Strona główna » Obyczajowe i romanse » Księga Arona

Księga Arona

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8110-968-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Księga Arona

Chwytająca za serce powieść o chłopcu, który trafia pod skrzydła Janusza Korczaka Wzruszający obraz Holokaustu przedstawiony oczami dziecka. „Arcydzieło”. The Washington Post Ośmioletni Aron wraz z rodziną przeprowadza się z małej polskiej wioski do zatłoczonej Warszawy. Ojciec podejmuje pracę w fabryce, a chłopiec zaprzyjaźnia się z Lutkiem, który zdradza mu tajemnice podwórkowego życia. Szanse na szczęście przekreśla wybuch II wojny światowej. Opaski z gwiazdą Dawida, kradzieże i strach przed niemieckimi mundurami stają się codziennością, a wkrótce cały świat Arona zamyka się w ciasnych murach getta. By przeżyć, chłopiec musi podejmować okrutne decyzje – z wagi których często nawet nie zdaje sobie sprawy. Gdy traci bliskich, trafia pod opiekę Janusza Korczaka, który na nowo budzi w nim człowieczeństwo.

Polecane książki

  Kolejna powieść Agnieszki Lingas-Łoniewskiej zapewniająca czytelnikom huśtawkę emocji – od smutku przez zwątpienie po żarliwą nadzieję. Seria Bezlitosna siła opowiada o mężczyznach uprawiających walki MMA – każdy z nich ma za sobą mroczną historię, która go prześladuje. A także o kobietach, które ...
Najnowsza powieść autorki bestsellerowego „Czerwonego namiotu”.Wciągająca i porywająca opowieść o Addie Baum, która bardzo chciała żyć inaczej niż krewni, a ponieważ urodziła się i wychowała w dzielnicy żydowskiej w Bostonie na początku XX wieku, jej droga do szczęścia nie była usłana różami. Oto fa...
Skoro automatyzacja i outsourcing zmieniają zasadniczo warunki naszej pracy, jakiej jeszcze umiejętności potrzebujemy? Umiejętności pracy głębokiej. Nowa, fascynująca książka Cala Newporta pokazuje, jak dzięki intensywnej koncentracji i uwolnieniu się od rzeczy rozpraszających uwagę można szybko...
Ciasta, ciasteczka, pieczywo, pizza… Czy te pyszne wypieki mogą zagościć w diecie diabetyka nie tylko od święta? Dzięki tej książce przekonasz się, że tak! Doświadczona dietetyczka przygotowała 120 przepisów na smaczne i proste w przygotowaniu wypieki o jak najniższym indeksie glikemicznym i odpowie...
Stan ordynacji lekarskiej w praktyce pozostawia wiele do życzenia. Potwierdzają to cykliczne kontrole prowadzone przez NFZ. Z e-booka dowiesz się, za co najczęściej karze NFZ i jak uniknąć tych nieprawidłowości....
Co oznacza Śmiech? Co jest istotą śmieszności? Jakie cechy wspólne wyzierają z poza pociesznej miny błazna, zręcznej gry słów, zabawnego qui pro quo wodewilu i sceny subtelnej komedii? Za pomocą jakich środków można będzie uchwycić ową istotę rzeczy, której tyle rozmaityc...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jim Shepard

Tytuł oryginału: The Book of Aron
Copyright © 2015 by Jim Shepard
This translation published by arrangement with Alfred A. Knopf, an imprint of The Knopf Doubleday Group, a division of Penguin Random House LLC.Copyright © 2019 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2019 for the Polish translation by Zofia Szachnowska-Olesiejuk
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)Projekt graficzny okładki: Mariusz BanachowiczRedakcja: Magdalena GranosikKorekta: Grzegorz Krzymianowski, Edyta Malinowska-KlimiukISBN: 978-83-8110-968-0Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.Szanujmy cudzą własność i prawo!Polska Izba KsiążkiWięcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.plWYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:info@soniadraga.plwww.soniadraga.plwww.facebook.com/WydawnictwoSoniaDragaE-wydanie 2019 (N919)Konwersja:eLitera s.c.

Dla Idy

RODZICE DALI MI NA IMIĘ ARON, ale ojciec twierdził, że trzeba było mnie nazwać „Coś-Ty-Narobił”, a wuj powtarzał wszystkim, że powinienem nosić imię „Coś-Ty-Sobie-Myślał”. Rozbijałem butelki po lekarstwach, tłukąc jedną o drugą, i wypuszczałem z zagród zwierzęta sąsiadów. Mama mówiła ojcu, że nie powinien bić małego chłopca, na co ojciec odpowiadał, że najwyraźniej lubię ściągać na siebie nieszczęścia, a wuj dodawał, że kiedy wyczyniam te wszystkie gałgaństwa, to tak, jakbym okradał resztę rodziny.

Kiedy się skarżyłem mamie, powtarzała mi, że sam jestem sobie winien i że w naszej rodzinie ból zęba leczy się ciosem w drugi policzek. Kiedy mój starszy brat marudził, że żadne z nas nie miało kołyski ani nawet poduszki, wtedy mama mówiła mu, żeby ponarzekał jeszcze więcej, to będzie mogła tymi jego utyskiwaniami w piecu napalić.

Wuj był bratem mamy i to on zaczął na mnie wołać Szemaja, bo kiedy widział, co wyprawiam, przykładał palec do nosa, ku przestrodze, i powtarzał: „Bóg to słyszy”. Mieszkaliśmy w Poniewieżu, niedaleko granicy litewsko-polskiej, gdzie dzieliliśmy dom z jeszcze jedną rodziną. My zajmowaliśmy pokój od ulicy, z oknem podzielonym na cztery szybki i wielkim piecem z blaszaną płytą. Ojciec imał się różnych prac zarobkowych. Przez jakiś czas handlował skórami zwierzęcymi. Mamie nie bardzo się to podobało, ale on zawsze twierdził, że każdy ma swoje zadanie do wykonania – i papież, i chłop. Ona z kolei myła podłogi u innych ludzi i kiedy tylko wychodziła do roboty, nasi sąsiedzi używali sobie do woli. Kradli nam jedzenie, wyrzucali nasze rzeczy na ulicę i w ogóle robili, co im się żywnie podobało. Po powrocie do domu, wykończona po całym dniu pracy, robiła im awantury o to, jak nas traktują, a ja chowałem się w tym czasie za stertą śmieci na podwórzu. Potem wracali moi starsi bracia i przyłączali się do tych wrzasków. A gdzie jest Szemaja? – pytali, gdy już było po wszystkim. Ja wciąż tkwiłem za stertą śmieci, a jak mocniej zawiało, dostawałem piaskiem po oczach.

Szemaja troszczy się tylko o siebie, powiadał mój wuj, ale ja wcale nie chciałem się w ten sposób zachowywać. Sam siebie strofowałem. W myślach układałem listy rzeczy, dzięki którym mógłbym być lepszy. Mijały kolejne lata. Wszystkie były jak jeden nieszczęśliwy dzień.

Mama próbowała nauczyć mnie alfabetu, niestety, bezskutecznie. Używała w tym celu przyczepionej do deski dużej papierowej planszy: najpierw pokazywała mi obrazek – ptaka, maleńkiego człowieka albo torebkę – a potem odpowiadającą mu literę. Walka o wyciśnięcie ze mnie półkola i linii prostej tworzących literę alef trwała cały dzień. Byłem jak dzikus. Nie znałem nazw przedmiotów. Nauczyciele coś do mnie mówili, a ja się tylko na nich gapiłem. Alef, bet, gimel, dalet, hej, waw, zajin. Moje ostatnie świadectwo z chederu, zanim się przeprowadziliśmy, przedstawiało obraz nędzy i rozpaczy: zachowanie – niedostateczny, religia – niedostateczny, arytmetyka – niedostateczny, nawet z zajęć praktyczno-technicznych miałem ocenę niedostateczną. Ojciec powiedział, że jak żyje, nie widział takiego świadectwa, po czym zaproponował, byśmy wspólnie zastanowili się nad tym, w jaki sposób udało mi się tego dokonać. Mama próbowała mnie bronić, twierdząc, że z niektórymi przedmiotami zaczynam sobie radzić odrobinę lepiej. Wtedy ojciec powiedział jej, że nawet gdyby Bóg dał mi drugie albo i trzecie życie, i tak nic by mi to nie pomogło. Ktoś, kto ma silny charakter, przekonywał dalej, może wyjść na prostą, ale nie tchórz albo słabeusz. Zawsze się zastanawiałem, czy inni też mają takie problemy z nauką. I martwiłem się, co ze mnie wyrośnie, skoro zupełnie nic nie potrafię. Bycie taką osobą jak ja było naprawdę czymś okropnym.

W deszczowe dni budowałem na dworze tamy, żeby zatrzymać wodę, która płynęła ulicą. Znajdowałem deski i przesuwałem je patykami wzdłuż brzegów kałuż. Mama na siłę zaciągała mnie do domu, pomstując, że siedzę w tej ulewie i myślę o niebieskich migdałach. Kiedy całego opatulonego pakowała mnie do łóżka, które stało obok pieca, powtarzała, że ja to się zawsze proszę o chorobę, jak nie wiatrówka i różyczka, to znów szkarlatyna i koklusz, i że to właśnie dlatego przez większość życia nie robię nic innego, tylko dogorywam.

Nocami leżałem w łóżku i czekałem na sen, tak jak pies sąsiadów czekał na przejeżdżające drogą wozy. Kiedy mama widziała, że jeszcze nie śpię, siadała przy mnie, nawet wtedy, gdy padała ze zmęczenia. Żeby pomóc mi zasnąć, mówiła, że jeśli z całych sił zacisnę powieki, zobaczę spływające z nieba światła i planety, ale nigdy nie zdążę ich policzyć, zanim znikną. Tymi światłami i planetami porusza Bóg, opowiadała dalej, i robi to małym palcem, a dowiedziała się o tym wszystkim od swojego dziadka. Przepraszałem ją za to, jaki jestem, na co ona odpowiadała, że nie martwi się moimi stopniami, tylko moim zachowaniem wobec rodziny i sąsiadów. Tym, że zbyt często używam języka zamiast głowy albo głowy zamiast serca.

I MIAŁA RACJĘ. JAK URODZIŁ SIĘ MÓJ MŁODSZY BRAT, powiedziałem jej, że chciałbym, żeby go trzymali w kojcu z kurczętami. Kiedy miałem cztery lata, na ramieniu wdało mi się zakażenie po szczepionce. Przez cały rok byłem markotny z tego powodu. Mama mówiła, że bawiłem się sam nawet wtedy, kiedy wokół było pełno innych dzieci. Przez dwa lata w chederze nie nauczyłem się zupełnie niczego. Nie umiałem pływać ani jeździć na rowerze. Nie miałem ani dziadków, ani ciotek, ani nawet rodziców chrzestnych. Kiedy zapytałem dlaczego, ojciec odpowiedział, że społeczne pasożyty najadają się do syta, podczas gdy ludzie wartościowi dostają tylko brudną wodę. Od mamy usłyszałem, że wszystkiemu winna była choroba. Uczęszczałem do chederu, dopóki ojciec nie wrócił z jednej ze swoich wypraw i nie oznajmił, że jest rok 1936 i że już czas najwyższy zapewnić mi nowoczesną edukację. Cieszyłem się z tej zmiany, bo nauczyciel w naszym chederze zawsze miał jedzenie w brodzie i chłostał nas rózgą po palcach za złe odpowiedzi, a na dodatek w jego domu śmierdziało jak w psiej budzie. Tak więc zacząłem chodzić do szkoły publicznej, gdzie było dużo czyściej. Nasz nowy nauczyciel zrobił na ojcu wrażenie. Ubierał się po europejsku, no i pomógł mi opanować sztukę czytania, dzięki czemu później sam zabrałem się do nauki. Nudziło mi się i nikogo nie znałem, zacząłem więc zaglądać do książek.

To właśnie w szkole publicznej poznałem swojego pierwszego przyjaciela. Nazywał się Yudl. Lubiłem go. Tak samo jak ja nie miał przed sobą żadnej przyszłości. Zawsze był cały zasmarkany. Razem robiliśmy tratwy, które puszczaliśmy na rzece, i ćwiczyliśmy się w pluciu na odległość. On też nazywał mnie Szemaja, a ja mówiłem na niego Szczyl. Był niegrzeczny, ale miał na tyle sprytu, żeby nie dać się przyłapać nauczycielowi. Któregoś ranka przed lekcjami, zanim do szkoły zaczęli się schodzić inni uczniowie, graliśmy w klipę z takim zapamiętaniem, że powybijaliśmy w sali szyby w oknach. Zdarzało nam się też straszyć chłopaków, którzy mieli eleganckie tornistry i zawsze chodzili w butach. W domu miałem przez niego same kłopoty. W jeden szabat dostałem lanie, bo rozmontowałem nożyczki, żeby mieć dwa małe miecze, jeden dla siebie, drugi dla Szczyla. Jego matka uczyła go samych smutnych piosenek, na przykład o królu Syberii, do czasu aż się rozchorowała przez zęby i umarła. Zaraz po jej śmierci Szczyl przyleciał do mnie, ale mu się schowałem. Następnego dnia powiedział mi, że dwóch starszych mężczyzn wyniosło ją z domu na deskach, a potem ojciec go stamtąd zabrał.

TAMTEGO LATA OJCIEC DOSTAŁ WIADOMOŚĆ od kuzyna z Warszawy, że jest praca w fabryce włókienniczej. Robiło się w niej materiał z bawełny. Ojciec zabrał się do miasta ciężarówką pełną gęsi, a potem po nas posłał. Przeprowadziliśmy się na ulicę Zamenhofa 21, do mieszkania numer 6. Mama kazała każdemu z nas nauczyć się nowego adresu na pamięć, żebyśmy mogli trafić do domu, kiedy się zgubimy. Mój młodszy brat, który chorował na płuca, całymi dniami siedział przy oknie wychodzącym na podwórze i przyglądał się kubłom na śmieci. Dla nas obu najlepsze w tej całej przeprowadzce było to, że po drugiej stronie skweru mieściła się pracownia krawiecka. Krawiec szył mundury wojskowe i w witrynie miał ustawione trzy rzędy manekinów wielkości dłoni, a każdy z nich był ubrany w miniaturowy mundur. Podobały nam się zwłaszcza maleńkie baretki i medale.

Ponieważ było lato, wakacje, zostałem wysłany do pracy w fabryce, która znajdowała się tak daleko, że musieliśmy do niej dojeżdżać tramwajem. Razem z czterema starszymi chłopakami, zamknięci w małym pomieszczeniu bez okien, zajmowaliśmy się wykańczaniem tkaniny. Bawełnę należało drapać tak długo, aż uzyskała fakturę zimowych pończoch. Obrobienie jednej beli zajmowało kilka godzin: ktoś tak mały jak ja musiał napierać całą klatką piersiową na ostrze, żeby uzyskać wystarczającą siłę nacisku. W upalne dni pot lał się ze mnie strumieniami jak deszcz z rynny. Chłopaki droczyły się ze mną: „Ach, cóż za wspaniały młodzieniec ze wsi do nas zawitał. Od razu widać, że będzie ważną figurą w naszym mieście”. A więc oni mogli tak sobie ze mnie szydzić? O nie, pomyślałem i oznajmiłem rodzicom, że moja noga więcej tam nie postanie.

Ojciec, jak tylko to usłyszał, zagroził, że spuści mi takie lanie, że nawet brwiami nie będę mógł ruszać, ale mama go powstrzymała. Siedziałem cicho jak mysz pod miotłą, a ona przekonywała go, że w domu też się mogę przydać, bo jest mnóstwo roboty, a poza tym za kilka tygodni zaczyna się szkoła. Ojciec oświadczył, że jeszcze ze mną nie skończył, na co mama odpowiedziała, że na razie wystarczy. Tamtej nocy, gdy do moich uszu dobiegło chrapanie z pokoju rodziców, podkradłem się na palcach do ich łóżka. Mamie dałem całusa na dobranoc, a ojcu ściągnąłem koc ze stóp, mając nadzieję, że się od tego przeziębi.

Ponieważ dość wcześnie się budziłem i nie mogłem już dłużej spać, pomagałem mamie przy porannych obowiązkach domowych, a ona opowiadała wszystkim, jakie to szczęście mieć takiego syna, który wstaje skoro świt i w ogóle nie narzeka. Pracowałem sumiennie i dotrzymywałem jej towarzystwa. Opróżniałem wiadra z wodą i przynosiłem ciepłe kompresy, które kładła na piersi mojego brata. Czy to nie lepsze od tłuczenia butelek i pakowania się w tarapaty? – pytała, a ja odpowiadałem, że lepsze. Wciąż byłem tak mały, że mogłem usiąść okrakiem na nasadzie froterki z długim trzonkiem, której używała do polerowania podłóg, i jeździć po całym domu.

Mama cieszyła się, że teraz przynajmniej jej dzieci lepiej wyglądają i są grzeczniejsze, na co ojciec zareagował stwierdzeniem, że żadne z nas nie wygląda ani na dobrze odżywione, ani na spokojne. Kiedy przy obiedzie zażartował, że gotuje jak praczka, kazała mu iść do restauracji. Później powiedziała mi, że jako mała dziewczynka starała się w ogóle nie narzekać, żeby jej matka nie miała wątpliwości, które z jej dzieci jest najlepsze i które warto mieć przy sobie. Dlatego dopiero wieczorem, kiedy gasły światła, stawałem się sobą, a od rana znów udawałem układnego syna.

W NASZEJ NOWEJ SZKOLE NIE SIEDZIELIŚMY wszyscy przy jednym brudnym stole, tylko w prawdziwych ławkach. Chciałem mieć więcej książek, ale nie było nas na nie stać, a kiedy próbowałem pożyczyć coś od kolegów, odmawiali mi. Na szkolnych łobuzów, którzy mnie zaczepiali, miałem swój sposób: aż do ostatniej chwili przed dzwonkiem nie wdawałem się w bójkę. Gdy któregoś razu mama poskarżyła się nauczycielowi, że jeden z uczniów nazwał mnie „brudnym Żydem”, w odpowiedzi usłyszała: „No ale przecież to prawda”. Od tej pory raz na tydzień musiałem brać kąpiel. Chodziłem do tej szkoły do czasu, gdy inny nauczyciel wytargał jedną dziewczynkę za ucho tak mocno, że je naderwał. Wtedy mama przeniosła mnie z powrotem do chederu, oddalonego od domu o dwa przystanki tramwajem, gdzie też uczyli polskiego. Ale ja nadal byłem nieposłuszny. Wzdragałem się na sam dźwięk polecenia, jak pies na widok kija. Mój nowy nauczyciel zapytał mamę, co on ma zrobić z takim przemądrzałym dzieciakiem, który wszystko wie najlepiej. Ten chłopak jest jak lis, gderał dalej, ma osiem lat, a zachowuje się, jakby miał osiemdziesiąt. Kiedy mama przekazała ojcu te wieści, znowu dostałem w skórę. Tamtego wieczoru usiadła na brzegu mojego łóżka i poprosiła, żebym się wytłumaczył. W pierwszej chwili nie wiedziałem, co powiedzieć, ale w końcu wyznałem jej to, do czego już wcześniej sam doszedłem, a mianowicie, że większość ludzi mnie w ogóle nie rozumie, a ci, co rozumieją, nie chcą mi pomóc.

Moi dwaj starsi bracia dostali pracę za miastem. Transportowali kozy do rzeźni i wracali już po zmroku. Podobnie jak ojciec, uważali, że mama powinna siedzieć w domu. A ona miała plany i o wszystkim mi opowiedziała. Skoro już i tak prała dla innych, postanowiła rozwinąć ten interes. Nie była to, co prawda, żyła złota, ale każdy dodatkowy grosz się liczył, zwłaszcza przed Paschą i Rosz Haszaną. Przyznała się, że podebrała trochę pieniędzy z rodzinnych oszczędności, żeby kupić mydło, wybielacz i beczki. Za każdym razem, gdy ojciec mijał skrytkę, gdzie trzymali pieniądze, czuła, jak jej czaszkę przeszywa lodowate ostrze strachu i wszystkie włosy na głowie stają jej dęba. Powiedziałem, że przecież ma prawo korzystać z tych pieniędzy, czym najwyraźniej bardzo ją uszczęśliwiłem, bo obiecała, że jak skończę dziewięć lat, to zrobi ze mnie swojego pełnoprawnego partnera. Strasznie się wtedy ucieszyłem, bo postanowiłem sobie, że jak uda mi się zaoszczędzić odpowiednią sumkę, ucieknę do Palestyny albo do Afryki.

Kilka dni przed Paschą postawiliśmy na piecu dwa ogromne kotły z wodą, żeby się zagotowała. Pościel i ubrania, które wcześniej zebraliśmy od klientów, upchnęliśmy do dwóch beczek z metalowymi obręczami. Mama wyszorowała je kostką żółtego mydła, po czym wypłukaliśmy wszystko i przepuściliśmy przez wyżymaczkę. Kosze pełne mokrego prania wtaszczyliśmy następnie na poddasze, gdzie pomiędzy krokwiami mama rozwiesiła całą sieć sznurków. Ponieważ tamtej nocy pootwieraliśmy okna, żeby wpuścić trochę powietrza, mama nie mogła zmrużyć oka. Szeptem opowiedziała mi o gangach, które wyspecjalizowały się we wchodzeniu na dachy i kradzieży cudzego prania, poszedłem więc spać na górę, żeby już się tak nie denerwowała.

– Widzisz? Wcale nie myślisz tylko o sobie – powiedziała półgłosem, gdy następnego ranka przyszła mnie obudzić. Przycisnęła usta do mojego czoła, a ręką pogładziła mnie po policzku. Kiedy dotykała mnie w ten sposób, miałem wrażenie, jakby chłopak, którego wszyscy tak bardzo nienawidzili, się ulatniał. A kiedy go we mnie już nie było, udawałem, że wciąż jeszcze śpię.

PONIEWAŻ ZABAWA WCALE NIE BYŁA MI DO SZCZĘŚCIA POTRZEBNA, ze szkoły szedłem prosto do domu i pomagałem mamie. Kiedy mój młodszy brat drzemał, mieliśmy chwilę, żeby porozmawiać o tym, jak nam minął dzień. Jednego razu opowiedziałem jej na przykład o żołnierzu na koniu, którego spotkałem niedaleko przystanku tramwajowego na Gęsiej. Kiedy mnie zobaczył, wyciągnął kilka monet z torby przy siodle i mi je wręczył. Mama zapytała, czy mu podziękowałem, czego ja oczywiście nie zrobiłem. Przyznała, że rzeczywiście było to zachowanie dziwne z jego strony, i zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie myślał w tamtej chwili o własnym synku. Czasem słuchaliśmy, jak nasi sąsiedzi kłócą się po drugiej stronie korytarza. Mama mówiła, że on całymi dniami przesiaduje w synagodze, żeby zapewnić sobie miejsce na tamtym świecie, podczas gdy jego żona wypruwa sobie żyły, żeby zapewnić rodzinie byt. W sumie urodziła mu czternaścioro dzieci, z czego przeżyło tylko sześcioro. Kiedy mama mi o tym powiedziała, stwierdziłem, że może już więcej nie będą mieć, na co ona odparła, że dla tej kobiety lepiej by było, żeby znów nawiedził ją sześcioskrzydły anioł zwiastujący dobrą nowinę.

Pomagałem mamie w różnych zajęciach domowych, ale zawsze powtarzała, że powinienem pomagać raczej młodszemu bratu, który bał się dosłownie wszystkiego. Zostawiała mu przy łóżku zapaloną świecę, żeby przepędzić cienie ze wszystkich kątów, bo w oknie jego sypialni nie było okiennic i w nocy zawsze mu się wydawało, że ktoś stoi na zewnątrz, a czasem puka w ścianę. Ze strachu nie mógł zasnąć, więc zaczynał płakać. Kiedy mama szła go uspokoić, miał w oczach takie przerażenie, że ja sam bałem się w nie spojrzeć. Słysząc jego ryki, ojciec wściekał się i krzyczał, że ma natychmiast przestać, co tylko pogarszało sytuację. Kazał mu sobie dobrze zapamiętać, że żaden z mieszkańców naszego budynku nie będzie miał nic przeciwko, jeśli rodzice się w końcu nie powstrzymają i wymierzą zasłużoną karę temu, kto nie przestrzega zasad. Z każdą chwilą coraz bardziej się w nim gotowało, aż wreszcie mama musiała wracać do drugiego pokoju, żeby go jakoś udobruchać. Przed wyjściem z domu zawsze mnie prosiła, żebym został z bratem i za wszelką cenę go uciszył.

Mój brat miał na nocnym stoliku całą masę wszelkich lekarstw, kropel i inhalatorów. Mama nauczyła nas, w jaki sposób należy chwycić jego głowę i przechylić ją do przodu, kiedy brakuje mu powietrza i zaczyna się dusić. Brat nie mógł znieść tego, że w ogóle nie wolno mu wychodzić, i któregoś dnia uciekł z domu. Zostawił liścik, a w nim napisał, że ma już dość takiego życia. Nie było go dwa dni. Kiedy wreszcie wrócił, mama zamknęła go w mieszkaniu, a do okna przysunęła krzesło, żeby mógł wyglądać na dwór.

Nie rozumiałem go, ale podobało mi się, że nie narzekał i że nie ulegał emocjom. Za każdym razem, gdy dostawał łakocie, brał je do rąk, przelotnie na nie zerkał, po czym wręczał je któremuś z nas. Gdy akurat nie drzemał albo nie był zajęty patrzeniem przez okno, trzymał się blisko mamy. Kiedy się złościł, nikogo nie bił ani nie krzyczał, za to całymi dniami się nie odzywał. Mama kwitowała to jego milczenie powiedzonkiem, które sama często słyszała od własnej matki. Mawiała mianowicie, że siedzi cicho, bo mądrość w nim umarła. Sąsiadom opowiedziała o tym, jak kiedyś, gdy był jeszcze małym szkrabem, położył się na torach tramwajowych, z szeroko rozpostartymi ramionami, żeby ją zatrzymać, i jak musiała go zanieść stamtąd do domu. Kiedy po wszystkim spytała, dlaczego to zrobił, zakrył jej usta dłonią.

UWIELBIAŁ SŁUCHAĆ RADIA i to dzięki niemu po raz pierwszy usłyszałem audycję Janusza Korczaka. W czwartkowe popołudnia, kiedy musiałem pilnować brata, słuchaliśmy radia przez ścianę, bo żona naszego sąsiada miała problemy ze słuchem. Audycja nazywała się Stary Doktor i bardzo mi się podobała, bo chociaż Korczak skarżył się na antenie na to, jaki jest samotny, zawsze bardziej interesowali go inni ludzie, zwłaszcza dzieci. Od czasu do czasu przeprowadzał wywiady z ubogimi sierotami spędzającymi wakacje na letnim obozie. Kiedy indziej mówił o tym, dlaczego kocha samoloty. Albo opowiadał jakąś bajkę. Wydawał też różne wymyślone przez siebie odgłosy zwierząt z wiejskiej zagrody. Kiedy spytałem mamę, czemu audycja nazywa się Stary Doktor, wyjaśniła, że to z powodu skarg. Ludziom nie podobało się, że żydowski pedagog kształtuje umysły polskich dzieci.

W tym samym roku również po raz pierwszy byłem w restauracji. Ojciec zabrał mnie ze sobą, żeby coś świętować, chociaż wcale nie powiedział co. Pozwolił mi samemu wybrać jedzenie, czego nigdy wcześniej nie robiłem. W trakcie posiłku przepytywał mnie z Jana Henryka Dąbrowskiego, ponieważ uważał się za historyka amatora. Kiedy jadłem deser, rozśmieszał mnie, rozłupując orzechy włoskie zębami. Tamtej nocy śniło mi się, że na moim ramieniu siedzi kruk, a z moich pleców spływa czarna peleryna, powiewając na wietrze. Kiedy następnego ranka ojciec ubierał się do pracy, mocno go objąłem. „A jemu co się stało?”, rzucił w stronę mamy, zanim wyszedł.

DZIECIAKI Z SĄSIEDZTWA NIESPECJALNIE MNIE OBCHODZIŁY, ale im bardziej byłem wobec nich obojętny, tym bardziej one się mną interesowały. Czasami rzucały we mnie kamieniami. Minęło kolejne lato. Chciałem się nauczyć jeździć na rowerze, więc poszedłem do chłopaka, który miał rower i obiecał, że mi pokaże, jak to się robi. Po pierwszej lekcji potrafiłem już sam wsiadać, ale wtedy jemu się odechciało i już więcej mnie nie uczył. Lutka spotkałem pewnego wieczoru, kiedy siedziałem z dzieciakami, których nawet nie znałem i które powiedziały mi, żebym sobie poszedł, ale ja się nie posłuchałem. Miał futrzaną czapkę z uszami i kiedy jeden chłopak spytał, skąd Lutek ją wziął, odpowiedział, że znalazł ją między nogami matki tego chłopaka, i wtedy wszyscy zaczęli go szturchać. Rzucili go na mnie, a wtedy ja popchnąłem dzieciaka, który to zrobił, tak mocno, że wylądował na plecach i uderzył głową o bruk. Reszta bandy natychmiast zaczęła nas gonić. Lutek, który biegł pierwszy, poprowadził nas na schody do piwnicy, ukryte pod zsypem węglowym. Tamci minęli naszą kryjówkę i pognali dalej. Zapytałem Lutka, skąd zna to miejsce, a on odpowiedział, że zaczął się tu chować, kiedy mnie jeszcze nie było na świecie. Kiedy tak siedzieliśmy w ciemnościach, usiłowałem się od niego dowiedzieć jeszcze paru innych rzeczy, ale on przestał się odzywać i tylko prychał pod nosem, jak pies.

Był jeszcze mniejszy niż ja. Nawet jego młodszą siostrę brali za starszą od niego, taki był mały. Mówił, że wieś, z której pochodzi, jest po prostu żałosna. Nie ma jej na żadnej mapie. Trzy piaszczyste ścieżki, trzy domy na krzyż, parę płotów i błoto. Przez rok chodził do Talmud Tory przy Miłej, która, jak twierdził, słynęła z produkowania nieuków. Mówił też, że jego ojciec był najsilniejszym tragarzem w mieście i że ciągnął wózek na uprzęży, zupełnie jak koń. Podobno szczególnie dobrze radził sobie z ogromnymi skrzyniami przemysłowymi z Łodzi, tak ciężkimi, że trzech dorosłych mężczyzn miało trudności z ruszeniem ich z miejsca. Poza tym większość wolnego czasu spędzał w knajpie. Pracował na stacji kolejowej, niedaleko posesji Jaroszewskiego. Ta dzielnica budziła we mnie lęk. Dym unoszący się nad hałdami zawsze zasnuwał niebo nad rampą.

Mama cieszyła się, że wreszcie znalazłem sobie kolegę, ale niedługo to trwało. Coraz więcej czasu spędzałem poza domem, więc przestałem się opiekować młodszym bratem, co wcale jej się nie podobało. Tymczasem Lutek wziął moją edukację w swoje ręce. Pokazał mi, jak się kradnie warzywa z wózków i w jaki sposób da się przeprowadzić taką akcję nawet pod czujnym okiem wspierających się nawzajem handlarzy: jeden z nas robi zamieszanie i odwraca uwagę od drugiego, który w tym czasie kradnie. Posiłkując się francuską broszurką, którą porwał ze straganu z książkami, udowodnił mi, że nie mam bladego pojęcia o dziewczynach i że w ogóle nie wiem, o czym jest mowa. Kiedy z kolei zaczął przy mnie przeklinać tych plugawych Rosjan, szybko stwierdził, że na polityce też się kompletnie nie znam, co również było prawdą.

Zdaniem Lutka żadne cudze problemy nie powinny nam psuć dobrej zabawy, co skutecznie wbił mi do głowy. Opowiedziałem mu o wszystkich numerach, jakie wykręciliśmy ze Szczylem, nawet o tych powybijanych oknach w szkole, ale nie zrobiło to na nim większego wrażenia. Zanim jego rodzina zamieszkała w Warszawie, przeprowadzali się trzy razy. W jednej miejscowości został zatrzymany przez policję za to, że wyważył drzwi w domu chłopaka, który wcześniej ukradł mu czapkę, a w drugiej aresztowali go za to, że rozwalił jednemu dzieciakowi głowę młotkiem jubilerskim. Ostatecznie tamtemu nic się nie stało, ale musiał nosić na głowie bandaż i wszyscy wołali na niego szejk.

Zapytałem, czy dostał od ojca w skórę za te wszystkie przewinienia. Odpowiedział, że niestraszny jest mu ojcowski pas, odkąd nauczył się wcierać czosnek i cebulę w pręgi po razach. Poza tym miał szczęście, bo ojca dużo bardziej wyprowadzało z równowagi jąkanie się jego siostry. Podobno próbował wyleczyć córkę, przedrzeźniając ją. Miał nadzieję, że jeśli wzbudzi w niej poczucie wstydu, dziewczynce w końcu przejdzie. Lubiła mnie, bo kiedy czekałem, aż skończy zdanie, nigdy nie okazywałem zniecierpliwienia. Powiedziała Lutkowi, że jestem miły i że powinien częściej mnie do nich przyprowadzać. No i mnie przyprowadzał. Kazał mi z nią rozmawiać, a sam w tym czasie wyciągał pieniądze z jej tajnego schowka. Wiedziała, że ją okrada, ale jak mnie zapewniał, nigdy się nie skarżyła. Jeśli podwędził wystarczająco dużo, kupowaliśmy sobie kiełbaski i jeździliśmy tramwajem.

KIEDY AKURAT BYŁEM W DOMU, A MÓJ MŁODSZY BRAT LEPIEJ SIĘ CZUŁ, mama wysyłała mnie z nim do parku, żeby zaczerpnął trochę świeżego powietrza. Za każdym razem był tak samo podekscytowany. Podwórze na tyłach domu tonęło w mroku i zazwyczaj świeciło pustkami, nie licząc bezpańskich kotów, które od czasu do czasu pojawiały się między kubłami na śmieci. I dokądkolwiek byśmy poszli, Lutek wszędzie nas znalazł. Mówił, że suchoty to nie koniec świata i że mój brat na pewno nam się na coś przyda. Któregoś dnia namówiliśmy go, żeby ukradł słoik dżemu. Innym razem wpadliśmy na pomysł, żeby zaśpiewał piosenkę policjantowi. Czasem po prostu robiliśmy swoje, a on szedł w ślad za nami. Widząc jego puste spojrzenie, Lutek pytał go: „No to jaka jest pogoda w Wilnie, co?”. Ale mój młodszy brat nie rozumiał tego dowcipu.

W drodze do domu prosiłem go, żeby nie mówił mamie, co robiliśmy, ale ona i tak zawsze wszystko od niego wyciągnęła. Tłumaczyła mu, że musi jej powiedzieć, no więc wyznawał prawdę, a wtedy ja szedłem spać bez kolacji. Kiedy brat już zasnął, mama siadała w nogach mojego łóżka i patrzyliśmy na siebie w milczeniu. W końcu przerywała ciszę, prosząc, żebym starał się jednak być porządnym człowiekiem, całowała mnie w policzek i życzyła dobrej nocy. Leżałem w ciemnościach, wpatrując się w sufit, i myślałem o tym, że mama nie dostaje ode mnie nic w zamian za to wszystko, co mi daje, i że nigdy nie dostawała. A potem zaczynałem planować kolejny dzień z Lutkiem.

NA DZIEWIĄTE URODZINY MAMA WYPRAWIŁA MI PRZYJĘCIE. Następnego dnia siostra Lutka spytała, jak było, i Lutek zdał jej relację. Wszyscy goście, czyli mój młodszy brat i Lutek, dostali ciasto z rodzynkami. Brat podarował mi zeszyt ze swoimi rysunkami, a mama uszyła mi w prezencie skórzaną torbę na ramię.

Tamtej zimy mój młodszy brat czuł się znacznie lepiej, aż nagle mu się pogorszyło i wylądował w szpitalu. Zanim się rozchorował, mama dostała zapalenia płuc i cały tydzień przeleżała w łóżku. Brat nie odstępował jej na krok. Siedział na skraju koca, którym była przykryta, i się w nią wpatrywał. Kiedy się budziła, prosiła, żebym przyniósł mu sweter, ale jak go pytałem, czy jest mu zimno, odpowiadał, że nie. W pewnym momencie też zaczął kaszleć i mama w końcu wstała z łóżka, żeby owinąć mu szyję ciepłym szalem. Kiedy oznajmiła, że czuje się już lepiej, z radości wyleciał na podwórko i zaczął biegać dookoła. Strasznie wtedy padało i wrócił do domu całkiem przemoczony.

Na początku próbowała go leczyć sama w domu. Prosiła, żebym mu czytał popołudniami. Zawsze wybierał tę samą książkę, zatytułowaną Jur. Opowiadała o dwóch braciach: jednym, bardzo chorowitym, który wymagał ciągłej opieki, i drugim, który był istnym okazem zdrowia, a na koniec umarł. Podobało mu się szczególnie zakończenie, kiedy chorowity brat stał nad grobem tego zdrowego i mówił o tym, jak bardzo za nim tęskni.

W końcu się okazało, że on też ma zapalenie płuc i musi iść do szpitala. Było z nim tak źle, że musieli go zawieźć karetką.

Mama i ja przychodziliśmy do niego tak często, jak mogliśmy. Ojciec i starsi bracia odwiedzili go tylko raz. Przyszli wszyscy razem i przynieśli mu wielką puszkę słodyczy, którą od razu otworzyli, żeby się poczęstować.

Brat nienawidził zostawać sam w szpitalu na noc i zawsze wrzeszczał, kiedy wychodziliśmy. Mama szlochała przez całą drogę do domu. Na trzeci dzień dostał tak wysokiej gorączki, że przestał nas rozpoznawać. Pielęgniarki robiły mu zimne okłady, ale był za bardzo rozpalony i materiał natychmiast się nagrzewał. Dawały mu chleb namoczony w mleku, a my pomagaliśmy mu otworzyć usta, żeby go zjadł.

W dniu, kiedy umarł, pochwaliłem go, że zachowuje się jak duży chłopak, taki jest dzielny. Mama zabrała go ze szpitala do domu. Powiedział mi, że gdyby mógł, toby mi kupił miniaturę mojego ulubionego ułańskiego munduru, tego, co stoi w witrynie zakładu krawieckiego. Mama poszła do apteki. Brat zapytał, kiedy wróci, po czym wyznał, że choć zapewniała go, że jest z nim coraz lepiej, teraz nie słyszał już w jej głosie takiej pewności. Oddychał ciężko, jakby ktoś przygniatał mu pierś, i nawet wypowiedzenie tych kilku słów sprawiało mu trudność.

Po powrocie z apteki mama zastała go w nocnej koszuli na krześle przy oknie, przez które patrzył na świat. Rozgrzała mu stopy i kazała wracać do łóżka, po czym dodała, że jeśli zaraz po przebudzeniu spojrzy w okno, sen natychmiast wyparuje mu z głowy. Wysłała mnie do kuchni, żebym zaparzył herbatę. Wyraziła przy tym nadzieję, że tyle dla brata chyba mogę zrobić. Nalewając wody do czajnika, patrzyłem na nich. Mama wzięła go za ręce i poprosiła, by na nią spojrzał. Powiedziała, że chce mu teraz opowiedzieć pewną historię, że to będzie długa historia i że nie może zasnąć, bo musi wysłuchać jej do końca. Brat jakby otrząsnął się z letargu i uśmiechnął się do niej. To była opowieść o biednym Żydzie i sułtanie. Opisując jedną z podjętych przez władcę decyzji, spytała: „Czyż to nie zdumiewające?”. W chwili gdy wypowiadała te słowa, mój młodszy brat umarł.

MAMA NIE WSTAWAŁA Z ŁÓŻKA PRZEZ DWA TYGODNIE. Wziąłem na siebie tyle obowiązków domowych, ile mogłem. Ojciec i bracia jedli w knajpach. Ja sam gotowałem sobie obiady. Lutek chwilowo trzymał się ode mnie z daleka. Gdy zapadał zmrok, mama zaczynała do mnie mówić w ciemnościach. Nie pozwalała mi zapalić nawet jednej lampy, dopóki reszta rodziny nie wróciła do domu. Kiedy bracia położyli się już spać, ojciec szedł do kuchni, siadał przy stole z butelką wódki i bezgłośnie szlochał.

Mama mówiła, że mi wybacza. Że każdy z nas mógł zrobić więcej dla mojego młodszego brata. Mówiła, że wciąż pamięta, jak była małą dziewczynką i jak nauczyciel powiedział do niej któregoś razu: „Wiele w życiu osiągniesz, zobaczysz”. A swoim ulubionym uczniom powtarzał: „Na wozie już siedzicie, moi drodzy, teraz czas się przekonać, jak daleko na nim zajedziecie”. Dostała od niego nawet książkę z dedykacją, która brzmiała: „Za dobre zachowanie i rozliczne talenta”.

Mówiła, że uszła z niej cała energia i nie ma siły pracować, ale może z czasem to minie. Że jej uczucia są jak monety w kasie pancernej i że od dziś być może tylko ja będę dzierżyć do niej klucz. Że doskonale wie o ojcu, który wydaje ich ostatnie oszczędności. I że może je sobie wziąć i się nimi udławić. Może wtedy zostawi ją wreszcie w spokoju.

Mówiła, że kiedy miała dziesięć lat, musiała się opiekować swoją malutką siostrą, która darła się jak opętana, kiedy miała mokro, darła się, kiedy była głodna, darła się, kiedy uwierała ją pielucha. Mówiła, że biegała z nią na rękach po całym domu, nie wiedząc, czego siostra od niej chce. Żyła nadzieją, że pewnego pięknego dnia matka przyjdzie po pracy i zabierze gdzieś wreszcie to dziecko, a wszyscy będą ją chwalić, jak się świetnie spisała w roli opiekunki.

Gdy zrobiło się cieplej, mama znów zaczęła gotować, trochę sprzątać i wychodzić na dwór. Moje dziesiąte urodziny przeszły bez ciasta z rodzynkami. Któregoś ranka podziękowałem jej za śniadanie, a wtedy ona stwierdziła, że im jest starsza, tym bardziej dziecinnieje. Spytałem, czy czuje się lepiej i czy ma może ochotę pójść ze mną na spacer do parku, jak wrócę ze szkoły. Odparła, że tak i że chętnie się ze mną wybierze. Mówiła, że czasami czuje się tak, jakby wszystko jej odebrano, i że jedyne, czego pragnie, to odzyskać choć odrobinę z tego, co straciła.

NASTĘPNEGO RANKA OJCIEC KAZAŁ MI SZYBKO WSTAWAĆ Z ŁÓŻKA, bo Niemcy zaatakowali i wybuchła wojna. Nie uwierzyłem mu, więc wskazał ręką mieszkanie sąsiadów i powiedział: „Posłuchaj radia, to się dowiesz”.

Poprzedniego dnia ludzie zaklejali szpary w oknach i biegali po ulicach, wykupując ze sklepów jedzenie. Rano nauczyciel oznajmił nam, że na dachu naszej szkoły właśnie zainstalowała się bateria artylerii przeciwlotniczej i że od jutra budynek przejmuje wojsko. Kazał nam zostawić dzienniczki do podpisania i powiedział, że zobaczymy się po wojnie. Chcieliśmy pójść na dach, żeby obejrzeć działa przeciwlotnicze, ale stojący na straży żołnierz nie wpuścił nas na schody.

Gdy wróciłem do domu, ojciec i bracia właśnie zaklejali okna. Jeden z braci pokazał mi niebieski szklany filtr, który pasował do naszej latarki.

Tamtego popołudnia zobaczyliśmy na niebie samolot, z którego się dymiło. Ścigały go dwa inne samoloty, a po chwili pojawił się trzeci. Leciał bardzo nisko. W pewnym momencie wychylił się z niego żołnierz i zaczął strzelać do tego dymiącego samolotu, ale przestał, kiedy ludzie na ulicy zaczęli krzyczeć, że naraża wszystkich na niebezpieczeństwo.

Nocami słychać było wycie syren, jednak przez kilka kolejnych tygodni nic się nie działo. Następnego dnia po wybuchu wojny Lutek powiedział mi, że bardzo podobają mu się te alarmy przeciwlotnicze, bo niezależnie od pory trzeba natychmiast wyskakiwać z łóżka i biec do piwnicy, gdzie spotykają się dzieciaki z całego domu i można się razem bawić. Mówił, że wszystkie dzieciaki z kamienicy lubią te alarmy, oprócz jednego, którego matka jest pomylona i są z nią same kłopoty, bo albo odsłania okna, albo wybiega na ulicę, zupełnie nie zważając na syreny.

Przez kilka dni chodziliśmy popołudniami do sąsiadów, żeby posłuchać wiadomości. Źle to wszystko wyglądało.

Bombardowanie miasta trwało bez przerwy przez cały dzień i całą noc, a potem kolejny dzień i kolejną noc. Schowaliśmy się w piwnicy, a płacze, zawodzenia i modlitwy zagłuszały odgłosy dalszych eksplozji. Mama siedziała pod ścianą i obejmowała mnie ramionami. Za każdym razem, kiedy wstawałem, żeby rozprostować nogi, pytała, dokąd idę. Ojciec z braćmi siedzieli pod ścianą naprzeciwko. Po trzech dniach wszystko ucichło. Ktoś zszedł do nas na dół i krzyknął, że Warszawa się poddała. Mama powiedziała, żebyśmy jeszcze nie wychodzili, ale nie posłuchaliśmy i wyleźliśmy na ulicę.

W powietrzu unosiło się pełno kurzu i sadzy. Zamiast skrzyżowania – wszędzie leje po bombach. Wielkie drzewo na rogu rozerwane na pół. Podwórze na tyłach naszego domu tonęło w potłuczonym szkle. Na Gęsiej wciąż się paliło.

Mama zabrała nas z powrotem do mieszkania, w którym na szczęście tylko powybijało szyby. Mnie i braci wysłała po deski, żeby pozabijać puste okna, więc poszedłem prosto do dzielnicy Lutka. Objął mnie ramieniem, wyszczerzył zęby w uśmiechu i oświadczył: „Wygląda na to, że przeżyliśmy wojnę”. Wytłumaczyłem mu, czego szukam, a on zaprowadził mnie na jedną z bocznych uliczek i pokazał płot, który wyleciał w powietrze. We dwóch przytargaliśmy do domu tyle sztachet, że ojciec powiedział mamie, żeby mnie nie zatrzymywała w domu, jeśli w ciągu dnia przyjdzie mi ochota wyjść na zewnątrz. Potrzebowaliśmy głównie wody, bo z kranów nic nie leciało, i Lutek pokazał mi, jak kraść wodę ze zbiornika w ich kamienicy.

Gromadziliśmy wszystko, co mogło się przydać. Czasem nas przeganiano, ale nie za często. Zniszczone budynki i podwórka były jak place zabaw i zawsze znajdowaliśmy wśród gruzów jakieś niespodzianki. W jednym domu wyrwało całą ścianę frontową i mogliśmy zajrzeć do każdego mieszkania, od parteru po ostatnie piętro. Pod samym dachem wciąż mieszkała rodzina. Wyglądali jak na wystawie sklepowej. Jedna noga żelaznego łóżka wisiała w powietrzu. Po poddaszu latały gołębie, które dostały się do środka przez dziury po pociskach artyleryjskich.

Kiedy wracałem z wodą do domu, zatrzymał mnie łysy mężczyzna w brudnym zielonym fartuchu chirurgicznym. Na rękach trzymał małego chłopca. Miał kozią bródkę, a na jego nosie tkwiły zakurzone okulary.

– Gdzie się podział sklep obuwniczy, który był w tym miejscu? – zapytał.

– Jest tam – wskazałem.

Spojrzał na zburzone ściany, które się pozawalały jedna na drugą.

– Właśnie znalazłem go na ulicy – powiedział. Chłopiec wyglądał, jakby spał. – Nie może chodzić po tym szkle bez butów. Muszę go nieść na rękach, aż w końcu znajdę mu coś na nogi.

Rozpoznałem jego głos i powiedziałem:

– Pan jest Starym Doktorem z radia.