Strona główna » Obyczajowe i romanse » Krzyk Maorysów

Krzyk Maorysów

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-120-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Krzyk Maorysów

"Porywająca nowozelandzka saga! „Trzymająca w napięciu, pełna zawirowań i rodzinnych konfliktów powieść obyczajowa z sugestywnymi bohaterami i doskonałymi opisami” .                                                                                                           Lesestunde „Znakomita opowieść o współistnieniu dwóch kultur: europejskiej i nowozelandzkich Maorysów”.                                                                                                           Histo-Couch Sarah Lark w ciekawy i interesujący sposób ukazuje historię nowozelandzkiej rodziny, której życie nierozłącznie splecione jest z tradycjami Maorysów. Nowa Zelandia, Canterbury Plains, 1907: Gloria dorasta na Kiward Station. Jej szczęśliwe, radosne dzieciństwo kończy się gwałtownie, kiedy wraz ze swoją kuzynką, Lilian, zostaje wysłana do angielskiej szkoły z internatem. Lilian doskonale odnajduje się w nowym świecie, Gloria natomiast zaczyna nienawidzić swoich rodziców za to, że zmusili ją do takiego życia. Dziewczyna za wszelką cenę chce wrócić do Nowej Zelandii. Potajemnie układa plan, w efekcie którego znajdzie się w ogromnym niebezpieczeństwie… Los dokonuje gwałtownego zwrotu i raz jeszcze okaże się, jak wiele ludzkich uczuć może być przyczyną zarówno rozpaczy, jak i siły.  "

Polecane książki

Poradnik do gry Neuro Hunter zawiera opis wszystkich misji, spis potworów, broni oraz porady dla początkujących – jednym słowem – poradnik jest w 100% kompletny. Neuro Hunter - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje jak m.in. [Misja 13] Kradzież raportu[Misja 14] Próbka d...
Po latach spędzonych w Londynie Kit Cranmer powraca do domu ukochanego dziadka na wybrzeżu Norfolk. Samowolna i żądna przygód, galopująca w męskim przebraniu po okolicy, przypadkowo zostaje hersztem przemytniczej szajki i w tej roli poznaje przywódcę konkurencyjnego gangu. Męski i władczy kapitan Ja...
Poradnik zawiera szczegółowy opis wszystkich zadań, a także ich alternatywnych zakończeń oraz mapy z dokładnymi oznaczeniami. Ponadto poznasz ukryte przejścia i mroczne tajemnice mieszkańców Aleroth.Divinity II: Flames of Vengeance - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje ...
Publikacja jest pierwszym na polskim rynku wydawniczym opracowaniem na temat zasad stosowania oświadczeń żywieniowych i zdrowotnych odnoszących się do żywności, tj. wszelkich komunikatów informujących konsumentów o właściwościach odżywczych lub zdrowotnych środków spożywczych. Biorąc pod uwagę, że r...
Poradnik do LEGO Star Wars 3: The Clone Wars zawiera kompletny opis przejścia gry, wraz z poradami umożliwiającymi zdobycie wszystkich 220 minizestawów. Osobne rozdziały zostały poświęcone specjalnym zadaniom łowców nagród, klockom oraz postaciom.LEGO Star Wars III: The Clone Wars - poradnik do gry ...
Niektóre istoty rodzą się złe. Inne z powodzeniem nadrabiają gorliwością brak wrodzonego talentu.Tamtego grudniowego dnia 1944 roku, dwa lata po fatalnym w skutkach spotkaniu z oficerem SS Karlem Krugerem, Markus nie miał już wątpliwości, że śmiertelnicy potrafią być równie bezwzględni i drapieżni j...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Sarah Lark

Nakładem Wydawnictwa Sonia Draga

ukazały się następujące powieści
tej autorki:

W krainie białych
obłoków

Pieśń
Maorysów

Pamięci Einsteina i Marii
Curie

WZRASTANIE   CANTERBURY PLAINS, GREYMOUTH,
CHRISTCHURCH, CAMBRIDGE 1907 – 1908 – 19091

– Na wyścigi! Chodź, Jack, ścigamy
się do Kręgu Kamiennych Wojowników!

Gloria wcale nie czekała na odpowiedź,
lecz siedząc na swoim rudym jak lis pony, natychmiast zajęła pozycję
startową koło konia Jacka. Kiedy tylko Jack skinął głową,
przycisnęła lekko łydkę do boku zwierzęcia – drobna klacz
natychmiast ruszyła galopem.

Jack McKenzie, młody mężczyzna
o kręconych włosach w kolorze dojrzałego kasztana i spokojnych
zielono-brązowych oczach, także skłonił swojego konia do galopu
i popędził za dziewczynką przez rozległe, niekończące się
łąki Kiward Station. Jack nie miał żadnej szansy, aby dogonić
Glorię na swoim silnym, ale zbyt wolnym koniu. A on sam był po
prostu za duży i za ciężki na dżokeja, nie chciał też odebrać
dziewczynce przyjemności wygranej. Gloria była bardzo dumna ze swojego
szybkiego jak strzała pony pochodzącego z Anglii, który sprawiał
wrażenie pełnokrwistego rumaka w małym wydaniu. Jack pamiętał,
że był to pierwszy prezent urodzinowy jej rodziców, z którego
Gloria rzeczywiście się cieszyła. Zawartość paczek przysyłanych
z Europy, które docierały tutaj w nieregularnych odstępach czasu,
była zwykle mało spektakularna: suknia z falbanami z odpowiednim
wachlarzem i kastanietami z Sevilli, pantofelki w złotym kolorze
z Mediolanu, torebka ze strusiej skóry z Paryża… Były to
przedmioty niezbyt przydatne na owczej farmie w Nowej Zelandii,
a w dodatku okazywały się o wiele zbyt ekstrawaganckie na okazyjne
wizyty w Christchurch.

Ale rodzice Glorii w ogóle nie brali
tego pod uwagę, wręcz przeciwnie. William i Kura Martynowie
prawdopodobnie sądzili, że zaszokowanie nieco prowincjonalnego
towarzystwa z Canterbury Plains poprzez powiew „wielkiego świata”
będzie raczej czymś zabawnym. Oboje nie mieli żadnych zahamowań ani
też odrobiny nieśmiałości i oczywiście zakładali, że ich córka
myśli dokładnie tak samo.

Jack, galopując w karkołomnym tempie
po polnych drogach, próbował przynajmniej nie stracić dziewczynki
z oczu i myślał przy tym o matce Glorii. Kura-maro-tini, córka
jego przyrodniego brata, była egzotyczną pięknością, obdarzoną
w dodatku niezwykłym głosem. Muzykalności nie odziedziczyła
zapewne po swoich białych przodkach, lecz zawdzięczała ją raczej
matce, maoryskiej pieśniarce o imieniu Marama. Kura-maro-tini już
od dzieciństwa pragnęła podbić operowy świat Europy i bezustannie
kształciła swój głos. Jack dorastał razem z nią na Kiward Station
i do dziś wspominał z przerażeniem jej niekończące się lekcje
śpiewu i gry na fortepianie. Z początku wszystko wskazywało na
to, że mieszkająca w wiejskich zakątkach Nowej Zelandii Kura nie
ma żadnych szans na urzeczywistnienie swego marzenia. Aż do chwili,
kiedy znalazła wielbiciela w osobie swego męża Williama Martyna,
który dobrze wiedział, jak wykorzystać talenty żony. Od lat oboje
podróżowali po Europie z grupą maoryskich pieśniarzy i tancerzy,
Kura była gwiazdą zespołu, jego zaś członkowie grający na
współczesnych instrumentach europejskich w oryginalny sposób
interpretowali tradycyjną muzykę Maorysów.

– Wygrałam!

Gloria po mistrzowsku zatrzymała swojego
ruchliwego konika pośród skalnych formacji, które zwano „Kręgiem
Kamiennych Wojowników”.

– A tam z tyłu są owce! –
dodała.

Małe stado owiec maciorek było właściwym
powodem konnej przejażdżki Jacka i Glorii. Zwierzęta były zupełnie
samodzielne i pasły się wśród skał na terenie, który był
świętością dla miejscowego plemienia Maorysów. Prowadząca farmę
Gwyneira McKenzie-Warden bardzo szanowała religijne uczucia pierwotnych
mieszkańców tych obszarów, choć ziemia ta należała prawnie do Kiward
Station. Było tu dosyć łąk zarówno dla owiec, jak i dla bydła,
i zwierzęta nie musiały naruszać swą obecnością świętych miejsc
Maorysów. Dlatego właśnie Gwyneira poprosiła Jacka przy obiedzie,
aby spędził stamtąd owce, co spotkało się z gorącym protestem
Glorii.

– To przecież ja mogę zrobić,
babciu! Nimue musi się jeszcze uczyć!

Od kiedy Gloria rozpoczęła intensywne
treningi ze swoim psem pasterskim, domagała się powierzania jej
coraz poważniejszych zadań na farmie, ku wielkiemu zadowoleniu
Gwyneiry. Także tym razem babcia uśmiechnęła się do wnuczki
i skinęła głową przyzwalająco.

– Dobrze, ale Jack będzie ci towarzyszył
– odparła, choć nie za bardzo potrafiła stwierdzić, dlaczego nie
chciała puścić dziewczynki samej. W gruncie rzeczy nie było powodów
do obaw: Gloria znała farmę jak własną kieszeń, a z kolei wszyscy
mieszkańcy Kiward Station znali i bardzo kochali Glorię.

Gwyneira nie była tak przesadnie ostrożna,
jeśli chodziło o własne dzieci. Jej najstarsza córka Fleurette
już jako ośmiolatka jeździła konno do oddalonej o cztery mile
małej szkoły, którą wówczas prowadziła na sąsiedniej farmie
przyjaciółka Gwyneiry, Helen. Ale Gloria – to co innego. Na niej,
jako jedynej uznawanej przez Gwyneirę dziedziczce Kiward Station,
skupiały się wszystkie nadzieje babki. Bo tylko w żyłach Glorii
i Kury płynęła krew założycieli farmy – Wardenów. Matka zaś
Kury, Marama, pochodziła z miejscowego plemienia Maorysów; Glorię
uznawali więc także pierwotni mieszkańcy tych ziem. Było to o tyle
istotne, że między Tongą, wodzem szczepu Ngai Tahu, i Wardenami od
lat toczyła się ostra rywalizacja. Tonga miał nadzieję, że kiedyś
zdobędzie większe wpływy w kraju w efekcie małżeństwa Glorii
z którymś z Maorysów z jego szczepu, choć co prawda ta strategia
już raz zawiodła, jeśli chodzi o matkę Glorii, Kurę. A Gloria jak
dotychczas nie wykazywała specjalnego zainteresowania życiem i kulturą
plemion Maorysów. Dziewczynka wprawdzie mówiła płynnie językiem
Maorysów i chętnie słuchała starych legend i opowieści z historii
swego ludu, które opowiadała jej babka Marama, ale najbardziej związana
czuła się tylko z Gwyneirą, jej drugim mężem Jamesem McKenzie,
a przede wszystkim z ich synem Jackiem.

Związek, jaki rozwinął się między
Glorią a Jackiem, był zawsze dość osobliwy. Młody mężczyzna był
piętnaście lat starszy niż wnuczka jego przyrodniego brata, ale to
przede wszystkim on w pierwszych latach życia Glorii chronił ją przed
humorami jej rodziców i brakiem zainteresowania z ich strony. Jack
nigdy nie przepadał za Kurą-maro-tini i jej muzyką, ale Glorię
polubił od chwili jej pierwszego krzyku – co należało rozumieć
dosłownie, jak żartował jego ojciec. Gloria już jako niemowlę
zaczynała głośno płakać, kiedy tylko Kura uderzała w klawisze
fortepianu. Spotykało się to z całkowitym zrozumieniem ze strony
Jacka, który zabierał wtedy dziecko i nosił je z sobą wszędzie,
zupełnie jak szczeniaka.

Nie tylko Jack dotarł tymczasem do
kamiennego kręgu, ale także pies Glorii Nimue, suka rasy border
collie. Zwierzę dyszało głośno i patrzyło na swoją panią
niemal z wyrzutem. Suka nie lubiła, kiedy Gloria jeździła konno,
i była szczęśliwsza, zanim szybki jak strzała pony przybył
tutaj z Anglii. Ale teraz Nimue, słysząc ostry gwizd Glorii,
natychmiast ruszyła w stronę owiec, które pasły się wśród
skał. Jack i Gloria patrzyli z przyjemnością i dumą, jak suka
błyskawicznie spędziła rozproszone owce w stado i przybiegła do
nich w oczekiwaniu kolejnych rozkazów. Gloria z dużym znawstwem
prowadziła stado w kierunku farmy.

– Widzisz, dałabym radę sama. –
Dziewczynka spojrzała na Jacka z triumfem. – Powiesz o tym
babci?

Jack z powagą skinął głową.

– Pewnie, Glory. Babcia będzie z ciebie
dumna, z Nimue też.

Gwyneira McKenzie ponad pięćdziesiąt
lat temu przywiozła z Walii do Nowej Zelandii pierwszego psa rasy
border collie i zaczęła hodować tu i szkolić te psy. Dziś była
szczęśliwa, widząc, jak dobrze Gloria potrafi się obchodzić ze
zwierzętami.

Andy McAran, stary brygadzista na farmie,
obserwował Jacka i Glorię, kiedy ci wreszcie zapędzili stado
do zagrody, której płot zbudował jeszcze on sam. McAran już od
dawna nie musiał pracować, ale chętnie podejmował się jakichś
zajęć na farmie i w tym celu każdego dnia siodłał swojego
konia, aby przyjechać na Kiward Station z miejscowości Haldon. Jego
żonie nie za bardzo się to podobało, czym Andy w ogóle się nie
przejmował – wręcz przeciwnie. Ożenił się późno i nie był
w stanie przyzwyczaić się do tego, że ktokolwiek mówił mu, co
ma robić.

– Prawie jak wtedy Miss Gwyn. –
Stary uśmiechnął się z uznaniem, kiedy Gloria zamknęła bramę
za owcami. – Brakuje tylko tych rudych włosów i… – Andy nie
dokończył, aby nie urazić Glorii. Ale Jack słyszał podobne uwagi
aż za często i dzięki temu doskonale potrafił odczytać myśli
Andy’ego: stary pasterz żałował, że Gloria nie odziedziczyła po
swojej prababce delikatnej figury elfa ani też jej pociągłej, pięknej
twarzy – co było dziwne, bo Gwyneira przekazała swoje rude, kręcone
włosy i delikatną postać niemal wszystkim kobietom z rodu. Gloria
wdała się raczej w Wardenów: miała twarz o ostrych rysach, oczy
osadzone blisko siebie i wąskie usta. Ale ta twarz ginęła niemal
w burzy otaczających ją jasnobrązowych, bujnych i mocno kręconych
włosów. Codzienne ich czesanie było męczarnią i przed rokiem
dziewczynka w przypływie przekory po prostu je obcięła. Oczywiście
wszyscy dokuczali jej od tego czasu, pytając, czy zamierza „stać się
całkiem chłopcem” – zwłaszcza że wcześniej jeszcze zwędziła
bryczesy, które jej babka Marama uszyła dla któregoś z maoryskich
chłopców. Ale Jack był zdania, że Gloria o wiele lepiej wyglądała
w krótkich, mocno kręconych włosach, a szerokie spodnie do jazdy
konnej też pasowały lepiej do jej nieco krępego, silnego ciała niż
suknie. Jeśli więc chodzi o figurę, Gloria wdała się w swoich
maoryskich przodków i dlatego nigdy nie wyglądałaby dobrze w odzieży
pochodzącej z zachodniej Europy.

– Ta dziewczyna rzeczywiście nie ma
w sobie nic ze swojej matki – zauważył James McKenzie. Obserwował
przyjazd Glorii i Jacka z wykuszu w sypialni Gwyneiry, gdzie bardzo
lubił przebywać: choć było tu nieco chłodno, wolał to miejsce
niż wygodny fotel w salonie. James skończył niedawno osiemdziesiąt
lat i wiek dawał mu się mocno we znaki. Od pewnego czasu dokuczały
mu silne bóle stawów, które utrudniały każdy ruch. A w dodatku
James nienawidził chodzenia o lasce. Niechętnie przyznawał się
do tego, że schody prowadzące w dół do salonu stawały się coraz
poważniejszą przeszkodą, dlatego znalazł wymówkę i twierdził,
że ze swojego miejsca w wykuszu może o wiele lepiej doglądać tego,
co się dzieje na farmie.

Gwyneira wiedziała lepiej: James nigdy nie
czuł się dobrze w wytwornym salonie Kiward Station. Jego świat zawsze
zamykał się w typowo męskich pomieszczeniach. I tylko z miłości
do Gwyn godził się z tym, że mieszkał w iście wielkopańskiej
posiadłości i tu wychowywał swojego syna. James najchętniej
wybudowałby dla swojej rodziny dom z drewnianych bali i tam
przesiadywałby przed kominkiem, do którego sam narąbałby drzewa. Ale
wraz z wiekiem marzenie to traciło na atrakcyjności i teraz James
rozkoszował się tylko ciepłem, o które dbała służba.

Gwyneira położyła mu rękę na ramieniu,
także patrząc na Glorię i swojego syna.

– Ona jest piękna – powiedziała. –
Jeśli któregoś dnia znajdzie się dla niej odpowiedni
mężczyzna…

James przewrócił oczami i westchnął,
mówiąc:

– Tylko nie to znowu. Bogu dzięki ona
jeszcze nie lata za chłopakami. Kiedy tylko pomyślę o Kurze-maro-tini
i o tym maoryskim chłopcu, który narobił jej tyle kłopotów… Ile ona wtedy miała lat? Trzynaście?

– Och, ona była po prostu przedwcześnie
dojrzała! – broniła swej wnuczki Gwyneira. Zawsze kochała
Kurę-maro-tini. – Wiem, że niespecjalnie ją lubisz. Ale jej problem
polegał tylko na tym, że ona właściwie nie należała do nas.

Gwyneira szczotkowała swoje mocno kręcone
włosy, ciągle jeszcze bujne, długie i intensywnie rude, mimo coraz
bardziej przeważającej bieli. Ale poza tym trudno było dostrzec
u tej prawie siedemdziesięciotrzyletniej kobiety jakieś oznaki jej
wieku. Gwyneira McKenzie-Warden była tak szczupła jak za czasów
swojej dawno minionej młodości. Wprawdzie twarz miała wychudłą
i pooraną drobnymi zmarszczkami, ale też nigdy nie chroniła jej
przed słońcem i deszczem. Bycie damą w eleganckim towarzystwie nie
odpowiadało jej zupełnie i ciągle uważała za szczęśliwy przypadek
fakt, że wbrew wszelkim niebezpieczeństwom w wieku siedemnastu lat
opuściła szlachecki dom swoich rodziców w Walii i odważyła się
rozpocząć ryzykowną małżeńską przygodę w zupełnie nowym,
nieznanym i odległym świecie.

– Problem Kury polega na tym, że kiedy
ona była jeszcze w stanie cokolwiek sobie przyswoić, nikt nie nauczył
jej mówienia słowa „nie” – mruknął James. Tego rodzaju dyskusje
na temat Kury-maro-tini prowadzili oboje od lat i w gruncie rzeczy
był to jedyny temat, który w małżeństwie Gwyneiry i Jamesa był
czymś w rodzaju materiału wybuchowego.

Gwyn potrząsnęła lekceważąco
głową.

– No, to znowu brzmi tak, jak gdybym się
jej bała – powiedziała gniewnie. Także ten zarzut nie był niczym
nowym, choć jego autorem nie był James, lecz przyjaciółka Gwyneiry,
Helen O’Keefe. I już sama myśl o Helen, która zmarła przed rokiem,
była przyczyną bolesnego ukłucia żalu u Gwyneiry.

James uniósł brwi do góry.

– Bać się Kury-maro-tini? Przecież
nigdy się jej nie obawiałaś – droczył się z żoną, dodając:
– Dlatego też od trzech godzin przesuwasz w kółko po biurku tam
i z powrotem ten list, który przyniósł stary Andy. Otwórz go
wreszcie, Gwyn! Między tobą a Kurą-maro-tini jest osiemnaście
tysięcy mil. Ona cię nie ugryzie.

Andy McAran i jego żona mieszkali
w położonej niedaleko niewielkiej miejscowości Haldon. To
w tamtejszym urzędzie pocztowym odkładano przesyłki adresowane na
farmę Kiward Station, Andy zaś chętnie pełnił funkcję listonosza,
kiedy pojawiały się listy „zza morza”. W rewanżu oczekiwał
– jak wszyscy plotkarze w Haldon – kilku kolejnych wieści
o pełnym egzotyki artystycznym życiu dziwnej dziedziczki rodziny
Wardenów. James lub Jack chętnie dostarczali najnowszych wiadomości
na temat szalonego życia Kury-maro-tini, a Gwyneira zwykle wtedy nie
interweniowała. W końcu były to tylko radosne wieści: Kura-maro-tini
i William byli szczęśliwi, wszystkie bilety na ich występy były
sprzedane, a jedno tournée goniło drugie. W Haldon oczywiście ludziom
gęby się nie zamykały: czy William rzeczywiście jest wierny już
niemal dziesięć lat swojej Kurze-maro-tini? Bo kiedy oboje mieszkali
na Kiward Station, niczym niezakłócone szczęście trwało zaledwie
rok. A jeśli to małżeństwo rzeczywiście było teraz tak spełnione
i szczęśliwe – to czemu dotychczas nie zostało pobłogosławione
kolejnymi dziećmi?

Gwyneira otwierała drżącymi
palcami kopertę opieczętowaną w Londynie i było jej wszystko
jedno. Tak naprawdę interesował ją tylko stosunek Kury-maro-tini do
Glorii. Dotychczas charakteryzował go wyłącznie brak zainteresowania
ze strony matki i Gwyneira modliła się w duchu, aby tak było
dalej.

James, patrząc na żonę czytającą
list, domyślał się, że tym razem zawierał on jakieś poruszające
wiadomości, a nie ciągle te same doniesienia o kolejnych sukcesach
spektaklu Haka meets piano. James spodziewał się
tego już wtedy, kiedy zobaczył kopertę zaadresowaną nie wyraźnymi
literami Kury-maro-tini, lecz swobodnym charakterem pisma Williama.

– Chcą zabrać Glorię do Anglii –
powiedziała Gwyneira bezdźwięcznie, opuszczając trzymany w rękach
list na stół.

– Oni… – Gwyn szukała odpowiedniego
fragmentu w liście Williama – oni bardzo cenią naszą pracę
przy jej wychowywaniu, ale martwią się, czy „kreatywno-artystyczne
zdolności” Glorii będą tutaj odpowiednio wspierane! James, Gloria
nie ma w ogóle żadnych „kreatywno-artystycznych zdolności”!

– I dzięki Bogu – stwierdził
James. – A jak oni oboje zamierzają obudzić w tym dziecku tę nową
Glorię? Czy ona ma pojechać z nimi na kolejne tournée? Ma śpiewać,
tańczyć, grać na flecie?

Kura-maro-tini opanowała po mistrzowsku
grę na flecie putorinoi był to zawsze
najważniejszy punkt jej programu – oczywiście Gloria także umiała
grać na flecie. Ale ku zmartwieniu jej babki Maramy dziewczynka nie
potrafiła wydobyć z tego instrumentu ani jednego tonu, który
nie byłby fałszywy, nie mówiąc już o słynnym dźwięku
wairua, znanym jako głos duchów.

– Nie, ona ma zamieszkać
w internacie. Posłuchaj tylko: „Wybraliśmy dla niej małą
i bardzo idyllicznie położoną szkołę koło Cambridge, która
zapewnia szeroką edukację dla dziewcząt, szczególnie w zakresie
duchowo-artystycznym…” – przeczytała Gwyneira. – Edukacja dla
dziewcząt! Jak to w ogóle rozumieć? – wymamrotała gniewnie.

James się roześmiał.

– Gotowanie, pieczenie, haftowanie? –
zaproponował. – Nauka francuskiego? Gry na fortepianie?

Gwyn wyglądała tak, jak gdyby ją
torturowano. Ona sama musiała się tego wszystkiego uczyć jako córka
wiejskiego szlachcica, ale na szczęście majątek Silkhamów nigdy nie
był na tyle duży, aby mogli sobie pozwolić na kształcenie córek
w internacie. Dlatego Gwyn zdołała uniknąć najgorszych stron,
jakie niosło z sobą kształcenie dzieci z dala od domu, a za to
mogła sobie przyswoić wiele pożytecznych umiejętności, jak jazda
konna i układanie psów.

James wstał z trudem i objął ją
ramionami.

– Gwyn, na pewno nie będzie tak
źle. Podróż do Anglii to pestka, od kiedy na tej trasie pływają
statki parowe. Wielu ludzi wysyła swoje dzieci do internatu. A Glorii
też nie zaszkodzi, jak się trochę rozejrzy w świecie. I krajobraz
wokół Cambridge też jest bardzo piękny, podobnie jak tutaj. Gloria
będzie mieszkać z dziewczynkami w swoim wieku, nauczy się gry
w hokeja czy też czegoś, co się tam robi… No dobrze, kiedy będzie
się udawać na konne przejażdżki, to musi przywyknąć do damskiego
siodła. Trochę szlifu i obycia w towarzystwie to nic złego i przyda
jej się, bo ci miejscowi baronowie od bydła też robią się coraz
bardziej wytworni…

Wielkie farmy w Canterbury Plains, które
istniały tu już od ponad pięćdziesięciu lat, przynosiły ogromne
zyski bez zbytnich nakładów pracy właścicieli. W efekcie niektórzy
z „owczych baronów” już w drugiej lub trzeciej generacji wiedli
wytworny żywot bogatych właścicieli ziemskich. Ale były też farmy,
które zostały sprzedane i służyły przede wszystkim jako siedziby
odznaczonych weteranów wojennych będących już na emeryturze.

Gwyn odetchnęła głęboko.

– Już wiem, co prawdopodobnie jest
przyczyną tego wszystkiego – westchnęła. – Nie powinnam była
pozwalać na tę fotografię z koniem. Ale ona tak bardzo chciała,
tak była szczęśliwa z powodu tego pony…

James wiedział, o czym mówiła Gwyn:
raz do roku jego żona robiła wiele szumu wokół tego, aby zrobić
fotografie Glorii dla jej rodziców. Zwykle ubierała dziewczynkę
w możliwie najbardziej sztywną i nudną niedzielną sukienkę; tym
razem jednak Gloria się uparła, aby zrobić jej zdjęcie w siodle, na
jej nowym pony. „To mom i dad
podarowali mi Princess! – argumentowała. – Na pewno się ucieszą,
kiedy i ona będzie na zdjęciu”.

Gwyneira nerwowo poprawiała dopiero co
wyszczotkowane i upięte włosy, a mimo to w końcu znów wysunęło
się kilka niesfornych kosmyków.

– Powinnam była uprzeć się przynajmniej
przy tym, aby usiadła w damskim siodle i w sukience do jazdy
konnej.

James ujął łagodnie jej rękę
i pocałował.

– Znasz przecież Kurę-maro-tini
i Williama. Kto wie, może to rzeczywiście ten pony jest przyczyną
wszystkiego, ale równie dobrze mogłaś posłać zdjęcie w niedzielnej
sukni – wtedy pewnie napisaliby, że powinna koniecznie zacząć się
uczyć gry na fortepianie. Może po prostu przyszedł ten czas i musieli
sobie wreszcie przypomnieć, że mają córkę.

– Dosyć późno sobie o tym
przypomnieli! – rozzłościła się Gwyn. – I dlaczego przynajmniej
z nami o tym nie porozmawiają? Przecież w ogóle nie znają
Glory. I od razu do internatu! Ona jest jeszcze taka młoda…

James przyciągnął żonę do siebie
i przytulił ją. Wolał widzieć ją wściekłą niż tak zmartwioną
i pełną niepokoju jak teraz.

– Dużo angielskich dzieci już w wieku
czterech lat jedzie do internatu – przypomniał jej. – A Glory
ma dwanaście lat. Poradzi sobie. Prawdopodobnie nawet jej się tam
spodoba.

– Będzie zupełnie sama… –
powiedziała cicho Gwyn. – Będzie tęsknić za domem.

James przytaknął.

– Z początku pewnie wszystkie dziewczęta
tęsknią. Ale to da się przeboleć.

Gwyneira uniosła się nagle.

– Jeśli majątek rodziców jest oddalony
o dwadzieścia mil, to z pewnością sobie z tym poradzą. Ale
jeśli chodzi o Glory, to będzie osiemnaście tysięcy mil! Wyślemy
ją na drugi koniec świata, do ludzi, którzy jej nie znają ani nie
kochają!

Gwyneira zagryzła wargi. Aż do tej
chwili nigdy tego nie przyznawała, wręcz przeciwnie, zawsze broniła
Kury-maro-tini, ale w gruncie rzeczy to był niezaprzeczalny fakt:
Kura-maro-tini zupełnie nie dbała o córkę. Podobnie jak William
Martyn, jej mąż.

– Czy nie możemy zrobić tak, jak
gdybyśmy nie dostali tego listu? – Gwyn przytuliła się do Jamesa,
a on przypomniał sobie młodziutką Gwyneirę, która uciekała
do pasterzy w oborze, kiedy nie mogła się uporać ze wszystkimi
oczekiwania swojej nowej, nowozelandzkiej rodziny. Ale teraz sprawa
była o wiele poważniejsza niż przepis na stek po irlandzku…

– Gwyn, kochanie, to oni wtedy przyślą
następny list! To nie jest przejściowy kaprys Kury-maro-tini, który
zwykle mijał przy kolejnym koncercie. Ten list napisał William, to
wszystko jego pomysł. Prawdopodobnie nosi się z zamiarem wydania
Glorii przy najbliższej okazji za mąż za jakiegoś hrabiego…

– Ale on przecież dawniej nienawidził
Anglików – odparła Gwyneira. William Martyn był rzeczywiście
całkiem niedawno bojownikiem o niepodległość Irlandii.

James wzruszył ramionami.

– William zawsze chętnie zmieniał
zdanie.

– Gdyby Gloria przynajmniej nie była
sama – westchnęła Gwyn. – Długa podróż statkiem, ci wszyscy
obcy ludzie…

James skinął głową. Mimo swych prób
uspokojenia Gwyn doskonale ją rozumiał. Gloria kochała pracę na
farmie, ale brakowało jej owej żądzy przygód, która cechowała Gwyn
i jej córkę Fleurette. Pod tym względem dziewczynka była inna niż
one obie, choć nie tylko – także ich wspólny protoplasta Gerald
Warden nigdy nie obawiał się ryzyka, a co dopiero Kura-maro-tini
i William. Może to było dziedzictwo Maorysów. Babka Glorii, Marama,
była pełna łagodności i przywiązania do ziemi. Oczywiście
wędrowała ze swoim szczepem z miejsca na miejsce, ale kiedy miała
samotnie opuścić krainę Ngai Tahu, nie czuła się zbyt pewnie.

– A jeśli wyślemy z nią jakąś
inną dziewczynkę? – zastanawiał się James. – Czy ona nie ma
przyjaciółki wśród Maorysek?

Gwyneira potrząsnęła głową.

– Nie sądzisz chyba, że Tonga zgodzi się
wysłać jakąś dziewczynkę ze szczepu do Anglii! – stwierdziła. –
Nie mówiąc już o tym, że nie mogę sobie przypomnieć żadnej,
która byłaby choć trochę zaprzyjaźniona z Glorią. W każdym
razie… – Twarz Gwyn rozjaśniła się nagle. – Tak, to byłaby
jakaś możliwość – dodała z raptownym ożywieniem.

James czekał cierpliwie, aż ona dokończy
swą myśl.

– Ona jest oczywiście bardzo
młoda…

– Kto? – spytał w końcu.

– Lilian – odpowiedziała Gwyn. –
Z Lilian Gloria zawsze się dobrze rozumiała, kiedy Elaine była tutaj
ostatniego roku. Właściwie była to jedyna dziewczynka, z którą Glory
się bawiła. A Tim sam przecież chodził do szkoły w Anglii. Może
spodoba mu się ten pomysł…

Kiedy Gwyn wymieniła imię Lilian, po
twarzy Jamesa przemknął nikły uśmiech. Jeszcze jedna prawnuczka,
ale tym razem krew z jego krwi. Elaine, córka Fleurette, po wyjściu
za mąż wyjechała do Greymouth. Jej córka Lilian była najstarszym
z czwórki dzieci, jedyną dziewczynką i właściwie kimś w rodzaju
nowego wydania Gwyneiry, Fleurette i Elaine: miała ognistorude włosy,
była bardzo żywa i obdarzona ciągle dobrym nastrojem. Gloria była
z początku nieco onieśmielona, kiedy rok wcześniej ze swoją babką
odwiedziła farmę. Ale Lilian szybko przełamała lody. Paplała
bezustannie o swojej szkole, o przyjaciółkach, koniach i domowych
psach, jeździła razem z Glorią konno, ścigając się z nią,
nalegała, by ta nauczyła ją dialektu Maorysów i żeby potem
odwiedziły razem szczep na Kiward Station. Gwyneira pierwszy raz
widziała wtedy, jak Gloria chichocze razem z inną dziewczyną
i powierza jej szeptem jakieś tajemnice. Obie próbowały podpatrywać
Rongo Rongo, akuszerkę i tohunga Maorysów,
w czasie rzucania czarów, a Lilian strzegła jak skarbu kawałka
nefrytu, który Rongo Rongo w końcu jej podarowała. Dziewczynka była
też niezmordowana w wymyślaniu własnych historii i opowieści.

– Spytam mojego taty, czy pozwoli
mi zatrzymać ten kamień – oświadczyła poważnie. – I wtedy
powieszę go sobie na szyi na złotym łańcuszku. A jak kiedyś poznam
mężczyznę, którego potem poślubię, to dzięki temu on będzie… on
będzie… – Lilian nie mogła się zdecydować, czy użyć określenia:
„płonąć jak żarzące się węgle”, czy też: „wibrować jak
dziko dudniące serce”.

Gloria nie podzielała jej uczuć. Dla niej
nefryt był tylko nefrytem, a nie narzędziem służącym do tego,
aby kogoś zaczarować. Ale mimo to chętnie śledziła sposób, w jaki
Lilian snuła swoje fantazje.

– Lilian jest przecież młodsza niż
Gloria – zwrócił uwagę James. – Jakoś trudno mi sobie wyobrazić,
że Elaine już teraz będzie gotowa się z nią rozstać. Obojętnie,
co na ten temat sądzi Tim.

– Zapytać nie zaszkodzi – stwierdziła
energicznie Gwyn. – Zaraz do nich napiszę. Jak sądzisz, czy
powinniśmy powiedzieć o tym Glorii?

James westchnął i przejechał ręką po
swych mocno kręconych włosach – dawniej brązowych, teraz zupełnie
siwych. Był to jego typowy gest, który Gwyneira bardzo lubiła.

– Nie dziś i nie jutro – stwierdził
w odpowiedzi na pytanie Gwyn. – Ale jeśli dobrze rozumiem Williama,
po Wielkanocy rozpoczyna się nowy rok szkolny. Wówczas Gloria
powinna już być w Cambridge. Opóźnienie w niczym by się jej nie
przysłużyło. Jeśli w środku roku szkolnego zawita do szkoły jako
nowa, będzie jej jeszcze trudniej.

Gwyn skinęła głową zmęczona.

– Ale musimy o tym powiedzieć
Miss Bleachum – powiedziała nieszczęśliwym głosem. – Ona
będzie musiała poszukać sobie nowej posady. Cholera, mamy domową
nauczycielkę, która się rzeczywiście sprawdziła, i teraz coś
takiego!

Sarah Bleachum uczyła Glorię od chwili,
kiedy ta powinna była zacząć się uczyć, i dziewczynka była z nią
bardzo związana.

– No, przynajmniej Glory nie będzie
zostawać w tyle za angielskimi dziewczętami, to pewne – pocieszała
się Gwyn.

Miss Bleachum uczęszczała do akademii
pedagogicznej w Wellington i ukończyła naukę z najlepszymi
ocenami. Szczególną miłością darzyła nauki przyrodnicze
i wiedziała, jak rozbudzić zainteresowania Glorii w tym kierunku. Obie
z wielką namiętnością zaczytywały się w książkach traktujących
o florze i faunie Nowej Zelandii, a kiedy Gwyneira wyciągnęła
skądś rysunki swego pierwszego męża Lucasa Wardena, entuzjazm
nauczycielki nie miał granic. Lucas zbadał i skatalogował przede
wszystkim populację insektów swojej ojczyzny. Miss Bleachum podziwiała
jego pedantyczne rysunki różnych gatunków wet. Gwyneira patrzyła na
te stworzenia raczej z mieszanymi uczuciami. Olbrzymie insekty nigdy
nie wydawały jej się sympatyczne.

– To był mój pradziadek, prawda? –
spytała wtedy z dumą Gloria.

Gwyneira skinęła głową. W rzeczywistości
Lucas był raczej jej prawujkiem, ale tego nie musiała dziecku
mówić. Lucas byłby szczęśliwy, wiedząc, że ma taką mądrą
prawnuczkę, która w dodatku podzielała jego zainteresowania.

Czy w angielskiej szkole
ktoś będzie cenił wielką pasję Glorii i to, że interesowała się
insektami i temu podobnym robactwem?

2

– Zostaw, potrafię sam wysiąść! –
Timothy Lambert odrzucił niemal szorstko pomoc swojego służącego
Roly’ego. A przy tym właśnie tego dnia było mu wyjątkowo
trudno zdjąć szynę, opuścić nogi z siedzenia bryczki na stopień
i pomagając sobie kulami, stanąć na ziemi. Był to jeden z jego
gorszych dni – czuł się rozdrażniony i miał wrażenie, że
jest wyjątkowo niezdarny. Tak było prawie zawsze, kiedy zbliżała
się kolejna rocznica nieszczęścia, któremu zawdzięczał swoje
kalectwo. Tym razem miał upłynąć już jedenasty rok od chwili
zawalenia się pokładu w kopalni Lamberta i jak co roku kierownictwo
kopalni chciało uczcić tę rocznicę małą uroczystością
żałobną. Członkowie rodzin wszystkich ofiar, a także zatrudnieni
obecnie górnicy potrafili docenić ten gest, podobnie zresztą jak
obecne wzorowe środki bezpieczeństwa w kopalni. Ale Tim znów miał
się znaleźć w centrum zainteresowania i na niego kierować się
będą spojrzenia wszystkich. I oczywiście Roly O’Brien będzie po raz
tysięczny opowiadał, jak wówczas uratował go Tim, syn właściciela
kopalni. Tim nienawidził tych spojrzeń, w których mieszały się
podziw dla jego bohaterstwa i przerażenie.

A teraz Roly cofnął się urażony
i patrzył z bliskiej odległości, jak jego pan powoli wysiadał
z bryczki. Gdyby Tim zaczął się przewracać, Roly byłby natychmiast
na miejscu, aby do tego nie dopuścić – jak zawsze w ciągu ostatnich
dwunastu lat. Roly O’Brien był nieocenionym pomocnikiem, ale czasami
denerwował Tima, szczególnie w takich dniach jak ten dzisiejszy,
kiedy jego cierpliwość po prostu się kończyła.

Roly zaprowadził konia do stajni,
podczas kiedy Tim kuśtykał powoli w stronę domu. Jak zawsze widok
jednopiętrowej białej budowli z drewna napełnił go otuchą. Po
ślubie z Elaine zbudował tę posiadłość w możliwie krótkim
czasie – mimo protestów rodziców, którzy radzili mu, aby pomyślał
o bardziej reprezentacyjnej rezydencji. Ich własna willa, położona
dwie mile dalej w stronę miasta, była o wiele bliższa wiejskim
wyobrażeniom na temat domu zarządcy kopalni. Ale Elaine nie chciała
mieszkać w Lambert Manor z teściami, a wielkopańska, dwupiętrowa
budowla ze schodami prowadzącymi do wejścia i licznymi sypialniami
na pierwszym piętrze nie odpowiadała także potrzebom Tima. W dodatku
nie był on właścicielem kopalni; większość akcji przedsiębiorstwa
należała od dawna do inwestora o nazwisku George Greenwood. Rodzice
Tima posiadali jedynie udziały w akcjach, a on sam był zatrudniony
jako zarządca.

– Daddy! –
Lilian, córka Tima i Elaine, otworzyła gwałtownie drzwi akurat
wtedy, gdy Tim zdążył się pochylić w ten sposób, aby przesunąć
środek ciężkości ciała i móc się oprzeć tylko na jednej kuli,
podczas kiedy drugą ręką chwycił się klamki, nie chcąc stracić
równowagi. Za Lilian pojawił się Rube, najstarszy syn Tima, i patrzył
z wyraźnym rozczarowaniem, jak Lilian znów zwyciężyła w codziennych
wyścigach, w których chodziło o to, kto pierwszy znajdzie się przy
drzwiach, aby otworzyć je ojcu.

– Daddy! Musisz
posłuchać, co dziś ćwiczyłam! – Lilian uwielbiała grać na
fortepianie i śpiewać, choć nie zawsze robiła to dobrze. –
Annabell Lee, znasz to? To taka smutna pieśń. Ale
Annabel jest taaaka piękna, a książę tak okropnie ją kocha,
ale potem…

– Dziewczyńskie bzdury! –
złościł się Rube, który miał siedem lat, ale dokładnie
wiedział, co jego zdaniem było głupie. – Zobacz lepiej mój
pociąg, daddy! Zbudowałem całkiem sam nową
lokomotywę!…

– Nieprawda! Mammy
ci pomogła! – poskarżyła Lilian.

Tim przewrócił wymownie oczami.

– Kochanie, przykro mi, ale słowa
„pociąg” nie mogę dzisiaj znieść…

Potargał pieszczotliwie rudobrązową
czuprynę syna. Cała czwórka dzieci miała rude włosy – Elaine
otrzymała w spadku ich intensywnie płomienny kolor. Ale chłopcy
bardziej przypominali Tima. Elaine cieszyła się każdego dnia, widząc
ich buzie pełne radości i odwagi oraz spojrzenia brązowo-zielonych
oczu.

Twarz Tima wypogodziła się w końcu,
kiedy zobaczył swą żonę idącą w jego stronę niewielkim korytarzem,
gdzie już powitały go dzieci. Elaine była piękną kobietą – miała
błyszczące zielone oczy, jasną, niemal przezroczystą cerę, a jej
twarz wprost tonęła w burzy mocno kręconych rudych włosów. Tuż
za nią dreptała stara suka Callie.

Elaine pocałowała Tima w policzek.

– Co ona znowu zrobiła? – spytała
na powitanie.

Tim zmarszczył czoło.

– Czy ty umiesz czytać w myślach? –
odpowiedział pytaniem, wyraźnie zakłopotany.

Elaine się roześmiała.

– Nie wprost, ale taki wyraz twarzy masz
tylko wtedy, kiedy rozmyślasz na temat sposobu zamordowania Florence
Biller. A ponieważ zwykle nie masz nic przeciwko kolejom, będzie to
z pewnością związane z tym nowym połączeniem kolejowym.

Tim skinął głową.

– Dobrze to ujęłaś. Ale pozwól mi
najpierw wejść. Co robią nasze młodsze pociechy?

Elaine przytuliła się do męża,
umożliwiając mu w ten sposób, aby ten nieznacznie się na niej
oparł. Pomogła mu wejść do pokoju, który był bardzo przytulnie
urządzony meblami z drewna czarnej sosny, po czym zdjęła z niego
marynarkę, zanim Tim opadł w wygodny fotel przed kominkiem.

– Jeremy namalował jelenia, ale podpisał
go „jeż” – opowiadała Elaine. – I nie wiemy, czy pomylił
się przy rysowaniu, czy w podpisywaniu… – Jeremy miał sześć lat
i właśnie uczył się pisać pierwsze litery. – A Bobby zrobił
naraz już cztery kroki.

Mały, jak gdyby chciał to udowodnić,
podreptał w stronę Tima, który podniósł dziecko, posadził sobie
na kolanach i zaczął je łaskotać. Wydało mu się, że wszystkie
kłopoty z Florence Biller nagle gdzieś znikły.

– Jeszcze siedem kroków i może się
żenić – powiedział Tim ze śmiechem i mrugnął do Elaine. Kiedy
w swoim czasie Tim uczył się chodzić po wypadku, jego pierwszym
celem było zrobienie jedenastu kroków – tyle wynosiła odległość
od drzwi kościoła do ołtarza. Elaine i Tim zaręczyli się zaraz po
nieszczęściu w kopalni.

– Lily, nie słuchaj teraz! –
powiedziała Elaine do córki, która właśnie zamierzała o coś
zapytać. Lilian marzyła o księciu z bajki i „wesele”
było jej ulubioną zabawą. – Lepiej usiądź przy fortepianie
i jeszcze raz wyślij Annabell Lee do
aniołów. A daddy opowie mi, dlaczego tak nagle
przestał lubić koleje żelazne…

Lilian pobiegła do instrumentu, podczas
kiedy młodszych chłopców znów pochłonęła zabawa kolejką, którą
zbudowali na podłodze.

Elaine nalała Timowi whisky i usiadła koło
niego. Tim nigdy nie pił dużo i zwykle nie robił tego przed jedzeniem,
już choćby dlatego, aby nie stracić kontroli nad swoimi ruchami. Ale
dziś sprawiał wrażenie tak wyczerpanego i zdenerwowanego, że Elaine
się wydało, iż kilka łyków na pewno dobrze mu zrobi.

– Właściwie nie warto o tym mówić
– rzekł w końcu Tim. – Tylko Florence Biller znów pertraktowała
z towarzystwem kolei żelaznych i nie zaprosiła do rozmowy pozostałych
właścicieli kopalń. Dowiedziałem się o tym przypadkowo od
George’a Greenwooda, który też bierze udział w pracy przy budowie
torów. A razem moglibyśmy wynegocjować o wiele lepsze warunki. Ale
zdaje się, że Florence ma nadzieję, iż wszyscy w Greymouth po
prostu nie zauważą nowych torów i tylko Billerowie skorzystają na
uproszczonym transporcie węgla. Matt i ja zażądaliśmy w każdym
razie podłączenia szyn także dla Lambertów. Jutro przyjadą ludzie
z budowy torów i będziemy rozmawiać o podziale kosztów. Oczywiście
do Billerów przeciągną tory od razu – Florence będzie miała
dworzec towarowy najpóźniej za sześć tygodni.

Tim wypił ostrożnie łyk whisky. Elaine
wzruszyła ramionami.

– Ona jest dobrą kobietą interesu.

– Ona jest bestią! – rozzłościł
się Tim i z pewnością wyraził się mniej drastycznie niż
większość pozostałych właścicieli kopalń i dostawców z całego
regionu. Biller była kobietą interesu – twardą i bezwzględną –
i potrafiła wykorzystać każdą słabość przeciwnika. Zarządzała
kopalnią swego męża żelazną ręką. Jej sztygarzy i sekretarze
drżeli przed nią, choć co prawda ostatnio pojawiły się pogłoski,
że jej młody zastępca w biurze cieszy się wyjątkowymi względami
szefowej. Co jakiś czas któryś z jej współpracowników na krótko
odgrywał rolę faworyta, a zdarzyło się to już dokładnie trzy
razy. Elaine i Tim znali kilka tajemnic dotyczących małżeństwa
Caleba i Florence i wiedzieli swoje. Florence Biller miała troje
dzieci…

– Nie mam pojęcia, jak Caleb
z nią wytrzymuje – powiedział Tim i odstawił szklankę na
stół. Napięcie, które odczuwał jeszcze kilkanaście minut temu,
powoli ustępowało. Rozmowa z Lainie zawsze dobrze mu robiła,
a słyszana w tle gra Lilian na fortepianie, pełna bardziej entuzjazmu
niż inspiracji, dodatkowo poprawiała nastrój.

– Myślę, że Caleb też odbiera jej
niezbyt uczciwe interesy jako co najmniej nieprzyjemne – stwierdziła
Elaine. – Choć w gruncie rzeczy jest mu to obojętne. Ona zostawia
w spokoju jego, a on ją – na tym chyba polega umowa między
nimi.

Caleb Biller nie interesował się
prowadzeniem kopalni. Był prywatnym nauczycielem i uważał się za
specjalistę w zakresie sztuki i muzyki Maorysów. Przed ślubem
z Florence nosił się krótko z zamiarem całkowitego wycofania
się z rodzinnego interesu i prowadzenia życia muzyka – jeszcze
dzisiaj zajmował się aranżacją muzyki do programu Kury-maro-tini
Martyn. Ale Caleb nie potrafił poradzić sobie z tremą, a jego lęk
przed publicznością dorównał ostatnio jego i tak niewiele mniejszej
obawie przed straszną Florence Biller. I w tej chwili tylko nominalnie
prowadził kopalnię Billerów. Faktycznie to Florence była szefem
całego przedsiębiorstwa.

– Chciałbym tylko, żeby ona nie
prowadziła swoich interesów tak jak wojny – westchnął Tim. –
Rozumiem, że chce, by wszyscy traktowali ją poważnie, ale… mój
Boże, inni też mają swoje problemy.

Przez Tima przemawiało doświadczenie. Gdy
zaczynał pracować jako zarządca kopalni, niektórzy dostawcy
próbowali wykorzystać jego kalectwo i dostarczać towary niższej
jakości albo wnosić nieuzasadnione reklamacje. Zakładano, że Tim
nie będzie w stanie dokładnie nadzorować dostaw. Ale Tim miał swoje
oczy i uszy także poza biurem. Jego zastępca Matt Gawain doglądał
wszystkiego dokładnie, a Roly O’Brien miał doskonałe kontakty
z górnikami. Pracował całymi dniami bez względu na to, czy Tim go
potrzebował, czy nie, i wieczorami był często tak samo usmarowany
pyłem jak górnicy. Co prawda brud nie przeszkadzał Roly’emu, ale
nigdy już nie chciał zjechać na dół do kopalni, odkąd po wypadku
dwa dni leżał zasypany razem z Timem.

Dziś Tim był bardzo szanowany jako szef
kopalni i nikt już nie próbował go oszukać. U Florence Biller
wszystko zapewne przebiegało podobnie i teraz mogłaby już zawrzeć
pokój ze swoimi męskimi konkurentami. Ale Florence dalej walczyła
z niesłabnącą energią. Nie tylko pragnęła, aby jej kopalnia
stała się najlepszą kopalnią w Greymouth, ale chciała opanować
całe zachodnie wybrzeże, a nawet górnictwo całego kraju.

– Jest coś do jedzenia? – spytał Tim
żonę. Powoli stawał się coraz bardziej głodny.

Elaine skinęła głową.

– Tak, wszystko jest w piecu. To potrwa
jeszcze chwilę. A ja… ja chciałam przedtem jeszcze coś z tobą
omówić.

Tim spostrzegł, że popatrzyła przy tym
na Lilian. Zapewne chodziło właśnie o nią.

– To było bardzo piękne, Lily –
zwróciła się Elaine do dziewczynki, kiedy tylko ta skończyła
grać. – Wszyscy jesteśmy tak bardzo przejęci losem Annabel. Nie
byłabym w stanie nakryć teraz do stołu. Zrobisz to dla nas,
Lily? A Rube ci pomoże?

– On na pewno upuści przy tym jakiś
talerz! – złościła się Lilian, ale posłusznie poszła do
jadalni.

Chwilę później usłyszeli brzęk
tłuczonego szkła. Elaine przewróciła oczami, a Tim zaśmiał się
wyrozumiale.

– Jeśli chodzi o prace domowe, to ona
nie ma szczególnych uzdolnień – zauważył. – Powinniśmy raczej
przekazać jej kierownictwo kopalni.

Elaine się uśmiechnęła.

– Albo pomyśleć o artystyczno-kreatywnej
edukacji dla dziewcząt.

– O czym? – Tim sprawiał wrażenie
wyraźnie zaskoczonego.

Elaine wyciągnęła z fałdów swojej
sukni kopertę.

– Ten list od babci Gwyn przyszedł
dzisiaj. Jest mocno przygnębiona – William i Kura-maro-tini chcą
jej odebrać Glorię.

– Tak nagle? – Tim nie sprawiał
wrażenia mocno zaciekawionego. – Jak do tej pory interesowała ich
tylko kariera Kury-maro-tini. A teraz nagle przypomniała im się
rodzina?

– To akurat nie – stwierdziła
Elaine. – Oni myślą o szkole z internatem dla Glorii. A to dlatego,
że babcia Gwyn marnuje jej artystyczno-kreatywne zdolności.

Tim się roześmiał. Zapomniał już
zupełnie o swoich kłopotach w biurze, a Elaine cieszyła jego
rozbawiona twarz, w której ciągle można było dostrzec wiele
chłopięcości.

– No, nie można powiedzieć, żeby tak
całkiem nie mieli racji. Nie mam nic przeciwko Kiward Station i twoim
dziadkom, ale nie jest to ostoja sztuki i kultury.

Elaine wzruszyła ramionami.

– A ja nie mam wrażenia, że Glorii
czegokolwiek tam brak. Ta mała wydaje się całkiem szczęśliwa,
choć jest, co prawda, trochę nieśmiała. Potrzebowała sporo czasu,
aby się zżyć nawet z Lily. Tu rozumiem babcię Gwyn. Martwi się
i ma obawy, czy wysyłać dziecko samo w taką podróż.

– No i co? – spytał Tim. – Coś ci
leży na sercu, prawda? Co chciałaś ze mną omówić, Lainie?

Elaine podała mu list Gwyneiry.

– Babcia Gwyn pyta, czy nie chcielibyśmy
wysłać Lilian razem z Glorią. To ponoć bardzo renomowany
internat. I w ten sposób można by pomóc Glorii, aby się uporała
z bólem związanym z rozstaniem.

Tim uważnie przestudiował list.

– Cambridge to zawsze było dobre miejsce
– stwierdził. – Ale czy ona nie jest trochę za młoda? Nie mówiąc
już o tym, że takie internaty kosztują majątek.

– Wszystkie koszty ponosiliby McKenzie
– odparła Elaine. – Gdyby to tylko nie było tak okropnie
daleko…

Umilkła, bo do salonu weszła Lilian. Mała
zawiązała sobie na szyi o wiele za duży fartuch i potykała
się na nim co drugi krok. Jak zwykle pobudziło to rodziców do
śmiechu. Piegowata buzia Lily miała w sobie coś zabawnego, choć jej
oczy były raczej pełne zamyślenia i rozmarzenia. Włosy dziewczynki
były delikatne i rude, podobnie jak włosy jej matki i babki, choć
nie tak mocno kręcone. Lilian zaplotła je w dwa warkocze i w swym
za dużym fartuchu wyglądała jak skrzat, który postanowił przebrać
się za służącą.

– Stół jest nakryty,
mummy. I myślę, że sos też jest gotowy.

Rzeczywiście aromatyczny zapach sosu do
pieczeni dotarł z kuchni aż do pokoju.

– A ile szklanek udało ci się
zbić? – spytała Elaine z udawaną srogością. – Tylko nie kłam,
bo słyszeliśmy tutaj.

Lilian się zaczerwieniła.

– Żadnej… Tylko… Tylko filiżankę
Jeremy’ego…

– Mummyyyyy! Ona
rozbiła moją filiżankę! – rozpłakał się głośno Jeremy. Bardzo
lubił swoją i tak już wyszczerbioną filiżankę z ceramiki. –
Zrób coś, żeby była cała, mummy! Albo
daddy! Daddy jest inżynierem
i potrafi naprawiać różne rzeczy!

– Ale nie rozbite filiżanki,
głuptasie! – odezwał się Rube.

Między dziećmi rozgorzała gwałtowna,
głośna kłótnia, w efekcie której Jeremy rozszlochał się jeszcze
bardziej.

– Porozmawiamy później –
zakończył sprawę Tim i pozwolił, aby Elaine pomogła mu
wstać z fotela. W towarzystwie obstawał raczej przy całkowitej
niezależności i pozwalał jedynie na to, aby Roly niósł jego
teczkę. Ale wobec Elaine nie wahał się okazywać słabości.

– Najpierw musimy to stado
nakarmić.

Elaine skinęła głową i w kilku słowach
uspokoiła dzieci.

– Rube, twój brat nie
jest głupi, przeproś go. Jeremy, przy odrobinie szczęścia
daddy sklei ci tę filiżankę i będziesz mógł
trzymać w niej kredki. A poza tym jesteś już na tyle duży, że
możesz pić ze szklanki, jak wszyscy. A ty, Lily, sprzątnij, proszę,
nuty, zanim zaczniemy jeść. Rube, ty tak samo, spakuj kolejkę.

Elaine podniosła swojego najmłodszego
syna i posadziła go w wysokim krzesełku w jadalni. Tim miał na
niego uważać, podczas kiedy ona będzie podawać do stołu. Było
to właściwie zadanie służącej Mary Flaherty, ale w piątek Mary
miała wolne popołudnie. Dlatego też było jasne, czemu Roly nie
pojawił się tu raz jeszcze po skończeniu pracy u Tima. Zwykle Roly
niechętnie rozstawał się ze swoim panem i miał zwyczaj wypytywania,
czy jest coś jeszcze do zrobienia. Przy tej okazji zamieniał też
kilka słów z Mary.

Elaine sądziła, że oboje gdzieś poszli
w ten ciepły letni wieczór i wymieniali między sobą więcej
pocałunków niż słów.

Jednakże Mary przyrządziła jeszcze przed
wyjściem sos i Elaine musiała go tylko wyjąć z pieca. Smakowita
woń oderwała Rubego od składania kolejki – a kiedy Elaine chciała
zawołać Lilian, ta stała już w drzwiach.

Dziewczynka miała twarz rozjaśnioną
radością i wymachiwała listem od Gwyneiry McKenzie, który Tim przez
nieuwagę zostawił na stoliku koło fotela.

– Czy to prawda? – spytała
zadyszana. – Babcia Gwyn wyśle mnie do Anglii? Tam, gdzie mieszkają
księżniczki? I to do takiego intre… internatu, do takiej szkoły,
gdzie można denerwować nauczycieli i gdzie po południu chodzi się
na party, i w ogóle?

Tim Lambert często opowiadał dzieciom
o swojej szkole w Anglii oraz o czasie w niej spędzonym, a jego
pobyt w internacie wydawał się nieprzerwanym pasmem kawałów
i przygód. Lily nie mogła się doczekać, aby pójść w ślady
ojca. Podskakiwała podekscytowana i pytała:

– Będę mogła pojechać, prawda,
mummy? Daddy? Kiedy
pojedziemy?

– To już mnie tutaj nie chcecie?

Urażone spojrzenie Glorii przenosiło się
z jednego na drugiego dorosłego, a w jej wielkich oczach błyszczały
łzy.

Gwyneira nie była w stanie znieść wyrazu
tych oczu. Sama omal się nie rozpłakała, kiedy chwyciła dziecko
w ramiona.

– Gloria, nie ma mowy o tym, że cię
nie chcemy.

James McKenzie pocieszał dziewczynkę zamiast
babki i marzył o łyku whisky. Gwyneira wybrała czas po wspólnej
kolacji, aby zawiadomić Glorię o decyzji jej rodziców. Bez wątpienia
dlatego, że liczyła na pomoc swoich „obu mężczyzn”. James czuł
się jednak bardzo niezręcznie w roli kogoś, komu powierzono rolę
wychowawcy dziecka Wardenów. A Jack wcale nie pozostawiał wątpliwości
co do tego, co sądzi o pomysłach Williama i Kury-maro-tini.

– Każdy człowiek chodzi do szkoły –
powiedział, ale nie brzmiało to zbyt przekonująco. – Też przecież
byłem kilka lat w Christchurch.

– Ale wracałeś tutaj w każdy
weekend! – szlochała Gloria. – Proszę, proszę, nie wysyłajcie
mnie stąd! Ja nie chcę do Anglii! Jack…

Dziewczynka patrzyła na swojego wieloletniego
opiekuna, szukając u niego pomocy. Jack wiercił się niespokojnie
na krześle i liczył z kolei na pomoc swoich rodziców. Przecież
to doprawdy nie była jego wina. Wręcz przeciwnie – Jack stanowczo
opowiedział się przeciwko wysyłaniu Glorii z farmy Kiward Station
do Anglii.

– Poczekaj trochę – radził swojej
matce. – List może zaginąć w drodze. A jeśli napiszą jeszcze raz,
to odpowiesz im krótko i stanowczo, że Glory jest jeszcze za mała na
taką długą podróż. A jak Kura-maro-tini nadal będzie obstawała
przy swoim pomyśle, to niech tu przyjedzie i zabierze małą.

– Ale tego się nie da zrobić ot tak,
po prostu – odparła Gwyneira. – Ona ma swoje zobowiązania
koncertowe.

– Właśnie – stwierdził Jack. –
Ona będzie musiała się udać do samego diabła i na pół roku
zrezygnować z aplauzów swojej publiczności po to, żeby zmusić
córkę do pójścia do tej szkoły. A jeśli tak ma być, to wymaga to
przygotowań, trwających przynajmniej rok. Najpierw wymiana listów,
potem podróż… Glory zyskałaby na tym dwa lata. Miałaby prawie
piętnaście lat, kiedy wyruszałaby w podróż do Anglii.

Gwyneira całkiem poważnie rozważała
tę propozycję. Ale podjęcie decyzji nie przychodziło jej tak
łatwo jak synowi. Jack nie przejawiał żadnych obaw, jeśli chodziło
o Kurę-maro-tini. Ale Gwyn wiedziała, że istnieją środki nacisku,
których można użyć, nawet będąc po tamtej stronie oceanu. Gloria
była wprawdzie dziedziczką, ale na razie farma Kiward Station należała
do Kury-maro-tini Martyn. Gdyby Gwyneira sprzeciwiła się jej życzeniom,
wystarczyłby jeden podpis pod umową kupna-sprzedaży i nie tylko
Gloria, ale cała rodzina McKenzie musiałaby opuścić farmę.

– Coś takiego nie przyjdzie jej do
głowy – stwierdził Jack, ale James McKenzie doskonale rozumiał obawy
żony. Kura-maro-tini prawdopodobnie w ogóle już się nie zastanawiała
nad stosunkami własności na farmie, ale po Williamie można było się
spodziewać spontanicznych działań. Także James nie dałby się do
niczego zmusić, podobnie jak jego syn. Ale dla niego Kiward Station
nigdy nie była czymś specjalnie ważnym. Dla Gwyneiry zaś ta farma
była całym życiem.

– Niedługo tutaj wrócisz – tłumaczyła
swojej zrozpaczonej prawnuczce i próbowała odwrócić jej uwagę. –
Podróż szybko minie i za kilka tygodni będziesz mogła być tu
znowu.

– Na wakacje? – pytała Gloria pełna
nadziei.

Gwyneira po namyśle potrząsnęła
głową. Nie miała serca okłamywać dziewczynki.

– Nie. Wakacje są zbyt krótkie. Zastanów
się: jeśli podróż statkiem trwa sześć tygodni, mogłabyś
przyjechać na letnie wakacje tylko po to, aby powiedzieć dzień
dobry. I następnego dnia musiałabyś już wracać.

Gloria rozszlochała się znowu.

– Czy będę mogła zabrać
Nimue? I Princessin?

Gwyneira miała takie uczucie, jak gdyby czas
się cofnął. Też chciała w swoim czasie wiedzieć, czy będzie mogła
zabrać swojego psa i konia, kiedy ojciec zaaranżował jej zaręczyny
w Nowej Zelandii. Jednak młodziutka Gwyn wówczas nie płakała. A jej
przyszły teść Gerald Warden potrafił ją uspokoić.

I oczywiście mogła zabrać z sobą
w długą podróż do nowego kraju Cleo, swojego psa, oraz Igraine,
ukochaną klacz. Ale Gloria miała jechać nie na owczą farmę, tylko
do szkoły dla dziewcząt.

Gwyneira miała wrażenie, że serce jej
pęka, ale znów potrząsnęła głową.

– Nie, kochanie. Tam nie wolno zabierać
psów. A konie… nie wiem, ale wiele szkół na wsi ma swoje własne
konie. Prawda, James?

Popatrzyła na męża, szukając u niego
pomocy, jak gdyby stary hodowca bydła był ekspertem w wychowywaniu
dziewcząt w angielskich internatach.

James wzruszył ramionami.

– Czy tak, Miss Bleachum? –
spytał.

Sarah Bleachum, domowa nauczycielka Glorii,
dotychczas zachowywała dystyngowane milczenie i nie brała udziału
w rozmowie. Była niepozorną, jeszcze dość młodą kobietą,
miała zwyczaj upinania swych ciemnych włosów zupełnie jak starsza
matrona, a naprawdę ładne jasnozielone oczy zawsze miała skromnie
spuszczone. Miss Bleachum ożywiała się tylko wtedy, kiedy widziała
przed sobą dzieci. Była znakomitą nauczycielką z powołania
i wykształcenia i tęskniłaby za nią nie tylko Gloria, ale także
dzieci Maorysów na Kiward Station.

– Sądzę, że tak, Mr James –
odpowiedziała powściągliwie. Rodzina Sarah Bleachum wyemigrowała,
kiedy ona sama była jeszcze niemowlęciem. Nie mogła więc udzielić
żądanej informacji z własnego doświadczenia.

– Ale te szkoły bardzo się
różnią. A Oaks Garden jest chyba szkołą zorientowaną bardziej
na sztukę. Mój kuzyn pisał, że dziewczęta rzadko uprawiają tam
sport.

Przy ostatnim zdaniu Miss Bleachum zrobiła
się wręcz purpurowa.

– Pani kuzyn? – podchwycił drwiąco
James. – Czyżbyśmy coś przeoczyli?

Ponieważ Miss Bleachum nie mogła już
bardziej się zaczerwienić, jej twarz na przemian to bladła, to
pokrywała się brunatnymi plamami.

– Ja… eee… mój kuzyn Christopher
właśnie objął swoją pierwszą posadę jako pastor koło
Cambridge. Oaks Garden należy do jego parafii.

– Czy on jest sympatyczny? – spytała
Gloria, która chwytała się każdego cienia nadziei. Gdyby przynajmniej
był tam jakiś krewny Miss Bleachum…

– On jest bardzo sympatyczny – zapewniła
ją Miss Bleachum. James i Jack z zafascynowaniem obserwowali, jak przy
tych słowach jej twarz znów w raptowny sposób zmieniła kolor.

– Ale tak czy tak nie będziesz tam
całkiem sama. – Gwyneira wreszcie mogła święcić swój triumf. Tim
i Elaine obiecali jej poprzedniego dnia, że Lilian pojedzie razem
z Glorią do Anglii. – Twoja kuzynka Lily jedzie z tobą. Ją
przecież lubisz, prawda, Glory? Razem będziecie się naprawdę dobrze
bawiły!

Gloria sprawiała wrażenie nieco weselszej,
choć w dobrą zabawę naprawdę nie mogła uwierzyć.

– Jak właściwie wyobrażacie sobie
tę całą podróż? – odezwał się nieoczekiwanie Jack. Wiedział
co prawda, że w towarzystwie Glorii nie powinien był zgłaszać
żadnych zastrzeżeń, ale wszystko wydało mu się naraz jakieś pełne
fałszu i niedopowiedzeń. Nie mógł się powstrzymać. – Czy dwie
małe dziewczynki mają zupełnie same przebywać na statku? Z jakimiś
szyldami na szyjach, gdzie będzie napisane: „Przesłać do Oaks Garden,
Cambridge”?

Gwyneira spojrzała gniewnie na syna,
chociaż to właśnie ona powinna była się czuć złapana na gorącym
uczynku. Rzeczywiście nie poświęciła ani jednej myśli dokładnemu
planowaniu podróży.

– Oczywiście, że nie. Kura-maro-tini
i William chyba je odbiorą.

– Ach tak? – spytał Jack. –
Zgodnie z planami ich kolejnych tournée w marcu mają być
w Petersburgu. – Jack bawił się prospektem, który leżał na
stoliku koło kominka. Kura-maro-tini i William stale informowali
rodzinę o swoich planach podróży, a Gwyneira z poczucia obowiązku
wieszała na ścianie w pokoju Glorii plakaty z kolejnych występów
rodziców.

– Gdzie oni będą…? – Gwyneira
urwała nagle. Miała ochotę sama siebie spoliczkować. Nie należało
tego wszystkiego omawiać w obecności Glorii.

– Będziemy więc musieli znaleźć kogoś,
kto będzie towarzyszył dziewczynkom.

Miss Bleachum najwyraźniej walczyła sama
z sobą, nie mogąc przezwyciężyć własnej nieśmiałości.

– Gdybym ja… e… ja… nie chciałabym
się narzucać, ale jeśli… to znaczy… ja mogłabym… – Krew
znowu uderzyła jej do twarzy.

– Jak to się czasy zmieniają –
zauważył drwiąco James. – Pięćdziesiąt lat temu aranżowało
się małżeństwa w odwrotną stronę.

Miss Bleachum wydawała się bliska utraty
przytomności.

– Jak?… Skąd? – zdołała
wydukać.

James uśmiechnął się, próbując dodać
jej odwagi.

– Miss Bleachum, jestem stary, ale
nie ślepy. Jeśli pragnie pani większej dyskrecji, musi się pani
odzwyczaić od czerwienienia się już na samą wzmiankę o pewnym
przewielebnym.

Miss Bleachum znów zbladła.

– Proszę nie sądzić, że…

Gwyneira patrzyła na nią z wyraźną
irytacją.

– Czy ja dobrze wszystko
zrozumiałam? Chciałaby pani towarzyszyć dziewczynkom w drodze
do Anglii, Miss Bleachum? Czy pani wie, że będzie pani w drodze
przynajmniej trzy miesiące?

Miss Bleachum nie wiedziała, w którą
stronę ma patrzeć, a Jack zrobił jej dodatkową przykrość.

– Mamo, Miss Bleachum próbuje nam
właśnie w możliwie elegancki sposób powiedzieć, że rozważa,
czy nie zająć wakującego miejsca żony pewnego pastora w Cambridge
– stwierdził, uśmiechając się znacząco. – O ile potwierdzi
się owo powinowactwo dusz, co do którego ona sądzi, że odczuwają
je obie strony po wieloletniej wymianie listów z kuzynem Christopherem
w Cambridge. Czy dobrze się wyraziłem, Miss Bleachum?

Młoda kobieta z wyraźną ulgą skinęła
głową.

– Czy chce pani wyjść za mąż, Miss
Bleachum? – spytała Gloria.

– Jest pani zakochana? – pytała
Lilian.

Tydzień przed wyjazdem do Anglii Elaine
wraz z córką przybyły na farmę Kiward Station i Gloria znów
potrzebowała dwóch dni, aby przezwyciężyć nieśmiałość w stosunku
do krewnych. Tymczasem Elaine pocieszała Gwyneirę. Elaine sądziła,
że właśnie ze względu na pełną rezerwy postawę Glorii wobec
rówieśników nie jest to najgorszy pomysł, aby przez kilka lat
zapewnić dziewczynce możliwość wychowywania się w internacie.

– Kurze-maro-tini w swoim czasie też
by to nie zaszkodziło – stwierdziła.

Stosunek Elaine do kuzynki poprawił się
dopiero tuż przed wyjazdem Kury-maro-tini do Europy.

– Jeśli o nią chodzi, byłoby to
wręcz jeszcze bardziej wskazane. Ale w gruncie rzeczy jest to ten sam
problem: takie wychowywanie na księżniczkę przez domowe nauczycielki
i lekcje w pojedynkę wcale nie robi dzieciom dobrze. No i jeśli
chodzi o Kurę-maro-tini, to przewróciło jej się w głowie, a Gloria
przez to zdziczała. Może być, że podoba jej się życie wśród tych
wszystkich poganiaczy bydła, koni i owiec. Ale to jest dziewczynka,
babciu Gwyn. I choćby w interesie dalszego dziedzictwa Kiward Station
czas już, aby zaczęła to sobie uświadamiać.

Jak dotychczas wszystko wydawało się
iść w dobrym kierunku. Po dwóch dniach spędzonych z pełną
energii i radości Lilian ożywiła się także Gloria i dziewczynki
rozumiały się znakomicie. Całymi dniami łobuzowały na farmie,
jeździły konno na wyścigi, wieczorami przytulały się do siebie
w łóżku i powierzały sobie jakieś arcyważne dziewczyńskie
tajemnice, o których Lilian paplała już następnego ranka.

Miss Bleachum nie wiedziała, gdzie podziać
oczy i jak szybko ma się na przemian czerwienić i blednąć, kiedy
mała zapytała o jej życie uczuciowe.

Za to Lilian nie sądziła, aby było w tym
coś przykrego czy niezręcznego.

– To takie ekscytujące płynąć przez
ocean dlatego tylko, że kocha się jakiegoś mężczyznę, którego
się nigdy nie widziało na oczy – paplała. – Zupełnie jak
w Johnie Rileyu. Zna pani to, Miss Bleachum? John
Riley pływał siedem lat po morzu, a jego ukochana czekała na
niego. I kochała go tak bardzo, że mówiła, że wolałaby umrzeć,
gdyby on zginął… A potem go nie rozpoznała, kiedy wrócił. Czy
ma pani fotografię swojego ukoch… to jest… swojego kuzyna, Miss
Bleachum?

– Proszę, córka barowej pianistki! To
przecież twoja piosenka! – drażnił James swoją nieco zszokowaną
wnuczkę Elaine, która też się czerwieniła. Lilian zaczęła jadać
kolacje wspólnie z nauczycielką tylko po to, aby móc ją swobodnie
wypytywać.

Elaine przed ślubem z Timem przez kilka lat
grywała na pianinie w pubie i hotelu Lucky Horse. Była zdecydowanie
bardziej muzykalna niż jej córka, ale Lilian miała słabość do
różnych historii, jakie kryły się w słowach ballad i ludowych
pieśni. A dzięki Elaine były one w swoim czasie ulubioną rozrywką
licznych górników. Dziewczynka lubiła rozbudowywać treści zawarte
w słowach piosenek i przekazywać je w formie opowiadań.

Elaine tym razem nakazała córce, aby
natychmiast przestała.

– Lily, nie przystoi zadawać takich
pytań. To są prywatne sprawy, na temat których Miss Bleachum nie musi
ci udzielać wyjaśnień. Proszę wybaczyć, Miss Bleachum.

Młoda guwernantka uśmiechała się
grzecznie, choć z wyrazem udręczenia w oczach.

– Lilian ma rację, to właściwie
żadna tajemnica. Mój kuzyn Christopher i ja prowadzimy regularną
korespondencję już od dzieciństwa. W ostatnich latach staliśmy
się… ee… sobie bliżsi. Oczywiście mam jego fotografię, Lilian,
i pokażę ci ją na statku.

– I wtedy wszystkie trzy będziemy
mogły go rozpoznać! – pocieszała wszystkich Gloria. W czasie
lekcji Miss Bleachum nosiła okulary o bardzo grubych szkłach, które
w towarzystwie zwykła wstydliwie zdejmować. Gloria przypuszczała, że
jej nauczycielka mogłaby nie dostrzec ani też nie rozpoznać mężczyzny
swojego życia i doskonale rozumiała jej obawy w tym względzie.

Gwyneira w głębi ducha dziękowała Bogu
za pedagogiczne zdolności i umiejętności Miss Bleachum. Kiedy Gloria
w tym czasie o coś prosiła lub o coś pytała, guwernantka mówiła,
że o wszystkim opowie jej w czasie długiej podróży do Anglii. Na
statku będzie możliwość, aby opowiedzieć sobie tę czy tamtą
historię, przeczytać taką czy inną książkę, a nawet obejrzeć
fotografię ukochanego. W efekcie Gloria rzeczywiście cieszyła się
na podróż. A jeśli chodzi o Lilian, to dziewczynka marzyła już
o bezkresnym morzu, o delfinach, które będzie można zobaczyć,
i o falach, na których statek będzie galopować jak na koniu. Ale
Lily opowiadała też o piratach i o tonących statkach – trochę
niebezpieczeństwa było dla niej czymś w rodzaju kwintesencji całej
podróży.

Gwyneira niczego sobie teraz nie życzyła
tak bardzo, jak szczęśliwego spotkania Sarah i Christophera
Bleachumów. Jeśli młoda kobieta rzeczywiście poślubiłaby wielebnego
gminy, do której należała szkoła Glorii, to dziewczynka miałaby
w pobliżu zaufaną i bliską osobę dorosłą. I może nie będzie
tak źle, jak jej się z początku wydawało.

Gwyneira zmusiła się do uśmiechu, kiedy
dziewczęta wsiadły wreszcie do dorożki, którą Jack miał je zawieźć
na statek. Elaine także jechała z nimi i miała wrócić pociągiem
z Christchurch do Greymouth.

– Pojedziemy przez Bridley Path! –
cieszyła się Lilian i natychmiast przypomniała wszystkim z dziesięć
opowieści z dreszczykiem na temat górskiej drogi między Christchurch
a portem Lyttelton. W swoim czasie tą drogą wlekli się ostatkiem sił
śmiertelnie znużeni osadnicy, zbyt biedni na to, aby pozwolić sobie
na przejazd bryczką zaprzężoną w muły, która wówczas regularnie
tamtędy kursowała. Ale Gwyneira wolała opowiedzieć o wspaniałym
widoku, jaki rozpościerał się już na samym końcu podjazdu:
rozległa przestrzeń Canterbury Plains w słonecznych promieniach,
a dalej zapierająca dech w piersiach panorama Alp. Oczy starej damy
błyszczały ciągle, kiedy o tym opowiadała. W takiej właśnie
chwili przed wielu laty zakochała się w kraju, który miał być jej
nową ojczyzną.

Jednak droga,
w którą udawały się dziewczęta, prowadziła w zupełnie innym
kierunku. I Gwyneira nie wspomniała o tym, że górzysty, bezludny
i niezagospodarowany krajobraz, który kiedyś jako pierwszy pojawił
się przed ich oczami, jej przyjaciółka Helen porównała do wzgórz
piekła.

3

Żadna podróż nie wydawała się Jackowi
McKenzie równie trudna, jak ta z Glorią i Lilian do Christchurch
i potem przez Bridle Path. A przecież drogi, zbudowane już przed
wieloma laty i utrzymywane w znakomitym stanie, nie stanowiły żadnej
przeszkody, a zaprzężone do bryczki silne anglonormandzkie klacze
pędziły szybko naprzód. Niemal zbyt szybko dla Jacka, który byłby
skłonny sporo oddać za to, aby móc zatrzymać czas.

Ciągle uważał za poważny błąd uleganie
kaprysom rodziców Glorii, których ofiarą miała się stać ona
sama. Ale przy tym powtarzał sobie, że przecież świat się na tym
nie kończy. Gloria miała w Anglii uczęszczać do szkoły i po jej
ukończeniu wrócić. Wiele dzieci z bogatych nowozelandzkich rodzin
spotykał ten sam los i większość z nich nie miała złych wspomnień
z tego okresu.

Lecz jeśli chodzi o Glorię, Jack
wiedział, że było to coś zupełnie innego. Odczuwał ogromny sprzeciw
na samą myśl, że dziewczynka miała zostać oddana pod opiekę
Kury-maro-tini. Zbyt dobrze pamiętał noce, kiedy zabierał krzyczące
niemowlę z kołyski, podczas gdy jego matka najspokojniej w świecie
spała tuż obok głębokim snem. A ojciec Glorii poświęcił nieco
uwagi tylko kwestii nadania dziecku imienia. „Gloria” miało
symbolizować jego „triumf odniesiony w nowym kraju”, choć nie
wiadomo, co konkretnie miał na myśli. Jack odbierał to imię jako
zbyt pompatyczne dla maleńkiej dziewczynki. Ale pokochał to dziecko
już od pierwszej chwili. I teraz odbierał niemal jako zdradę fakt,
że Gloria miała być wysłana sama do Anglii. Czyli na wyspę, którą
miała dzielić z Kurą-maro-tini. Jack odetchnął w swoim czasie,
kiedy to właśnie dzięki samej Kurze-maro-tini między nią a rodziną
McKenzie znalazła się ogromna przestrzeń oceanu.

Bądź co bądź przynajmniej Gloria była
teraz w o wiele lepszym nastroju. Dzielnie walczyła ze łzami,
kiedy po raz ostatni objęła babcię Gwyn. I rozpłakała się tylko
w czasie pożegnania ze zwierzętami.

– Kto wie, czy będę mogła jeździć
na Princess, kiedy wrócę – szlochała. I żadnemu z dorosłych nie
przyszły na myśl jakieś słowa pociechy. Kiedy Gloria ukończy szkołę
w Anglii, będzie miała przynajmniej osiemnaście lat, w zależności
od tego, do jakiej klasy będzie chodzić. Drobny pony będzie dla niej
wówczas na pewno za mały.

– Pokryjemy ją anglonormandzkim ogierem
– powiedział Jack na pocieszenie. – Wtedy będzie czekać na ciebie
jej źrebak. Będzie miał mniej więcej cztery lata i będziesz mogła
go ujeżdżać.

Na myśl o tym na twarzy Glorii pojawił
się nieśmiały uśmiech.

– To wcale nie będzie tak długo trwało,
prawda?

Jack potrząsnął głową.

– Nie, to w ogóle nie będzie tak długo
– potwierdził.

W drodze do Christchurch Gloria znów
chichotała z Lilian, podczas kiedy Elaine, pełna bólu z powodu
rychłego pożegnania, i Miss Bleachum, teraz przestraszona własną
odwagą, rozmawiały w skupieniu. Jack w czasie jazdy raz po raz
przeklinał w myślach Kurę-maro-tini.

Podróżni spędzili noc w hotelu
w Christchurch i następnego dnia wcześnie rano ruszyli w dalszą
drogę przez Bridley Path. Statek miał wypłynąć z portu o świcie,
a Gloria i Lilian prawie spały, kiedy Jack prowadził swój zaprzęg
przez góry. Elaine trzymała w objęciach córkę, a Gloria wspięła
się na kozioł i przytuliła do Jacka.

– Jeśli… jeśli będzie mi całkiem
źle, przyjedziesz i zabierzesz mnie stamtąd, prawda? – wyszeptała
rozespanym głosem, kiedy Jack w końcu zniósł ją na dół
i postawił na ziemi między walizkami i skrzyniami.

– Nie będzie tak źle, Glory –
pocieszał ją. – Pomyśl tylko o Princess. Ona też pochodzi
z Anglii. A tam też są owce i konie, tak samo jak tutaj.

Jack natrafił na spojrzenie Miss Bleachum,
która nerwowo zagryzła wargi, słysząc jego słowa. Poczucie
obowiązku niemal kazało jej poprawić Jacka. Wcześniej zdążyła
się już dokładnie dowiedzieć: w Oaks Garden nie było ani owiec,
ani koni. Ale współczucie kazało jej milczeć. Sarah Bleachum także
kochała Glorię.

I nadeszła wreszcie ta chwila, kiedy Jack
i Elaine stali na nabrzeżu, machając rękami na pożegnanie, podczas
kiedy olbrzymi parowiec wypływał z zatoki.

– Mam nadzieję, że postępujemy słusznie
– westchnęła Elaine, gdy wreszcie opuścili ręce. Dzieci od dawna
nie mogły ich już widzieć. – Tim i ja zupełnie nie jesteśmy tego
pewni, ale Lily tak bardzo chciała jechać.

Jack nie odpowiedział. Cała jego uwaga
skupiła się na rozpaczliwej walce ze łzami. Ale na szczęście musieli
się śpieszyć, bo pociąg Elaine do Greymouth odjeżdżał około
południa i Jack musiał mocno popędzać konie, aby zdążyli.

Toteż nie było wielkich scen pożegnalnych
między krewniakami. Elaine pocałowała tylko Jacka w policzek.

– Nie smuć się – powiedziała. –
Kiedy przyjadę następnym razem, zabiorę z sobą chłopców. Pokażesz
im, jak się tresuje psy!

Od kiedy istniało połączenie kolejowe
między wschodnim a zachodnim wybrzeżem, wszelkie odległości się
zmniejszyły. Elaine za kilka miesięcy znów mogła przyjechać
w odwiedziny, także babcia Gwyn i James jeździli już koleją
żelazną na zachodnie wybrzeże.

Jack wyszedł w końcu z dworca
i skierował swój zaprzęg na drogę prowadzącą do Avon. George
Greenwood i jego żona Elizabeth mieli dom w pobliżu rzeki –
a mówiąc ściśle, to Elizabeth odziedziczyła mały miejski dom
po swojej przybranej matce. George często żartował, że tylko
dlatego ożenił się z Elizabeth. Kiedy chciał się osiedlić
w Christchurch, niemal nie było wolnych mieszkań w szybko
rozwijającym się mieście, które tymczasem rozrosło się tak bardzo,
że dom Greenwoodów leżał w samym jego centrum. Jack chciał się
zobaczyć z George’em, aby zadać mu parę pytań na temat handlu
wełną. A Elizabeth zaprosiła go, aby spędził u nich noc. Młody
mężczyzna, chcąc nie chcąc, się zgodził, choć właściwie nie
miał nastroju do konwersacji. Najchętniej pojechałby z powrotem na
Kiward Station w ponurym milczeniu.

Elizabeth Greenwood, szacowna matrona
o nieco zaokrąglonych kształtach i niebieskich, przyjaznych oczach,
zauważyła jego nieszczęśliwą minę, gdy tylko otworzyła mu
drzwi. Inna dama z jej warstwy zleciłaby to służącej, ale Elizabeth
pochodziła z rodziny, gdzie panowały inne stosunki i była osobą
bardzo skromną.

– Rozweselimy cię trochę – obiecała
i objęła go serdecznie.

Elizabeth i Gwyneira McKenzie przybyły
z Anglii do Nowej Zelandii tym samym statkiem. Elizabeth doskonale
znała historię Kiward Station, a Jack był dla niej kimś w rodzaju
krewniaka.

– Mój Boże, chłopcze, patrzysz tak,
jak gdybyś wysłał małą Glorię na szafot! – Elizabeth troskliwie
zdjęła z Jacka przeciwdeszczowy płaszcz – na dworze padała
mżawka. Ten typ pogody znakomicie pasował do jego nastroju. –
A przecież dziewczęta będą naprawdę szczęśliwe w Anglii! Nasza
Charlotte wcale nie chciała wracać! I została jeszcze kilka lat
dłużej.

Elizabeth uśmiechnęła się i otworzyła
przed Jackiem drzwi do maleńkiego pokoju, w którym przyjmowała
gości.

– Mamo, to przecież nieprawda! –
Dziewczyna, która siedziała w pokoju, musiała słyszeć ostatnie
słowa matki i spojrzała na nią z wyrzutem. – Zawsze tęskniłam za
Canterbury Plains… Ten widok przez Plains aż na Alpy czasami mi się
śnił. Nigdzie nie ma tak przejrzystego powietrza jak tutaj…

Łagodny, śpiewny głos. Może taki, jaki
byłby głos Elizabeth, gdyby ona sama nie kontrolowała go z żelazną
konsekwencją. Elizabeth jako dziecko sepleniła, a ponieważ pochodziła
z najbiedniejszej dzielnicy Londynu, całe życie pracowała nad tym, by
nie mówić dialektem i żeby jej głos nabrał właściwej barwy.

A to była chyba Charlotte, najmłodsza
córka Elizabeth. Jack słyszał już, że znów przyjechała do
Christchurch. I to tym samym statkiem, który zabrał mu Glorię. Ale
kiedy dziewczyna odwróciła się do niego i wstała, by się przywitać,
Jack zapomniał o swoim bólu rozstania.

– Chociaż w Anglii bardzo mi się
podobało.

Łagodny głos, jak powiew wiatru, który
porusza dzwonki i one wtedy dzwonią…

Mówiąc, Charlotte cały czas zwracała się
do swojej matki i Jack cieszył się z tego. Musiał zadać sobie sporo
trudu, by się opanować i nie gapić na dziewczynę. Gdyby odezwała
się do niego choćby jednym słowem, żadna rozsądna odpowiedź nie
przeszłaby mu teraz przez gardło.

Charlotte Greenwood była najpiękniejszą
dziewczyną, jaką kiedykolwiek dane było widzieć Jackowi. Nie
była tak niska jak większość jego krewniaczek, ale była delikatna
i drobnej budowy. Jej cera była niemal przezroczysta i biała jak
najszlachetniejsza porcelana. Dziewczyna miała blond włosy, podobnie
jak jej matka i siostra Jenny, ale nie tak jasne. Jackowi przypominały
kolor ciemnego miodu. Charlotte związała je z tyłu głowy w koński
ogon, ale luźne kosmyki opadały w bujnych lokach na ramiona. Jednak
najbardziej ekscytujące były jej wielkie ciemnobrązowe oczy. Jackowi
się wydało, że ta dziewczyna to jakaś dobra wróżka albo owa
czarodziejska istota z piosenki Annabell Lee,
którą stale, choć ciągle fałszywie śpiewała mała Lilian.

– Mogę przedstawić? Moja córka
Charlotte, Jack McKenzie – przerwała Elizabeth milczenie Jacka.

Charlotte wyciągnęła do niego dłoń,
a Jack zareagował impulsywnie – wykonał gest, którego nauczył się
na zajęciach dobrego wychowania, ale na który dotychczas nie zdobył
się w stosunku do żadnej kobiety z Canterbury Plains: pochylił się
i pocałował dziewczynę w rękę.

Charlotte się uśmiechnęła.

– Pamiętam pana, Jack – powiedziała
przyjaźnie. – Był pan na tym koncercie, który dawała tutaj
pańska… kuzynka, zanim wyruszyła do Anglii. Płynęłam wtedy tym
samym statkiem, wie pan o tym?

Jack skinął głową. Jego wspomnienie
o pożegnalnym koncercie Kury-maro-tini w Christchurch było bardzo
mgliste. Wysłuchał całego programu właściwie tylko po to, żeby
w żadnym wypadku nie spuścić z oczu Glorii.

– Bardzo się pan wtedy troszczył
o pewną małą dziewczynkę, a ja byłam trochę zazdrosna…

Jack spojrzał na Charlotte
z niedowierzaniem. Miał wtedy osiemnaście lat, a ona…

– Wolałam się wtedy bawić drewnianym
konikiem i potem budować wieś z klocków z dziećmi Maorysów,
zamiast siedzieć cicho i słuchać, choć właściwie miałam już na
to dość lat – wyznała dziewczyna śpiewnym głosem.

Jack się uśmiechnął.

– A więc też nie należy pani do
wielbicieli mojej… dokładnie rzecz biorąc, to moja przyrodnia
siostrzenica…

Charlotte spuściła oczy. Miała długie
rzęsy w kolorze ciemnego miodu. Jack był oczarowany.

– Może jednak miałam na to za mało
lat – przeprosiła. – W każdym razie…

Podniosła powieki i z uprzejmej konwersacji
zgrabnie przeszła do poważnej dyskusji na temat pewnego artystycznego
występu, przy czym mówiła bez ogródek:

– Co prawda Mrs Martyn traktuje dziedzictwo
swojego ludu nie całkiem tak, jak ja rozumiem pielęgnowanie skarbów
ich kultury. W zasadzie spektakl Ghost Whispering
wykorzystuje tylko pewne elementy tej kultury, które interpretatorce
wydają się być potrzebne tylko po to, aby… no, aby się przysłużyć
jej sławie. A przecież muzyka Maorysów, tak jak ja ją rozumiem,
ma raczej komunikatywny aspekt…

Jack wprawdzie nie rozumiał, o czym
Charlotte właściwie mówiła, ale czuł, że mógłby jej słuchać
godzinami. Za to Elizabeth Greenwood ostentacyjnie wzniosła oczy do
nieba.

– Charlotte, przestań, znów wygłaszasz
wykład, a twoi słuchacze uprzejmie umierają z głodu. Ale do tego
jesteśmy już przyzwyczajeni. Charlotte została dłużej w Anglii,
aby studiować w college’u. Coś z historią i literaturą…

– Historia kolonii i literatura
porównawcza, mom – poprawiła Charlotte
łagodnie. – Przykro mi, jeśli pana zanudzam, Mr McKenzie…

– Proszę mówić mi po prostu Jack. –
Jack zmusił się z trudem do opanowania. Najchętniej w całkowitym
milczeniu wpatrywałby się w dziewczynę niemal z nabożną
czcią. Ale jednak przeważył w nim figlarz, który kazał mu się
odezwać w następujących słowach: – A ponieważ należymy
do trójki, a najwyżej czwórki ludzi na tej planecie, którzy nie
wielbią talentów Kury-maro-tini Martyn, to tym samym znaleźliśmy
się w bardzo ekskluzywnym klubie, Miss Greenwood…

– Charlotte – poprawiła ze
śmiechem. – Ależ ja wcale nie chciałam stawiać pod znakiem
zapytania osiągnięć pańskiej… przyrodniej siostrzenicy. Miałam
przyjemność usłyszeć ją w Anglii i bez wątpienia jest ona bardzo
utalentowaną artystką. Mogę spokojnie powiedzieć, że sama nie jestem
zbyt muzykalna. Ale razi mnie, jak w jej wypadku mity są wyrywane
z określonego kontekstu, a także to, że historia pewnego ludu… no,
jest po prostu sprowadzona do roli banalnej liryki miłosnej.

– Charlotte, idź i zaproponuj naszemu
gościowi drinka przed kolacją. Jack, George też zaraz przyjdzie i wie,
że będziesz na kolacji. A nasza Charlotte postara się o bardziej
zrozumiałą konwersację. Kochanie, jeśli będziesz mówić tak
pompatycznie, nigdy nie znajdziesz męża!

Charlotte zmarszczyła gładkie czoło,
jak gdyby chciała powiedzieć coś niezbyt grzecznego. Umilkła jednak
i posłusznie zaprowadziła Jacka do salonu. Zaproponowała mu whisky,
ale Jack odmówił.

– Nie przed zachodem słońca –
powiedział.

Charlotte uśmiechnęła się
w odpowiedzi.

– Ale wygląda pan tak, jakby potrzebował
pan czegoś na wzmocnienie. Może herbaty?