Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Krwawa Luna

Krwawa Luna

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8032-123-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Krwawa Luna

Idąca za Julią Brystygier ponura legenda głosi, że lubowała się w zadawaniu okrutnych tortur, szczególnie młodym mężczyznom. Ile jest w tym prawdy? Dlaczego tylko ona do dziś nazywana jest „krwawą”, mimo że niektórzy jej koledzy po fachu rzeczywiście byli sadystami?

Bez wątpienia gorliwie uczestniczyła w tworzeniu morderczej machiny stalinizmu, a jako szefowa V Departamentu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego co dzień przykładała rękę do prześladowania i cierpień niewinnych ludzi, bez wątpienia była szczerą komunistką. Czy do końca wierzyła w idee Lenina i Stalina? Dlaczego w latach 60. zbliżyła się do prowadzonego przez Kościół Katolicki zakładu ociemniałych w Laskach?

Dzięki wnikliwemu reporterskiemu śledztwu, jakie przeprowadziła Patrycja Bukalska, zobaczymy Brystygierową w pełni – kobietę, funkcjonariuszkę partii, żonę, dogmatyczkę, pisarkę, ścigającą i ściganą.

„Bardzo dobrze napisana książka o osobie, po której pozostał w naszej historii ciemny ślad”.

prof. Andrzej Paczkowski

W listopadzie na ekrany kin trafi film Ryszarda Bugajskiego „Zaćma” z Marią Mamoną w roli Julii Brystygier.

Polecane książki

Olbrzymia większość mężczyzn, zwłaszcza we Francji, pragnie mieć i ma kobietę modną, jak się ma ładnego konia, coś, co należy do zbytku młodego panicza. Zapały te rodzą się z mniej lub więcej głaskanej i drażnionej próżności. Niekiedy łączy się z nią miłość fizyczna, i to nie zawsze; często nie ma t...
  PROJEKT: EGZYSTENCJA I LITERATURA Seria poświęcona jest wybitnym polskim pisarzom - ich twórczości ujmowanej przez nich samych i interpretowanej przez krytyków jako projekt egzystencjalny, jako próba ustanowienia i zapisania siebie i swojego sposobu odczytywania sensów rzeczywistości, indywidualne...
Najsłynniejsza powieść jednego z najlepszych współczesnych amerykańskich pisarzy! Pewnej nocy 1939 roku w domu Sammy’ego Claya z Brooklynu pojawia się jego kuzyn Josef Kavalier, któremu właśnie udało się uciec z okupowanej przez hitlerowców Pragi. Tak zaczyna się historia niezwykłej przyjaźni i ...
Autor zdradza buddyjskie techniki medytacyjne pozwalające ubogacić życie każdego człowieka. Dzięki jego ponadczasowym poradom uwolnisz się od przymusu przejmowania kontroli nad wszystkimi aspektami życia i odpowiednio ustawisz swoje priorytety. Poprzez medytację wprowadzisz do swojego życia spokój i...
Powieść „Mrok we krwi” to pierwsza część serii KRONIKI DWUŚWIATA. Ukazuje dwie różne historie bohaterów, którzy w wykreowanym uniwersum magii i miecza mierzą się z przeznaczeniem. Losy młodej szamanki i skażonego mrokiem zabójcy są tylko wątkiem na tle zmagań potężnych sił żądnych władzy abs...
Drugie, zmienione, poszerzone i uzupełnione wydanie Wielkiego angielsko-polskiego słownika terminologii prawniczej i gospodarczej stanowi zbiór podstawowej terminologii wykorzystywanej w prawie, bankowości, ubezpieczeniach, rachunkowości oraz transporcie. Nowe wydanie zostało poszerzone o ponad 4.00...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Patrycja Bukalska

„[…] czym jest to,
co nazywamy: ludzkie

uczucia, jeśli nie pułapką, w którą wpadamy

w chwilach słabości”1

Julia Prajs,
Pomarańcza

Pierwsze pytania

JULIA
PRAJS-BRYSTIGER. 1902–1975.

Tylko tyle napisane jest na czarnej płycie jej grobu
na Cmentarzu Wojskowym na warszawskich Powązkach. Nic więcej.

Co jakiś czas na płycie pojawia się jednak coś
jeszcze – wymalowany czerwoną farbą napis KRWAWA LUNA i ponaklejane
karteczki ze słowami „zbrodniarka komunistyczna”. Ktoś musi bardzo
jej nienawidzić, skoro robi to raz po raz. Albo po prostu ona, „Krwawa
Luna”, tak mocno wbiła się w naszą zbiorową pamięć, stając
się symbolem okrucieństwa komunistycznej służby bezpieczeństwa,
że to na jej grobie jak w soczewce ogniskuje się nienawiść do
dawnych oprawców.

Dlaczego właśnie ona? Dlaczego spośród dawnych
towarzyszy z bezpieki tylko ona jest „krwawa” i po śmierci?

Skąd się wzięła mroczna legenda „Krwawej
Luny”? Kim była kobieta, stojąca za tym pseudonimem? Kiedy
w jej życiu nastąpił punkt zwrotny i stała się taką, jak ją
pamiętamy? Co zdeterminowało jej życie?

Rodzimy się z pewnym kapitałem talentu
i możliwości. Co z nim zrobimy – zależy od nas. Także i od
okoliczności, ale nawet w najgorszych okolicznościach można
podejmować różne decyzje.

Bohaterki mojej poprzedniej książki
Sierpniowe dziewczęta’44, kobiety, które jako
nastolatki wzięły udział w Powstaniu Warszawskim, mówiły, że
poszły do konspiracji, a potem do powstania, bo tak było trzeba. Nie
była to starannie przemyślana decyzja, lecz coś w rodzaju odruchu,
potrzeby serca. To doświadczenie je przemieniło, zostawiło głęboki
ślad. Wszystkie jednak mówiły to samo: że nie żałują, że
za nic nie dałyby sobie tamtych dni odebrać. Jaki był odruch, co
stało za decyzją Julii – w jej czasie i w jej miejscu? Co ją
przemieniło? Co sprawiło, że nastoletnia Julia, z głową pełną
marzeń, wstąpiła na drogę, która miała zmienić ją w „Krwawą
Lunę”?

Takie pytania zadawałam sobie, kiedy zaczynałam
pracę nad tą książką. Chciałam się dowiedzieć, kim była
Julia Brystygier, zanim zaczęła pracę w bezpiece. To, kim była
w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego, było oczywiste –
„Krwawą Luną”. Ale kim była potem, już na emeryturze? Czy
żałowała?

Znalazłam odpowiedzi, których się nie
spodziewałam. Z czasem przyzwyczaiłam się, że pisanie o  Lunie jest
jak gra w pokera – kiedy co chwila wołam „sprawdzam!”.

Są dwie rzeczy, które o Brystygierowej zwykle się
pisze i które musiałam sprawdzić – że była nazywana „Krwawą
Luną” z powodu maltretowania więźniów w komunistycznych aresztach,
oraz że pod koniec życia nawróciła się na katolicyzm. To taka ładna
historia – jest wina, jest żal i jest wybaczenie. Ładne historie
rzadko są prawdziwe. Potrzebne były fakty.

Źródła

Ustalanie faktów w opowieści o Lunie
nie było łatwe. Nie ma już osób z jej pokolenia, a tych, którzy ją
spotkali, żyje ledwie garstka. Rozmowy z nimi były niezwykle cenne. Są
archiwa, ale dokumenty to tylko część prawdy, ponadto nie wszystkie
się zachowały. To tam jednak zaczęłam – od teczki personalnej
Julii w Instytucie Pamięci Narodowej. Pierwsze szczegóły na temat
rodzeństwa, pochodzenia, okresu przedwojennego. To wciąż było za
mało, by „poczuć” człowieka. Potem kolejne teczki, kolejne sprawy,
z którymi była powiązana. W Archiwum Akt Nowych dziesiątki relacji
dawnych, jeszcze przedwojennych komunistów, z których starałam
się zrozumieć, co ich do komunizmu przyciągnęło. Relacje ofiar
brutalnych przesłuchań w powojennym Ministerstwie Bezpieczeństwa
Publicznego. Poboczne wątki, drobiazgi. Książki historyków
i świadków tamtych wydarzeń (szczegółowa lista publikacji,
z których korzystałam, zamieszczona została w bibliografii). Mozolna
praca przy układaniu portretu Julii z tych ułamków wspomnień,
oficjalnych raportów, pożółkłych kartek.

Ubiegłej jesieni dowiedziałam się, że do napisania
książki o Lunie przygotowywała się również Teresa Torańska. To
była niezwykła wiadomość, gdyż jej ustalenia mogły zmienić całe
moje wyobrażenie o Lunie. O ile oczywiście udałoby mi się dotrzeć
do materiałów Teresy. Miałam nadzieję, że może rozmawiała z kimś,
z kim ja już porozmawiać nie mogę, z prozaicznego powodu –
upływu czasu.

W styczniowy biały poranek dostałam pudło
Teresy – czarne, tekturowe, z metalowymi rogami; zwykłe
pudło z Ikei. Tysiące takich pudeł zapełniają półki w wielu
mieszkaniach – skrywają stare papiery, zabawki, PIT-y i rachunki za
prąd, zapomniane szaliki, rysunki dzieci zbierane od przedszkola. To
jedno, które nadal leży pod stołem, przy którym pracuję, miało
ukrywać odpowiedzi na wiele moich pytań. Na wieku pomarańczowym
flamastrem drukowanymi literami napisano: BRISTIGIER.

W środku było kilkadziesiąt stron wywiadu
z profesorem Michałem Bristigerem (został opublikowany
przez Torańską w zbiorzeŚmierć spóźnia się
o minutę). Notatki z pracy nad wywiadem. Kserokopie
artykułów z przedwojennej prasy lwowskiej. Fiszki, karteczki –
małe i większe – powyrywane z zeszytów i notesów, pokryte
notatkami, pytaniami, numerami telefonów. Kilka szesnastokartkowych
zeszytów z pożółkłymi kartkami – takie same miałam w szkole
podstawowej w latach 80. W środku znów notatki z bieżącej pracy,
pytania, uwagi. Nie wszystko jest jasne, bo oczywiście te zapiski
autorka robiła na własny użytek. Nakreślony na szybko szkic układu
kilku ulic we Lwowie. Książki napisane przez Lunę. Płyty ze skanami
dokumentów z IPN-u.

Niektóre z tych materiałów już znałam, niektóre
wskazywały, gdzie szukać dalej. To była wielka pomoc, również
emocjonalna. Bo pisanie o Lunie było trudne, naprawdę trudne, ale to
temat na zupełnie inną opowieść.

Obraz Luny

Informacji o życiu osobistym
Brystygierowej, o jej przemyśleniach, zmieniających się poglądach
jest niewiele. Z kolei materiały dotyczące kierowanego przez
nią Departamentu V to setki instrukcji, okólników, wytycznych
i raportów. Departament V nadzorował i rozpracowywał organizacje
młodzieżowe i społeczne, partie polityczne, Kościół katolicki
i inne związki wyznaniowe. Szczególnie operacje przeciwko Kościołowi,
głównej przeszkodzie stojącej na drodze do przemiany Polski w kraj
komunistyczny, są tematem niezwykle obszernym. Książka opisująca,
czym zajmowała się Julia Brystygier i jej ludzie w MBP miałaby
wiele tomów. Takie pozycje już zresztą istnieją. Choć to ona stała
za najsilniejszymi uderzeniami w Kościół, jak aresztowanie biskupa
Czesława Kaczmarka w styczniu 1951 roku i jego pokazowy proces, czy
też późniejsze internowanie kardynała Stefana Wyszyńskiego w roku
1953, to nie te wydarzenia są tematem mojej pracy.

Ta książka jest o Lunie i o moim poszukiwaniu
odpowiedzi na pytanie: dlaczego? Dlaczego kobieta tak wybitnie
inteligentna całkowicie poświęciła się jednej idei i uznała,
że cel uświęca środki. Jej inteligencja jest okolicznością
obciążającą. Wykorzystała ją do opracowywania najskuteczniejszych
metod inwigilacji i łamania ludzi. Skuteczniejszych często niż
tortury i  bicie.

A przecież wcale nie musiało tak być. Będąc
osobą wszechstronnie wykształconą, władającą kilkoma językami,
obdarzoną zdolnościami literackimi, z dobrym wyczuciem psychologii,
chęcią angażowania się społecznie, pracowitą, konsekwentną
w innych okolicznościach, podejmując inne decyzje, mogła zostać
kimś zupełnie innym. Mogła być uczoną, na przykład socjolożką,
pisarką, społeczniczką, może nawet świętą – bo przecież jej
rewolucyjny zapał mógłby się przekształcić w zapał religijny,
pełne poświęcenie dla realizacji wizji lepszego świata. Mogła być
kimkolwiek by zechciała. Mogła osiągnąć wszystko.

Zamiast tego stała się „szarą eminencją”
bezpieki. „Krwawą Luną”.

To o tym jest ta książka, o tym, co było dla
niej ważne, jakie były jej motywacje, jakie decyzje podejmowała i jak
zaważyły one na jej życiu.

Książka

Nie wiem, kim będą czytelnicy mojej
książki. Dla niektórych Julia, którą opisałam, będzie nie dość
„krwawa”. Inni będą zawiedzeni, że nie prezentuję jej jako
gorliwej katoliczki. Ktoś jeszcze stwierdzi, że o takich ludziach
jak ona w ogóle nie powinno się pisać.

Myślę, że trzeba pisać, właśnie dlatego,
że zawsze warto zadawać pytania o źródła takich fenomenów jakim
w zbiorowej pamięci stała się „Krwawa Luna”. Zrozumienie nie
oznacza usprawiedliwienia.

Ponadto jej wybory ideologiczne były wyborami typowymi
dla sporej części przedwojennego pokolenia polskich komunistów. Nie
była jedyną, która za ideą podążyła w ciemność.

Wierzę, że zawsze warto się przyjrzeć, jak zło
współistnieje z dobrem, jak jedna decyzja może zmienić życie,
jak wszystko, co uczynimy, zostanie w przyszłości policzone
i ocenione. Czasem trzeba spojrzeć również w tę mroczną
stronę.

Patrycja Bukalska

Warszawa, 16 września 2016 r.

PRZYPIS

1 Julia
Prajs, Pomarańcza, w:Przez ucho
igielne, Czytelnik, Warszawa 1965, s. 86.

Rozdział 1

Jagielnica/Topolnica – początki

Na początku nie było jeszcze
„Krwawej Luny”. Była Julia. Ewentualnie Luna – bo nie był
to bynajmniej partyjny pseudonim, lecz imię używane niekiedy przez
rodzinę, bliskich i samą Julię. Tak się czasem podpisywała, tak
mówili o niej później towarzysze w partii. Była też nazywana
Babcią Luną.

Julia, Luna, Julia, Luna. Dwie wariacje imienia tej
samej osoby. Nie ma w tym krwi. Jest coś ulotnego, kobiecego. Ciekawe,
dlaczego rodzice – Herman i Berta Preiss – takie imię wybrali
dla pierworodnej córki. Czego jej życzyli? Dużo miłości?

Julia.

Staram się myśleć: Julia, bo Luna
zbyt blisko jest Luny „Krwawej”, a ja chcę zobaczyć dziewczynę,
jeszcze młodą i lekką. Obrać „Krwawą Lunę” z warstw ciemnych
doświadczeń i złych decyzji, jak cebulę ze skórki. Zobaczyć,
kim była na początku.

Julia Preiss, potem – po mężu –
Brüstiger.

A może Julia Prajs, po mężu Bristiger? Lub
Brystygier? Brüstiger?

Ileż jest wariacji jej nazwiska…. Nawet
w partyjnych papierach wersji jest kilka. To więcej niż tylko kłopot
z umlautem ü… To jakaś wieczna niestałość, zmiana, pozory. Na
jej wizytówce – którą sama dla siebie zamawiała – napisano:
„dr. Julja Bristiger”. Ale w dokumentach raz jest Bristiger (1944
rok), raz Brystygierowa i Brystiger (1949 rok), a jeszcze później
Bristyger (1954 rok). Kiedy sama stała się obiektem inwigilacji
w latach 60., ktoś poirytowany dopisał w dokumentach sprawy:
„prawidłowa pisownia nazwiska brzmi: Bristiger-«PREISS»”.

Różnie pisała nazwisko po mężu, różnie też
swe panieńskie (Prajs lub Preiss). Właściwie to jedynie Luna jest
stała. Imię też można zmienić – Julia zmieniła imiona swoich
rodziców, lata po ich śmierci, już w komunistycznej Polsce. Henryk
widać brzmiał lepiej niż Herman, a Izabela podobała jej się bardziej
niż Berta…. Nazwisko też nie jest wieczne. Jednak gdzieś tam, pod
kolejnymi warstwami imion, nazwisk i słów, jest człowiek ze swoją
historią.

Raj na Podolu

W pudle Teresy są mapy – Lwowa
i Kresów. Notatki o korzeniach rodzin Brüstigerów i Preissów. Wykaz
lwowskich adwokatów. Dwie fotografie. Drzewo genealogiczne. Nazwiska:
Preiss, Salzberg, Teich… Imiona: Hanna, Izak, Marjem… Daty
narodzin i śmierci. Wszystko, co prowadzi do Julii z Jagielnicy,
małego miasteczka leżącego w połowie drogi między Tarnopolem
a Czerniowcami, raz bliżej, raz dalej granicy państwowej, zależnie
od tego, jak zmieniała ją historia.

Julia urodziła się 25 listopada 1902 roku
w Stryju, ale to w Jagielnicy się wychowała. Jej dzieciństwo
i młodzieńcze lata przypadły na niespokojny czas w niespokojnym
regionie, ale z okruchów wspomnień, które znalazły się w jej
opowiadaniach, widać, że tamten świat wraca do niej w obrazach nieco
za ładnych, prześwietlonych słońcem, przywołanych nutą zapachu
czy jakimś nieznaczącym szczegółem. Jest w nich dziewanna –
skromna, niepozorna roślina, o aksamitnych, osrebrzonych liściach
i delikatnych, drobnych kwiatach.

„Zawsze urzekała mię czy to kłosem smukłym,
czy gorącą żółtością i utajonym zapachem, czy po prostu
młodopolszczyzna nazwy rzucała na roślinę swe uroki. «Strzeliste
świece, słońcem płonące» – pisałam o kwiecie dziewanny
w latach, kiedy dziewczęta zapisują poematami marginesy szkolnych
zeszytów…” – tak dziewannę wspominała Julia w opowiadaniu
zatytułowanym Morze. Dziewanna mogła jej
szczególnie zapaść w pamięć, bowiem ma właściwości lecznicze,
może jej ususzone kwiaty wykorzystywał ojciec aptekarz. Może sama
chodziła je zbierać – tak jak trzeba, wcześnie rano, zanim wyschnie
rosa (mnie w każdym razie tak właśnie uczono).

Są i inne kwiaty, których różnorodność, barwy
i odcienie zapamiętała:

„[…] Jeśli pójść nieco wyżej
w górę, natrafia się na skąpo rozsiane ziele, mocno uczepione
pochyłości gruntu, takie jak u nas trzewiczki, cypropedium, o tym
samym podolańskim fiolecie, i kwiatki małe liliowe, które kiedyś
na swój prywatny użytek nazwałam «rajskie» […]. I ruda szczotka
bodiaków, rozdrapująca wyschłe zbocze, a jeśli wejść między
bodiakowate osty, i one odsłaniają kształt różny i barwę –
wszystko znajome. A więc są i te z buraczkowatym łebkiem,
i te z puchem wełnistym lila, i szarozielone, gwiazdkowate,
i żółte, wywiędłe, składem kwiecia przypominające zasuszone
szarotki”1.

W tamtym czasie, wypełnionym podziwianiem
„rajskich” kwiatków i pisaniem sentymentalnych wierszy, nikt nie
przewidziałby przyszłości, jaka czeka tę młodą kobietę. Pewnie
miała marzenia, snuła dziewczęce plany – może nawet odważne
i rewolucyjne, ale na pewno nie mroczne. Jagielnica była dobrym
miejscem do życia i czasy też były dla Julii dobre. Dlatego, choć
po wyjściu za mąż zamieszkała we Lwowie, a w czasie II wojny
światowej wyjechała dalej na wschód i do Jagielnicy już nigdy
nie wróciła, to jednak wciąż w niej tkwiły tamtejsze kępy ożyn
(czyli jeżyn) i głogów, i kukurydza na „przygórkach”, zielone
parowy i jary z szemrzącymi strumieniami. Ścieżki wśród pól,
cienie w wąwozach. Małe miasteczko, rzucone gdzieś na południu
dawnej Galicji Wschodniej, a obecnej Ukrainy. Położone wśród łąk
i pól, z kiepskimi drogami i małymi domkami, trochę na uboczu,
ale na tyle blisko głównego traktu, by nie móc się schować przed
wielkim światem i wielką historią.

Miasteczko

Przed wojnami – tą pierwszą
i tą drugą – życie w Jagielnicy toczyło się utartym rytmem,
takim samym jak w setkach podobnych miasteczek, w których pierwsze
i ostatnie słowo należało do burmistrza, poczmistrza i aptekarza,
proboszcza, popa i rabina. Był tam niewielki rynek i stały pobielone
chaty z kolorowymi malwami rosnącymi pod oknami i pękami tytoniu
suszącymi się pod dachem.

Na początku XX wieku Jagielnica liczyła niespełna
trzy tysiące mieszkańców: Polaków, Ukraińców, Żydów. Kościół,
cerkiew greckokatolicka i synagoga dzieliły między siebie przestrzeń;
usadowiły się w trzech rogach trójkąta – cerkiew i kościół
nieco wyżej, na łagodnym wzniesieniu, ale i synagogę widać było
już z daleka. Obraz miasteczka dopełniały: żydowska łaźnia,
poczta, urząd miejski i ochotnicza straż pożarna. Jeden lekarz –
doktor Prószyński, dwie akuszerki – pani Katz (to ona zajmie się
Julią, gdy ta zacznie rodzić) i pani Głuszko oraz aptekarz – Herman
Preiss (ojciec Julii). Fryzjer, młynarz, kilku rzeźników. Restauracja
i wyszynk. Niewielka mieścina, uśpiona kurzem unoszącym się z dróg
i miodowym zapachem dziewanny.

Spokojne życie w Jagielnicy zmieniła budowa linii
kolejowej Czortków–Zaleszczyki i otwarcie fabryki tytoniu.

„[…] Dawniej inne były
czasy. Żyli ludzie bez «zamku». Robili na swoim, robili na pańskim,
życia w spokoju dożywali. Dopiero potem się zmieniło… A zaczęło
się wszystko od tej żelaznej drogi. Młynarz, u niego wtedy Antonina
służyła, jeździł z księdzem dziekanem i wójtem aż do Wiednia,
żeby cesarz nie pozwolił puszczać przez Topolnicę parowej kolei. Bo
wtedy mieli szyny żelazne puszczać przez pola. Ludzie nie chcieli, bo
węgiel z parowego wozu ziemię zatruwa dokoła. Nie pomogło. Posadzili
szyny popod las, poprzez nagórzanieckie pola, miastu pod nosem.

Nie minął rok i zaczęło
się z «zamkiem». Hrabia sprzedał zamek cesarzowi. Od wiek wieków
stał ten zamek z wyszczerbionymi murami, stał i nic. A jak
hrabia sprzedał, zaraz zaczęli tam fabrykę stawiać. Antonina
pamięta, co starzy ludzie wtedy przepowiadali. Że z tej fabryki,
co ją w zamku stroić mieli, nieszczęście przyjdzie dla tutejszego
narodu. Tutaj ludziom i bez fabryki dobrze. Starzy ludzie swój rozum
mieli”2.

Tak o swoim rodzinnym miasteczku pisała Julia w swej
pierwszej powieści Krzywe litery. Nie ulega bowiem
wątpliwości, że powieściowa Topolnica to w rzeczywistości wierne
odbicie Jagielnicy… Oddajmy ponownie głos autorce:

„Najpierw, kiedy postawili sortownię,
nic złego w tym jeszcze widać nie było. Tylko trochę
hałasu, brudu i smrodu. Chociaż nie. Już wtedy nie było
to, co kiedyś… […] Po sortowni w ruch puścili suszarnię,
fermentownię, a potem jeszcze cygarnię. Tam teraz najtrudniej się
dostać. A na początku? Boże! Prosili. Nikt nie chciał robić
w «zamku». Wstyd było gospodarskim córkom włóczyć się po
fabryce jak jakim żołnierkom. Co innego wyjść na pański łan
razem z gromadą. Zimą można pierze brać do domu od kulawego
Żyda Rachmila i drzeć po pół centa za funt. Można robić przy
kożuchach… Ale robić w fabryce? Przeciwko to przystojeństwu
ludzkiemu”3.

Julia nie mogła co prawda pamiętać tych znaczących
w życiu miasteczka wydarzeń, bo zarówno do budowy linii kolejowej
przez Jagielnicę, jak i do założenia fabryki tytoniu doszło
jeszcze przed jej narodzinami, ale słyszała zapewne opowieści
ludzi o „starych, dobrych czasach”. Wschodniogalicyjskie Koleje
Lokalne zostały wybudowane w latach 1896–98 i były kolejnym
etapem rozbudowy imponującej sieci kolejowej we wschodniej części
Galicji. Odcinek Biała Czortkowska–Zaleszczyki przez Jagielnicę
i Tłuste o długości pięćdziesięciu jeden kilometrów został
uruchomiony, wraz z dwoma innymi, w listopadzie 1898 roku. Natomiast
zamek, który od XVI wieku górował nad miasteczkiem, Antoni
Lanckoroński sprzedał rządowi austriackiemu jeszcze wcześniej,
bo w roku 1817. Rzeczywiście – dokładnie tak, jak opisała to
Julia w swej książce – utworzono w nim dużą fabrykę tytoniu,
która działała również po wojnie.

Natomiast opisane w Krzywych
literach skomplikowane relacje narodowościowe – Polaków,
Ukraińców, Żydów – oraz burzliwy czas I wojny światowej,
ukraińskiego przebudzenia narodowego i gotującej się tuż obok
komunistycznej rewolucji – Julia mogła już zobaczyć na własne oczy,
nawet jeśli część wojny spędziła wraz z rodziną w Wiedniu. Była
już wtedy nastoletnią dziewczyną, ciekawą świata i polityki.

Powieściowa Topolnica jest swego rodzaju
galicyjskim mikrokosmosem czasu I wojny światowej, odbijającym
wszystkie rodzaje poglądów, postaw i decyzji. Jagielnica była
jednak dla Julii czymś więcej niż tylko inspiracją w literackim
debiucie. Być może właśnie to miejsce – kiedyś idylliczne
i rajskie, później rozdarte polsko-ukraińsko-żydowsko-radzieckimi
konfliktami – zaważyło na kształtowaniu się jej lewicowych
poglądów. Przede wszystkim jednak Jagielnica pozostała dla niej
domem, miejscem pięknym, bezpiecznym – bo to tam przyjechała ze
Lwowa, gdy jako dziewiętnastoletnia zaledwie dziewczyna miała zostać
matką. W aptekarskim domu jej rodziców 1 sierpnia 1921 roku urodził
się jej jedyny syn, Michał. Poród przyjęła miejscowa akuszerka
Debora Katz.

Rodzina

Julia była pierwszym dzieckiem
Berty z domu Salzberg i Hermana Preissa, zasymilowanych polskich
Żydów. Poza Julią urodziło się im troje dzieci: Jerzy (później
zwany też Otto lub Oton), Olga i Feliks. Jeszcze na długo przed
wybuchem II wojny światowej rodzeństwo wyjedzie z Polski do Francji
i tam się osiedli. Julia – przynajmniej oficjalnie – nie będzie
miała z nimi kontaktu aż do lat 70. Z braćmi i siostrą łączyły
ją jednak lewicowe poglądy: Olga z Francji pojechała do Hiszpanii,
by wspierać republikanów w czasie wojny domowej. Najmłodszy brat,
Feliks, był w latach 30. członkiem Komunistycznego Związku Młodzieży
Białorusi Zachodniej. Później – podobno – stał się trockistą
(Julia musiała się zresztą z tego powodu gęsto tłumaczyć w latach
40.). Niespokojny duch, w czasie II wojny światowej działał ponoć
we francuskim podziemiu. Jerzy, który został muzykiem, był chyba
z nich wszystkich najspokojniejszy. Z Jagielnicy wyjechał jako
pierwszy z rodzeństwa, w 1922 roku, aby w Berlinie studiować
u jednego ze znanych skrzypków. Potem przeniósł się do Paryża. Po
kilku latach – prawdopodobnie z powodów materialnych – musiał
wyjechać do Afryki, gdzie zarządzał dużym hotelem. Przeżył tam
całą wojnę, po zakończeniu której wrócił do Francji.

Rewolucyjnych poglądów młodzi Preissowie nie
wynieśli z domu – ich ojciec był statecznym aptekarzem, zaś sama
Julia określała swoje pochodzenie jako drobnomieszczańskie. Obydwoje
rodzice, Berta i Herman, pochodzili ze Stryja, tam się pobrali
w 1902 roku i jeszcze w tym samym roku doczekali się narodzin
pierwszej córki. Rok wcześniej Herman ukończył w Czerniowcach
farmację.

Jakiś czas po ślubie Preissowie osiedlili
się w Jagielnicy, gdzie prowadzili aptekę. Dom, w którym się
mieściła, był duży – na tyle, że swobodnie można było go
podzielić na część prywatną oraz apteczną. W tej prywatnej stał
fortepian. W domu Julii ceniono i wykształcenie, i muzykę, a jej
rodzice jeździli na koncerty do Lwowa.

W piwnicy domu mieściło się aptekarskie
laboratorium – z probówkami, moździerzem do rozcierania preparatów,
słoiczkami i buteleczkami. Jednego dnia przynosiło się receptę,
a następnego lek był gotowy do odebrania. Herman cenił swój fach
i ciężko przeżył chwilę, gdy zaczęły pojawiać się w sprzedaży
gotowe preparaty farmaceutyczne. Nie chciał być tylko sprzedawcą
różnych masowo produkowanych pudełek przez hurtownię, czuł się
specjalistą, który wie, jak pomóc klientowi i sporządzić potrzebny
mu lek. W tej swojej niechęci do gotowych leków jest uderzająco
podobny do aptekarza Ludwika Nossa z Krzywych liter,
który tak oto został opisany przez Julię:

„[…] kochał swój
zawód. Zadowoleniem napełniał go szacunek pomieszany z lękiem,
odbijający się na twarzach ludzi na widok tajemniczych szafek
aptecznych, butli z dziwnymi napisami, szuflad o drażniących
zapachach, w których zaklęte było ich zdrowie. Na szybach wejściowych
do apteki widniały na matowym szkle sylwetki boga Eskulapa z laską
w ręku, dookoła której owijał się mądry wąż, i bogini
Egei z czarą, napełnioną czarodziejskim płynem życia. W swym
czarnym kitlu czuł się aptekarz Ludwik Noss kapłanem mądrego boga
i dobrej bogini. Dlatego też bolał nad upadkiem aptekarskiego
zawodu. […] Apteki coraz bardziej zamieniają się w zwykłe
kramiki, w punkty sprzedaży fabrycznych «specyfików». Handlem
Ludwik Noss pogardzał. Handel – to żydowskie szacherki, niemieckie
frymarczenie, ostatnio zaś panowie «Ukraińcy» chwytają się tego
oszukaństwa. Uczciwy Polak nie plami się handlem. Uczciwy aptekarz
handlem się brzydzi.

Inaczej ma się rzecz z opłatą
za przyrządzanie lekarstw. To nie ma z handlem nic wspólnego. Aptekarz
Noss cenił sobie wielce taksę aptekarską, której tajniki niedostępne
były dla profanów. Objęty taksą skomplikowany system opłat za
wykonywaną pracę dawał mu satysfakcję daleko szerszą, niż dać
mogą zwykłe korzyści materialne. Każda najdrobniejsza czynność,
wykonana ręką aptekarza, była skrupulatnie wzięta pod uwagę
i oceniona jako odrębny wkład w dzieło. Każdy ruch aptekarza
był potraktowany tak, jak na to zasługuje, jako odpowiedzialny
akt. A więc taksa przewidywała oddzielną opłatę za odważenie
odpowiedniej ilości proszku, zmieszanie go w moździerzu z innymi
ingrediencjami, za podzielenie na równe części, za wsypanie do
papierowych kapsułek, za nalepienie sygnaturki i za wiele jeszcze
innych czynności, koniecznych dla wykonania recepty. Oto jak ceni się
rzetelne aptekarskie rzemiosło”4.

O matce Julii nie wiadomo zbyt wiele – poza tym,
że była dość tęga i miała w sobie mnóstwo serdeczności. Swoim
dzieciom, a później wnukowi, stworzyła ciepły, rodzinny dom. Na
zdjęciu wygląda jak jedna z tych szczęśliwych, radosnych kobiet,
które nie zadręczają się codziennymi przeciwnościami losu, lecz
z natury są ciepłymi optymistkami. Ciepła – to najtrafniejsze
określenie Berty. O Hermanie – poza jego poglądami na gotowe
leki – też wiadomo raczej mało. Na zdjęciu wyciągniętym
z pudła Teresy wygląda jak typowy przedstawiciel ówczesnej klasy
średniej – bródka, lekko podkręcone wąsy, biała koszula, bystre
spojrzenie. Musiał jednak być człowiekiem pogodnym i wesołym. Inaczej
nie śmiałby się tak, jak na jedynym ocalałym zdjęciu z wnukiem –
uwieczniono ich obydwu rozbawionych i szczęśliwych po przedstawieniu
szkolnego teatrzyku.

Berta i Herman nie byli religijnymi Żydami. Do
synagogi chodzili rzadko, choć na Chanukę w domu zawsze zapalano
świece. Z czasem z żydowskich zwyczajów zostało coraz mniej. Julia
deklarowała się już jako osoba niewierząca.

Spokojne – a zapewne i w miarę dostatnie –
życie Preissów w Jagielnicy przerwała I wojna światowa. Niespokojny
czas postanowili przeczekać w Wiedniu, gdzie mieszkała Paula,
siostra Berty (czyli ciotka Julii), razem ze swoim mężem Moritzem
Rosensteinem. W stolicy Habsburgów mógł im także pomagać wujek,
doktor Jakub Zobel. Kilkadziesiąt lat później, w 1948 roku,
Julia będzie musiała go wymienić wśród „krewnych żyjących za
granicą” w ankiecie personalnej dla Urzędu Bezpieczeństwa. W PRL-u
krewny za granicą nigdy nie wyglądał dobrze w kwestionariuszach,
i może dlatego, pisząc o wujku Zoblu, Julia dodała skrzętnie,
że nie ma on majątku, jest (był?) za to członkiem Komunistycznej
Partii Austrii i aktywistą MOPR-u[*] (Międzynarodowej Organizacji Pomocy Rewolucjonistom).

W czasie wymuszonego przez wojnę pobytu w Wiedniu
Julia uczęszczała do gimnazjum. W latach 1916–17, a zatem
prawdopodobnie właśnie w Wiedniu, należała do syjonistycznego
ruchu skautowego Haszomer. Być może właśnie tam – oraz pod
wpływem zaangażowanego wujka – zaczęła się jej fascynacja
komunizmem.

Kataklizmy małe i duże

Po wojnie Preissowie wrócili do
Jagielnicy, do swojej apteki. Życie w miasteczku toczyło się dalej,
jednak już inaczej.

I wojna światowa wykreśliła na nowo mapę
Europy. Austro-Węgry się rozpadły, Polska odzyskała niepodległość,
a wraz z nią i wschodnią Galicję (choć wówczas status
tych terenów nadal się ważył). Zmiany dotknęły też małą
Jagielnicę. I choć dotąd wielu mieszkańców miasteczka starało
się spokojnie przetrwać kolejne przemarsze wojsk, zmieniających
się komisarzy i zarządców, to teraz wydawało się, że można
już wyglądać nie tylko końca wojny, ale i nowego początku. Tak
opisywała te dylematy Julia w Krzywych literach,
posługując się postacią cichego poczmistrza Altmajera:

„Tym razem, kiedy wojska polskie pojawiły
się w Topolnicy po rozbiciu Ukraińców, powiedział sobie poczmistrz
Altmajer: «Trzeba się jednak na coś zdecydować. Przeczekałem
c.k. monarchię, przeczekałem cierpliwie Ukrainę, teraz przychodzi
Polska. Trzeba dobrze rozważyć, co dalej». Ważył wszystkie
racje: wychodziło bezspornie, że alianci nie dopuszczą do tego,
żeby tu zapanowała bolszewia. Ukraina także nie wchodzi w grę,
komu to potrzebne? Wprawdzie ostatnio powzięta przez aliantów decyzja
oddaje Galicję Wschodnią tylko czasowo pod zarząd polski – tylko
na dwadzieścia pięć lat, ale wiemy, co to znaczy. Czasowo –
bagatela! Więc skoro ma pozostać tu Polska, trzeba się odpowiednio
ustawić”5.

Preissowie się nie „ustawiali”, po prostu starali
się żyć jak wcześniej, czyli spokojnie prowadząc aptekę. Wkrótce po
wojnie i tuż po ukończeniu szkoły w 1920 roku Julia, ich najstarsza
córka, wyszła za mąż. Rok później na świat przyszedł wnuk;
młodsze dzieci też dorastały. Przez chwilę mogło się wydawać, że
oto teraz znów wszyscy zaczną żyć tak, jak żyli od pokoleń – po
prostu pracując, dbając o rodzinę i własną dobrą opinię. Była
to jednak nadzieja złudna, bo nowe światy zwykle niosą z sobą nowe
porządki i wyzwania – jak zauważa w powieści poczmistrz Altmajer:
„Coś pękło w tym świecie i nie da się już skleić”. Niepokój
ominął Hermana i Bertę, ale już nie ich dzieci – w 1923 roku
zbuntowana Julia odeszła od swojego męża, zaś pozostała trójka
rodzeństwa kolejno emigrowała z Polski. I tak Berta i Herman zostali
sami w swojej aptece w Jagielnicy, mierząc się z każdym dniem po
swojemu. Być może nawet wierząc, że kiedyś znów wszystko będzie
takie jak należy.

W 1936 roku opuścili Jagielnicę. Nie wiadomo,
co ich skłoniło do podjęcia tej decyzji – możliwe, że mieli
kłopoty finansowe, w każdym razie albo sprzedali, albo wynajęli
aptekę i zamieszkali we Lwowie przy ulicy Domagaliczów. Dołączył
też wtedy do nich syn Julii, Michał, uczeń lwowskiego liceum, który
wcześniej mieszkał na stancjach. Przez lata, jakie pozostały do wybuchu
wojny, to oni się nim zajmowali – Julia siedziała w więzieniu,
a jego ojciec zmarł kilka lat wcześniej.

Letnie tygodnie 1939 roku upływały we Lwowie –
podobnie jak w całej Polsce – pod znakiem przygotowań do wojny. Na
początku sierpnia Wojewódzki Fundusz Pracy poinformował o przymusowej
rejestracji obywateli w wieku od siedemnastu do sześćdziesięciu lat,
zobowiązanych do świadczeń wojskowych. Rozgłośnia lwowska Polskiego
Radia nadawała pogadanki o obronie przeciwlotniczej. W sklepach
ceny szły w górę, z czym władze miasta próbowały walczyć za
pomocą grzywien i kontroli. Problemem były zwłaszcza ceny mięsa,
jednak lwowiacy wykupywali też cukier i sól. W ostatnich dniach
sierpnia rozpoczęto kopanie rowów przeciwlotniczych. „Pracują
wszystkie odłamy społeczeństwa lwowskiego bez różnicy
narodowości i wyznania” – donosił „Dziennik Polski” 27
sierpnia6.

Trzydziestego sierpnia we Lwowie odbyła się
defilada wojskowa. „Okrzykom na cześć armii polskiej i naczelnego
wodza nie było końca. Na żołnierzy przez cały czas defilady sypał
się z okien, drzew i chodników istny deszcz kwiatów. […] Pod
adresem żołnierzy padały ustawicznie okrzyki: «wracajcie zdrowi»,
«pójdziemy wszyscy wkrótce za wami»” – entuzjastycznie
pisano w „Ilustrowanym Kurierze Codziennym”. I dalej: „[…]
Na olbrzymiej przestrzeni od hotelu George’a aż do Teatru Wielkiego
podniosło się w górę tysiące rąk, ślubując bronić Polski «do
krwi ostatniej kropli z żył»”7.

Dzień później odwołano we Lwowie międzynarodowe
zawody balonowe o Puchar Gordona Benetta – polska reprezentacja
wygrała zawody w roku poprzednim i zgodnie z tradycją w 1939 roku
miano je rozegrać w Polsce, właśnie we Lwowie. Miały się odbyć
3 września.

Nie wiadomo, jak w czasie okupacji radzili sobie
rodzice Julii. Ona sama, jak zawsze, zajęta była swoją działalnością
komunistyczną.

Zagłada

Ani Herman, ani Berta nie przeżyli
wojny. W partyjnych ankietach Julia zawsze pisała krótko, że po wojnie
już „nie żyli”. Matka zmarła trzy tygodnie przed wybuchem wojny
niemiecko-sowieckiej w czerwcu 1941 roku (była ciężko chora). Po
śmierci żony ojciec Julii wyjechał ze Lwowa – ojciec i córka
nie przypuszczali zapewne, że żegnają się po raz ostatni.

Herman zginął w jednym z małych galicyjskich
miasteczek, zastrzelony przez Niemców podczas spędzania Żydów na
rynek. Tak samo jak tysiące innych – zamordowanych, bo szli za wolno
do pociągu, bo nie zmieścili się na podwodach, których używano
do ich wywózki, lub nie wykonali jakiegoś polecenia. Lub po prostu
bez powodu.

Zginęło też całe rodzeństwo jego żony, czyli
wuj i ciotki Julii.

Lola mieszkała w Stryju i tam zginęła od razu
po wkroczeniu Niemców w 1941 roku.

Fila mieszkała na Bukowinie w miasteczku Łukawiec,
zginęła w 1942 roku w obozie na Zadniestrzu.

Maks mieszkał wraz z rodziną – żoną Sonią
i dwójką dzieci – we Lwowie. Wszyscy zginęli w 1942 roku
w Mikołajewie pod Lwowem.

Paula, która gościła Julię w czasie I wojny
światowej w swoim domu w Wiedniu, przetrwała aż do 1943 roku, kiedy
zginęła w obozie Stara Gradiška[**] na terenie obecnej Chorwacji.

Najmłodsza z sióstr Salzberg, Hala, zginęła wraz
z mężem w 1942 roku, tam gdzie mieszkali – w miasteczku Skałat
koło Tarnopola.

To fragment listy jednej rodziny i ogrom Zagłady,
o którą Julia jedynie się otarła. Jak w wielu innych żydowskich
rodzinach była jedną z nielicznych ocalałych. Śmierć rodziców –
tak samo jak kwiaty z Jagielnicy – zaległa pod jej skórą, by po
latach pojawić się w jej twórczości pisarskiej.

„Rodzice moi wtedy już nie żyli. Zginęli
w poprzedniej akcji. Właściwie to było tak: Żydom kazano
zgromadzić się na rynku, skąd mieli być wywiezieni do obozu,
a ojciec mój i matka jakoś nie wyszli na czas czy coś takiego,
może nie zdążyli, a może po prostu nie chcieli, dość, że sam
komendant, który kierował akcją, zobaczył ich w ogrodzie, zobaczył,
poznał i z miejsca zastrzelił”8.

– tak zaczyna się jedno z jej opowiadań.

Gdy Niemcy zaatakowały ZSRR, Julia pożegnała
się we Lwowie ze swoim synem Michałem. On wyjeżdżał z miasta,
ona jeszcze w nim zostawała. Żadne z nich już nigdy do Jagielnicy
nie wróciło.

PRZYPISY

1 Julia Prajs, Morze,
w:Znak H, Czytelnik, Warszawa 1962, s. 53.

2 Julia Prajs, Krzywe
litery, Czytelnik, Warszawa 1960, s. 7–8.

3 Tamże, s. 8.

4 Tamże, s. 85–87.

5 Tamże, s. 397.

6 Agnieszka Biedrzycka, Kalendarium
Lwowa 1918–1939, Universitas, Kraków 2012, s. 983.

7 Tamże, s. 983.

8 Julia Prajs, Butelka
koniaku, w:Znak „H”. Czytelnik,
Warszawa 1962, s. 69.

[*] MOPR powstała w 1922 r. w Moskwie. Była organizacją
społeczną, podporządkowaną Międzynarodówce Komunistycznej
i podzieloną na sekcje krajowe. Jej zadaniem była pomoc więźniom
politycznym i ich rodzinom, a także ukrywającym się lub szykanowanym
działaczom komunistycznym (przyp. aut.).

[**] Obóz w Starej Gradišce powstał w 1941 r. jako podobóz
obozu koncentracyjnego w Jasenovacu. Przebywały w nim serbskie,
romskie i żydowskie kobiety i dzieci (przyp. aut.).