Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Księżna łowicka

Księżna łowicka

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7779-020-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Księżna łowicka

Zbeletryzowane losy Joanny Grudzińskiej, polskiej żony wielkiego księcia Konstantego.

Gąsiorowski wykorzystał historię młodej Polki, by pokazać relacje panujące w domu Konstantego, przez wiele lat rzeczywistego, choć niekoronowanego władcy Królestwa Polskiego, a w szczególności jego stosunki z bratem, Aleksandrem I, a potem z synem tegoż, Mikołajem, oraz z tymi, którzy realizowali bieżącą politykę w stosunku do Polaków: Nowosilcowem, Kołzakowem, Kurutą. Niezrównoważona osobowość rosyjskiego księcia miała ogromny wpływ na stosunki panujące na skrawku dawnej Polski, który miał być kolebką odrodzenia naszej ojczyzny. Fiksacja na punkcie wojska, skupiona wyłącznie na wyglądzie żołnierzy, a nie ich wartości bojowej w połączeniu z niezwykle podejrzliwym charakterem, zrozumiałym poniekąd u człowieka wychowanego na dworze, gdzie każdy kolejny car był mordowany przez swego następcę, zmieniły życie warszawiaków w piekło.

Żaneta Grudzińska, gorliwa katoliczka, starała się łagodzić niepohamowaną naturę męża, ale przede wszystkim starała się być dobrą żoną. Niestety, nie odznaczała się ani silnym charakterem, ani wyjątkowym umysłem. Tym bardziej jej postrzeganie męża różniło się dramatycznie od jego wizerunku zewnętrznego.

Polecane książki

  W publikacji czytelnik znajdzie analizę sztuki nowych mediów jako dyskursu krytycznego wobec technik i ideologii cyfrowego nadzoru. Autor w tym kontekście prezentuje strategie artystyczne: od wczesnych przykładów net artu po prace prezentowane podczas ostatnich edycji festiwali sztuki nowych medió...
Płonie stajnia sąsiadów z końmi uwięzionymi w środku. Dicte Svendsen i jej chłopak, fotograf Bo, budzą się tej mroźnej lutowej nocy w położonym niedaleko Århus, domu Dicte. Prócz nich na miejscu nie ma nikogo, sami próbują ratować zwierzęta. Mieszkające w gospodarstwie małżeństwo, Karen i Søren wyje...
Zmiany w zakresie cen transferowych to wiele dodatkowych obowiązków, trzeba wypełnić nowe deklaracje i sporządzić sprawozdanie. Już dziś dowiedz się, co się zmieni....
Czy dwoje ludzi po przejściach ma szansę ułożyć sobie życie?Czy traumy z przeszłości można pokonać dzięki wierze i miłości?Zmęczona samotnym życiem, przybita tragedią, do której doszło w miejscu jej pracy, Kate podejmuje nowe wyzwanie: odnowienie rodzinnej posiadłości.Spotyka tam Matta, mężczyznę z ...
Wydawnictwo seryjne Fauna Słodkowodna Polski istnieje od 1935 roku. Dotychczas opublikowało 21 zeszytów poświęconych zarówno zwierzętom bezkręgowym (Invertebrata), jak i kręgowcom (Vertebrata). Kolejne tomy FSP zawierają bogate dane ogólne dotyczące omawianej grupy zwierzęcej oraz informacje szczegó...
Pierwszy tom trylogii Teri Terry pozostawił czytelnikom kilka nierozwiązanych zagadek, przedsmak nowych problemów bohaterki i ogromny apetyt na ciąg dalszy. Drugi tom nie rozczarowuje – zabiera nas na ostrą, pełną zakrętów jazdę, w której Kyla odkrywa coraz więcej ze swoich przeszłości. Tak – jak si...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Wacław Gąsiorowski

Strony tytułowe

Strona redakcyjna

Copyright © 2011, Wydawnictwo MG

ISBN: 978-83-7779-020-5

Projekt okładki: Elżbieta Chojna

Skład i łamanie: Jacek Antoniuk

Opracowanie redakcyjne: Wydawnictwo MG

www.wydawnictwomg.pl

kontakt@wydawnictwomg.pl

Publikację elektroniczną przygotował

TOM PIERWSZY

TOM PIERWSZY

I

I

Wiosna roku 1818 dla ziem polskich zdawała się być
wierną strażniczką postanowień kongresu wiedeńskiego. Bo choć po staremu,
po dawnemu miała jeden i ten sam płaszcz zieleni na pokrycie całego
chrobrowego władania, choć tymi samymi warkoczami słonecznych promieni
grzała wszystkie złomy Rzeczypospolitej, przecież dla każdej poszczególnej
części nowego rozbioru inne hołubiła nadzieje, inne budziła tęsknice, inne
zawołania, inne troski serdeczne.

Gdy więc Warszawa rozbrzmiewała ochotą wskrzeszonego,
a ledwie co ukończonego sejmu, gdy jako stolica Królestwa Kongresowego
bramy triumfalne stawiała swemu monarsze, a kwiatami słała każdą piędź
ziemi, stary gród Zygmuntowy stroił się równocześnie w kiry, żałobne
przywdziewał szaty, a w grobach królewskich gotował spocznienie zwłokom
Kościuszki.

Gdy więc Wilno roiło jedynie, aby „król-odnowiciel”
ziścił co prędzej swe miłościwe napomknienia i Litwę obdarował statutami
Kongresówki — Lwów marzył już tylko o takiej wspaniałomyślności Wiednia,
która by nareszcie pozwoliła Galicji zakosztować pełni austriackiego
obywatelstwa.

Każda poszczególna połać dawnej Rzeczypospolitej w
inną ciążyła stronę, każda zabiegała o wytrzeźwienie się, o pojednanie z
losem, o wyzbycie niedogodnych wspomnień. Każda na swój sposób zamyślała
bytować, każda własną rozpoczynała politykę.

I może by wiosna roku 1818 przywiodła naród polski do
uznania tego nowego rozbioru Rzeczypospolitej, może by raz na zawsze
rozszczepiła dzieci jednej ziemi, gdyby nie poszmer idący sponad Warty,
gdyby nie rozhowor lip osłaniających prastare siedziby rycerskich rodów
wielkopolskich, gdyby nie zawziętość ludu poznańskiego, co nie tylko na
świętym przymierzu nie umiał się poznać, ale nawet nie chciał się pokłonić
takiemu „odnowicielowi” Polski, który dzieło odnowienia począł od
przyznania królowi pruskiemu kolebki Piastów.

Boć tu jedynie na pograniczu Brandenburgii, tu jedynie
na ziemi Mieczysława nie próbowano nowym życiem żyć, nie kwapiono się
nowemu panu hołdować, nie przyznawano do obłąkania napoleońskiego, nie
wypierano wczorajszych haseł. A jeżeli i tu przyjmowano niby uroczyste
nadania królewskiej mości, to przecież snadź mając własne sprzed roku 1806
racje o pruskich przyrzeczeniach, niewiele obiecywano sobie nawet po
uroczystych zaręczeniach wiedeńskich.

Ponoć i sam książę Radziwiłł, namiestnik poznański a
królewski kuzyn, stracił po kongresie grunt dla swych rachub, a choć na
czele nowego księstwa stał, ani wiedział, dokąd iść, kędy prowadzić. Bo
nie tylko Radziwiłł, ale i nikt nie wiedział, dokąd sięga zagwarantowane
przez króla pruskiego prawo rozwoju narodowego, bo nikt nie zdolen był
pojąć onego swobodnego bytowania skrawka Rzeczypospolitej bez
Rzeczypospolitej.

Stąd cisza i przygnębienie panowało na ziemi
poznańskiej; stąd tyle bywało tu wesela, ile ochoty przedostało się spoza
świeżo usypanych kopców granicznych, znaczących posiadłość Królestwa
Kongresowego; stąd tyle bywało myśli jasnej, ile mocy w spojrzeniu marsem
okrytych twarzy, i stąd tyle tu bywało wiary w przyszłość, ile tchnienia w
piersi bohaterów spod Racławic, Dubienki, Novi, Możajska, Saragossy i
Lipska.

Lecz była chwila w Poznańskiem, iż zdawało się, że
chmurne oblicza napoleończyków rozpromieniały; była chwila, iż nie tylko
spod Targowej Górki, siedziby imci pana Amilkara Kosińskiego, zwanego popularnie „pierwszym legionistą”, ale już z
samej Winnogóry, kędy gospodarzył umiłowany wódz, Dąbrowski, wcale poważne
iść zaczęły słuchy o zamysłach ministra Knesebeka, o sympatiach ku Polakom
Hardenberga i śmiałych planach Boyena.

Nic by to jeszcze, żeby jeno słuchy chodziły. Lud
poznański niewiele by się po nich spodziewał, ale kiedy raptem w styczniu
roku siedemnastego ogłoszono nominację generała Kosińskiego na generała
porucznika pruskiej armii, nad Wartą aż zakipiało.

Co złuda — to złuda, a co dokument — to dokument.

W tym zaś razie dokumentem było, iż „pierwszy
legionista” nie Prusakom będzie komenderował, gdyż sam, Litwin szczery z
drohickiej ziemi, po niemiecku nie umiał, a choćby nawet regimenty pruskie
legiońskiej mowy się nauczyły, toć jeszcze pan Amilkar nie żadnym
rzemieślnikiem żołnierskim był, aby się obcym na instruktora wynajął. Tedy
nie bez racji spodziewano się, iż po tym pierwszym dokumencie nastąpi
drugi, zgoła rzecz dokładnie wystawiający, bo powołujący pod sztandary
narodowe wszystkich polskich oficerów i żołnierzy na ziemi poznańskiej
osiadłych.

Dla wyjaśnienia tej wojskowej formacji powiadano, jako
król pruski postanowił z cesarzem Aleksandrem pójść w zawody i takoż mieć
swoje polskie wojsko, i to wojsko, które by mogło w potrzebie równie
zagrozić Rosji, jak polskie wojsko cesarza Aleksandra groziło Prusom.

Ten wykład wiódł niby do tego, że w razie zawieruchy
wojennej pułki polskie króla pruskiego pójdą na polskie pułki Kongresówki.
Nikt atoli tak dalece w dociekaniach się nie zapędzał, rozumiejąc, że już
by tam generałowie polscy wiedzieli, jak sobie poczynać, aby ławą iść, a
jednemu i własnemu znakowi służyć.

W ślad za nominacją imci pana Amilkara gruchnęło, że
książę namiestnik poznański już listę układa na brygadę piechoty i brygadę
jazdy, a co z przedniejszymi oficerami deliberuje.

Młodzież hurmem sposobiła się do zaciągu; weterani
butniej spoglądali na „fałdy”; krew zagrała w Poznańskiem.

Aż nagle, pod koniec roku siedemnastego, spadła
nowina, iż pułkownik Dezydery Chłapowski, na uczynioną sobie przez księcia
Radziwiłła propozycję objęcia dowództwa pułku ułanów, odrzekł, iż na
polskim mundurze nie ma miejsca dla pruskiej kokardy.

Dumna odpowiedź Chłapowskiego jednych ucieszyła,
drugich rozgniewała. Jedni chwalili pułkownika za odmowę, drudzy zarzucali
niepolityczność i usuwanie się od powinności obywatelskiej. Ci dla
tęższego argumentu jęli wykładać, jako nieprzystojnie jest, aby żołnierz
tak zasłużony, jak pan Amilkar Kosiński, pruski mundur wdziewał lub choćby
tylko pruskiemu sztabowi się poddawał; tamci zaś, broniąc Kosińskiego, tym
zawzięciej nastawali na Chłapowskiego, tym gwałtowniej potępiali tych, co
wygórowaną skrupulatnością psuli poczciwe usiłowania.

Tymczasem ci, pod których imieniem się ścierano,
milczeli. Pułkownik Chłapowski nawet był wyjechał do Anglii na nauk
rolniczych badanie, generał Kosiński zaś, choć siedział w Targowej Górce,
tyle przecież dawał znaku życia, ile że od czasu do czasu jaki artykulik
literacki w „Mrówce Poznańskiej” ogłaszał. Zresztą najbliżsi sąsiedzi
„pierwszego legionisty” wiedzieli zaledwie, iż generał od dnia swej
pruskiej nominacji czegoś spochmurniał, że prawie nie przyjmował, od ludzi
stronił, a jeno coraz częściej do Winnogóry do Dąbrowskiego jeździł.

Jakoż istotnie, gwarny dotąd dom imci pana Amilkara
ogłuchł, zawarł wrota swego dziedzińca, okiennicami połowę okien
przysłonił i niechętnie ku gościńcowi spoglądał.

Nie brakło z początku ciekawych i natrętów, którzy
mimo tych oznak łomotali do bramy, a z odwiedzinami się zapowiadali. Lecz
że pani generałowa czegoś słabowała, generał zaś dnie całe spędzał w
Winnogórze, gość nieproszony rad nierad zawracał sprzed dwora. A że ze
swej strony ani generał, ani generałowa zaprosin nie przyjmowali, przeto
po pewnym czasie dwór w Targowej Górce przybrał swój dawny, szczery
wygląd, nie turbując się zbytnio o gości: nikt bowiem ani śmiał przedeń
zajeżdżać.

Stąd łatwo sobie wystawić zdumienie starego Macieja,
który za ogrodowego w Targowej Górce służył, gdy pewnego popołudnia
czerwcowego ujrzał pędzącą wprost ku dworowi brykę.

Stary Maciej oczy przetarł, jakby własnym nie wierząc
źrenicom, po czym z groźnym pomrukiem powlókł się o kiju do bramy
wjazdowej. Odsunął podpierające rozwarte wrota kamienie i bramę z zewnątrz
zatrzasnął. Aż uporawszy się z wrotami, plecami się o nie zaparł i nastroszywszy siwe, krzaczaste
brwi, odwrócił się ku nadjeżdżającej bryce, gotując się do solennej
odprawy natręta. Ba, i do tym solidniejszej, iż Maciej żywił od dawna
rankor do samego siebie za to, że na Trzy Króle landrata do dworu wpuścił,
mniemając, iż pan generał rozkazu do tak urzędowej osoby nie stosował, tym
bardziej iż landrat wysumitował się uroczyście, jako panu generałowi
wiezie generalską pensję. Z tego Madejowego rezonowania wynikło, że pan
generał landrata w antykamerze sfukał i razem z asygnatami kazał mu się
precz wynosić, a Macieja zekpał tak okrutnie, jak bez mała onego Latoura,
co Mantuę poddał, a niemal całą drugą legię do niewoli austriackiej
zaprzedał.

Bryka tymczasem ani myślała zważać na groźną postawę
starego sługi i parła wyciągniętym kłusem na bramę wjazdową. Dopiero gdy
zawarta brama już wprost zagrodziła drogę bryce, stangret palnął raz i
drugi z bata, a wreszcie konie zdarł i zakrzyknął raźno:

— Hej tam, brama!

Maciej na to wezwanie ani drgnął, zaparł się mocniej o
wrota i kijem poszturchiwał kamuszki, zda się ani postrzegając
parskających tuż przed nim końskich łbów. Stangret wyczekał chwilę i
zakrzyknął ponownie:

— Niechże ta wasan otworzy!

Maciej śmignął kijem po kamuszkach i bąknął
opryskliwie:

— Czego? Ani dudu!

— Zejdź sam i otwórz! — rozległ się za plecami
stangreta dźwięczny głos mężczyzny siedzącego w bryce.

Stangret zaczął gramolić się ze swego siedzenia.
Maciej w okamgnieniu przeszedł z obronnej pozycji do zaczepnej.

— Co to? Czego to?

— Do pana generała Kosińskiego! — odparł z lekkim
zniecierpliwieniem mężczyzna.

— Nie ma rozkazu! Pani generałowa niezdrowa, a
pan generał — nie ma rozkazu. Komu wola popasać, to na folwark do ekonoma.
Tu ani dudu!

— Więc pana generała nie ma w domu?

— Jest, nie jest, nie ma rozkazu i kwita.

— Lecz przecież zamelduj, do licha!

— Nie ma rozkazu! — oburknął Maciej i śmignął
kijem po kamuszkach.

Mężczyzna w bryce żachnął się, odrzucił płaszcz z
ramion i wyskoczywszy z bryki, szedł wprost na Macieja, zabierając się
snadź do gorącej rozprawy. Lecz zanim stanął przed groźnie wyprostowaną
postacią starego Macieja, wypogodził twarz i ozwał się jowialnie:

— A, mości Jędrzejowski, takiego przywitania się
nie spodziewałem!

Maciej łypnął szklistymi oczyma.

— Bo… a jakże, nie ma rozkazu!

— Tam do diaska, nie poznajeszże mnie, a kto ci
przy szturmie Sandomierza sierżantował?

Stary drgnął, fyrknął nosem i chude, żylaste ręce ku
gościowi wyciągnął.

— Chryste, a toż pan Łukasiński! Ani dudu, pan
Łukasiński! Gdzieżbym nie pamiętał!

Maciej do ramienia Łukasińskiego się pochylił, lecz
ten go szybkim ruchem powstrzymał i za rękę uścisnął.

— Nie, nie, mój Jędrzejowski, dziadem moim
moglibyście być! Dawaj rękę, w jednym plutonie chodziliśmy. Raduję się,
że was widzę zdrowego! No, a teraz mi przystępu nie brońcie, skoro
przekonaliście się, żem nie Filistyn.

Jędrzejowski się zafrasował.

— Kiedy bo, panie poruczniku…

— Cóż tedy, pani generałowa cierpiąca? Pana
generała nie ma w domu?

— Nie, nie to, tylko że nie ma rozkazu, to jest
na odwrót: jest rozkaz, nie przyjmujemy nikogo, chyba że pan Szczaniecki
albo pan Prądzyński, albo ten… i ani dudu. „Bramę zawieraj i żywego
ducha nie wpuszczaj”.

Łukasiński się zasępił.

— Hm! Gdybym był wiedział, pismo bym przodem
wyprawił.

— Bramę kazali zawrzeć. Mnie samemu, panie
poruczniku, nijako…

Jędrzejowski skrzywił się w tym miejscu z tak komiczną
żałością, że aż Łukasińskiego rozweselił.

— Bramę, bramę, powiadasz. No, a furtką można?

— Fu-furtką? — zdziwił się serdecznie Maciej. — O
furtce dalipan nie było mowy, więc chyba że furtka, tylko meldować, ani
dudu!

— Wybornie! Tedy, mój Jędrzejowski, stawcie czoło
bryce, a ja tymczasem opłotkami samotrzeć. W razie czego, nie widziałeś
mnie.

Maciej chciał protestować, lecz spojrzawszy na
Łukasińskiego, jakby mu serca zabrakło na dłuższe opieranie się.

— Zekpał mnie pan generał raz za landrata, a jak
zekpie drugi raz za pana porucznika, to chociaż para, a będzie lżej.
Niechże pan porucznik jeno zważa na psy. Pan generał musi w ogrodzie za
pałacem.

Łukasiński skierował się ku furtce między opłotkami, a
dostawszy się za kamionkę, skręcił w bok dziedzińca, wprost w głąb ogrodu
za dwór, upatrując w krzyżujących się a wijących na wsze strony dróżkach i
ścieżkach postaci pana generała. Aż dotarł tak do kamionki pod cieplarnią
i nikogo nie napotkał. Zawrócił tedy w przeciwny kraniec, lecz i tym razem
nie miał szczęścia. Była to dlań okoliczność wielce niepomyślna,
Łukasiński bowiem, już wybierając się z Warszawy, słyszał o nagłym i
nieubłaganym odludztwie generała, a nadto miał nie lada wątpliwość, czy
samo nazwisko Łukasiński nie starczy generałowi, aby na tym mocniejsze
wrzeciądze drzwi przed gościem zamknąć.

Ale nie pora było o odwrocie myśleć, Łukasiński bez
wahania z krańca ogrodu jął iść wprost ku dworowi. Lecz gdy w perspektywie
alei ukazał mu się spowity winem ganek, Łukasińskiemu raptem tchu
zabrakło. Zastanowił się więc, a dostrzegłszy ławeczkę darniową, osunął
się na nią ociężale i tak zastygł bez ruchu, bez drgnienia twarzy, bez
mrugnięcia powiek, niby pochłonięty graniem słonecznych cieni padających z
przesyconego światłem grabu, niby zasłuchany w pogwar pszczół rozhulanych
nad krzakami jaśminów, bramujących rabaty alei, niby w zapatrzeniu
szukający wytchnienia dla myśli.

Łukasiński tak bezwładnie poddał się osłupieniu, które
go ogarnęło, że ani nie zwrócił uwagi na odgłos żwawych kroków w pobliżu,
ani nie spostrzegł drobnej, ruchliwej postaci mężczyzny w białym kitlu,
która zarysowała się za klombem i nadchodziła wprost ku ławce.

Mężczyzna w białym kitlu snadź był baczniejszy, gdyż
raptem przystanął, zmierzył bystrym spojrzeniem Łukasińskiego i z wyrazem
niepewności ruszył znów, aż zbliżywszy się do siedzącego, zatrzymał się i
zagadnął niechętnie:

— Co tu aspan?

Łukasiński na dźwięk głosu mężczyzny w białym kitlu
porwał się z ławki, wyprostował całą śmigłością swej młodej a męskiej
postaci i uchylając kaszkietu, rzucił gorączkowo:

— Wszak mam honor z panem generałem?

— No tak, lecz co aspan, co tu aspan?

— Jestem Walery Łukasiński, niegdyś porucznik
szóstego pułku wojsk Księstwa Warszawskiego.

Generał poczerwieniał z lekka.

— Łukasiński, tak, pamiętam. Więc dziś major
czwartego pułku w wojsku kongresowym?

— Tak, panie generale.

Kosiński ściągnął brwi.

— Bardzo miło, ale daruj, że bez ogródki zapytam,
co pana do mnie sprowadza?

— Pragnienie przypomnienia się jego łaskawości,
chęć zasięgnięcia rady.

Generał się żachnął.

— Mości majorze, o ile mi wiadomo, radzić sobie
potrafisz znakomicie, a co do pamięci mej, to ta aż nadto zaprowidowana
została nowinami, na jakiego to personata u jego cesarzewiczowskiej mości
wyszedłeś. Stąd wybacz, ale trudno mi zgodzić się na tak niespodziewany
zaszczyt.

Łukasiński pobladł; drżenie przebiegło jego kształtnie
wygięte wargi.

— Generale, mniemałem, że choć tu nie według
mizernych obmów ludzi sądzą.

— Nie bierz mi za złe, mości majorze, żyję z dala
od ludzi, nie przyjmuję nikogo. Gdybyś się był zapytał, uprzedzono by cię
zawczasu. Wina służby mojej…

— Mego urojenia raczej — przerwał gorączkowo
Łukasiński — Żegnam tymczasem.

— Bo dalipan pozwól, majorze — zaczął pojednawczo
generał, którego wartka odpowiedź Łukasińskiego zakłopotała — nie
rozumiesz mnie.

— Aż nadto, że generał raczył nabrać o mnie
nowego wyobrażenia i to według potwarczych wieści, sam zaś ani dziwi się,
iż stawiając się tu, na wieści o nim chodzące nie zważałem!

— Jak to bo, jak to?!

— Ano, takim ci ja podobno jestem personatem u
jego cesarzewiczowskiej mości, jakim pan generał u królewskiej.

Kosińskiemu krew uderzyła do głowy.

— Słuchaj, mości Łukasiński — odrzekł urywanym
głosem — mam cię za człowieka honoru. Tak rozstać się nie możemy. Tu, na
tym miejscu, musimy rzecz rozstrzygnąć. Pozwól, w tej chwili przyniosę, co
trzeba. Wracam natychmiast.

Generał, nie czekając na odpowiedź majora, rzucił się
na przełaj ku dworowi. Zanim Łukasiński zdołał ochłonąć z pierwszego
wzburzenia, Kosiński już stanął przed nim zadyszany, rozgorączkowany.

— A teraz wybieraj, panie majorze, tu masz
pistolet, a tu moją nikczemną łapę: albo mi w łeb wypal, albo podaj rękę
swemu dawnemu brygadierowi.

Łukasiński potrząsnął głową.

— Nie żywię urazy, mam honor pożegnać!

Kosiński chwycił majora w ramiona.

— Tak waszmości nie puszczę! Nie czyń mi tej
krzywdy. Zawiniłem, lecz patrz, jakichże to sam doczekałem czasów, żółć
mnie zalewa, sobie samemu obmierzłem. Panie Walery, no, już mi nie
przymawiaj, korzę się przed waszecią, biję w piersi i całym sercem w dom
proszę.

Major bronił się perswazjom generała i odjeżdżać
chciał, lecz gdy mu Kosiński bitwę pod Żarnowcem wypomniał, a do czasów
adiutanctwa Łukasińskiego sięgnął, major zmiękł i dał się powieść do
dworu.

Tu ostatnie lody wnet prysły, bo generał tak zacnie do
majora przemówił, że i ten roztajał i zrzucił z siebie przybraną skórę
ugrzecznionej rezerwy. A dopieroż kiedy Kosiński, dając folgę poruszeniu,
sfukał starego Jędrzejowskiego za to, że śmiał bryce Łukasińskiego wstręty
czynić, to już taka zstąpiła pogoda a jasność, że cały dwór w Targowej
Górce poweselał, a rozhowor poszedł aż ku pokojom pani generałowej.

Kosiński tymczasem gościa swego w kancelarii usadowił,
do podwieczorku kazał nakryć, a ugaszczał.

Tu jeszcze półgębkiem odpowiadał Łukasiński, tu
jeszcze generał rwanymi zdaniami ciskał, aż kiedy major, wspominając o
swej podróży, bąknął coś o pruskiej granicy, Kosińskiemu potok słów zerwał
się z ust:

— Patrzże, na co znów zeszliśmy! Patrzże na
dobrodziejów z kongresu wiedeńskiego! Póty łzy nad nami ronili, aż nas po
raz szósty pokawałkowali! No, boć szósty! Trzy były rozbiory
stanisławowskie, czwarty Tylża, piąty po roku dziewiątym, szósty teraz,
wiedeński! Wy tam, w tym świeżo upieczonym Królestwie, choć tyla macie, że
was gromada ludu, a my tu ani jutra, ani spodziewania, ani złudy.
Słyszałeś przecież, generałem porucznikiem pruskim mnie zrobili.
Przyjąłem, bo mi się Radziwiłł zaklął, iż tu idzie o tworzenie polskiego
wojska! I podobno Radziwiłł prawdę mówił, bo i minister Hardenberg toż
samo w oczy mi powtórzył. Ale cóż, Peterburkowi się to nie spodobało i
królewska mość zwinął chorągiewkę.

— Więc istotnie formacja pogrzebana została? A
też uroczyste przyrzeczenia?!

— Pod ziemią już ich nie znajdziesz. Uważ tedy,
co ze mną! Ani się do Prusaków napraszałem, ani myślałem komu innemu niż
swoim służyć. A tu cóż? Kosiński się na pruskiego dygnitarza wypromował, a
o polskich regimentach ani słychu. Z tego, po latach tułaczki, wojowania
tylem się doczekał, że mnie lada chmyza szameruje, a prusackość zarzuca!
Powiedz no, panie Walery, czyli możesz teraz dziwować się, iż na cudaka
zeszedłem, iż mi wątroba do rozumu się dobiera, iż rad bym każdego żgał
jęzorem a przymawiał? Do czarta, a tu na ostre nie ma z kim iść, bo za
plecami gadają. A przecież nie wdziałem onego munduru, którym mnie
obdarzono, a przecież landratowi, co mi żołd pruski przywiózł, drzwi
pokazałem! Cóż więcej uczynić mogłem? Miałżem się sam zaprosić do lochu
magdeburskiego na rehabilitację? Tfu! Lepiej nie mówić, bo jak ruszysz, to
byś trzy dni pomstował i jeszcze żółci nie ulał. Rzecz w tym, iż u nas źle
się dziać zaczyna. Książę Antoni niby wywodzi, kalkuluje, pomyślniejszego
wiatru wyczekuje, aleć są to koszałki opałki. My tu z pruską mością nic
nie mamy do zyskania, a wszystko do stracenia.

— I my nie w lepszym jesteśmy położeniu.

Generał spojrzał uważnie na Łukasińskiego i bąknął
niepewnie:

— Hę? Bo jakże to? Wszak ci wy w Kongresówce?

— Mamy ten sam punkt wyjścia, a nim jest
powstanie! — zakonkludował z mocą Łukasiński.

Generał odsapnął, sięgnął w milczeniu po lulkę,
napchał ją tytoniem, skrzesał skier na hubkę, rozżarzył ją, przyłożył na
tytoń i pyknął błękitnym dymem a niby zapomniawszy o definicji majora,
zagadnął flegmatycznie:

— A teraz powiadaj mi, panie Walery, jakże ci na
nowej służbie pod cesarzewiczem.

— Toć pewnie pan generał słyszał: „Łukasiński
oczko w głowie, Łukasiński faworyt. Chluba dywizji, chwała brygady”.

— No, a naprawdę?

— Naprawdę: tyle racji, iż o żołnierza dbam,
służby pilnuję, karności strzegę, unikam hałasów o lada sprzeczkę, no i
zęby ściskam.

— Twój pułk jest pod Mycielskim, w brygadzie
Grabowskiego?

— Był; w roku zeszłym mianowali nam
Bogusławskiego na dowódcę, a na brygadiera awansował Blumer. Grabowski
został trzecim dyrektorem generalnym w Komisji Wojny.

— A cóż myślisz o Konstantym?

Łukasiński zachmurzył się i odrzekł głucho:

— Panie generale, pozwól, że zamilczę. Nie
chciałbym błahego słowa powiedzieć, a na sąd bezstronny o cesarzewiczu
mnie nie stać.

— Pochwalam waszmościną powściągliwość, w twoim
położeniu rzekomego ulubieńca jeno ci to zaszczyt przynosi.

Major oczy przysłonił powiekami, jakby dobywające się
spod nich blaski chciał skryć. Kancelarię chwilowa zaległa cisza, aż
Kosiński ozwał się, zmieniając przedmiot rozmowy.

— Bardzo się cieszę, że cię oglądam, majorze.
Świat czasu nie widziałem waszmości. Zmężniałeś, anibym cię poznał. Ale,
ani zgadniesz, kto mnie niedawno wypytywał o ciebie, wojewoda-generał.

— Dąbrowski?!

— Tak, zmówiło się o tobie. Generał nie mógł się
dość nachwalić postawy czwartego pułku na paradzie cesarskiej.

Łukasińskiemu puls na skroniach napęczniał, chciał coś
rzec, lecz się zmógł. Kosiński, jakby myśli majora przenikając, dodał:

— A że słyszał, iż jesteś duszą pułku, tedy
wypomniał o waszmości. Nie prezentowałeśże się generałowi-wojewodzie?

— Nie miałem sposobności. Podczas sejmu dzień i
noc trzymali nas w koszarach; a potem do generała-wojewody przystęp
trudny, szpiegów jak nabił.

Kosiński pyknął z lulki, spojrzał spod oka na
Łukasińskiego i nic nie odpowiedział.

Kancelarię po raz drugi cisza zaległa. Kosiński znów
niby puścił mimo uszu uwagę Łukasińskiego, major zaś, nie doczekawszy się
słowa, zasunął się znów w żółwią skorupę.

Milczenie obustronne ze zwykłego przestanku w rozmowie
przeistoczyło się w nieznośnie niemiłą pauzę. Na chudej, pomarszczonej
twarzy pana Amilkara zarysowała się wyczekująca, skupiona flegma. Wyniosłe
czoło Łukasińskiego falowało bruzdami wewnętrznej walki.

Aż wreszcie major poruszył się i zapytał raptownie:

— Czy wojewoda-generał przebywa obecnie w
Winnogórze?

— Powinien lada godzina wrócić, czekam nawet na
wiadomość, wyjechał w Krakowskie.

— Myślałem, że zastanę. W Warszawie mówiono mi,
że wojewoda-generał wprost z sejmu do Winnogóry powrócił.

— No tak, lecz wypadło mu w rodzinne strony.

— Wszak pan generał z wojewodą-generałem w
bliskiej pozostaje zażyłości?

Kosiński zasunął szyją w wystające nad chustką
patermordery.

— Pych… pan Dąbrowski rad dawnemu towarzyszowi
broni a podkomendnemu. Juści człek garnie się do tego jedynego serca,
które zawsze jednakowo grzeje; ale gdzie tu o zażyłości mówić!

— Powiadano mi.

— Bzdury ludziska prawią! — uniósł się raptem
Kosiński. — Ja w zażyłości z panem Dąbrowskim! A organista ze świętym
Józefem! Nie, nie, mości Łukasiński, nie na to osiwiałem przy Dąbrowskim,
abym za pan brat był z tym, nad którego nie było jeszcze! Tak nie było i
nie będzie, bo jak ziemia takiego jednego wyda, to już jej musi na całe
bytowanie starczyć!

— Prawda, generale — przyznał cicho Łukasiński.

Lecz pana Amilkara to przyznanie racji nie uspokoiło,
bo bęcnął lulką o stół i ciągnął tchem jednym:

— Dąbrowski! Nasze prawnuki zbutwieją,
dwadzieścia pokoleń robactwo stoczy, a on jeden zostanie! Generał i
generał! Generalskich bulionów narosło niby pleśni, a iluż generałów
mamy?! On jeden był od Maciejowickiej bitewki i on jeden generałować
będzie póty, póki ta rozerwana ziemia się nie zewrze, póki duch piastowy
nie zmartwychwstanie. Wam kongresowiakom cesarskie przepychy zaćmiły
bystrość, was oszołomiły wiedeńskie przysięgi a uroczyste deklamacje
wilków, którzy rok cały wyli ze wspaniałomyślnej troski o dolę barana, aż
ci go porwali na części! Widzisz waszmość tę pięść? To jest mój kongres!

— Złote słowa, panie generale!

Kosiński spojrzał na rozognioną twarz Łukasińskiego i
ochłódł, lecz major nie zważał już na widoczną znów powściągliwość pana
Amilkara, do kieszeni surduta sięgnął, dobył papier we czworo złożony i
podał „pierwszemu legioniście”.

— Oto, z czym przybywam.

Generał z pewnym zdziwieniem wziął papier, rozłożył i
do oczu podniósł. Ale zaledwie przebiegł kilka wierszy, drgnął,
zaszeleścił nerwowo papierem i szepnął:

— Od Wierzbołowicza… więc waszmość… waszmość
jesteś tym, na którego my tu czekamy od dwóch miesięcy?!

— Na rozkazy generała!

Kosiński raz i drugi papier do oczu podniósł, jakby
jeszcze mu nie dowierzał, jeszcze sprawdzał.

— Więc Wierzbołowicz w imieniu waszmościnym?

— Nie tylko w moim, generale, boć gromada nas
jest.

— Tak, tak, aleć duszą tej gromady waszmość
jesteś… waszmość…

Kosińskiego kurcz chwycił za gardło, poruszył wargami,
lecz nie mogąc głosu dobyć, porwał Łukasińskiego za ręce i ściskał je, a w
dłoniach tulił.

— Generale, nie zasłużyłem sobie niczym.

— Stokroć, stokroć! Upatrywaliśmy w tajemniczym
naczelniku wszystkich, krom ciebie! Nie umiem politykować. Owóż
myśleliśmy, żeś jest jednym z tych, którzy dorwawszy się do pańskich
względów, o sobie jeno myślą. A bolało nas to, dokuczało nam, boć
zdolnościami się wyróżniasz, boć, co nam nie obcym, całego pułku cieszysz
się miłością. Stąd dwakroć większa radość. Panie Walery, a toż dopiero
siurpryzę panu Dąbrowskiemu zgotowałeś! A patrz oczajduszę Wierzbołowicza!
Była o tobie mowa przy nim, słowa nie pisnął, nawet mrugnięciem się nie
ujął. A przecież szwagrem ci jest.

— Obligowałem go. I trzeba, generale, żeby i
dalej tak, a nie inaczej o mnie mówiono. To boli czasem, ale i to chroni,
to rozwiązuje ręce.

— Masz słuszność, majorze. Za poczciwą ofiarę
podwójna spotka cię nagroda! Czekajże, dziś na noc pachołka do Winnogóry
pchnę dowiedzieć się, czy pan Dąbrowski wrócił; jeżeli tak, to jutro na
południe dotrzemy do wojewody. I wiesz, dla większej siurpryzy, ani nie
wspomnę o twej misji, jeno wprost zapowiem, że majora Łukasińskiego
przywożę.

— Wolałbym, generale, żeby to najciszej urządzić.
Dostałem urlop do Karlsbadu. Nikt ani nie przypuszcza, że od Krakowa
skręciłem na Poznań. Bytność moja w Winnogórze mogłaby obudzić czujność
szpiegów warszawskich.

— Hm, widzisz, panie Walery, bąka bym strzelił!
Oczywiście, że trzeba spotkanie z panem Dąbrowskim inaczej ułożyć. Lecz
polegaj na mnie, Kossobudzkiego wyprawię, żołnierzysko z kamienia,
włodarzuje u mnie.

Generał się zakrzątnął, na kredensowego zakrzyknął, po
ekonoma posłał i naradziwszy się z nim, do kancelarii powrócił.

Teraz dopiero rozmowa z Łukasińskim potoczyła się
raźno, aż stopniowo przeszła w poszmer bratni dwóch jednakowo czujących
dusz, jednakowo pragnących serc.

Zarówno generał, jak i Łukasiński nie próbowali
rozbierać słów Aleksandra I wyrzeczonych na dopiero co odbytym sejmie
warszawskim, ani wypominać ostatnich awantur cesarzewicza, ani zastanawiać
się nad krętactwem Nowosilcowa czy też deliberować, ku czemu mość pruska
zmierza. Starczyło im dwóch zdań, aby zaniechać kwestii jasnych,
oczywistych i przesądzonych dla każdego, który nie swego, lecz ojczyzny
dobra pragnął, który nie ochłapu z pańskiego stołu, ale przyszłości ludu
polskiego szukał.

Jakoż generał bez wstępów jął napomykać o swoich i
Szczanieckiego pułkownika planach ku skupieniu patriotów, utworzeniu
gromady, która by nie dała zgnuśnieć ludowi, która by ducha w nim nieciła,
a tężyzną zaprawiała, no i która podałaby ręce braciom z Galicji,
Kongresówki, Litwy, Wołynia i Podola.

Łukasiński wysłuchał uważnie Kosińskiego, a gdy ten
skończył, zwierzył się ze swoimi zamysłami.

— Jest nas kilkunastu do dzisiaj, przy
najsilniejszych zabiegach, za lat kilka może być nas kilkuset — to za mało
na Polskę, a za wiele na dochowanie tajemnicy, na ustrzeżenie się
wykrycia. Werbunek jest niebezpieczny i trudny. Dlatego też inną drogę rad
bym obrać. Królestwo i Litwa aż się roi od wolnomularstwa, wolnomularstwo
jest dozwolone, toć nawet cesarzewicz w loży zasiada. Owóż zdało mi się,
iż można by własne otworzyć loże, zmienić statuty i nie ku odbudowaniu
świątyni Salomona dążyć, lecz ku odbudowaniu Rzeczypospolitej zmierzać. Do
lóż takich można zgoła otwarcie namawiać upatrzonych i tam ich z wolna
zaprawiać i wypróbowanych dźwigać do lóż drugiego stopnia i jeszcze
trzeciego, a dopiero w stopniu czwartym pracować otwarcie.

Kosiński na ten wywód potarł zmarszczone czoło.

— Śmiały rzut, ale diablo trudny. Próbowałem tego
chleba, ciężki do przełknięcia. Tłumowi nie wierzę nigdy, gromadce
dzielnych zaufam zawsze.

— Niezawodnie, gromadka dzielnych znaczy więcej,
ale wówczas gdy tłum jest urobiony, choć ociosany z grubego. Zresztą,
generale, nie upieram się przy moim układzie, a raczej przy układzie
naszej garstki. Przeciwnie, rad będę najsurowszemu poddać go sądowi, w tym
celu przybyłem. Przywiozłem szczegółowy opis.

— Doskonale, dziś jeszcze na noc do
przewertowania go zasiędę, żebym się przed generałem nie zbłaźnił.
Ściągniemy Szczanieckiego, a bodaj i Mielżyńskiego. No, no, panie Walery,
przekonasz się, że i tu ludzie nie śpią na laurach.

— Więc generał-wojewoda nie odmówi?

— Jak to? Co?

— Bo, generale, nie mam czego kryć, garstka nasza
nie z potentatów się składa, sędzia, adwokat, szlachcic wołyński, a co
Wierzbołowicz: jako podpułkownik, największa między nami persona.

— Do czego waszmość zmierzasz?

— Do tego, generale, że Dąbrowskiego
pragnęlibyśmy mieć za przewodnika, za wodza, a wobec naszej ubogiej w
zasługi czeredy obawiamy się, aby nam nie odmówił.

Kosiński położył rękę na ramieniu Łukasińskiego.

— Dąbrowski nie odmawia nigdy dobrej sprawie!

Major nie zdążył odpowiedzieć generałowi, gdy na progu
ukazała się wyprężona postać starego kamerdynera.

— Co tam? — zagadnął niecierpliwie generał.

— Jaśnie pani marszałkowa Brońcowa!

Kosiński otworzył szeroko oczy.

— Kto? Kto?

— Jaśnie pani marszałkowa Brońcowa z panną.

— Powiedzieliście?

— Kazała się zameldować do pani generałowej i do
pana generała.

Pan Amilkar strzepnął z determinacją rękoma.

— Ano cóż, leć, proś do salonu, zaraz przybędę,
jeno surdut wdzieję.

Kamerdyner wyszedł, generał odwrócił się do
Łukasińskiego.

— Masz ci bal z Brońcową! Trzy dni będzie
plotkowała, zanim się ruszy. A w dodatku żona mi słabuje! No i nie lubię
tej baby! W porę się wybrała. Ale bo, panie Walery, wam coś jest?

— Mnie? Nic zupełnie.

— Darujesz waszmość, muszę się ogarnąć i gościowi
się ucieszyć.

— Niech pan generał mną się nie kłopocze. O jedno
bym prosił, aby mnie pan generał gdzie na ustroniu zasadził i o bytności
mej Brońcowej nie mówił. Lepiej, żeby mnie nie widziała.

— Więc znasz ją, znasz?

— Dobrze.

— Masz słuszność, majorze, tak będzie lepiej.
Baba się znudzi i prędzej wyjedzie. Chodź tędy do sionki, w gościnnym
pokoju cię ulokuję, wybacz jeno z góry samotność chwilową. Po wieczerzy
czmychnę Brońcowej.

Kosiński zaprowadził majora bocznymi schodami na
pięterko, naniósł mu kopersztychów do oglądania i przeprosiwszy solennie,
na powitanie marszałkowej podążył.

Łukasiński, zostawszy sam, pochylił się nad
kopersztychami, lecz te zmęczyły go czegoś, więc przeszedł się po izdebce,
otworzył okno i sięgnąwszy do mantelzaków podróżnych, które generał kazał
z bryki przynieść, dobył zwój papierów i próbował raz jeszcze ułożony plan
wolnomularstwa patriotycznego. Ale nawet ta ukochana, najdroższa mu sprawa
nie zdołała rozpędzić natrętnych myśli cisnących się do głowy majora.

Daremnie Łukasiński próbował rozbierać punkty
organizacyjnego statutu, daremnie zastanawiać się chciał, który postulat
może wydać się słabszy, a który generałowi zgoła dziwaczny może się
przedstawić, jak ten, aby, dla upozorowania legalności, w każdej loży mieć
biusty cesarskie na honorowym miejscu, z każdego wiersza czytanego skryptu
wychylały się ku niemu wielkie, spłoszone, czarnogranatowe oczy, a w
uszach brzmiały mu echa zgiełkliwego rozgwaru na ostatnim zebraniu u
Brońców.

I Łukasiński odrzucił trzymany skrypt, głowę wsparł na
framudze okiennej i poddał się natrętnym wspomnieniom.

Toć ledwie rok minął, jak Łukasiński stałym bywał
gościem u marszałka Zamku Królewskiego, jak żył jeno myślą oglądania panny
Żanety, jak ścigał ją każdym pulsu uderzeniem, jak śnił cudny sen, jak
roił! I nie tylko roił przecież. Boć i pan Broniec mile przyjmował zabiegi
Łukasińskiego skierowane ku swej najstarszej pasierbicy i pani Brońcowa
nie szczędziła słów zachęty, ba, nawet hrabia Grudziński, ojciec, choć z
dala, Wierzbołowiczowi się zwierzył, że rad by Łukasińskiego mieć za
zięcia. Wszystko składało się ku dobremu, aż potem Gutakowski ministrowicz
spadł jak kula, a nim jedną z trzech panien Grudzińskich sobie upodobał,
dwom naraz się zalecał. Zjawienie się Gutakowskiego było pierwszą chmurą,
i groźną. A potem dom Brońców zhardział, matka o większej karierze dla
córek zaczęła myśleć, panna Żaneta posmutniała, ochłodła. Lecz to podobno
były jeszcze dobre, jeszcze szczęśliwe chwile. Aż w saloniku Brońców
ukazał się wielki książę Konstanty! Zanim ktokolwiek spostrzegł,
zorientował się, odgadł intencje cesarzewicza, następcy tronu, Łukasiński
już je w lot chwycił, już je zgłębił, już nie wątpił. Małe, świdrujące oczy księcia wpijały się w Żanetę,
ruda głowa ku niej się chyliła, ku niej szeroka, ceglasta szczerzyła się
twarz. I zaczęły się dla majora noce długie, dni męki, bezsilnego gniewu.
Na nic się nie zdały napomknienia Łukasińskiego, na nic usiłowanie
przekonania Brońców. Marszałkostwo ani myśleli zawiązywać losu Żanecie i
zbywali majora półsłówkami. Łukasiński upatrzył sposobność i do Żanety
wprost się odwołał, lecz cały jego impet osadziło jedno jej spojrzenie,
cały żar wystudziło w nim jedno uprzejme słowo. Odtąd Łukasiński snuł się
jak cień po komnatkach Brońców, już nie szukał oczu Żanety, już nie żądał
uśmiechu, już nie napawał się czarem idącym z jej postaci, lecz trwał, aby
do dna wychylić gorycz, aby nic z bólu nie uronić. Potem, potem, tuż przed
księciem, wyrósł niby spod ziemi Rembieliński. I bez ubiegania się o
względy, o rękę Żanety się deklarował, bo i ani myślał pannie się
naprzykrzać lub mieszać się do jej rozmów z księciem. Łukasiński zrozumiał
grę. Czemu opierała się dotąd Żaneta Grudzińska, do tego dałaby się
skłonić cesarzewiczowi pani Rajmundowa Rembielińska. Majora na te sidła
bezecne opanowała wściekłość. Do oczu Brońcowej prawdę wypowiedział, a gdy
ta wcale do serca rzeczy nie brała, wszczął sprzeczkę z Rembielińskim,
wyzwał go i naznaczył. Od tej pory przestał bywać u Brońców. Od tej pory
raz jeden podczas parady na placu Saskim widział Żanetę, jak z okna
mieszkania generała Tolińskiego wraz z kilku damami wiała chustką na
powitanie pędzącej czwórki książęcego kabrioletu.

Major odetchnął ciężko i mocniej ku ogrodowi się
wychylił, jakby przestworu szukając dla tłoczących go wspomnień, gdy
naraz, tuż za sobą, usłyszał zafrasowany głos generała:

— Rób, co chcesz, panie Walery, musisz zejść na
dół. Nie udało się
incognito.

— Ależ, generale…

— Nie moja wina, z Brońcową to tak: zanim karczmę
minęła, już zdołała języka zasięgnąć, a wyrekonesansować, że major
czwartego pułku bawi w Targowej Górce.

Major nie wiedział, co odpowiedzieć. Kosiński wziął to
za konfuzję.

— Co tam, przecież cię baba nie zje! Ażebyś stąd
gawęd niepotrzebnych nie miał, zełgałem, żeś po sumkę lokowaną u mnie
wstąpił w drodze do „badów”. Dalej, dalej, panie Walery. Wąsa nie każę ci
podkręcać, bo go, biedaku, według arcystrategii cesarzewicza, jako
piechur golić musisz, aleć chociaż faworyciny nastrosz, bo dalipan, córuś
Brońcowej warta grzechu! I baba nie bez kozery naparła się ciebie, wodzi
przecież ten swój towar macierzyński nie tylko na pokaz.

— Więc i panny Grudzińskie są z marszałkową?

— Tatarzynie, bisurmanie, zaraz mu się pluralisu
zachciewa! Jedna jest, łania nie dziewczyna, starczy za mendel. Mnie
samemu nie bardzo tacy goście, ale że mi z tobą tyle dziś ukontentowania
spłynęło, to niech tam i Brońcową! Nie marudź, nie zmęczysz się dyskusją,
Brońcowa za nas dwóch nagada.

Łukasiński chciał się wymawiać, lecz pan Amilkar pod
ramię go ujął i pociągnął za sobą.

Major się zmógł. Opierać się było niepodobna.
Spotkanie z Brońcową nie uśmiechało mu się, ale i nie miał racji kryć się,
bo mógł jej nie tylko spojrzeć, ale i ostro spojrzeć w oczy. No, a z panną
Grudzińską, jeżeli to była jedna z sióstr Żanety, łączyły go raczej miłe
wspomnienia.

Tuż przed drzwiami do salonu, zdjęła Łukasińskiego
wątpliwość: a gdyby Żaneta?

— Pozwól, panie generale — zapytał niepewnie
Łukasiński — czy pani Brońcową jest z panną Józefiną?

— Nie umiem ci powiedzieć, ale masz, przekonaj
się — odparł raźno Kosiński i drzwi przed majorem rozwarł.

Łukasiński przestąpił próg i zamarł w powitalnym
ukłonie: o trzy kroki przed nim, wsparta na klawikordzie, stała Żaneta
Grudzińska.

II

II

Łukasiński sam nie zdawał sobie sprawy, jak przebrnął
pierwsze ognie przywitania, jak zdołał wyjąkać kilka zdawkowych frazesów i
jak nareszcie krzykliwy głos Brońcowej wpadł w znane majorowi tempo
bezładnego paplania.

Niegdyś ta paplanina pani marszałkowej dokuczała
Łukasińskiemu. Dziś była mu miła, błogosławiona, bo dzięki niej mógł
zasunąć się w róg fotelu i ochłonąć z wrażenia, a raczej oswoić się z
myślą, że to, co mniemał być stygnące, żarem wionęło, że to, co
przypuszczał być obolałą jeszcze blizną, było raną piekącą, raną krwawą.

I major podniósł czoło, niedostrzegalny uśmiech
przemknął mu się po ustach, bólem je naznaczył i sczezł w męskim załamie
warg.

Ha, toż winszować sobie mógł śmiało, ha, toż jeżeli
przeznaczeniem jego było spłonąć w ogniu beznadziejnej miłości, gdzieżby
znalazł piękniejszą, gdzież wdzięczniejszą zwodnicę, gdzież taka druga
korona lśniących, jedwabistych ciemnoblond splotów zdołałaby się zbratać z
takimi ostrołukami brwi, z taką przedziwnie rytą twarzyczką, z tak
mieniącymi się głębiami wielkich, podługowatych oczu!

Głos Brońcowej przeraźliwiej zaskrzeczał:

— Słów nie mam dla obojga najjaśniejszych
państwa. Powiadam ci, generale, popłakaliśmy się ze wzruszenia. Wierz mi,
miewaliśmy zacnych królów, ale takiego jeszcze nie było.

— Prawda, że nie było — zauważył oschle pan
Amilkar.

— A cesarzowa matka — sama dobroć. Wystaw sobie,
moje panienki były jej prezentowane, a jakże, ucałowała jedną po drugiej,
a już Żanetkę… Przecież chyba Beauperek do łez nie jest skory, a łzy,
łzy miał w oczach!

— Beauperek? Cóż to za Beauperek?

— Mój mąż. Żanetka bardzo się całej rodzinie
cesarskiej podobała. Pozwól, Żanetko, ale co prawda, to prawda.

Twarzyczka panny Grudzińskiej zapłoniła się z lekka.

— Jesteście panie pod urokiem.

— Nie, nie, generale, zapytaj, kogo chcesz; jeden
głos uwielbienia, czci, zachwytu i radości. Pod berłem króla Aleksandra
tylko dobre nas czeka, a że jacyś krzykacze, jak ten Niemojowski i
Ledóchowski, usiłowali zakłócić skupienie wiernych najjaśniejszemu panu
serc, nad tym jeno ubolewać, jeno się rumienić. Zresztą król jegomość
bardzo godnie i pięknie im odpowiedział: „Nie kwapcie się do korzystania
ze swobód”, co znaczy po prostu: „Zostawcież mi przywilej czynienia wam
dobrze, niechże i ja mam jakieś zadowolenie”.

— Przepraszam, nie próbuję oponować, mościa
marszałkowo, bo widzę, że lepiej ode mnie znasz się na arkanach.

— I prawdę powiedziawszy, drogi generale, to tak,
sto razy tak. Przecież wszystko działo się tuż obok nas. Beauperek od rana
do nocy na pokojach królewskich bawił, no a sosem angielskim wprost furorę
zrobił. Cesarzowa matka naparła się przepisu i do Peterburka go zabrała. A
nie mówiąc już, że hrabia Nesselrode ani jednej okazji nie opuści u nas.
Któż może lepiej od nas znać intencje króla jegomości. Po prostu grzech,
grzech śmiertelny upatrywać cienia w tym, co samo przez się jest słońcem!

— Szkoda jeno, że owo słońce nad takim skrawkiem
Rzeczypospolitej wzeszło.

— Idzie ci, generale, o Litwę, Wołyń?

— Nie, pani marszałkowo, idzie mi o to, co w
Polsce było i jest najszczerzej polskie; idzie mi o to, że siedzę tu na
ziemi Chrobrego i że mnie za granicę wyrzucono i kazano zostać gapiem bez
mała.

— Ależ, generale, czemuż nie przeprowadzisz się
do Warszawy?

— Prawda, o tym radykalnym sposobie nie
pomyślałem. Ale pozwolisz, mościa marszałkowo, że pójdę na chwilę do żony;
musiała się obudzić, a nie darowałaby mi, gdybym ją w czas o przyjeździe
pani marszałkowej nie uprzedził.

— Byleś jej nie trudził, generale.

— Cóż znowu, sprawi jej to prawdziwą dystrakcję.

Generał wysunął się z salonu. Brońcowa westchnęła i
zauważyła z rezygnacją:

— Najlepszy w świecie człowiek, ale zawsze
jakobin.

— Nie sądzę — bąknął Łukasiński.

— Wszyscy oni tacy; jak z legionów wyszedł, to aż
parzy czerwonością. Zacne antyki, godne podziwu, ale gdzie do naszych
czasów!

— Pewnie, myśmy już na przeciwległym brzegu
przepaści.

— Mówisz tak, majorze, iż gdybym cię nie znała,
gotowa bym cię także posądzić! Nawet bardzo łatwo, bo wiesz, jak cię
nazywa Żaboklicki? No, powiedz, Żanetko, powiedz majorowi.

— Nie przypominam sobie.

— Katonem czwartego pułku! Cesarzewicz, jak
usłyszał, śmiał się do rozpuku. Lecz nie dopuszczaj sobie niefortunnej
myśli. Wielki książę wypomina cię z całym uznaniem, stawia zawsze za wzór
oficera. Nieprawdaż, Żanetko?

Panna Grudzińska skłoniła głowę na znak potwierdzenia.

— Jego cesarzewiczowska mość bardzo łaskaw —
ozwał się głucho major.

— Powiem ci więcej, majorze. Kilkakrotnie
zapytywał Beauperka, dlaczego u nas nie bywasz. Spodziewam się, że za
powrotem do Warszawy nie zapomnisz o nas. Zawsze mamy cię w miłym
zachowaniu. Wszak ci to kuzynami prawie jesteśmy, rodzisz się z Łucji
Grudzińskiej. Mój dawny małżonek, pan Antoni, skoro od pruskiej mości
hrabstwo otrzymał, do paranteli jest nieskory. Jam zawsze wierna
szlacheckiemu obyczajowi, więc nie zapominaj, majorze.

Łukasiński wyprostował się na fotelu i odparł z
ukłonem:

— Pani marszałkowo!

Wejście do salonu generała i słaniającej się u jego
ramienia pani generałowej uwolniło majora od dalszych wynurzeń Brońcowej.

Rozmowa potoczyła się teraz spokojniejszym torem, ile
że pani Kosińska umiała zręcznie unikać aluzji do polityki i wymijać
zachwyty Brońcowej nad parą cesarską i dworem petersburskim. A że nadto i
generał nie zdradzał ochoty do prostowania światopoglądów marszałkowej,
przeto ta ostatnia zawróciła na ulubiony temat warszawskich plotek.

Przejście do jadalni na wieczerzę było jedynie dalszym
ciągiem popisu marszałkowej, przeplatanym ledwie monosylabami
gospodarstwa.

Łukasiński nie brał udziału w sekundowaniu Brońcowej,
bo i zresztą nie było miejsca po temu i poprzestawał na zwykłej
uprzejmości współbiesiadnika, w czym harmonizował z Żanetą, która tak
dalece nie zważała na opowiadania matki, że nie potrafiła ani razu w porę
przyznać jej słuszności.

Lecz jeżeli milczenie Żanety i majora było zgoła
usprawiedliwione gadatliwością Brońcowej, to zachowanie się ich względem
siebie — dziwnie nienaturalne.

Siedzieli tuż obok siebie, służyli sobie wzajem,
wymawiali towarzyskie komunały, pamiętali o sobie, a jednocześnie ani razu
na się nie spojrzeli, ani razu nie zamienili najpospolitszego uśmiechu,
najbanalniejszego grymasu porozumienia myślowego dwóch spotykających się
przechodniów, dwojga ludzi dla się obojętnych, obcych.

Oczy Łukasińskiego i Grudzińskiej nawet w promieniu
swym ku różnym padały punktom, nawet strzegły się zetknięcia na tym samym
załamie adamaszkowego obrusa, na tym samym odblasku kryształowego pająka.

Po wieczerzy pani Kosińska wymówiła się strudzeniem i
do komnat swoich odeszła. Generał zaś wysłuchał cierpliwie raz jeszcze
powtórzonej historii amorów ministrowej Wielhorskiej do Witwickiego,
oficera z kwatermistrzostwa, jej zazdrości o pannę Maisonville,
guwernantkę córki, w której znów kochał się adiutant namiestnika,
Miroszewski, no i wynikłej stąd gmatwaninie połączonej z wykradzeniem
guwernantki, szukaniem zaginionej przez generała Różnieckiego i powstałych
stąd arcykomicznych komplikacjach. Aż jął wypominać późną godzinę i do
pokojów gościnnych ofiarował się prowadzić Brońcową.

Ale pani marszałkowa nie dała generałowi dokończyć.

— Musisz mi, drogi generale, co najmniej jeszcze
godzinę poświęcić. Jutro trzeba nam ruszać dalej, mamy jeszcze być u
Dąbrowskich, u podczaszego Chłapowskiego, u Działyńskich, no i w Popowie
kilka dni zabawić. A mnie tu, krom przyjaźni, i sprawa ważna sprowadza.
Idzie mi o Popowo! No, nie mogę sobie dać z nim rady, gospodarstwo nic nie
przynosi, opieka licha, więc zamierzam się starać, aby Popowo do amtowych
dóbr odkupili: nikt przecież lepiej nie może zapłacić.

Generał westchnął nieznacznie.

— Miałem już honor przed rokiem…

— No tak, no tak, ale cóż, zeszło mi na niczym.
Teraz chcę niebo i ziemię poruszyć.

— Wątpię, czy się to zda na co, amty ziemi mają
zadość.

— Mój drogi generale, tylko mi nie odmawiaj.
Poradź co, jak — a choćby reskrypt królewski z Berlina wydostanę i Popowa
się zbędę.

— Zbyć łatwo.

— Otóż, otóż właśnie, tajemnicy nie ma, hipoteka
zapisana, więc byle czego wziąć nie mogę. Ale nie sądź, iż będę nadużywała
twej uczynności. Chodźmy do ogrodu, przejdziemy się, a rozpowiem ci
wszystko dokładnie.

Generał podał w milczeniu ramię Brońcowej. Żaneta
podniosła się. Major wstał, nie wiedząc, co mu czynić wypada, lecz tu
marszałkowa wybawiła go z kłopotu, bo odwróciwszy się ku Łukasińskiemu,
zadecydowała z całą swobodą:

— Podaj, majorze, rękę Żanetce i ruszajcie
przodem, was ta rozmowa nie zajmie.

Łukasiński zawahał się, ale tuż obok żwawiej
zaszeleściały muśliny panny Grudzińskiej i ręka jej wsunęła się
niepostrzeżenie pod nachylające się machinalnie ramię majora.

Szli długo w milczeniu śród mrokami spowitych alei,
brnąc w falach jaśminowych tchnień, ani zważając na białe kiście
akacjowych pąków, które zwieszały się co kroku nad ich głowami, a poić
chciały swą słodyczą.

— Pan dawno w podróży?

— Czwarty dzień.

— W drodze do Karlsbadu?

— Tak, do Karlsbadu.

Równy, płynny chód panny Grudzińskiej splątał się
raptownie.

— Może pani życzy sobie wracać?

— Dlaczego? Idźmy jeszcze, taki piękny wieczór,
lecz może pana trudzę?

— Ależ skąd.

— Więc idźmy, tędy ku grabom.

Łukasiński odchrząknął z lekka i starając się nadać
swemu głosowi ton wyszukanej galanterii, odezwał się:

— Nie miałem sposobności złożenia pani moich
powinszowań.

— Powinszowań? Nie rozumiem.

— Względy okazywane pani przez cesarzową matkę
upoważniają mnie do tego.

Panna Grudzińska drgnęła.

— Bardzo dziękuję, istotnie, cesarzowa była
łaskawa wyróżnić mnie cyfrą frejliny.

— I tak dalece, że wróżą pani przyszłość, wielką
przyszłość, wspaniałą!

— Wróżby zawodzą.

— I często, lecz w tym razie nie ma mowy o
przepowiadaniu królewicza z bajki, boć królewicz jest żywy i wcielony.
Królewicz, więc szczęście, więc sen ziszczony, więc panowanie krociom,
więc tron! Alboż to wszystko, a wdzięczne zadanie poskromienia
rozhukańca, a duma ugłaskania tego, który dolą milionów igra?

— Czemu tak do mnie mówisz, panie majorze…? —
szepnęła urywanie panna Grudzińska. Łukasiński zaśmiał się spazmatycznie.

— Cha, cha, czemu? Mówię to, o czym mówią wszyscy
i o czym mówić mi wolno.

— Jesteś niesprawiedliwy, majorze, nigdy nie starałam
się budzić w panu sentymentów.

— Prawda, wyznaję, święta prawda. Ja sam własny
ból wykołysałem i do własnej poczuwam się winy! Lecz usunąłem się,
odszedłem, ustąpiłem z drogi. Powiem więcej, gdy zaczął Gutakowski w domu
państwa bywać, mniemałem, iż ku pani się deklaruje, widziałem me nadzieje
pogrzebane, alem się opanował i dość siły znalazł, aby milczeć. Boć i
jakże z Gutakowskim iść mogłem w zawody, ja żołnierz-pospolitak z paniczem
wytwornym, bogaczem, ministrowiczem skoligaconym i przyznam, nie tylko
dorodnym, ale i zalet charakteru pełnym. Za Gutakowskim przemawiało
wszystko. Żałość szarpała mnie, gdym widział was razem, obok siebie,
zajętych rozmową, a tak zdawało mi się pogrążonych we wzajemnym
zaciekawieniu, tak ku sobie się skłaniających…

Grudzińska nerwowym ruchem uwolniła rękę spod ramienia
majora i osunęła się na stojącą w pobliżu ławkę.

— Tak, żałość wielka szarpała mną i nękała
zawiść, żem nie tak, jak tamten jest możny, dorodny, że nie mogę krociami
wynieść się nad tamtego, zgasić kawalerskość jego obejścia, zaćmić
wysokością urodzenia, a zabłyszczeć świetniejszym mundurem niźli uniform
fligeladiutanta jego królewskiej mości i ciebie, Żaneto, nawrócić ku sobie
i ciebie wywalczyć!

Łukasiński wpił palce w oparcie ławki i pochylił się
ku Grudzińskiej, jakoby odpowiedzi czekał. Żaneta siedziała bez ruchu,
wpół ku poręczy przytulona.

— Powiem więcej, na co kryć? Nikczemne skradały
się ku mnie porywy, ssały ze mnie żołnierską uczciwość, padalczymi
oplątywały kręgi. Nienawidziłem go, szukałem zwady, lecz Gutakowski umiał
mnie z godnością przetrzymać, umiał broń wytrącić, a zastawionych nań
sideł unikać. Lecz ta jego rozwaga, ta jego oficerska stateczność, miast
ostudzić mnie, podnieciła, miast ukorzyć, gwałtowniejszym, niecniejszym
zatruła jadem, postanowiłem go zabić.

Grudzińska skuliła się, niby pod ciosem, fale muślinu
szeleściły febrycznie pod dotknięciem jej drobnych, smukłych palców.

Major dyszał ciężko, zdawało się, że szukał dość
potężnego tchnienia, aby z głębi piersi resztę ołowianych słów dobyć, aż
wargi jego spłynęły cichym, smutnym poszmerem:

— Pewnego wieczora, gdym przyszedł, aby się
napawać widokiem własnego bólu, aby zasunięty w kącie salonu poić krwawe
mary, ty z nim siedzieliście pochyleni ku sobie, zaprzątnięci
rozplątywaniem kolorowych włóczek. Nie zauważyliście mego przybycia.
Żgnęło mnie, chciałem iść między was, spłoszyć, goryczą bluznąć, lecz
zawahałem się. Byłaś, Żaneto, tego wieczora tak piękna, tak bardzo piękna,
po raz pierwszy tak piękna, jakby śnionych linij posąg marmurowy życiem
zakołatał, kolorami zagrał! Oczy twe mieniły się, od fioletowych błysków
ku chabrom szły, na przemian — to piły, to dawały pić, to skrami rzucały,
to ku skrom spragnione rozszerzały źrenice. I czoło twe ku jego skłoniło
się czołu i niesforne promienie włosów twych wiły się ku niemu i ręce twe
biegły po zwojach włóczki śladami jego rąk. Wiedliście rozmowę urywaną,
obojętną, pustą, lecz równocześnie wiedliście inną. Słyszałem obie. I
łamałem się, i chciałem zmiażdżyć was, zadławić, lecz widok twego
szczęścia mnie ubezwładniał, pętał, skuwał. Odszedłem niepostrzeżony, aby
nie wrócić więcej. Miesiąc potem wpada do mnie na kwaterę Skrobecki,
adiutant Haukego, plotki prawić i nowych szukać, i naraz zapowiada mi
nowinę, że Gutakowski o hrabiankę Józefinę się oświadczył. Myślałem, że
imiona przekręcił. Dla pewności idę do Kubickiego, z którym pan marszałek
w zażyłości, potwierdza wiadomość. Tego samego wieczora stawiłem się u
państwa, jeszcze niepewny, jeszcze nieważący się wierzyć szczęściu. Byłaś,
Żaneto, wówczas chora; gdym się przekonał, że to nic niebezpiecznego,
byłem rad twej chorobie, bo sam potrzebowałem wytchnienia, uspokojenia.
Ale nim się ocknąłem, nim ze wstydem moich niegodnych pokuszeń się
rozprawiłem, zjawił się on! Książę cesarzewicz, Konstanty, satrapa,
ciemiężca!

Grudzińska odrzuciła pochyloną głowę i rzekła
bezbarwnym, przytłumionym głosem:

— Mości Łukasiński, już powiedziałam. Cenię
wielce jego osobę i boleję, że stałam się mimowolną przyczyną… Drogi
nasze są różne. Nie masz prawa tak do mnie przemawiać.

— Mylisz się, Żaneto, nie sądź, iż łudzę się
jeszcze, iż marzę o przejednaniu cię, o zdobyciu twej wzajemności. Ale i
nie dziw się, zapragnąłbym bodaj widokiem twego szczęścia się radować, że
pragnąłbym cię oglądać daleką od małych rachub, nie skalaną żadnym
posądzeniem.

— Do czego zmierzasz, majorze?

— Do tego, żebyś głosu serca własnego słuchała,
za nim szła. Szukaj bodaj i znakomitego imienia, patrz na bogactwa, jeżeli
tak uczy cię rozwaga, sięgaj na szczyty, jeżeli podpowiada ci ambicja,
lecz odwróć się od tego, który jeno cię sponiewiera, jeno podepce, jeno
splugawi w tobie godność Polki.

— Nie znasz go, mości Łukasiński.

— Znałaś żeś pani Wilczka?

— Zacny oficer, lecz nad wyraz egzaltowany w
poczuciu honoru. Odebrał sobie życie w napadzie uniesienia. Książę bolał
serdecznie. Wy, panowie wojskowi, służbowe swoje zatargi wystawiacie nade
wszystko.

— Nie miałem ani razu zatargu służbowego z
księciem.

— I stąd zdumiewam się, że za tyle zaznanych
względów…

— Względów — podchwycił major — nazywasz to
względami! Zdaje ci się, żem mu się zaprzedał, że już nie widzę, co się
wokół mnie dzieje, że przymknę oczy i zatkam uszy, aby pańskie ochłapy
pożywać w zaciszu, nie słyszeć jęków katowanych żołnierzy, poniewierki
tych, co dziesiątki lat walczyli za wolność, dzikiej nienawiści do każdego
wyzwolonego odzewu, do każdego szczerego drgnienia polskiego ducha?! Lecz
tego nawet Konstanty nie ujmie w halsztuki, nie zdławi haftkami!

— I pomyśleć, że książę uważa waszmości za
jednego z najbardziej oddanych!

— Więc go, mościa hrabianko, oświeć!

Grudzińska dźwignęła się gwałtownie z ławki.

— Pozwolisz, majorze, że odejdę.

— Jeszcze słowo, więc go pani kochasz?

— Najpierw, szanuję w nim to, czego tobie podobni
nie są zdolni postrzec na musztrze; dalej, żywię dlań przyjaźń, a dalej…
dalej, mości Łukasiński, wolę cię zostawić w mniemaniu, że jestem tylko
pusta, tylko chciwa i tylko samolubna.

Grudzińska odwróciła się i szybkim krokiem podążyła ku
dworowi.

Łukasiński patrzył za nią długo, patrzył, aż mu nie
znikła biel muślinów, aż szelest za klombem nie umilkł, aż roztrącone
krzewy nie stężały w bezruchu.

Noc zapadła. Księżyc parł ku mlecznej smudze
podniebieskiej, coraz ostrzejszymi kontury cienie drzew rysował, coraz
baczniej każdy zakamarek ogrodu przezierał, wreszcie zawisł pod stropem
gwiaździstym i spoglądał natrętnie ku ławce w grabowej alei, kędy siedział
Łukasiński.

Major ani drgnął, ani postrzegł wysrebrzonej tarczy
księżyca, ani twarzy ukrytej w dłoniach nie odchylił. I księżyc muskał go
swym trupim światłem, niby życia szukał, niby przenikać chciał, lecz snadź
daremnymi zabiegami się zraził, a może zamarłe złomy ruin wykrył, bo
zsunął się po wierzchołkach grabów i skrył za gąszczem koron.

— Hej, hej! Mości Łukasiński! — rozległ się w
pobliżu ławki dźwięczny głos generała. — Co waszmość? Ani cię znaleźć!
Jesteś, jesteś! Chodźże, chodź! Przejdziemy się, pogadamy trochę. Baba mi
natarabaniła tak, że aż muszę wytchnąć.

Major wstał z ławki i ruszył z generałem.

— Nie bierz za złe, żem cię tak długo zostawił,
ale z Brońcową ani weź krócej. Mało mnie nie ususzyła z tym swoim Popowem!
Radź i radź! Kiedy tu nie ma nad czym radzić, bo jej tylko w głowie, jak
by ziemi się wyzbyć i za to, co warte dukata, wziąć dwadzieścia. Skąd,
jak? Ano, bo majątek zrujnowała, bo o gospodarstwo nie dba, bo niech sobie
kongres drugi zwołają, a niech ją za obdłużone Popowo ozłocą. Racja
fizyka, pan Broniec sosy królowi przyprawia, cesarzewicz łaskaw,
Nowosilcow podwieczorku nie opuści, więc amt musi Popowo przepłacić! A już
ten pobyt cesarza Aleksandra w Warszawie i uprzejmości cesarskie do
reszty ją zbełtały. Miał rozum Grudziński, że się z nią rozwiódł. Owego
Brońca nie znam, a żal mi go. No, młyn, wiatrak, pytel, nie kobieta. A
zawsze wyczupurzona, napsztęczona, wyciuciana, niby podskok małolatek. Do
pani Dąbrowskiej chce, żeby przez Radziwiłła do Berlina kołatać. Pan
Dąbrowski musi, Radziwiłł musi, pruska mość musi, bo murgrabinie Zamku
Warszawskiego nie dość, że ją przez grzeczność marszałkową tytułują,
wszyscy jako równej muszą służyć. A juści! Co zasługa, to zasługa. Pan
Broniec przecież już w szóstym roku sosy Napoleonowi smaczył, a potem
smaczył księciu warszawskiemu, teraz smaczy Aleksandrowi, a jak jutro
Napoleon z wyspy się urwie i do Warszawy zawróci, to pan Broniec znów
smaczyć mu będzie. Pan Dąbrowski z Napoleonem szedł, pan Broniec także.

Generał szurgnął nogą po żwirze.

— A gdzież ci się panna zapodziała?

— Wróciła do dworu, była zmęczona drogą.

— Niebo do ziemi z matką. Grudziński zadłużył się
na córki, na pensjonacie u pani Vauché je chował, a potem aż je do
guwernantki do Paryża wyprawił. Edukacji nabrały wielkiej, ale jak tam z
sercem, nie wiadomo. Jedna, słyszę, za Wacława Gutakowskiego wychodzi,
niechby się wszystkim równie poszczęściło. Dzieciakami je znam. Grudziński
nie wymyślnego lotu człek, ale ot, człek dobry. Jest tu u nas komisarzem
granicznym, żeni się drugi raz z sędzianką Białobłocką i bieduje. Obszaru
ziemi dużo, ładu i składu licho. Ale Brońcowa mi nowinę powiedziała!
Zajączek księciem od razu został! Panu Dąbrowskiemu też chcieli tytuł
księcia dać, ale odmówił: juści jemu nic po tym.

— Przed moim wyjazdem z Warszawy ogłosili właśnie
dekret.

— Hm, hm, sam się nie spodziewał pewno, że mitra
na głowę mu spadnie. I wart jej, dalipan wart, od dziewięćdziesiątego
drugiego roku generał. Pomyśl, majorze! Grunt w nim zawsze poczciwy był,
jeno charakter do namiestnikowania za słaby. Widzisz, poczuli to w nim i
naprzód wysunęli.

— Namiestnik pilnie na każde skinienie
Konstantego zważa.

— Wiem, wiem. Zajączek sam zgaduje swoją
chwiejność, do pana Dąbrowskiego rad się zwraca cichaczem, ale rzadko w
porę. Alboż dawno, jak mi pan Dąbrowski powiadał: „Zobaczysz, że Józef
wszystkie swoje zasługi za życia pogrzebie. Bóg go strzeż. A Hauke? Gdybyś
go był znał jak ja! A Blumer? Nie miałeś bodaj odważniejszego a
zajadlejszego w legionach. Dziś to podobno nie ci sami ludzie, nie ci
sami”.

— Jeden Chłopicki umiał cesarzewiczowi okoniem
stanąć i do dymisji się podał.

— Nie ujmuję. Żebym wszakże był wodzem i gdybym
jednym batalionem chciał dywizję nieprzyjacielską na bagnety wziąć, tobym
Chłopickiego posłał; ten bo, alboby dał się w pień wyciąć, albo
nieprzyjaciela by wykłuł co do nogi. I prędzej by wykłuł, niż legł, bo w
hardości bitewnej nikt mu nie sprosta. Lecz gdybym z Chłopickiego miał
mieć naczelnika sztabów, generała dywizji, tobym wolał się bez niego
obejść. A wiesz, majorze, dlaczego? Bo on nie tylko na mnie o byle co by
się uraził, lecz przedtem wszystkich swoich podkomendnych od ostatnich za
lada sposobnością by zekpał. Zresztą mogę się mylić, powiadam, bo
Chłopicki, gorączka, żołnierza w pasji umie pięścią zdzielić, a u nas,
chwała Bogu, nie było pruskiej mody. Toć oni do dziś oficerom trzciny do
okładania żołnierzy każą nosić. A Chłopicki na starość zsierdział. Sam
jestem za karnością, ale i za uszanowaniem w żołnierzu brata i obywatela.

— Niezawodnie — mruknął Łukasiński.

Generał zadumał się. Szli wolnym, ociężałym krokiem.

— Wiele by o tym mówić — ozwał się po chwili
Kosiński, kończąc w głos tok myśli. — Ale pora nam wracać. Pozwól, panie
Walery, wejdźmy na ten pagórek, na nim zawsze kres mej wieczornej
przechadzki. Tędy, tędy.

Kosiński wgramolił się szparko po wężykowatej ścieżce,
aż stanął na ściętym szeroko wierzchołku i rozejrzał się z upodobaniem.

Z pagórka roztaczał się malowniczy krajobraz.

Krajobraz niewyszukany, nie zdumiewający skurczami
natury, nie przerażający grozą żywiołowych śladów i nie odrzucający
wyrafinowaniem południowych krain, lecz w zamian zharmonizowany, szczery,
zbożnymi wystrojony garby, białymi zrębami chat przybrany, kępami lip,
jaworów, brzóz i olch przetykany, wieżyczką dzwonnicy kościółka ozdobiony,
a cały do ramion czarnych krzyża przydrożnego tulący się, a w niebo
srebrem spoglądający — polski krajobraz.

— Patrz, patrz, majorze! Jak tu ziemi tej
kochanej nie miłować! Siła świata zeszedłem, a nigdzie podobnej nie
oglądałem. Ech, ech, kiedy tak sobie tu czasem stanę, a pomyślę o naszej
doli, to dalipan, żałość nurtuje, żeśmy tak mało dla tej rodzonej
uczynili i rwie człeka na koń, w pole, do obozu, na bitwę! A cóż! Targowa
Górka, mniemasz sobie, folwark tęgi, gospodarski, ot, sadyba pierwsza
lepsza, kłopotarstwem skibnym zapocona. Ho ho, panie Walery, a ja ci
mówię, spróbuj jeno tu na tym pagórku pobudkę zagrać… A będzie komu się
zebrać, nawet koniska są, co się z kantarów pozrywają. Kręcisz głową. Hę?
A widzisz ten wiatrak, wiesz, kto w nim miele? Ogniomistrz Kulerski, pod
Friedlandem nauczył się ci mleć. Tu, pod zagajnikiem, sierżant ósmego
pułku tymczasem za polowego jest. Nad drogą kowal Wieczorek, w ułanach
Konopki na majsterka się wypromował… Tam przy cmentarzysku od strony
Mystek…

Generał urwał nagle i bystrym wzrokiem wpatrzył się w
faliste, księżycowym światłem wybielone pasmo gościńca.

— Dalipan, rwie ktoś co koń wyskoczy! Zważ,
majorze, na ten obłoczek pyłu. Co za licho po nocy! Chyba koń mu się
zbiegał.

Major zwrócił oczy we wskazaną przez generała stronę.

— Ani chybi, jedzie ktoś.

— Hm, hm, a może posyłka z Winnogóry wraca?
Nicpoń konia mi jak nic ochwaci!

Tymczasem hen, z oddali, tętent kopyt końskich iść
zaczął; najpierw przytłumiony, niewyraźny, a potem coraz pełniejszy, coraz
mocniejszy. A równocześnie ciemna sylwetka jeźdźca, pochylonego na łęku,
silniej się odcięła.

Generał nie tracił z oczu jeźdźca i konia, a
dogadywał:

— Kiej diabeł! I sadzi opętaniec, jakby ci rozkaz
do szarży szwoleżerom wiózł. Szczaniecki Lutek tęgo w siodle się trzyma,
ale by temu nie strzymał. Jak to konia prowadzi równo! Myślałbym, że
Maciej Mielżyński z Miłosławia, bo tego nosi aż z amorów do Prokopówny,
swej familiantki, ale i ten by nie potrafił…

Naraz jeździec w bok od gościńca skręcił i na drogę ku
dworowi generała wpadł.

Kosiński się zaniepokoił i pociągnąwszy za sobą
majora, ku bramie ruszył.

— Kto to może być? Kto to może być? Idźmy, idźmy!

Kilka chwil później generał z Łukasińskim dopadli
bramy. Generał odsunął zaworę i wyszedł na drogę.

Jeździec rósł w oczach. Już widać było, jak koń rwał
kopytami ziemię, jak płatami piany ślady swe znaczył, jak zatoczył się pod
kamionką przydrożną i nogi do kłusa chciał zebrać i jak mu jeździec jednym
uderzeniem ostróg nogi do galopu wyciągnął. Aż koń stęknął chrapliwie,
obłokiem kurzu się okrył, zarył kopytami i stanął tuż przed bramą.

Kosiński, który w jakimś niepewnym skupieniu
nadjeżdżającemu się przyglądał, rękami strzepnął i zakrzyknął raźno:

— Szczaniecki! A waszmość, co za harce
wyprawiasz?!

Zagadnięty zsunął się z siodła, postąpił ku
Kosińskiemu i naraz stężał, niby w ziemię wrósł.

Kosiński rzucił się ku Szczanieckiemu, za ramiona go
ujął i targnął nim.

— Panie Ludwiku! Przez miły Bóg! Mówcie, mówcie,
co wam. Co wam?

Szczaniecki zatoczył się jak pijany, powietrza chwycił
i wyrzucił:

— Wódz kona!

Kosiński się zatrząsł. Kiście jego rąk wpiły się w
ramiona Szczanieckiego, z gardła dobył mu się charkot zajadły, uporem
niewiary przepojony, buntem wrzący.

— Wódz? Nasz wódz? Co tobie za wódz? Jeden jest,
słyszysz? Jeden!

— Dąbrowski — szepnął Szczaniecki i pierś mu
zadygotała spazmatycznie.

III

III

Pół godziny po przyjeździe Szczanieckiego do Targowej
Górki kocz generała, czwórką gniadoszów oprzęgnięty, zajechał przed dwór.

Pan Amilkar jeszcze jakiś rozkaz ekonomowi
Kosobudzkiemu wydał, za kaszkiet porwał i do pojazdu wskoczył; za nim
pośpiesznie Szczaniecki. Major, który w pobliżu stał, rozumiał, że mu
zostać wypada, i generała chciał żegnać, lecz Kosiński skinął nań i
wskazał mu miejsce.

— Jedziesz także.

Łukasiński nie śmiał się wymawiać. Konie ruszyły z
kopyta. Jechali długo w milczeniu, jakby wsłuchując się w przytłumiony
turkot kół a kołatanie orczyków. Wreszcie generał dotknął ramienia
Szczanieckiego.

— Panie Ludwiku, powiadajcie mi wszystko.

Szczaniecki pochylił głowę i zaczął cichym, nierównym
głosem:

— Z sejmu warszawskiego wrócił smutny, zasępiony.
Ani go rozerwać, ani czym ucieszyć. Zabiegamy z Prądzyńskim, aby „naszego
starego” orzeźwić. Gdzie, z której strony zaczniesz, ku legionom wraca,
Tremona i Liberadzkiego wypomina, o śmierci Rymkiewicza pod Adygą
rozpowiada. A co i rusz, mówi: „Pora i mnie do swoich, do rodzonych”.
Albo: „Dziw, dziw, że jeszcze po świecie chodzę”. Raz mnie dojęło i
powiadam: „Generale, gdzie tu dziw, toć zaś szósty krzyżyk panu generałowi
się skończył”. A on mi: „Bajesz, Lutek, patrz wokół, co się dzieje, i
dopiero rachuj, a zobaczysz, że takim dawno czas!”. I tak ciągle. Na
dobitek nastręczył się generałowi Gąsiorowski ze Zberek, który sługował w
dziewięćdziesiątym czwartym roku, bydgoską wyprawę odbył, a pod Łabiszynem
przez huzarów Szekelego był usieczon. Jużci końca nie miały wypominki. Mnie z Prądzyńskim pasja brała, bo z tego zawsze
naszemu staremu na smętek, ale gdzie byś Gąsiorowskiemu gębę zamknął! Z
tej jednej rany dwie rzeki krwi utoczył, a co Prusaków więcej musiał
zatłuc, niż Szekeli miał. Aż tu niebo nam zsyła pismo rotmistrza
Kępińskiego z zaprosinami na kuma. Nasz stary się otrząsł i z Prądzyńskim
do Krakuszowic ruszył. Tam ci pono zdjęła go raptem ochota do Pierzchowic
zajrzeć, a ojcowiźnie się napatrzeć. Ziąb był, kapuśniak, samotrzeć konno,
w surduciku się wybrał. Nazajutrz na wyjezdnym już czegoś słabował. Po
drodze, w Krakowie, Prądzyński chciał medyka wołać, lecz generał nie
pozwolił. „Poddawać się nie myślę, mówił, jadę do dom”. Ledwie Prądzyński
ubłagał go, żeby dwa dni wypoczął. Aleć wypoczynek na nic się nie zdał.
Duszność napadła generała, ledwie co do ust wziął. Trzeciego dnia
Prądzyński gwałtem medyka się napierał. Generał mu: „Nie ma kiedy, do dom
mi pilno, do dom muszę, siła spraw muszę”. Prądzyński ustąpił, bo myślał:
„Pani generałowa łacniej sobie z naszym starym poradzi”, więc jeno do
pośpiechu nakłaniał. Ale generał sam jakby go paliło, na przeprzęgach się
niecierpliwił, a pędzić konie przykazywał. Aż gdy nareszcie przed pałac
winnogórski zajechali, generał, jakby go poderwało, niby młodzik skoczył
ku gankowi, noga mu się powinęła i runął na ziemię. Było to wczoraj.
Akurat nadjechałem dowiedzieć się, kiedy generał wraca. A tu gwałt,
rejwach w Winnogórze. Chirurg z Wrześni, medyk ze Środy, cyrulików trzech,
generał chory, żar odeń bije, płucami zarabia, noga od stłuczenia
sczerniała na węgiel. Noc zeszła jako tako. Leżał na wznak, ani się
użalił, ani słowa nie rzekł, ani się nie żachnął.