po­ło­żo­no na dzia­ła­nia prak­tycz­ne, nie ma też ostre­go roz­gra­ni­cze­nia mię­dzy do­le­gli­wo­ścia­mi cia­ła i du­szy. Wła­śnie to łącz­ne, nie­uzna­ją­ce po­dzia­łu po­dej­ście uspra­wie­dli­wia­ło po­słu­gi­wa­nie się ma­ko­wym so­kiem przy za­ska­ku­ją­co licz­nych i róż­no­rod­nych scho­rze­niach.

To rów­nież spra­wi­ło, że nie­któ­re frag­men­ty brzmią zna­jo­mo dla uszu obe­zna­nych z ter­mi­nem „psy­cho­so­ma­tycz­ny”. Je­dy­nie samo okre­śle­nie jest sto­sun­ko­wo nowe. W Egip­cie, po­dob­nie jak w więk­szo­ści sta­ro­żyt­nych cy­wi­li­za­cji, le­cze­nie w ta­kim sa­mym stop­niu za­le­ża­ło od me­dycz­nej po­mo­cy udzie­la­nej cia­łu, jak od usta­no­wie­nia du­cho­we­go kon­tak­tu z bo­giem. Je­że­li cho­ry miał szczę­ście i za­słu­żył na to, bóg mógł wziąć na sie­bie jego do­le­gli­wość i w ra­zie po­trze­by za­się­gnąć po­ra­dy bar­dziej wy­spe­cja­li­zo­wa­nych bóstw. W jed­nym ustę­pie pa­pi­ru­su Eber­sa oso­ba cier­pią­ca na sil­ne bóle gło­wy iden­ty­fi­ku­je się z bo­giem Ho­ru­sem jako po­śred­ni­kiem, a Ho­rus wy­krzy­ku­je: „Moja gło­wa, moja gło­wa, o, gło­wa mi pęka”. „Któ­ra część gło­wy?” – pyta ze współ­czu­ciem bóg Thot. „Gór­na część czo­ła i pra­wa skroń” – od­po­wia­da Ho­rus. „To po­waż­ne. Będę mu­siał po­pro­sić o radę Ra” – rze­cze Thot. Ra, wszech­wie­dzą­ca moc zwy­kle utoż­sa­mia­na ze słoń­cem, oka­zu­je współ­czu­cie i gro­zi de­mo­nom, któ­re ścią­gnę­ły na czło­wie­ka ta­kie utra­pie­nie – za­po­wia­da im strasz­li­we kary: „Po­roz­ci­nam wa­sze tu­ło­wie, nie­po­słusz­ne du­chy!”. Lecz to naj­wy­raź­niej nie wy­star­cza, de­mo­ny wciąż nę­ka­ją Ho­ru­sa (i pa­cjen­ta). Ra za­le­ca spraw­dzo­ny ka­ta­plazm z cza­szek su­mów. Ho­rus przy­kła­da so­bie okład i wpraw­dzie przy­no­si mu to ulgę w bólu, ale tyl­ko chwi­lo­wo. Wo­bec tego Ra do­cho­dzi do wnio­sku, że cier­pie­nie może zła­go­dzić tyl­ko spe­cjal­ny wy­ciąg z maku, i roz­ka­zu­je swo­im po­moc­ni­kom przy­rzą­dzić od­po­wied­nią miks­turę. Ho­rus za­ży­wa ją i – vo­ilà! – ból gło­wy zni­ka. A z nim pa­cjent.

Sok ma­ko­wy osło­dzo­ny mio­dem był rów­nież środ­kiem na bie­gun­ki – czę­stą do­le­gli­wość za­rów­no w sta­ro­żyt­nym Egip­cie, jak i dziś. Pod­no­sił na du­chu przy­gnę­bio­nych. Przy­no­sił ulgę pa­cjen­tom cier­pią­cym na bil­har­cjo­zę (schi­sto­so­ma­to­zę) i ma­ją­cym ka­mie­nie w pę­che­rzu mo­czo­wym – obie te cho­ro­by na­dal są po­wszech­ne w Afry­ce i kil­ku in­nych re­jo­nach świa­ta. Da­wał uko­je­nie przy bo­le­snym opa­try­wa­niu ran i na­sta­wia­niu zła­ma­nych ko­ści. Mu­siał być praw­dzi­wym da­rem nie­bios pod­czas bo­ro­wa­nia ko­ści szczę­ki – za­bieg ten, wy­ko­ny­wa­ny w celu oczysz­cze­nia rop­ni zę­bów, są­dząc po śla­dach na za­cho­wa­nych szkie­le­tach, sto­so­wa­no wca­le nie tak rzad­ko[6]. Po­nie­waż na­wet po zmie­sza­niu z mio­dem mik­stu­ra była gorz­ka, a jej za­pach przy­pra­wiał o mdło­ści, czę­sto pre­fe­ro­wa­no apli­ko­wa­nie jej w po­sta­ci czop­ków i le­wa­tyw. Ka­pła­ni z Kar­na­ku roz­wi­nę­li sztu­kę ana­li­zy snów jako na­rzę­dzia dia­gno­zo­wa­nia, a sok ma­ko­wy słu­żył nie­kie­dy do wy­wo­ły­wa­nia zmian w nie­na­zy­wa­nej tak jesz­cze wów­czas pod­świa­do­mo­ści. Eks­trakt po­ma­gał rów­nież umie­ra­ją­cym. Nic nie wska­zu­je na to, żeby sta­ro­żyt­ni Egip­cja­nie z zim­ną krwią pod­da­wa­li się śmier­ci. Jed­nak, jak więk­szość lu­dów Ży­zne­go Pół­księ­ży­ca, ce­ni­li god­ność oraz dziel­ne i opa­no­wa­ne za­cho­wa­nie. Nie za­po­mi­na­no o ży­ciu w za­świa­tach. Żad­ne­go fa­ra­ona nie zło­żo­no do gro­bu bez kil­ku su­szo­nych ma­ków i na­rzę­dzi nie­zbęd­nych do zbio­ru soku – rze­czy te mia­ły mu słu­żyć w po­dró­ży oraz w przy­szłym miej­scu po­by­tu. Na prze­ciw­le­głym krań­cu ży­cia spe­cjal­nie przy­go­to­wa­ną mie­sza­ni­nę soku ma­ko­we­go z mle­kiem po­le­ca­no do uspo­ka­ja­nia nie­mow­ląt cier­pią­cych na „kol­kę”[7]. Ro­śli­na, ma­ją­ca tyle za­sto­so­wań, cie­szy­ła się sym­pa­tią: wi­ze­run­ki maku ryto na po­mni­kach gro­bo­wych i ma­lo­wa­no na ścia­nach świą­tyń.

Sok ma­ko­wy, po­dob­nie jak inne le­kar­stwa, rzad­ko (je­śli w ogó­le) prze­pi­sy­wa­no jako je­dy­ną dro­gę do po­pra­wy zdro­wia. Ku­ra­cja me­dycz­na nad brze­ga­mi Nilu za­wsze obej­mo­wa­ła rów­nież mo­dli­twy, za­klę­cia, uzdra­wia­ją­ce amu­le­ty, oczysz­cza­ją­ce ry­tu­ały i zmia­nę try­bu ży­cia – cza­so­wą lub per­ma­nent­ną. Przed przy­stą­pie­niem do skom­pli­ko­wa­nych za­bie­gów sto­so­wa­no lecz­ni­cze i uświę­ca­ją­ce ką­pie­le; pa­cjen­to­wi go­lo­no róż­ne czę­ści cia­ła i wy­pi­sy­wa­no na ta­blicz­kach wia­do­mo­ści do bo­gów. Ta for­ma ko­mu­ni­ka­cji była też czę­sto prze­siąk­nię­ta ma­ko­wym so­kiem; nie­któ­re z bóstw, do któ­rych się zwra­ca­no, naj­wy­raź­niej do­ce­nia­ły do­brze przy­go­to­wa­ną mik­stu­rę. Prak­ty­ki sek­su­al­ne pod­le­ga­ły ści­słym ob­ser­wa­cjom i re­gu­la­cjom; w nie­któ­rych okre­sach omó­wie­nia były tak po­my­sło­we jak w wik­to­riań­skiej Wiel­kiej Bry­ta­nii. Uwa­dze sta­ro­egip­skch uzdra­wia­czy nie uszedł fakt, że opium może prze­ciw­dzia­łać cie­le­snym po­pę­dom. W cza­sach Sta­re­go i Śred­nie­go Pań­stwa ka­zi­rodz­two było po­waż­nym grze­chem (cho­ciaż nie w krę­gu kró­lew­skie­go rodu i nie za pa­no­wa­nia póź­niej­szych dy­na­stii); je­śli się oba­wia­no ta­kich po­kus, sok ma­ko­wy oka­zy­wał się sku­tecz­nym środ­kiem za­po­bie­gaw­czym. W prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści no­wo­żyt­nych ksią­żek, w obu pa­pi­ru­sach twier­dzi się, że nie­któ­re do­le­gli­wo­ści są nie­ule­czal­ne i w związ­ku z tym za­miast le­karstw za­le­ca się przy nich mo­dły; ale na­wet w ta­kich przy­pad­kach prze­pi­sy­wa­no sok ma­ko­wy jako śro­dek uła­twia­ją­cy odej­ście z tego świa­ta.

Nie­unik­nio­ną ko­le­ją rze­czy na prze­strze­ni ty­się­cy lat za­rów­no w Egip­cie, jak i w Me­zo­po­ta­mii prak­ty­ki me­dycz­ne ule­ga­ły zmia­nom. W XV i XIV wie­ku przed na­szą erą, za pa­no­wa­nia XVIII dy­na­stii, w do­li­nie Nilu roz­wi­nię­to wy­so­ki sto­pień spe­cja­li­za­cji; był to za­ra­zem okres in­ten­syw­ne­go fer­men­tu w ar­ty­stycz­nej i du­cho­wej sfe­rze ży­cia pań­stwa[8]. No­tat­ki spo­rzą­dza­ne przy le­cze­niu po­szcze­gól­nych pa­cjen­tów sta­ły się sfor­ma­li­zo­wa­ne. Me­dycz­ne fra­ze­sy kwi­tły na­wet w hie­ro­gli­fach – wszak pik­to­gra­my do­sko­na­le pa­so­wa­ły do ba­nal­nych sfor­mu­ło­wań. Licz­ne hi­sto­rie cho­ro­by wspo­mi­na­ją o szu­ka­niu po­rad u den­ty­stów, chi­rur­gów kost­nych, gi­ne­ko­lo­gów, ga­stro­en­te­ro­lo­gów, oku­li­stów oraz eks­per­tów od le­karstw i elik­si­rów. Ci ostat­ni za­li­cza­li się do naj­bar­dziej ce­nio­nych. Do­ra­dza­li w kwe­stii ob­rób­ki maku, w któ­rej do bie­gło­ści do­cho­dzi­ło się dzię­ki dłu­gie­mu ćwi­cze­niu i wro­dzo­nym zdol­no­ściom.

* * *

Zdo­by­cze egip­skiej i me­zo­po­tam­skiej cy­wi­li­za­cji roz­prze­strze­ni­li sze­rzej Fe­ni­cja­nie oraz inne ludy po­dró­żu­ją­ce po mo­rzu. Han­dla­rze fe­nic­cy sprze­da­wa­li spe­cjal­ne noże do na­ci­na­nia ma­kó­wek, a że­glu­jąc po Mo­rzu Śród­ziem­nym i wzdłuż wy­brze­ża atlan­tyc­kie­go, znaj­do­wa­li chłon­ne ryn­ki. W la­tach 30. XX wie­ku ar­che­olo­dzy pro­wa­dzą­cy wy­ko­pa­li­ska na Kre­cie, w ko­leb­ce kul­tu­ry mi­noj­skiej, od­kry­li cza­ru­ją­cą żeń­ską fi­gur­kę o ku­szą­cym uśmie­chu (za­zwy­czaj opi­sy­wa­nym jako ar­cha­icz­ny), w tia­rze z ma­kó­wek. Dama, po­cząt­ko­wo na­zwa­na bo­gi­nią le­cze­nia, naj­wy­raź­niej zdo­bi­ła po­zba­wio­ny okien przy­by­tek za­ży­wa­nia opium, któ­ry – po­grze­ba­ny pod po­pio­łem wul­ka­nicz­nym – prze­trwał w nie­na­ru­szo­nym sta­nie 3000 lat. Jesz­cze bar­dziej za­ska­ku­ją­ca była ko­lek­cja igieł z brą­zu zna­le­zio­nych w kon­ty­nen­tal­nej Gre­cji w la­tach 70. XX wie­ku, a da­to­wa­nych na okres przed 1500 ro­kiem przed na­szą erą. Po­cząt­ko­wo ich prze­zna­cze­nie sta­no­wi­ło za­gad­kę, ale przy­pusz­czal­nie były to pre­hi­sto­rycz­ne yen-hok – szpil­ki uży­wa­ne przez chiń­skich man­da­ry­nów kil­ka­set lat póź­niej do na­kłu­wa­nia pę­ków maku nad ża­rem, tak aby smu­gi dymu bu­cha­ły w noz­drza zgro­ma­dzo­nych lu­dzi. Nie­któ­re z tych pre­hi­sto­rycz­nych igieł mają pu­ste w środ­ku łeb­ki, ufor­mo­wa­ne na kształt ma­kó­wek.

Po­nad­to Fe­ni­cja­nie prze­wo­zi­li i sprze­da­wa­li ko­pie me­dycz­nych tek­stów, bę­dą­cych skarb­ni­cą od­kryć egip­skiej i me­zo­po­tam­skiej me­dy­cy­ny. Hi­po­kra­tes ce­nił le­ka­rzy z Teb i Kar­na­ku, a na­wet Ga­len – rzad­ko oka­zu­ją­cy uzna­nie ko­muś in­ne­mu niż on sam – na­pi­sał po­chwa­łę ku­ra­cji prze­pro­wa­dzo­nej przez Amen­ho­te­pa, syna Hapu. Gre­cy rów­nież za­czę­li się za­sta­na­wiać, w czym może tkwić se­kret maku. Jak to się sta­ło, że je­den kon­kret­ny ga­tu­nek ro­śli­ny – i ża­den inny – zy­skał ta­kie ma­gicz­ne wła­ści­wo­ści?

ROZ­DZIAŁ 2

Ma­gicz­ne wy­są­cze­nie

Na dru­gie py­ta­nie wciąż nie ma jed­no­znacz­nej od­po­wie­dzi. Nie­któ­rzy bo­ta­ni­cy uwa­ża­ją, że bę­dą­cy źró­dłem opium mak le­kar­ski (zwa­ny też ogro­do­wym, upraw­nym lub bia­łym) wy­ewo­lu­ował na­tu­ral­nie w re­zul­ta­cie mu­ta­cji spo­wo­do­wa­nych ka­pry­sa­mi kli­ma­tu i wa­run­ków geo­gra­ficz­nych. Inni jed­nak su­ge­ru­ją, że Pa­pa­ver som­ni­fe­rum jest re­zul­ta­tem upra­wy se­lek­tyw­nej ce­lo­wo pro­wa­dzo­nej przez licz­ne po­ko­le­nia pre­hi­sto­rycz­nych rol­ni­ków. Taka opi­nia może się wy­da­wać zbyt da­le­ko idą­ca, ale wła­śnie w ten spo­sób otrzy­ma­no inne ro­śli­ny upraw­ne. Zsu­mo­wa­ne na prze­strze­ni ty­siąc­le­ci do­świad­cze­nia i osią­gnię­cia wcze­snych lu­dzi mogą się rów­nać do­ko­na­niom współ­cze­sne­go czło­wie­ka.

Mak bo­ta­nicz­nie na­le­ży do ro­dzi­ny ma­ko­wa­tych, obej­mu­ją­cej aż 44 ro­dza­je i oko­ło 770 ga­tun­ków, roz­prze­strze­nio­nych na pół­ku­li pół­noc­nej na ob­sza­rach o umiar­ko­wa­nym i pod­zwrot­ni­ko­wym kli­ma­cie. Wie­le ga­tun­ków upra­wia­no – i wciąż się upra­wia – dla ich uro­dy. Mak wa­lij­ski, mak „tu­li­pa­no­wy”, zwa­ny też tu­rec­kim, urze­ka­ją­cy skrom­no­ścią bia­ły mak al­pej­ski, mak na­go­ło­dy­go­wy, na­zy­wa­ny też is­landz­kim albo sy­be­ryj­skim, pięk­ny ma­czek ka­li­for­nij­ski zna­ny pod na­zwą „po­złot­ka” lub „eszol­cja” – wszyst­kie one cie­szą oko i są ozdo­bą ogro­dów. W na­tu­rze każ­da ro­śli­na z ro­dzi­ny ma­ko­wa­tych wy­da­je je­den kwiat, ale w upra­wach otrzy­ma­no od­mia­ny dwu­kwia­to­we oraz wy­róż­nia­ją­ce się ząb­ko­wa­ny­mi lub po­strzę­pio­ny­mi płat­ka­mi. Do naj­bar­dziej oka­za­łych, a za­ra­zem naj­trud­niej­szych w upra­wie za­li­cza­ją się od­mia­ny ‘Pink Chif­fon’ i ‘Orien­tal Pe­ony’, obie wy­wo­dzą­ce się z Azji Mniej­szej i swe­go cza­su zdo­bią­ce ogro­dy bi­zan­tyj­skich ce­sa­rzo­wych.

W ca­łej tej bo­ga­tej róż­no­rod­no­ści tyl­ko dwa ga­tun­ki – P. som­ni­fe­rum i P. brac­te­atum – wy­dzie­la­ją opium w zna­czą­cej ilo­ści, przy czym ten pierw­szy oka­zu­je się ła­twiej­szy w upra­wie. Jest ro­śli­ną jed­no­rocz­ną z cy­klem roz­wo­jo­wym li­czą­cym 120 dni i wy­ma­ga umiar­ko­wa­nie bo­ga­tej, do­brze na­wie­zio­nej gle­by. W sta­nie dzi­kim z naj­więk­szym praw­do­po­do­bień­stwem za­kwit­nie w miej­scu nie­daw­no prze­ko­pa­nym, za­ora­nym albo – co daje naj­lep­szy sku­tek – ro­ze­rwa­nym szrap­ne­lem. Krew to do­bry na­wóz. Naj­lep­szy kli­mat: od cie­płe­go do umiar­ko­wa­ne­go, z nie za dużą ilo­ścią opa­dów na po­cząt­ku cy­klu roz­wo­jo­we­go. Ide­al­ne pod­ło­że: ila­ste, po­nie­waż trzy­ma wil­goć i skład­ni­ki od­żyw­cze, a nie jest moc­no zbi­te, nie utrud­nia więc pe­ne­tra­cji de­li­kat­nym pierw­szym ko­rze­niom. Mak le­kar­ski to ro­śli­na dłu­gie­go dnia, co ozna­cza, że do wzro­stu po­trze­bu­je okre­su z dłu­gi­mi dnia­mi i krót­ki­mi no­ca­mi, a naj­le­piej, by słoń­ce pa­da­ło na ro­śli­nę bez­po­śred­nio przez co naj­mniej dwa­na­ście go­dzin.

Wszyst­ko to zda­je się świad­czyć o du­żych wy­ma­ga­niach, ale w bar­dzo wie­lu miej­scach świa­ta ro­śli­na uda­je się do­brze. Nie trze­ba jej re­gu­lar­nie na­wad­niać ani oprys­ki­wać dro­gi­mi środ­ka­mi che­micz­ny­mi; nie ma wie­lu na­tu­ral­nych wro­gów wśród szkod­ni­ków, nie jest więc ko­niecz­ne sto­so­wa­nie pe­sty­cy­dów. To dla­te­go w bied­nych re­gio­nach sta­je się wręcz nie­za­stą­pio­ną ro­śli­ną upra­wia­ną dla zy­sku. Na­sio­na roz­sie­wa­ją się na­tu­ral­nie, kie­dy doj­rza­ła ma­ków­ka otwie­ra się, a po­trzą­sa­na przez wiatr, wy­sy­pu­je swo­ją za­war­tość jak pie­prz­nicz­ka. W upra­wie wy­sie­wa się mak w rzę­dach, w płyt­kich doł­kach wy­ko­na­nych sa­dza­kiem (szpi­cza­stym koł­kiem). Za­zwy­czaj na ob­sia­nie hek­ta­ra wy­star­cza 12 ki­lo­gra­mów na­sion. Mo­ment sie­wu za­le­ży od wa­run­ków po­go­do­wych i pro­gnoz, a orien­ta­cja w tych spra­wach wy­ma­ga do­świad­cze­nia i in­tu­icji. Oprócz maku na ogół upra­wia się dla zy­sku inne ro­śli­ny, jak grusz­ki, fa­so­lę czy ty­toń. Dla ubo­gie­go rol­ni­ka i jego licz­ne­go po­tom­stwa jest to bar­dzo za­do­wa­la­ją­ce roz­wią­za­nie.

Na­sio­na kieł­ku­ją szyb­ko i w cią­gu sze­ściu ty­go­dni ro­śli­na jest już za­ko­rze­nio­na. Po­cząt­ko­wo wy­glą­da jak brzyd­ka mło­da ka­pu­sta – ma nagą ło­dy­gę, któ­ra może się roz­ga­łę­ziać. Za­rów­no głów­na ło­dy­ga, jak i jej od­ga­łę­zie­nia są po­kry­te bia­łym, wło­sko­wym na­lo­tem. Osta­tecz­nie ro­śli­na osią­ga od 90 do 150 cen­ty­me­trów wy­so­ko­ści. Kar­bo­wa­ne li­ście wy­ra­sta­ją na ło­dy­dze na­prze­mien­nie z dwóch stron. Kie­dy na szczy­cie ło­dy­gi za­czy­na się roz­wi­jać po­je­dyn­czy pąk, po­chy­la się ona pod jego cię­ża­rem, jed­nak w mia­rę doj­rze­wa­nia pą­ków ło­dy­gi się wzmac­nia­ją i wy­pro­sto­wu­ją. Kwit­nie­nie na­stę­pu­je po oko­ło 90 dniach od wy­kieł­ko­wa­nia.

Wy­da­rze­nie ma w so­bie coś z ma­gii, cho­ciaż mak nie od razu po­ka­zu­je się w peł­nej kra­sie. Kwiat przez mniej wię­cej 36 go­dzin jest po­gnie­cio­ny i przy­po­mi­na wy­cho­dzą­ce­go z po­czwar­ki mo­ty­la. A po­tem na­gle czte­ry płat­ki roz­dzie­la­ją się i roz­pro­sto­wu­ją, przy czym każ­dy lek­ko na­cho­dzi na są­sied­ni. Ich de­li­kat­ność i świe­żość od nie­pa­mięt­nych cza­sów za­chwy­ca­ją ar­ty­stów. Są to pierw­sze kwia­ty, ja­kie ma­lu­ją dzie­ci. Tra­dy­cyj­nie mak le­kar­ski opi­su­je się jako bia­ły, ale ko­lo­rem jest zbli­żo­ny ra­czej do ko­ści sło­nio­wej, poza tym ist­nie­ją inne, rzad­sze od­mia­ny: ró­żo­wa, szkar­łat­na, bla­do­pur­pu­ro­wa i wie­lo­barw­ne. Ko­lor nie­znacz­nie bled­nie od pod­sta­wy do brze­gu płat­ków. Na­wet w tych kra­jach, gdzie mak jest chwa­stem, lu­dzie na­pa­wa­ją się jego kwit­nie­niem – spek­takl wy­cią­ga miesz­czu­chów na łono na­tu­ry. Po­środ­ku kwia­tu wi­dać słu­pek (z któ­re­go roz­wi­nie się ma­ków­ka) oto­czo­ny prę­ci­ka­mi. Py­łek i nek­tar przy­wa­bia­ją licz­ne owa­dy.

Oprócz od­mian ce­lo­wo wy­ho­do­wa­nych pod ką­tem trwa­ło­ści, mak kwit­nie tyl­ko przez czte­ry lub pięć dni. Po­tem płat­ki opa­da­ją i wy­raź­nie wi­dać słu­pek (przy­szłą ma­ków­kę) roz­mia­ru spo­re­go ziar­na gro­chu. W cią­gu ty­go­dnia czy dwóch osią­gnie on wiel­kość ku­rze­go jaja i przy­bie­rze nie­bie­ska­wo­zie­lo­ny ko­lor z lek­ko wo­sko­wa­tą po­wierzch­nią. Na szczy­cie pę­ka­te­go słup­ka za­zna­cza się tar­czo­wa­te zna­mię, u pod­sta­wy zaś wi­dać śla­dy po opa­dłych płat­kach. Ze­wnętrz­na skór­ka chro­ni za­ląż­nię oto­czo­ną trzy­war­stwo­wą ścia­ną; we wnę­trzu za­ląż­ni znaj­du­ją się za­ląż­ki, z któ­rych po za­py­le­niu i za­płod­nie­niu roz­wi­ną się na­sio­na. W jed­nej ma­ków­ce może być po­nad ty­siąc na­sion. Kie­dy doj­rze­ją, odłą­cza­ją się od we­wnętrz­nej ścia­ny za­ląż­ni i przez dzień czy dwa mogą się mie­ścić w niej luź­no. Na­stęp­nie wy­do­sta­ją się na ze­wnątrz przez małe otwor­ki po­wsta­ją­ce pod tarcz­ką. Le­ka­rze i che­mi­cy – w prze­ci­wień­stwie do ciem­ne­go gmi­nu – przez dłu­gi czas uwa­ża­li, że na­sio­na maku nie od­gry­wa­ją żad­nej roli w wy­wo­ły­wa­niu skut­ków po­dob­nych do efek­tów za­ży­wa­nia opium. W ta­kich spra­wach jed­nak to ciem­ny gmin zwy­kle ma ra­cję. Nie­win­ni spor­tow­cy o nie­ska­zi­tel­nej opi­nii, ku wła­snej kon­ster­na­cji, do­wie­dzie­li się, że spo­ry baj­giel z ma­kiem może dać po­zy­tyw­ny wy­nik w ba­da­niu mo­czu na obec­ność opium. A prze­cież mą­drość lu­do­wa od za­wsze przy­pi­sy­wa­ła na­pa­ro­wi z na­sion maku wła­ści­wo­ści uspo­ka­ja­ją­ce.

Ale w far­ma­ko­lo­gii na­sio­na maku są pro­duk­tem ubocz­nym. Sła­wa maku le­kar­skie­go wią­że się z jego mlecz­nym so­kiem. Samo sło­wo „opium” wy­wo­dzi się z gre­ki: ὄπιον (ópion) ozna­cza w tym ję­zy­ku świe­ży sok ma­ko­wy. Gre­cy uży­wa­li też okre­śle­nia μηκώνιον (me­co­nion), od sło­wa me­kon, mak. Hi­po­kra­tes tę samą na­zwę nadał smół­ce, czy­li pierw­szym stol­com wy­da­la­nym przez no­wo­rod­ka: naj­wy­raź­niej uznał, że wy­glą­da­ją po­dob­nie. Zla­ty­ni­zo­wa­ny ter­min me­co­nium na­dal jest uży­wa­ny w neo­na­to­lo­gii na okre­śle­nie smół­ki. Bez wzglę­du na na­zwę, su­ro­wy mlecz­ny sok maku za­wie­ra cu­kry, biał­ka, wodę, amo­niak, wosk ro­ślin­ny, la­teks, tłusz­cze, kwas siar­ko­wy i mle­ko­wy, a tak­że sze­reg al­ka­lo­idów. To te ostat­nie się li­czą.

Al­ka­lo­idy to duża ro­dzi­na wy­stę­pu­ją­cych w na­tu­rze za­sa­do­wych związ­ków che­micz­nych za­wie­ra­ją­cych azot. Są wy­twa­rza­ne przez bak­te­rie, grzy­by, ro­śli­ny i zwie­rzę­ta, w tym przez lu­dzi, a na­le­żą do nich mię­dzy in­ny­mi hor­mo­ny (jak ad­re­na­li­na), waż­ne neu­ro­prze­kaź­ni­ki (jak se­ro­to­ni­na), tru­ci­zny (jak strych­ni­na), sty­mu­lan­ty (jak ni­ko­ty­na, ko­fe­ina i ko­ka­ina), na­tu­ral­ne „nar­ko­ty­ki” (jak chi­ni­na), a tak­że al­ka­lo­idy za­war­te w opium. Tych ostat­nich jest po­nad 50, to­też z po­wo­dów prak­tycz­nych po­dzie­lo­no je na dwie gru­py. Pierw­sza to al­ka­lo­idy fe­nan­tre­no­we (za­wie­ra­ją­ce w struk­tu­rze czą­stecz­ki układ fe­nan­tre­nu), do któ­rych za­li­cza­ją się mor­fi­na, ko­de­ina i te­ba­ina. Dru­ga, sku­pia­ją­ca al­ka­lo­idy ma­ją­ce inną bu­do­wę czą­stecz­ki, obej­mu­je mię­dzy in­ny­mi nar­ko­ty­nę i pa­pa­we­ry­nę, cha­rak­te­ry­zu­ją­ce się mi­ni­mal­nym dzia­ła­niem far­ma­ko­lo­gicz­nym. Naj­praw­do­po­dob­niej wszyst­kie są syn­te­ty­zo­wa­ne w ko­mór­kach pro­du­ku­ją­cych sok mlecz­ny w cią­gu mniej wię­cej ty­go­dnia, gdy doj­rze­wa ma­ków­ka. Ma­te­riał wyj­ścio­wy jest przy­pusz­czal­nie cał­kiem zwy­kły, być może biał­ko po­dob­ne do al­bu­mi­ny, ale po­szcze­gól­ne eta­py syn­te­zy na­dal po­zo­sta­ją nie­zna­ne. Kie­dy ma­ków­ka doj­rze­je, pro­ces się za­trzy­mu­je, a wy­two­rzo­ne sub­stan­cje szyb­ko – w cią­gu kil­ku dni – roz­kła­da­ją się na nie­ak­tyw­ne frag­men­ty. Ich funk­cja w na­tu­rze, cel czy ja­ka­kol­wiek ko­rzyść, jaką mogą przy­no­sić ro­śli­nie, bądź też rola, jaką mo­gły od­gry­wać w któ­rymś mo­men­cie ewo­lu­cji, wciąż sta­no­wią za­gad­kę. Na ile wia­do­mo na­uce, je­dy­nym ga­tun­kiem, któ­ry spo­ży­wa mak i jego mlecz­ny sok, jest czło­wiek.

* * *

Nie­wy­klu­czo­ne, że dwie bło­go­sła­wio­ne i za­ra­zem prze­klę­te sub­stan­cje odu­rza­ją­ce, opium i al­ko­hol, mo­gły być od­kry­te mniej wię­cej w tym sa­mym cza­sie, ale w przy­pad­ku fer­men­ta­cji al­ko­ho­lo­wej wy­star­czy­ło za­ob­ser­wo­wać, że może ją za­po­cząt­ko­wać odro­bi­na świe­żej śli­ny, na­wet w ciem­nym i zim­nym miej­scu. Prze­twa­rza­nie soku ma­ko­we­go, pro­wa­dzą­ce do otrzy­ma­nia opium, nie mo­gło być wy­ni­kiem jed­ne­go po­myśl­ne­go przy­pad­ku, po­nie­waż istot­ny jest wy­bór od­po­wied­nie­go cza­su. Zbio­ry za­wsze się za­czy­na­ły (i za­czy­na­ją na­dal) oko­ło dwóch ty­go­dni po opad­nię­ciu płat­ków. Rol­nik spraw­dza wów­czas ma­ków­ki i wień­czą­ce je tarcz­ki. Te pierw­sze zdą­ży­ły już ściem­nieć, z nie­bie­ska­wo­zie­lo­ne­go zmie­ni­ły ko­lor na ma­to­wo­brą­zo­wy. Kie­dy koń­ców­ki tarcz­ki ster­czą pro­sto na boki lub w górę, pora na zbiór. Jako że nie wszyst­kie ma­ków­ki doj­rze­wa­ją rów­no­cze­śnie, pole na­le­ży spraw­dzać wię­cej niż raz dzien­nie, i to przez kil­ka ty­go­dni.

Do na­ci­na­nia słu­ży spe­cjal­ne na­rzę­dzie z trze­ma albo czte­re­ma rów­no­le­gły­mi ostrza­mi. Ma­newr ten wy­ma­ga naj­więk­szej wpra­wy. Je­śli na­cię­cia będą zbyt głę­bo­kie, sok wy­są­czy się za szyb­ko, ska­pie na zie­mię i zo­sta­nie stra­co­ny. Jesz­cze głęb­sze prze­cią­gnię­cie ostrzy może do­pro­wa­dzić do wy­cie­ku we­wnętrz­ne­go, przez co ma­ków­ka zmar­nie­je i umrze. Z dru­giej stro­ny, je­że­li się na­tnie zbyt płyt­ko, sok bę­dzie wy­pły­wał za wol­no, przed­wcze­śnie stward­nie­je i za­skle­pi uszko­dze­nie jak strup. Ide­al­na głę­bo­kość rysy to z re­gu­ły 1–1,5 mi­li­me­tra. No­wo­cze­sne noże moż­na na­sta­wić na żą­da­ną głę­bo­kość rza­zu, ale na­wet ta­kie na­rzę­dzie nie zde­cy­du­je za czło­wie­ka, jaka głę­bo­kość jest wła­ści­wa.

Ko­lej­ną de­cy­zją wy­ma­ga­ją­cą osą­du jest wy­bór pory dnia. Słoń­ce za­chę­ca mlecz­ny sok do wy­cie­ku, ale je­śli na­cię­cia do­ko­na się za wcze­śnie, gdy słoń­ce stoi jesz­cze wy­so­ko na nie­bie, upał wy­su­szy pierw­sze kro­ple i za­skle­pi uszko­dze­nia. Je­że­li się zaś na­tnie za póź­no, może nie wy­star­czyć cza­su, by cały sok wy­do­stał się na po­wierzch­nię. Cho­dzi o to, aby po­zwo­lić kro­plom są­czyć się po­wo­li przez noc i ko­agu­lo­wać na po­wierzch­ni. Każ­de pole wy­ma­ga od­ręb­ne­go usta­le­nia pory.

Gdy sok z ma­ków­ki, czy­li opium, po­ja­wi się po raz pierw­szy, jest męt­no­bia­łą, dość ru­chli­wą cie­czą. Po­nad­to bio­lo­gicz­nie nie­ak­tyw­ną. Do­pie­ro po kil­ku­go­dzin­nym kon­tak­cie z po­wie­trzem waż­ne pre­kur­so­ry al­ka­lo­idów utle­nia­ją się i na­bie­ra­ją far­ma­ko­lo­gicz­ne­go zna­cze­nia. Ciecz w tym cza­sie sta­je się ciem­no­brą­zo­wa, lep­ka i kle­ista, a przy tym za­czy­na wy­dzie­lać cha­rak­te­ry­stycz­ny, de­li­kat­ny za­pach, nie­co przy­po­mi­na­ją­cy woń świe­żo ścię­tej tra­wy. Do­pie­ro wte­dy wpraw­ny zbie­racz ze­skro­bu­je wy­dzie­li­nę z ma­ków­ki, a robi to tę­pym no­żem o krót­kiej rącz­ce. By ostrze nie po­kry­wa­ło się za­sty­ga­ją­cym la­tek­sem, zbie­racz ob­li­zu­je je po­mię­dzy jed­ną a dru­gą ro­śli­ną. To dało pod­sta­wę do opo­wie­ści o rze­ko­mym uza­leż­nie­niu rol­ni­ka od po­zy­ski­wa­nej sub­stan­cji[1]. Któ­re jest mi­tem. Od­po­wied­nio po­trak­to­wa­na ma­ków­ka bę­dzie wy­dzie­lać sok jesz­cze przez kil­ka dni – moż­na z niej ze­skro­by­wać kro­ple pięć albo sześć razy. Do­świad­czo­ny zbie­racz prze­miesz­cza się po polu ty­łem, na­ci­na­jąc ni­żej wy­ra­sta­ją­ce ma­ków­ki przed wyż­szy­mi, żeby nie roz­chla­pać soku. Zdra­py­wa­ne dro­bi­ny lą­du­ją w stoż­ko­wa­tym po­jem­ni­ku za­wie­szo­nym na nad­garst­kach rol­ni­ka. Roz­trop­ny rol­nik za­zna­cza so­bie więk­sze i za­sob­niej­sze w sok ma­ków­ki ka­wał­ka­mi ko­lo­ro­wej włócz­ki. Po zbio­rach ze­tnie te ro­śli­ny w ca­ło­ści i wy­su­szy na słoń­cu. Ich na­sio­na zo­sta­ną wy­ko­rzy­sta­ne do przy­szło­rocz­nych za­sie­wów.

Za­sob­na ma­ków­ka ro­sną­ca na polu w oko­li­cy Teb w cza­sach fa­ra­onów mo­gła dać do 70–80 mi­li­gra­mów soku, a z jed­ne­go hek­ta­ra ob­sia­ne­go ma­kiem otrzy­my­wa­no oko­ło 40 ki­lo­gra­mów su­ro­we­go opium. Nie wszyst­kie pola były tak uro­dzaj­ne ani nie wszy­scy rol­ni­cy tak spraw­ni jak tam­ci w sta­ro­żyt­nym Egip­cie, ale pod­sta­wo­wy wzór po­stę­po­wa­nia moż­na roz­po­znać we współ­cze­snych upra­wach w róż­nych czę­ściach świa­ta. Su­ro­wy sok wy­ma­ga cza­so­chłon­ne­go prze­two­rze­nia; o jego ja­ko­ści i ce­nie tak na­praw­dę prze­są­dza nie tyl­ko ze­bra­ny z pola pro­dukt, lecz tak­że póź­niej­sza ob­rób­ka. O tym bę­dzie mowa w na­stęp­nym roz­dzia­le.

ROZ­DZIAŁ 3

Dar bo­gów

Przez cały kla­sycz­ny okres sta­ro­żyt­no­ści – z grub­sza 1200 lat, od cza­sów Ho­me­ra, oko­ło 800 roku przed na­szą erą, do upad­ku ce­sar­stwa za­chod­nio­rzym­skie­go w 456 roku na­szej ery – mak i jego sok były ce­nio­ne jako dary bo­gów. Ho­mer zda­je re­la­cję z wi­zy­ty Te­le­ma­cha, syna Ody­se­usza, u kró­la Spar­ty Me­ne­la­osa. Nie jest to miłe spo­tka­nie. Pa­mięć o sy­nach, bra­ciach, oj­cach i przy­ja­cio­łach, któ­rzy stra­ci­li ży­cie pod mu­ra­mi Troi, spra­wia, że Spar­ta­nie są przy­gnę­bie­ni. Wie­lu wciąż cier­pi z po­wo­du na­stępstw strat, ja­kich do­świad­czy­li. He­le­na, pięk­na cór­ka Zeu­sa, li­tu­je się nad nimi. Pew­na Egip­cjan­ka, Po­ly­dam­na, po­da­ro­wa­ła jej nie­gdyś le­kar­stwo na stra­pie­nie. Ho­mer pi­sze o nim νεπενθε (ne­pen­thés), czy­li „bez tro­ski”[1]. He­le­na wle­wa spe­cy­fik do wina i sku­tek oka­zu­je się cu­dow­ny. Ból prze­sta­je do­ku­czać. Przy­gnę­bie­nie ustę­pu­je. Smut­ne wspo­mnie­nia po­zo­sta­ją, lecz już nie ra­nią. Przy­naj­mniej nie ra­nią tak bar­dzo jak przed­tem. Nie ro­nią już łez na­wet ci, któ­rzy byli świad­ka­mi licz­nych zgo­nów.

Czym było le­kar­stwo, któ­re prze­gna­ło tro­ski, uspo­ko­iło na­stro­je i uko­iło u pi­ją­cych ból, wpra­wia­jąc ich w lek­kie otu­ma­nie­nie i za­ra­zem bło­gość? Nie­któ­rzy na­ukow­cy opo­wia­da­ją się za ha­szy­szem lub na­wet man­dra­go­rą. Lecz Jean Coc­te­au, za­rów­no mi­ło­śnik opium, jak i znaw­ca kla­sycz­ne­go an­ty­ku, nie miał wąt­pli­wo­ści. Tyl­ko sok ma­ko­wy mógł dać opi­sa­ne przez po­etę efek­ty. Re­la­cja Ho­me­ra su­ge­ru­je po­nad­to, że w jego cza­sach śro­dek ten wciąż za­li­czał się do co­kol­wiek eg­zo­tycz­nych luk­su­sów. Ty­siąc lat póź­niej Pli­niusz Star­szy za­sta­na­wiał się, czy to rze­czy­wi­ście elik­sir He­le­ny zdzia­łał ta­kie cuda, a nie jej fi­zycz­ne po­wa­by. Ale Rzy­mia­nie z kla­sy Pli­niu­sza byli nie­po­praw­ny­mi cy­ni­ka­mi[2].

Po­dob­ne wąt­pli­wo­ści ota­cza­ją wie­le in­nych mik­stur wy­chwa­la­nych przez grec­kich i rzym­skich po­etów. Czym było le­kar­stwo, któ­re cen­taur Chi­ron po­zo­sta­wił swo­je­mu ad­op­to­wa­ne­mu sy­no­wi Askle­pio­so­wi, „ła­god­ne­mu twór­cy le­ków roz­pra­sza­ją­cych smut­ki”? Co­kol­wiek to było, jego dzia­ła­nie wpra­wi­ło po­etę Pin­da­ra w jam­bicz­ne unie­sie­nie[3]. Jaką maść za­apli­ko­wał Pa­tro­kles swe­mu przy­ja­cie­lo­wi Eu­ry­pi­lo­so­wi, „któ­ra gła­dzi udrę­ki roz­pa­czy i po­wstrzy­mu­je krwa­wie­nie”[4]? Ja­kiż to na­par Afro­dy­ta dała swo­je­mu sy­no­wi Ene­aszo­wi, aby mu ulżyć w żalu? Do ja­kie­go „wy­pró­bo­wa­ne­go zio­ła” od­no­si się So­fo­kles, kie­dy wspo­mi­na o mik­stu­rze ła­go­dzą­cej smut­ki? I czym był „mio­do­wy sok” spo­ży­wa­ny przez Lo­to­fa­gów, któ­rzy za­pro­po­no­wa­li go też Ody­se­uszo­wi i jego to­wa­rzy­szom? Grzy­bie­nie bia­łe, na­zy­wa­ne bia­łym lo­to­sem, za­wie­ra­ją far­ma­ko­lo­gicz­nie czyn­ne al­ka­lo­idy – przy­naj­mniej je­den o dzia­ła­niu zbli­żo­nym do via­gry – ale opis kli­nicz­ny skut­ków spo­ży­cia na­pa­ru Lo­to­fa­gów, „sku­ba­li lo­tos i szczę­śli­wie za­po­mnie­li o za­mia­rze po­wro­tu”, do­kład­nie pa­su­je do opium[5]. Jed­nak przy­miot­nik „mio­do­wy” kłó­ci się z ty­po­wym nie­przy­jem­nym sma­kiem ma­ko­wej cie­czy. A może gu­sty się zmie­ni­ły. Albo, jak czę­sto bywa, gdy się in­ter­pre­tu­je „na­uko­we” tek­sty kla­sycz­nych po­etów, jest ja­kaś gra­ni­ca, na któ­rej na­le­ży się za­trzy­mać w spe­ku­la­cjach. W koń­cu pi­sa­li po­ezje, nie pod­ręcz­ni­ki ani do­mo­we po­rad­ni­ki me­dycz­ne.

A jed­nak opium, czy­li „sok ma­ko­wy”, było nie­wąt­pli­wie sze­ro­ko sto­so­wa­ne w Ate­nach w V stu­le­ciu przed na­szą erą, to jest w zło­tym wie­ku tego mia­sta, i to sto­so­wa­ne w róż­nych ce­lach. Wy­ciąg z lul­ka czar­ne­go (sza­le­ju czar­ne­go) – jed­ną z tru­cizn, za po­mo­cą któ­rych wy­ko­ny­wa­no pań­stwo­we eg­ze­ku­cje – przy­pusz­czal­nie za­pra­wia­no so­kiem ma­ko­wym. Spo­kój, z ja­kim So­kra­tes pro­wa­dzi roz­mo­wę po wy­pi­ciu śmier­cio­no­śne­go na­po­ju, oraz fakt, że mu zdrę­twia­ły koń­czy­ny, mogą świad­czyć nie tyl­ko o opa­no­wa­niu fi­lo­zo­fa, lecz tak­że o kunsz­cie sztu­ki eg­ze­ku­cji u sta­ro­żyt­nych Gre­ków. Nie­co za­gad­ko­we ostat­nie po­le­ce­nie skie­ro­wa­ne do Kri­to­na, aby po­świę­cił ko­gu­ta Askle­pio­so­wi, może się od­no­sić do po­dzi­wu wo­bec do­ko­nań me­dy­cy­ny na­wet w mro­żą­cym krew w ży­łach kon­tek­ście wy­ko­ny­wa­nia wy­ro­ku śmier­ci. Z opium ko­rzy­sta­li rów­nież sa­mo­bój­cy. Kar­ta­giń­ski do­wód­ca woj­sko­wy Han­ni­bal był bli­ski rzu­ce­nia re­pu­bli­ki rzym­skiej na ko­la­na; osta­tecz­nie jed­nak szczę­ście się od nie­go od­wró­ci­ło i zo­stał po­ko­na­ny we wła­snej oj­czyź­nie, pod Zamą (w dzi­siej­szej Tu­ne­zji) w 202 roku przed na­szą erą. Wy­gna­ny przez nie­wdzięcz­nych ro­da­ków, wie­le lat spę­dził w Azji Mniej­szej, pró­bu­jąc two­rzyć an­ty­rzym­skie ko­ali­cje z po­zo­sta­ło­ści daw­ne­go im­pe­rium Alek­san­dra Wiel­kie­go. Nie­jed­no­krot­nie udo­wad­niał swo­je zdol­no­ści przy­wód­cze, lecz w koń­cu Rzym zwy­cię­żył i za­żą­dał eks­tra­dy­cji Han­ni­ba­la. W Li­bys­sie (obec­nie na pół­no­cy Tur­cji, a wów­czas w ma­łym kró­le­stwie Bi­ty­nii) po­ko­na­ny wódz od­krę­cił rę­ko­jeść swo­je­go szty­le­tu i wy­pił za­war­tość bu­te­lecz­ki – sok te­bań­skie­go maku, po­da­ro­wa­ny mu przez mat­kę. Tak przy­naj­mniej gło­si le­gen­da. Wąt­pli­we, by na­wet naj­lep­sze te­bań­skie opium za­cho­wa­ło wła­ści­wo­ści przez 30 lat. Tak czy ina­czej Han­ni­bal za­raz po­tem zmarł, a miej­sce jego śmier­ci za­czę­to ota­czać kul­tem[6].

I oczy­wi­ście opium było na­rzę­dziem za­bój­ców. Dio­ni­zjos Star­szy, ty­ran Sy­ra­kuz, w bal­la­dzie Schil­le­ra wy­my­ka się szty­le­to­wi płat­nych mor­der­ców, ale nie na­po­jo­wi za­pra­wio­ne­mu so­kiem ma­ko­wym, któ­ry kil­ka lat póź­niej po­da­je mu wła­sny syn. Dio­ni­zjos Młod­szy czuł, że sta­ru­szek nad­użył jego go­ścin­no­ści, a kie­dy mat­ka zwró­ci­ła się do nie­go z wy­rzu­ta­mi, za­pro­te­sto­wał, tłu­ma­cząc, że oj­ciec umarł szczę­śli­wy. Kil­ka­set lat póź­niej Agry­pi­na Młod­sza, ostat­nia żona ce­sa­rza Klau­diu­sza, ro­bi­ła uży­tek z maku, po­zby­wa­jąc się po­ten­cjal­nych dzie­dzi­ców, a w koń­cu na­wet męża, aby za­pew­nić na­stęp­stwo tro­nu swe­mu sy­no­wi z po­przed­nie­go mał­żeń­stwa, mrocz­nie przy­stoj­ne­mu Ne­ro­no­wi[7].

* * *

Ale to były wiel­kie oso­bi­sto­ści, a opium mia­ło się stać nar­ko­ty­kiem dla ludu. W kró­le­stwach hel­le­ni­stycz­nych, któ­re w IV i III wie­ku przed na­szą erą wy­ro­sły na grun­cie pod­bo­jów Alek­san­dra Wiel­kie­go, so­kiem ma­ko­wym na­dal w du­żej mie­rze do­ga­dza­ły so­bie kla­sy wyż­sze – opium było po­pu­lar­ne ra­czej w ofi­cer­skich kan­ty­nach niż w ta­wer­nach. Za­moż­nym ofe­ro­wa­ło uciecz­kę od bólu zwią­za­ne­go z bo­gac­twem, wła­dzą i luk­su­sem – po­nad­cza­so­wy­mi przy­czy­na­mi utra­pień klas wyż­szych. W Ate­nach opium było mod­ne wśród miej­skiej zło­tej mło­dzie­ży. Kse­no­font kil­ka razy wkła­da w usta swo­je­go men­to­ra, So­kra­te­sa, po­chwa­łę dla tego spe­cy­fi­ku. W jed­nym miej­scu po­rów­nu­je sok ma­ko­wy do wina:

Wino po­wścią­ga du­cha, pod­czas gdy opium ukła­da cia­ło do spo­czyn­ku, oży­wia na­sze słab­ną­ce ra­do­ści i jest oli­wą dla za­mie­ra­ją­ce­go pło­mie­nia ży­cia[8].

Jed­nak 400 lat póź­niej w im­pe­rium rzym­skim było już tak po­wszech­nie spo­ży­wa­ne jak wino. Pa­no­wa­nie do­brych ce­sa­rzy – Ner­wy, Tra­ja­na, Ha­dria­na, An­to­ni­nu­sa Piu­sa i Mar­ka Au­re­liu­sza (96 –180 n.e.) – wy­zna­cza­ło szczyt roz­wo­ju cy­wi­li­za­cji rzym­skiej, nad któ­rej zmierz­chem bę­dzie póź­niej ubo­le­wał Edward Gib­bon[9]. Chrze­ści­jań­stwo wciąż było ru­chem pod­ziem­nym, lecz tyl­ko spo­ra­dycz­nie prze­śla­do­wa­nym. Na­dal ist­nia­ły ogrom­ne prze­pa­ście spo­łecz­ne; ale w „do­mo­wych” pro­win­cjach, ta­kich jak Ita­lia i Rzym, zwy­kłym lu­dziom żyło się względ­nie do­brze. Na­wet naj­bied­niej­si mie­li swo­ją por­cję chle­ba i igrzy­ska, a tak­że ma­ko­we cia­stecz­ka. Sło­wo „cia­stecz­ko” było w rze­czy­wi­sto­ści nie­wła­ści­wym okre­śle­niem. Od­no­si­ło się do nie­pie­czo­nej, mięk­ka­wej masy, nie­co przy­po­mi­na­ją­cej dzi­siej­szy mar­ce­pan, w któ­rej ma­ko­wy sok był zmie­sza­ny z cu­krem, sy­ro­pem, mio­dem, aro­ma­tem, so­kiem owo­co­wym i żółt­kiem jaj­ka. (Tyl­ko praw­dzi­wi wiel­bi­cie­le lu­bi­li czy­ste opium). W du­żych mia­stach ten spe­cjał sprze­da­wa­no nie­mal na każ­dym rogu. Ja­kość by­wa­ła róż­na. Ryn­ki luk­su­so­we wciąż za­opa­try­wał Egipt, a nie­któ­re ana­to­lij­skie mar­ki były osten­ta­cyj­nie dro­gie. Ale na­wet używ­ka ku­pio­na na rogu uli­cy mo­gła przy­jem­nie pod­nieść czło­wie­ka na du­chu. Poza du­ży­mi mia­sta­mi więk­sza część nar­ko­ty­ku (w ogó­le nie­uwa­ża­ne­go za nar­ko­tyk) po­cho­dzi­ła z wła­snych upraw. Za­moż­niej­sze rzym­skie wil­le i pro­ste go­spo­dar­stwa zwy­kle mia­ły swo­je ma­ko­we grząd­ki, a go­ściom pro­po­no­wa­no łyk wy­wa­ru do­mo­wej ro­bo­ty. Dzie­ci przy­pusz­czal­nie ko­rzy­sta­ły ukrad­kiem z za­so­bów do­ro­słych, jak kil­ka ty­się­cy lat póź­niej ro­bi­ły to z faj­ka­mi. Parę kro­pli pry­śnię­tych na do­mo­wy oł­ta­rzyk ła­go­dzi­ło na­stro­je zrzę­dli­wych du­chów przod­ków.

* * *

Ła­ciń­scy po­eci, w tym We­rgi­liusz, tak jak przed nimi Ho­mer, za­wie­ra­li w swych dzie­łach far­ma­ko­lo­gicz­ne alu­zje, nie wcho­dząc pe­dan­tycz­nie w szcze­gó­ły. Ene­asz, pra­gnąc od­wie­dzić zmar­łe­go ojca, zstę­pu­je do pod­ziem­ne­go świa­ta. Wraz ze swą prze­wod­nicz­ką, Sy­bil­lą Ku­mań­ską, zbli­ża się do bra­my Ha­de­su. A tam – zgro­za! Sta­ją oko w oko ze śli­nią­cym się trój­gło­wym psim straż­ni­kiem, Cer­be­rem. Nie ma pro­ble­mu.

Tych państw potworny Cerber o potrójnej głowie
Szczekaniem strzeże, leżąc z przeciwka w jaskini.
Widząc, jak węże z karku wzdyma, prorokini
Kąsek w miody zaprawny i ślące sen ziele
Ciska; ów z głodu wściekły, trzy rozwarł gardziele,
Rzuconą zdobycz porwał, grzbiet gruby wnet zwinie,
Pada i cielskiem całą zapełnia jaskinię[10][11].

Nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, że ani be­stia, ani węże od tego nie umar­ły. Po okre­ślo­nym cza­sie ock­nę­ły się, jak w na­szej epo­ce bu­dzi się pa­cjent po ru­ty­no­wym wy­cię­ciu wy­rost­ka ro­bacz­ko­we­go ze znie­czu­le­niem ogól­nym. Ale w in­nych miej­scach We­rgi­liusz na­zy­wa mak po imie­niu, po­le­ca­jąc w swo­ich cu­dow­nych Geo­r­gi­kach: sper­gens hu­mi­da mel­le so­pe­ri­fe­ru­mque pa­pa­rva („mak ka­pią­cy ro­śnym mio­dem i usy­pia­ją­cy”)[12] oraz wy­chwa­la­jąc za­le­ty Le­tha­eo per­fu­sa pa­pa­ve­ro som­no („maku na­są­czo­ne­go snem le­tej­skim”)[13]. Na­wet kie­dy zo­stał ulu­bień­cem rzym­skie­go spo­łe­czeń­stwa, We­rgi­liusz po­zo­stał w ser­cu wiej­skim chłop­cem, a naj­szczę­śliw­szy się czuł, za­ży­wa­jąc wie­śnia­czych przy­jem­no­ści. (Do­bry był też w opie­wa­niu bro­ni i mę­stwa, ale he­ro­icz­ne czy­ny nie przy­cho­dzi­ły mu tak na­tu­ral­nie jak Ho­me­ro­wi). Jed­nak en­tu­zjazm dla maku dzie­lił ze swo­imi miej­ski­mi ko­le­ga­mi po pió­rze. Owi­diusz w swym ka­len­da­rzu po­etyc­kim Fa­sti opi­su­je bo­gi­nię snu z „jej spo­koj­nym czo­łem uwień­czo­nym ma­ka­mi, przy­no­szą­cy­mi roz­kosz­ny sen”[14]. W Sztu­ce ko­cha­nia wy­chwa­la z ko­lei mak, któ­ry „spro­wa­dza głę­bo­ki sen i po­grą­ża udrę­czo­ne cier­pie­niem źre­ni­ce w le­tej­skiej nocy”[15]. W wy­ku­wa­niu za­pa­da­ją­cych w pa­mięć fraz Owi­diusz jest nie­do­ści­gnio­ny. Po­eta opi­su­je rów­nież, jak Ce­res (De­me­ter) uśpi­ła ma­łe­go Trip­to­le­mo­sa ma­ka­mi, po czym po­ło­ży­ła go na ogniu, by go oczy­ścić z jego śmier­tel­no­ści. Wcze­śniej kil­ko­ma „ła­god­ny­mi, nio­są­cy­mi sen ma­ka­mi” ode­gna­ła od sie­bie głód[16]. Inni po­eci wy­sła­wia­li za­rów­no sok z wi­no­gron, jak i z maku, każ­dy na od­po­wied­nią oka­zję: ma­ko­wy na uwo­dze­nie, wi­no­gro­no­wy zaś na to, co na­stę­pu­je po­tem.

Nie będą roz­cza­ro­wa­ni ci, któ­rzy się lu­bu­ją w wy­szu­ki­wa­niu błę­dów u wszyst­ko­wie­dzą­cych pi­sa­rzy. Otóż Pli­niusz po­my­lił się, gło­sząc, że na­sio­na maku mają sil­ne hip­no­tycz­ne dzia­ła­nie, pod­czas gdy sok ma­ko­wy uży­wa­ny jest tyl­ko do le­cze­nia ła­god­ne­go za­pa­le­nia sta­wów. Więk­szość miesz­kań­ców im­pe­rium wie­dzia­ła le­piej. Jed­nak Pli­niusz nie był w swym błę­dzie osa­mot­nio­ny i jego spu­ści­zna prze­trwa­ła. Ty­siąc sie­dem­set lat póź­niej ka­to­lic­cy pa­ry­scy miesz­cza­nie wpa­dli w pa­ni­kę, oba­wia­jąc się, że olej wy­tło­czo­ny z na­sion maku, spro­wa­dza­ny z pro­te­stanc­kich Ni­der­lan­dów, pro­wa­dzi do im­po­ten­cji i nie­płod­no­ści. Wy­dział Me­dy­cy­ny Uni­wer­sy­te­tu Pa­ry­skie­go, zo­bo­wią­za­ny przez Lu­dwi­ka XV do zba­da­nia tej spra­wy, bie­dził się z nią trzy lata, za­nim – wspo­ma­ga­ny spo­ry­mi ła­pów­ka­mi ze stro­ny ho­len­der­skich im­por­te­rów – do­szedł do wnio­sku, że olej ma­ko­wy nie ma ta­kich wła­ści­wo­ści[17].

* * *

W I wie­ku na­szej ery oso­bi­sty le­karz ce­sa­rza Klau­diu­sza, Scri­bo­nius Lar­gus, po­dał do­kład­ne wska­zów­ki, jak na­le­ży na­ci­nać ma­ków­kę, zo­sta­wić sok do wy­są­cze­nia i za­schnię­cia, a na­stęp­nie jak go ostroż­nie ze­skro­bać. Był per­fek­cjo­ni­stą, po­tę­piał tych, któ­rzy po­zwa­la­ją, by sok za­nie­czy­ścił się cien­ki­mi ostru­ży­na­mi z ma­ków­ki, bez wzglę­du na to, czy ro­bią to z nie­dbal­stwa, czy ce­lo­wo, by zwięk­szyć cię­żar soku. Była to jed­na z form oszu­ki­wa­nia, trud­na do wy­kry­cia, po­nie­waż ostru­ży­ny nie zmie­nia­ją sma­ku ani osta­tecz­nej kon­sy­sten­cji sub­stan­cji. Scri­bo­niu­so­wi Lar­gu­so­wi cza­sa­mi przy­pi­su­je się po­now­ne od­kry­cie tech­ni­ki wy­ko­rzy­sty­wa­nej przez Asy­ryj­czy­ków. Jed­nak, po­dob­nie jak wie­lu cie­szą­cych się po­wo­dze­niem au­to­rów ksiąg me­dycz­nych, kom­pi­lo­wał on ra­czej wie­dzę in­nych osób, niż do­ko­ny­wał wła­snych od­kryć. Za to jego do­świad­cze­nie oka­zy­wa­ło się przy­dat­ne na dwo­rze ce­sa­rza oto­czo­ne­go ludź­mi o mor­der­czych skłon­no­ściach.

Ba­da­no rów­nież coś, co w dzi­siej­szych cza­sach na­zwa­no by far­ma­ko­dy­na­mi­ką ma­ko­we­go soku. Teo­frast, na­stęp­ca Ary­sto­te­le­sa jako scho­lar­cha w słyn­nej ateń­skiej szko­le fi­lo­zo­fów, póź­niej okrzyk­nię­ty oj­cem bo­ta­ni­ki[18], zdał bez­błęd­ną re­la­cję z dzia­ła­nia le­kar­stwa, „nio­są­ce­go bło­go­sła­wio­ne ko­rzy­ści, a nie­kie­dy śmierć”[19]. Były to praw­do­po­dob­nie po­cząt­ki na­uko­we­go po­dej­ścia do opium. Szcze­gól­ne wra­że­nie robi spo­rzą­dzo­ny przez Teo­fra­sta opis hie­rar­chii skut­ków za­ży­cia:

Na po­cząt­ku od­dzia­łu­je na wyż­sze mo­ral­ne zdol­no­ści (…), na­stęp­nie wpły­wa na lo­gicz­ne my­śle­nie (…). Naj­dłu­żej utrzy­mu­ją się pod­sta­wo­we zwie­rzę­ce po­pę­dy oraz istot­ne, acz nie­kon­tro­lo­wa­ne funk­cje cia­ła[20].

* * *

Opium sta­ło się więc obiek­tem trzeź­wych na­uko­wych do­cie­kań, a oprócz tego zy­ski­wa­ło wy­miar re­li­gij­ny. W rzym­skim wie­lo­kul­tu­ro­wym pan­te­onie nie­któ­rzy bo­go­wie i bo­gi­nie roz­wi­nę­li szcze­gól­ne za­in­te­re­so­wa­nie ma­kiem. Sen i Śmierć, Hyp­nos i Ta­na­tos, byli za­zwy­czaj przed­sta­wia­ni jako pu­co­ło­wa­ci bliź­nia­cy w bra­ter­skim uści­sku, z ma­ka­mi w gar­ści. Na pew­nym słyn­nym po­są­gu Ce­res, bo­gi­ni płod­no­ści, jest przed­sta­wio­na z po­chod­nią i ma­ków­ka­mi, któ­re mia­ły nieść ulgę w bó­lach po­ro­do­wych. Na znisz­czo­nym przez wan­da­li, ale wciąż atrak­cyj­nym ma­lo­wi­dle ścien­nym w Pom­pe­jach bo­gi­ni po­chy­la się nad cię­żar­ną ko­bie­tą i na jej za­mknię­te po­wie­ki wy­le­wa sok z maku.

Na polu li­te­ra­tu­ry opium zna­la­zło so­bie miej­sce nie tyl­ko w bar­dziej wy­ra­fi­no­wa­nym świe­cie po­ezji, lecz tak­że w pre­kur­so­rach dzi­siej­szych be­st­sel­le­ro­wych czy­ta­deł. Lu­kian z Sa­mo­sa­ty (Sa­mo­sa­ta, obec­nie Sam­sat, leży w dzi­siej­szej Tur­cji, bli­sko gra­ni­cy sy­ryj­skiej) pi­sał po grec­ku, ale przy­pusz­czal­nie był Asy­ryj­czy­kiem albo jed­nym z ży­ją­cych w dia­spo­rze Ży­dów. Jego tek­sty były za­baw­ne i nie­przy­zwo­ite, a są­dząc po licz­bie za­cho­wa­nych ko­pii dzieł (któ­re przy­pi­su­je mu się słusz­nie bądź nie­słusz­nie), mu­sia­ły się do­sko­na­le sprze­da­wać. Ty­tuł jego sa­ty­rycz­nej Praw­dzi­wej hi­sto­rii to pierw­szo­rzęd­na zmył­ka – sam au­tor przy­zna­je, że utwór jest kom­plet­ną buj­dą, pa­ro­dią po­waż­nych opo­wie­ści po­dróż­ni­czych, jak kil­ka­set lat póź­niej przy­go­dy Don Ki­szo­ta będą pa­ro­dią ro­man­sów ry­cer­skich. W owej „re­la­cji” z po­dró­ży Lu­kian opi­su­je swo­je przy­by­cie na Wy­spę Snów. Jest ona oto­czo­na la­sem, w któ­rym za­miast drzew ro­sną ol­brzy­mie maki i man­dra­go­ry. Bo­ha­ter i jego to­wa­rzy­sze do­ga­dza­ją so­bie i spę­dza­ją 30 bło­gich dni, od­da­jąc się naj­przy­jem­niej­sze­mu w świe­cie za­ję­ciu – śpiąc[21].

* * *

Jed­nak o ile ka­pła­ni i po­eci od cza­su do cza­su sła­wi­li za­le­ty maku, o tyle le­ka­rze za­cho­wy­wa­li ostroż­ność. Au­re­lius (Au­lus) Cor­ne­lius Cel­sus był zie­mia­ni­nem, któ­ry zaj­mo­wał się me­dy­cy­ną w ra­mach hob­by. Jego sze­ścio­to­mo­wa en­cy­klo­pe­dia De me­di­ci­na, ukoń­czo­na oko­ło 30 roku na­szej ery, jest rzad­kiej war­to­ści ar­cy­dzie­łem, za­rów­no li­te­rac­kim, jak i me­dycz­nym[22]. Współ­cze­śni do­ce­nia­li jego ge­niusz i na­zy­wa­li go Cy­ce­ro­nem me­dy­cy­ny. (Przy­pusz­czal­nie miał to być kom­ple­ment, choć afo­ry­zmy le­ka­rza były bar­dzo od­le­głe od po­to­czy­stych ka­den­cji sław­ne­go mów­cy)[23]. Cel­sus słusz­nie prze­ko­ny­wał, że me­dy­cy po­win­ni kie­ro­wać swo­je dzia­ła­nia prze­ciw przy­czy­nom cho­ro­by, a nie ob­ja­wom; zwo­dze­nie pa­cjen­tów so­kiem ma­ko­wym uwa­żał za oszu­stwo nad­uży­wa­ją­ce czy­je­goś za­ufa­nia. „Zna­my roz­licz­ne pi­guł­ki i mik­stu­ry cza­so­wo ła­go­dzą­ce ob­ja­wy; ale są obce i szko­dli­we dla żo­łąd­ka i ukła­du tra­wien­ne­go”.

Od cza­sów woj­ny tro­jań­skiej do dziś sto­su­je się sok ma­ko­wy do uspo­ka­ja­nia na­stro­jów i przy­wo­ły­wa­nia mi­łych snów. (…) ale im słod­sze sny, tym bru­tal­niej­sze prze­bu­dze­nia[24].

Ani on, ani ża­den z jego ko­le­gów nie wspo­mi­na­li o rów­ni po­chy­łej uza­leż­nie­nia. Ce­sar­stwo rzym­skie i jego wschod­ni spad­ko­bier­ca, ce­sar­stwo bi­zan­tyj­skie, mia­ły roz­bu­do­wa­ny ko­deks praw­ny i mo­ral­ny. Jed­nak­że ni­g­dzie nie znaj­dzie­my na­wet wzmian­ki o tym, że ko­rzy­sta­nie z opium może pro­wa­dzić do prze­stępstw lub nie­mo­ral­nych za­cho­wań. Moc­no kon­tra­stu­je to z fak­tem, że do­sko­na­le zda­wa­no so­bie spra­wę ze szkod­li­wo­ści pi­jań­stwa, wie­le pi­sa­no o wy­stęp­kach po­peł­nia­nych w sta­nie nie­trzeź­wo­ści i ka­ra­no je chło­stą albo wię­zie­niem, a w wy­jąt­ko­wych oko­licz­no­ściach na­wet śmier­cią. Czy owa luka od­zwier­cie­dla wro­dzo­ne umiar­ko­wa­nie – cno­tę szcze­gól­nie wy­chwa­la­ną przez ła­ciń­skich pi­sa­rzy, ale nie­znaj­du­ją­cą zbyt wie­lu po­świad­czeń w hi­sto­rii Rzy­mu – czy ra­czej sto­sun­ko­wo za­nie­czysz­czo­ny stan do­stęp­ne­go opium? Być może i jed­no, i dru­gie.

* * *

W prze­ci­wień­stwie do Cel­su­sa z jego cię­ty­mi uwa­ga­mi, na­stęp­ny me­dycz­ny guru ce­sar­stwa rzym­skie­go, Ga­len, był po­nu­rym za­wo­dow­cem. A na­wet wię­cej: nikt ni­g­dy nie wy­warł tak dłu­go­trwa­łe­go wpły­wu w tej bran­ży, a może też w żad­nej in­nej pro­fe­sji. Ty­siąc czte­ry­sta lat po jego śmier­ci stwier­dze­nie Ga­le­nus di­xit („tak rzekł Ga­len”) wciąż uci­na­ło spo­ry[25]. W XVI wie­ku Pa­ra­cel­sus za­in­au­gu­ro­wał no­wo­cze­sną me­dy­cy­nę – albo przy­naj­mniej sam tak twier­dził – pu­blicz­nie pa­ląc kil­ka to­mów pism Ga­le­na, co było pro­fa­na­cją nie­mal tak po­twor­ną jak zdep­ta­nie Bi­blii. Dziś nie jest tak ła­two zro­zu­mieć siłę od­dzia­ły­wa­nia au­to­ry­te­tu Ga­le­na.

Przy­szły le­karz uro­dził się w 131 roku w Per­ga­mo­nie, wów­czas kwit­ną­cym ośrod­ku han­dlo­wym w Azji Mniej­szej. We­dług wła­snej re­la­cji Ga­le­na, był roz­piesz­cza­ny w dzie­ciń­stwie i otrzy­mał uprzy­wi­le­jo­wa­ne wy­kształ­ce­nie. Po prze­pro­wadz­ce do Rzy­mu zo­stał tam naj­droż­szym le­ka­rzem. Ale w sto­li­cy nie li­czo­no się wów­czas z kosz­ta­mi. Ce­sar­stwo prze­ży­wa­ło wła­śnie szczyt pro­spe­ri­ty i wiel­cy bo­ga­cze byli na­praw­dę bar­dzo bo­ga­ci. Ga­len po mi­strzow­sku żon­glo­wał rze­ko­my­mi zna­jo­mo­ścia­mi – w jego książ­kach re­gu­lar­nie pada rzu­ca­ne od nie­chce­nia stwier­dze­nie: „kie­dy le­czy­łem ce­sa­rza” (lub ce­sar­skie­go bra­ta, sio­strę, ku­zy­na, ciot­kę, wuja albo pu­dla). A dzie­ła te były opa­słe; do­praw­dy zdu­mie­wa fakt, że tak za­pra­co­wa­ny me­dyk miał czas na tyle pi­sa­nia. Nie mu­siał za to dużo czy­tać – o in­nych au­to­ry­te­tach na ogół wy­po­wia­dał się, uży­wa­jąc epi­te­tów: „tępi”, „za­bo­bon­ni”, „dur­ni”, a na­wet „mor­der­czy”. Z dru­giej stro­ny nie miał wąt­pli­wo­ści co do wła­snej nie­do­ści­gnio­nej wie­dzy. A za­kres wia­do­mo­ści za­war­tych w jego do­rob­ku pi­sar­skim jest im­po­nu­ją­cy. Ga­len zaj­mo­wał się ana­to­mią, fi­zjo­lo­gią, che­mią me­dycz­ną, in­stru­men­ta­mi chi­rur­gicz­ny­mi, ope­ra­cja­mi, a tak­że do­le­gli­wo­ścia­mi umy­słu. Sam pod­su­mo­wał swe do­ko­na­nia na­stę­pu­ją­co:

Zro­bi­łem dla me­dy­cy­ny tyle, ile nasz wiel­ki, wspa­nia­ły ce­sarz Tra­jan uczy­nił dla im­pe­rium, kie­dy pod­bi­jał zie­mie oraz bu­do­wał nie­zli­czo­ne dro­gi i mo­sty. Hi­po­kra­tes wy­ty­czył dro­gę (…), ale to ja i tyl­ko ja od­kry­łem dla me­dy­cy­ny ścież­kę praw­dy[26].

Jed­nak po­dob­nie jak wie­lu lu­dzi, któ­rzy w naj­lep­szych la­tach ka­rie­ry od­no­szą za­wrot­ne suk­ce­sy, Ga­len zgorzk­niał na sta­rość. Na jego po­krę­co­nym umy­śle moc­no za­cią­ży­ły sza­leń­stwa tego świa­ta. Nie­któ­rzy lu­dzie z wie­kiem sta­ją się bar­dziej to­le­ran­cyj­ni dla osób o od­mien­nych po­glą­dach albo przy­naj­mniej po­tra­fią po­wścią­gnąć swą nie­chęć. Inni zmie­rza­ją w prze­ciw­nym kie­run­ku. Ga­len na­le­żał do tej dru­giej ka­te­go­rii. Gdy się ze­sta­rzał, twier­dził, że Hi­po­kra­tes zbyt­nio ge­ne­ra­li­zu­je, Cel­sus jest do­brym sty­li­stą, lecz mier­nym znaw­cą te­ma­tu, Teo­frast – na­pu­szo­nym ga­du­łą, a więk­szość mło­dych le­ka­rzy to głup­cy. Sam Ga­len ni­g­dy nie po­chwa­lał „otę­pia­ją­cych elik­si­rów”, te­raz zaś wy­ra­żał się o nich do­sad­niej. „Nade wszyst­ko – pi­sał – brzy­dzę się ka­ro­to­wych le­ków[27]. Nie­któ­re są tyl­ko bez­u­ży­tecz­ne, inne zaś – wiel­ce szko­dli­we”. Sto­sun­ko­wo przy­chyl­nie od­no­sił się do maku – jako prze­ci­wień­stwa dla bu­dzą­cej jego od­ra­zę man­dra­go­ry – uwa­żał go za an­ti­do­tum na „splą­ta­nie” u star­szych osób. „Kil­ku pro­mi­nent­nych se­na­to­rów w po­de­szłym wie­ku wiel­ce sko­rzy­sta­ło z bal­sa­mu, któ­ry spo­rzą­dzi­łem wła­sno­ręcz­nie; ale dla bez­pie­czeń­stwa na­le­ży się do­kład­nie trzy­mać opi­sa­nych prze­ze mnie szcze­gó­łów”[28].

Nie by­ło­by to ła­twe ani nie mia­ło ta­kie być w za­ło­że­niu. Środ­ki orzeź­wia­ją­ce Ga­le­na, głów­nie opie­ra­ją­ce się na opium jako jed­nej z sub­stan­cji czyn­nych, rzad­ko za­wie­ra­ły mniej niż dwa­dzie­ścia in­nych skład­ni­ków, z któ­rych więk­szość za­zwy­czaj była dro­ga, a nie­któ­re – jak wy­ciąg z ro­gów mło­de­go no­so­roż­ca płci mę­skiej – eg­zo­tycz­ne. Jed­nak Ga­len wy­da­je się tyl­ko w nie­wiel­kim stop­niu bar­dziej eks­tra­wa­ganc­ki niż inni rzym­scy me­dy­cy. Ich spu­ści­zną jest bez­na­dziej­ne skom­pli­ko­wa­nie re­cept me­dycz­nych w za­chod­nim świe­cie, któ­re cią­gnę­ło się aż do po­cząt­ku XX wie­ku, kie­dy na­sta­ła epo­ka opa­ten­to­wa­nych le­karstw i prze­my­słu far­ma­ceu­tycz­ne­go. Ga­len w jed­nym punk­cie był bar­dzo sta­now­czy. Zda­rza­ły się przy­pad­ki przedaw­ko­wa­nia le­karstw u dzie­ci i ża­den sza­nu­ją­cy się le­karz nie po­wi­nien prze­pi­sy­wać otę­pia­ją­cych środ­ków bar­dzo mło­dym pa­cjen­tom.

Jed­nak na­wet Ga­len nie ma nic do po­wie­dze­nia o nie­bez­pie­czeń­stwie uza­leż­nień. Kie­dy w swych książ­kach oma­wia opium, je­dy­nie raz wspo­mi­na o ko­niecz­no­ści wol­ne­go, lecz sta­łe­go zwięk­sza­nia da­wek, ale i to robi mi­mo­cho­dem. Zu­peł­nie zda­je się nie ob­cho­dzić go fakt, że po­zba­wio­ny fun­du­szy pa­cjent może się ucie­kać do prze­stępstw. Po­dob­nie jak Cel­sus, za znacz­nie po­waż­niej­sze za­gro­że­nie uwa­żał za­par­cia. Ob­se­sja ta roz­wi­nę­ła się na Za­cho­dzie po wschod­nich pod­bo­jach Rzy­mu i była im­por­to­wa­na, jak zresz­tą samo opium. W egip­skich pa­pi­ru­sach ro­iło się od ostrze­żeń przed opie­sza­ło­ścią je­lit, licz­ne też były wzno­szo­ne do bóstw go­rą­ce mo­dły ma­ją­ce za­pew­nić bez­bo­le­sne, ob­fi­te wy­próż­nie­nia. W re­pu­bli­kań­skim Rzy­mie rzad­ko przej­mo­wa­no się ta­ki­mi spra­wa­mi; pod­sta­rza­łe­go Bru­tu­sa bar­dziej mar­twi­ło kon­tro­lo­wa­nie wła­sne­go gnie­wu niż je­lit. Cy­wi­li­za­cja szła jed­nak do przo­du i w cza­sach Ga­le­na głów­nym zmar­twie­niem klien­te­li sta­ło się ra­czej „odrę­twie­nie je­li­ta gru­be­go” niż utra­ta pa­no­wa­nia nad sobą.

Ist­nia­ła jesz­cze jed­na oba­wa. Za­ży­wa­ne re­gu­lar­nie opium mo­gło wpły­nąć na spraw­ność sek­su­al­ną – i to za­rów­no w jed­ną, jak i w dru­gą stro­nę, a żad­na skraj­ność nie pro­wa­dzi­ła do szczę­ścia. Do moż­li­wych za­gro­żeń na­le­ża­ło nie tyl­ko zmniej­sze­nie wi­go­ru, lecz tak­że ogra­ni­cze­nie płod­no­ści, a na­wet cho­ro­by po­tom­stwa. Sam Ga­len, pru­de­ryj­no­ścią wy­po­wie­dzi pa­su­ją­cy do cza­sów wik­to­riań­skich, na ogół nie na­zy­wał rze­czy po imie­niu, ucie­ka­jąc się do omó­wień. Nie miał ta­kich za­ha­mo­wań były woj­sko­wy me­dyk Pe­da­nios Dio­sku­ry­des – ko­lej­na po­stać, któ­rej oso­bo­wość od­ci­snę­ła pięt­no na kla­sycz­nym poj­mo­wa­niu cho­ro­by i zdro­wia.

ROZ­DZIAŁ 4

Kon­ku­ren­cyj­ne mik­stu­ry

Pe­da­nios Dio­sku­ry­des uro­dził się w Ana­zar­bu­sie, w Cy­li­cji (obec­nie na po­łu­dnio­wym wscho­dzie Tur­cji), i przez 10 lat słu­żył jako chi­rurg w ar­mii Ne­ro­na. Wę­drow­ne ży­cie po­zwo­li­ło mu roz­wi­jać pa­sję zbie­ra­nia ro­ślin, za­rów­no eg­zo­tycz­nych, jak i zwy­kłych, a wo­jen­ne do­ko­na­nia spra­wi­ły, że nada­no mu ka­wa­łek zie­mi w Ma­ce­do­nii. Dzię­ki woj­sko­wej prze­szło­ści Dio­sku­ry­des wy­ro­bił so­bie żywy styl li­te­rac­ki, nie­po­zba­wio­ny uro­ku ro­dem z pla­cu ape­lo­we­go. W cią­gu kil­ku lat, po­cząw­szy od 80 roku na­szej ery, me­dyk skom­pi­lo­wał sze­ścio­to­mo­wą far­ma­ko­peę – De ma­te­ria me­di­ca. Spi­sa­na po grec­ku, była sze­ro­ko czy­ta­na w ła­ciń­skim prze­kła­dzie i przez pra­wie 1000 lat po­zo­sta­wa­ła bi­blią zio­ło­lecz­nic­twa[1]. W swo­im mo­nu­men­tal­nym dzie­le au­tor omó­wił za­le­ty i wady 342 ro­ślin o zna­cze­niu me­dycz­nym. Był wśród nich rów­nież mak, ale po­świę­co­no mu nie­wie­le miej­sca. Za to choć­by na prze­lot­ną uwa­gę za­słu­gu­ją jego głów­ni ry­wa­le.

Dio­sku­ry­des oce­nił uspo­ka­ja­ją­ce dzia­ła­nie Hel­le­bo­rus ni­ger, czy­li cie­mier­ni­ka bia­łe­go, jako naj­bar­dziej uza­leż­nia­ją­ce. Uznał go też za śro­dek ła­god­nie prze­czysz­cza­ją­cy. We­dług nie­co nie­wy­bred­ne­go w sło­wach dzie­ła Bi­blio­the­ke au­tor­stwa Apol­lo­do­ro­sa z Aten, kie­dy trzy cór­ki Proj­to­sa, kró­la Ar­gos, po­stra­da­ły ro­zum i tań­czy­ły nago w pa­ła­cu, wład­ca po­słał po przy­stoj­ne­go ar­ka­dyj­skie­go pa­ste­rza Me­lam­po­sa, aby ten przy­rzą­dził dla nich zio­ło­we le­kar­stwo. Jego ku­ra­cja, opar­ta na wy­cią­gu z tej ro­śli­ny, przy­wró­ci­ła kró­lew­nom zdro­wie psy­chicz­ne, a przy­naj­mniej po­czu­cie przy­zwo­ito­ści. Pa­sterz zo­stał go­dzi­wie wy­na­gro­dzo­ny przez pa­cjent­ki, a jego mik­stu­rę nie­zwy­kle ce­nio­no.

Hy­oscy­amus ni­ger (lu­lek czar­ny), na­le­żą­cy do du­żej ro­dzi­ny psian­ko­wa­tych (So­la­na­ce­ae), po­słu­żył jako ak­tyw­na baza do przy­rzą­dza­nia sze­re­gu uzdra­wia­ją­cych mik­stur. Dio­sku­ry­des szcze­gól­nie je po­le­cał jako za­mien­nik maku, po­nie­waż lu­lek mniej otę­pia wyż­sze zdol­no­ści czło­wie­ka. Ła­ciń­ska na­zwa hy­oscy­amus su­ge­ru­je, że ro­śli­na do­da­je wi­go­ru trzo­dzie chlew­nej, z ko­lei na­zwa wcze­sno­an­giel­ska, hen­ba­ne, ostrze­ga, że lul­kiem może się za­truć ptac­two do­mo­we[2].

Sok mlecz­ny z ło­dy­gi mor­wy czar­nej (Mo­rus ni­gra) był ulu­bio­nym środ­kiem ro­dzą­cych ko­biet – po­dob­no uśmie­rzał bóle, nie osła­bia­jąc skur­czów ma­ci­cy. Z ko­lei u męż­czyzn wzbu­dzał lek­ko­myśl­ność, bar­dzo po­żą­da­ną pod­czas woj­ny, ale w okre­sie po­ko­ju wręcz prze­ciw­nie. Nie­wy­klu­czo­ne, że nie­mą­dre ży­cze­nie kró­la Mi­da­sa, by wszyst­ko, cze­go do­tknie, za­mie­nia­ło się w zło­to, zo­sta­ło wy­po­wie­dzia­ne wła­śnie pod wpły­wem za­ży­te­go soku mlecz­ne­go mor­wy.

Mło­da, de­li­kat­na sa­ła­ta ogro­do­wa była ce­nio­na jako ro­śli­na ko­ją­ca smu­tek. W Prze­mia­nach Owi­diu­sza We­nus po śmier­ci Ado­ni­sa szu­ka uko­je­nia, rzu­ca­jąc się na grząd­kę sa­ła­ty. W wer­sji Szek­spi­ra nie znaj­du­je­my tego szcze­gó­łu, ale wy­raź­nie go wi­dać na wiel­kim płót­nie Ty­cja­na, obec­nie wy­sta­wio­nym w lon­dyń­skiej Ga­le­rii Na­ro­do­wej.

Nar­ko­tycz­ne i usy­pia­ją­ce wła­ści­wo­ści chmie­lu zwy­czaj­ne­go (Hu­mu­lus lu­pu­lus) do­ce­nia­no nie­za­leż­nie od wa­rze­nia piwa. We­dług Teo­fra­sta dzia­ła­nie tej ro­śli­ny od­kry­to, kie­dy ro­bot­ni­cy wdy­cha­ją­cy po­wie­trze prze­sy­co­ne aro­ma­tem chmie­lu za­czę­li spę­dzać więk­szość dnia na mi­ło­snych ro­je­niach[3]. Roz­wią­za­niem było wen­ty­lo­wa­nie po­miesz­czeń, w któ­rych pra­co­wa­no przy chmie­lu. Nie­mniej po­du­szek na­peł­nio­nych chmie­lo­wy­mi szysz­ka­mi uży­wa­no jako an­ti­do­tum na bo­le­sne po­bu­dze­nie bry­tyj­skie­go kró­la Je­rze­go III pod­czas jego na­pa­dów sza­leń­stwa[4].

Po­dob­nie jak dziś, le­kar­stwa cza­sa­mi by­wa­ły w mo­dzie, a po­tem z niej wy­cho­dzi­ły. Dyp­tam je­sio­no­list­ny (Dic­tam­nus al­bus) po­dob­no zo­stał od­kry­ty przez ży­ją­ce w gó­rach na Kre­cie kozy, kie­dy szu­ka­ły ulgi dla ran, któ­re za­da­ły im strza­ły my­śli­wych. Moda na tę ro­śli­nę, na­dal ro­sną­cą na wy­spie, za­pew­ne wią­za­ła się z ce­sar­skim pa­tro­na­tem – to wła­śnie wy­cią­gu z dyp­ta­mu na­pił się Ka­li­gu­la i na­brał ta­kiej pew­no­ści sie­bie, że za­tań­czył przed za­sty­głą ze zdu­mie­nia pu­blicz­no­ścią. Nie mu­siał się oba­wiać nie­przy­chyl­ne­go przy­ję­cia wy­stę­pu – jego ger­mań­ski ochro­niarz o nie­przy­ja­znym ob­li­czu za­dbał o to, by go­ście prze­ści­ga­li się w za­chwy­tach nad ta­len­tem wład­cy.

Ko­no­pie in­dyj­skie (Can­na­bis in­di­ca) były bar­dziej po­pu­lar­ne na Wscho­dzie niż w Rzy­mie. Pi­szą­cy w V wie­ku przed na­szą erą He­ro­dot zdał za­pa­da­ją­cą w pa­mięć re­la­cję z tego, jak bar­ba­rzyń­cy za­ży­wa­li lecz­ni­czej ką­pie­li z ko­no­pi, by się wy­le­czyć z ran.

Scy­to­wie do­sta­ją na­sio­na ko­no­pi, wczoł­gu­ją się pod swo­je dy­wa­ny, a na­stęp­nie rzu­ca­ją na­sio­na na roz­grza­ne do czer­wo­no­ści ka­mie­nie. Na­sio­na za­czy­na­ją się tlić i wy­dzie­la­ją tyle aro­ma­tycz­nej pary, że żad­na grec­ka ką­piel pa­ro­wa nie może się z nimi rów­nać. Ran­ni Scy­to­wie wyją z ra­do­ści[5].

W in­dyj­skiej tra­dy­cji lu­do­wej ro­śli­nę tę na­zy­wa­no „li­ściem ułu­dy”, mó­wio­no, że „wznie­ca po­żą­da­nia”, „zwięk­sza przy­jem­ność”, „ce­men­tu­je przy­jaź­nie”, „wzbu­dza śmiech”, „ła­go­dzi ból” oraz „po­wo­du­je chwiej­ny chód” – więk­szość tych okre­śleń póź­niej bę­dzie się sto­so­wa­ła do opium.

Szczwół pla­mi­sty (Co­nium ma­cu­la­tum)[6] zy­skał złą sła­wę po eg­ze­ku­cji So­kra­te­sa, ale przed­tem przez dłu­gi czas pięk­ne, trzy­krot­nie pie­rza­ste li­ście tej ro­śli­ny chęt­nie wy­ko­rzy­sty­wa­no do spro­wa­dza­nia słod­kich snów. Na­wet jej za­pach przy­pra­wiał o sen­ność i po­wo­do­wał do­bry na­strój. Jed­nak uspo­ka­ja­ją­ca moc ro­śli­ny za­le­ża­ła od po­go­dy, gle­by, opa­dów i tech­ni­ki spo­rzą­dza­nia wy­cią­gów. Po za­kwit­nię­ciu szczwół mógł za­bić.

Co szcze­gól­nie cie­ka­we, Dio­sku­ry­des twier­dził, ja­ko­by man­dra­go­ra le­kar­ska (Man­dra­go­ra of­fi­ci­na­rum) była oso­bi­stym pre­zen­tem po­da­ro­wa­nym mu przez bo­gi­nię uzdra­wia­nia. W rze­czy­wi­sto­ści jed­nak zna­jo­mość tej ro­śli­ny jest znacz­nie star­sza[7]. W Księ­dze Ro­dza­ju, w roz­dzia­le 30, Ru­ben, naj­star­szy syn Ja­ku­ba, znaj­du­je man­dra­go­rę na polu i przy­no­si ją swo­jej mat­ce, Lei, aby ro­śli­na „otwar­ła jej łono” i po­zwo­li­ła ro­dzić dzie­ci. Man­dra­go­ra moc­no ob­ro­sła mi­tem, le­gen­dą i bzdu­rą jako śro­dek spro­wa­dza­ją­cy bło­gość przez wie­le­set lat wy­prze­dza­ła ma­ko­wy sok. W VII wie­ku bi­skup Se­wil­li Izy­dor po­świę­cił tej ro­śli­nie opa­sły tom, do­da­jąc we Wpro­wa­dze­niu, że sam nie mógł­by ukoń­czyć swe­go dzie­ła, gdy­by czę­sto się do niej nie ucie­kał[8]. Ale man­dra­go­ra mo­gła też wzbu­dzać za­wzię­tą wro­gość. Ka­ton Star­szy grzmiał prze­ciw­ko „mło­dym wał­ko­niom, obi­ja­ją­cym się na Fo­rum i odu­rzo­nym man­dra­go­rą”. Ży­ją­ca w XII wie­ku świę­ta Hil­de­gar­da ostrze­ga­ła, że ro­śli­na ta zo­sta­ła ufor­mo­wa­na z gli­ny, z któ­rej ule­pio­no Ada­ma, i „utu­li męż­czyzn do próż­nych, szko­dli­wych snów”. Nie­je­den tekst opi­su­je je­żą­ce włos na gło­wie prze­stro­gi do­ty­czą­ce zbio­ru tej ro­śli­ny i zwią­za­ne­go z tym ry­zy­ka[9].

* * *

W po­rów­na­niu z ta­ki­mi ry­wa­la­mi przy­go­to­wa­ne z wpra­wą ma­ko­we cia­stecz­ko było ogól­nie uwa­ża­ne za ła­god­ną, choć nie­co nie­prze­wi­dy­wal­ną używ­kę. W po­ło­wie IV wie­ku na­szej ery Dio­kles z Ka­ry­stos po­le­cał mak jako naj­lep­sze an­ti­do­tum na „bez­sil­ną wście­kłość wy­wo­ły­wa­ną bó­lem zęba, za­nim do­kucz­li­wy wy­ro­stek zo­sta­nie usu­nię­ty przez zręcz­ne­go prak­ty­ka ta­kie­go jak ja”. Ale on też w ty­po­wej dla tam­tych cza­sów sztucz­nej ma­nie­rze po­tę­pia ro­śli­nę za to, że ta nie chce wy­dać swo­ich se­kre­tów:

Wciąż tak nie­wie­le o to­bie wia­do­mo, cu­dow­ny kwie­cie. Przy­go­to­wa­ne z twej głów­ki elik­si­ry jed­nych uko­ją, a dru­gich wpra­wią w me­lan­cho­lię. Na jed­nych po­dzia­ła­ją na­tych­miast. U dru­gich – z wie­lo­go­dzin­nym opóź­nie­niem. Jed­ni znio­są le­cze­nie ła­god­nie. U dru­gich zaś wy­wo­łasz nie­przy­jem­ne skut­ki ubocz­ne. Lecz na­wet je­że­li nie znie­siesz przy­czy­ny bólu i smut­ku, cię­żar nie bę­dzie już tak moc­no przy­gnia­tał umy­słu ofia­ry. Jak to się dzie­je? Czas, maku, byś wy­dał swo­je se­kre­ty![10]

Moż­li­we, że przy­ga­na była za­słu­żo­na, ale pra­wie­nie ka­zań ro­śli­nom, choć­by i uciesz­ne, nie roz­wią­zu­je za­ga­dek. Kwiat na­dal cie­szył się sym­pa­tią. We wcze­snym ce­sar­stwie za­czął się uka­zy­wać na mo­ne­tach i ozdob­nych pie­czę­ciach. W ka­ta­kum­bach re­pre­zen­to­wał krew Chry­stu­sa. Pod­czas ostat­niej, krwa­wej an­ty­chrze­ści­jań­skiej kam­pa­nii prze­pro­wa­dzo­nej przez ce­sa­rza Ju­lia­na Apo­sta­tę w 361 roku na­szej ery wy­raź­nie za­ka­za­no po­słu­gi­wa­nia się tym wy­obra­że­niem. Kam­pa­nia upa­dła, Ju­lian zgi­nął na woj­nie, a mak po­ja­wił się zno­wu. Jako sym­bol wia­ry wy­prze­dził krzyż. Ale roz­wią­za­nie jego che­micz­nych se­kre­tów nie spę­dza­ło lu­dziom snu z po­wiek. Choć sta­ro­żyt­ni Gre­cy byli wiel­ki­mi po­eta­mi i fi­lo­zo­fa­mi, a Rzy­mia­nie zna­ko­mi­ty­mi ad­mi­ni­stra­to­ra­mi i bu­dow­ni­czy­mi akwe­duk­tów, ani jed­ni, ani dru­dzy nie mie­li za­cię­cia do ana­li­zy che­micz­nej. Che­micz­ny me­cha­nizm dzia­ła­nia cu­dów zu­peł­nie nie zaj­mo­wał umy­słów wcze­snych chrze­ści­jan. Ów­cze­snym lu­dziom cał­ko­wi­cie obca była bez­ce­lo­wa cie­ka­wość, w znacz­nym stop­niu na­pę­dza­ją­ca no­wo­żyt­ną na­ukę i od cza­su do cza­su pro­wa­dzą­ca do po­ży­tecz­nych od­kryć. W naj­lep­szym przy­pad­ku uwa­ża­li taką do­ciek­li­wość za eks­cen­trycz­ność, w naj­gor­szym – za stra­tę cza­su. Tak więc od­po­wie­dzi na żar­to­bli­we py­ta­nia Dio­kle­sa po­ja­wią się do­pie­ro wte­dy, gdy pod ko­niec XVIII wie­ku w Eu­ro­pie Za­chod­niej roz­kwit­nie głód wie­dzy na­uko­wej. A kon­se­kwen­cje zdo­by­tych wia­do­mo­ści będą bar­dzo róż­ne.

* * *

W cza­sach, gdy Dio­kles spi­sy­wał swe ele­ganc­kie stro­fy, jego świat chy­lił się ku upad­ko­wi. Jesz­cze za­nim ce­sar­stwo za­chod­nio­rzym­skie otrzy­ma­ło osta­tecz­ny cios od hord bar­ba­rzyń­ców – Hu­nów, Go­tów, Wan­da­li, Wi­zy­go­tów, Ostro­go­tów i in­nych, obec­nie już za­po­mnia­nych – ich na­jaz­dy roz­ry­wa­ły im­pe­rium na czę­ści. Wśród do­tkli­wych strat zna­la­zły się upra­wy maku. Bar­ba­rzyń­scy wo­dzo­wie i ich pod­wład­ni mie­li wła­sne środ­ki odu­rza­ją­ce, przede wszyst­kim sfer­men­to­wa­ny sok owo­co­wy – nie po­trze­bo­wa­li skom­pli­ko­wa­nych wy­cią­gów wy­ma­ga­ją­cych sta­ran­nej upra­wy ro­ślin i dłu­gie­go prze­twa­rza­nia pro­duk­tu. Opium znik­nę­ło z za­chod­nie­go świa­ta na nie­mal ty­siąc lat. Nie zgi­nę­ło zu­peł­nie dzię­ki sze­re­go­wi nie­praw­do­po­dob­nych wy­da­rzeń, do ja­kich do­szło nie w Eu­ro­pie i na­wet nie w tym, co po­zo­sta­ło z im­pe­rium rzym­skie­go, lecz na pu­sty­ni w Ara­bii.