Strona główna » Obyczajowe i romanse » Księżna Margaret. XVII-wieczna skandalistka i celebrytka

Księżna Margaret. XVII-wieczna skandalistka i celebrytka

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65740-57-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Księżna Margaret. XVII-wieczna skandalistka i celebrytka

JEŻELI WYDAJE CI SIĘ, ŻE NIE MOŻESZ W PEŁNI ROZWINĄĆ SKRZYDEŁ, PRZECZYTAJ HISTORIĘ KOBIETY, KTÓRA OSIĄGNĘŁA KARIERĘ I SŁAWĘ W XVII WIEKU

Księżna Margaret jest niebanalną biografią Margaret Cavendish – awangardowej, utalentowanej i nad wyraz niekonwencjonalnej arystokratki, która żyła w XVII w. Ekstrawagancka Margaret z zamiłowaniem tworzyła piękne tomiki poezji, filozoficzne eseje, scenariusze feministycznych sztuk teatralnych i pisała utopijne opowieści typu science fiction. A były to czasy, w których kobieta pisarka nie miała racji bytu. Ponadto Margaret była damą dworu arystokratycznego pochodzenia. Kobieta wyemigrowała do Francji, gdzie obalony został król Karol I. Tam, na tle szalejącej wojny domowej, Margaret poznała i poślubiła Williama Cavendisha, który całym sercem wspierał jej karierę pisarki i podziwiał bezkompromisowe dążenie do celu. Po wojnie, Margaret osiągnęła paradoksalną popularność – była szalenie słynna, ale w niektórych kręgach okryta złą sławą. U zarania dziejów prasy, pisano o niej na łamach gazet jak o największej celebrytce. Co więcej, Margaret jako pierwsza (i jedyna na kolejne dwieście lat) kobieta, została zaproszona do angielskiego towarzystwa naukowego The Royal Society.

Księżna Margaret to powieść, która, choć osadzona w XVII wieku, jest nietypowo współczesna. Napisana w charakterystycznym, nieco zadziornym stylu, wynosi pojęcie kobiety w historii na nowy wymiar.

`

INSPIRUJĄCA HISTORIA ŻYCIA KOBIETY PIONIERKI FEMINIZMU, KTÓRA ROZWIJAŁA SKRZYDŁA MIMO NIESPRZYJAJĄCYCH OKOLICZNOŚCI BAROKOWEJ EUROPY

______

Danielle Dutton w zajmujący sposób przedstawia historię niesławnej księżnej New Castle, nadając jej nowe życie - "Vanity Fair"    

Polecane książki

Za zastosowanie prawidłowej stawki VAT odpowiada sprzedawca (dostawca towaru lub wykonawca usługi). Również dla nabywcy towarów stawka VAT jest istotna. Nabywca może być nią zainteresowany nie tylko ze względów ekonomicznych, ale też ze względu na realizację przysługującego mu prawa do odliczenia VA...
Detektyw Charlotte Stafford w starciu z zabójcą policjantów.Najpierw dwaj mężczyźni – związani kablem i okrutnie okaleczeni. Potem kobieta – związana kablem we własnym łóżku. Przy każdym ciele leży czerwona róża... i będzie ich więcej.Ktoś morduje londyńskich policjantów. Zemsta przestępcy, którego ...
Poradnik stworzony przez Studio Życia - eporadnię Medycyny Żywienia i Profilaktyki chorób, w którym zebrane zostały najbardziej aktualne i najważniejsze informacje oraz zalecenia żywieniowe w chorobie wrzodowej i stanach zapalnych żołądka oraz dwunastnicy. Pewne mity na temat żywienia w chor...
Podczas gdy we Francji, w roku 1792 zaczynają rozchodzić się pogłoski o rozpoczęciu wojny z Niemcami, wachmistrz Natalis Delpierre przebywa w Belzingen, niedaleko Berlina, w odwiedzinach u swojej siostry Irmy. Jest ona służącą u pewnej Francuzki, madame Keller, wdowy po niemieckim przemysłowcu. Nata...
W debiutanckim tomie Katarzyna Fetlińska odwołuje się do sztuki wizualnej, konstruując własne, ruchome obrazy mające w sobie coś z współczesnego danse macabre. Metaforyka nasuwa skojarzenia z barokiem i surrealizmem. Wiersze rozgrywane są w równym, żywym tempie i języku, którego ograniczenia są nieu...
„Problemy prawa polskiego i obcego w ujęciu historycznym, praktycznym i teoretycznym. Część czwarta” to kolejna wieloautorska publikacja wydana dzięki staraniom władz i pracowników Wyższej Szkoły Administracji Publicznej w Ostrołęce. Zawarte w niniejszej pozycji teksty dotyczą różnych dziedzin prawa...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Danielle Dutton

Prolog

owiła ośmioro dzieci. Najstarsze z nich, syn Tom, urodziło się w roku 1603, ostatnim roku panowania królowej Elżbiety I. Miała trzech synów i pięć córek; dzieci ubierała w bogate, acz proste i schludne stroje, by zaszczepić w nich nawyk skromności. Margaret była najmłodsza z rodzeństwa, a świat stał się dla niej księgą, w której pisała jak węglem na białej ścianie. Później stworzyła szesnaście dużo mniejszych książeczek, historii nieopatrzonych tytułami, związanych kawałkiem włóczki. Bohaterami jej lat dziewczęcych byli Szekspir, Owidiusz i Juliusz Cezar, a heroiną tych wczesnych prób literackich – ulubiona siostra, Catherine, której postać nie pojawiła się jedynie w pięciu z nich. Śnieg zasypywał okolicę, a ona siedziała przy kominku w pokoju dziecięcym i tkała swoje historie. Jako ostatnią snuła ponurą opowieść poprzetykaną wieloma odcieniami zieleni: szmaragdu, niebieskozielonego, mchu. Spotykamy w niej miniaturową księżniczkę mieszkającą w zamku z muszli i śpiącą w pościeli uszytej z powiek gołębic.

Mimo tak bogatego życia wewnętrznego Margaret cechowała nieśmiałość, a jej urodę uważano za pospolitą. Oprócz tego nie do twarzy było jej w żółtym, choć trzeba przyznać, że rzeczywiście nie wyglądała na swoje lata. Jednak i tak marzyła o sławie. Jako dorosła kobieta stroiła się jak pawica – a przynajmniej tak pisał o niej Samuel Pepys, słynny pamiętnikarz, który powodowany ciekawością wyszedł pewnego dnia na trakt londyński, wypatrując jej powozu – mającego tamtędy przejeżdżać. Był dzień 1 maja, a cały park przypominał wielki cyrk. „Na ustach wszystkich jest teraz księżna Newcastle i jej strojne toalety” – napisał Pepys kilka tygodni wcześniej.

Czy to przy śniadaniu, czy na uroczystej kolacji, nad owsianką, szczupakiem czy sosem z móżdżku świni, rozprawiano prawie wyłącznie o niej i wypatrywano jej jak samej królowej Catherine – a stanowiła widok o wiele bardziej ekscytujący od postaci monarchini: te czarne gwiazdki na jej policzkach, ta skandalizująca kreacja w teatrze, te kapelusze! Pewien anonimowy satyryk nazwał ją nawet „prześwietną ladacznicą z opactwa Welbeck”. Inni po prostu mówili o niej, że wygląda jak dziwadło. Jak przerośnięta, rozpuszczona dziewczynka. Jej prace: obraz chaosu. Jej książki: smętna sterta bzdur. Niektórzy wspominali o jej „wybujałej obfitości”. Jedni twierdzili, że jest stuknięta, inni nazywali ją wyjątkowo barwną postacią. Jednak Pepys wiedział, że istnieli również tacy, którzy widzieli w niej niezrównaną córę muz, spod pióra której wyszedł porażający obraz utopii na miarę dzieła samego Bacona.

Pamiętnikarz przysłonił sobie oczy brzegiem kapelusza, chroniąc je przed oślepiającym słońcem. Tuż przy jego stopach w poszukiwaniu pożywienia dziobał ziemię jakiś kruk. Zrezygnowany, już miał odejść i nie czekać dłużej na powóz księżnej, który wciąż nie nadjeżdżał, kiedy nagle ktoś na ulicy krzyknął: „Szalona Maggie!”. „Szalona Maggie!” – zawtórował mu inny głos, a srebrno-czarny powóz księżnej z łoskotem wtoczył się na ulicę. Jednak konie musiały się zatrzymać, ponieważ garstka gapiów zdążyła się już zamienić w gęsty tłum. „Widzę ją!” – ktoś krzyknął. I wtedy Pepys też ją zobaczył – w oknie karety mignęły jej blade, ozdobione czarnymi gwiazdkami policzki. Tego wieczora zanotował w swoim dzienniku: „Cała historia tej damy, jak i wszystko, co robi, jest jak z romansu”.

Prawdziwa historia moich narodzin i wychowaniaCOLCHESTER–OKSFORD
1623–1644

a rogatkami Londynu zatłoczony trakt przechodzi najpierw w porośniętą z obu stron cierniami i żarnowcem drogę, wzdłuż której stopniowo pojawiają się pastwiska dla owiec i osady tkackie, aż w końcu w oddali zaczyna rysować się sylwetka Colchesteru z jego normańskim zamkiem górującym nad kruszącym się murem wzniesionym jeszcze za Rzymian i otoczonym przez rozproszone domy, które ciągną się aż do brzegów rzeki Colne i portowego Hythe, miasta długiego i szerokiego na całą milę. Pierwotna nazwa Colchesteru brzmiała Camulos, a następnie przeobraziła się w Camulodunum. Niektórzy twierdzą nawet, że to legendarny Camelot. Słynie z mikołajków: korzeni ostrokrzewu w kształcie palców kandyzowanych na różowy bądź czerwony kolor. Tuż za murami miasta znajduje się posiadłość Lucasów, St. John’s Green. Niegdyś było to opactwo Świętego Jana Chrzciciela, po reformacji nabyte w 1548 roku przez mojego pradziadka za sumę 132 funtów szterlingów. Gołębniki, pola uprawne, ogród przy domu, krowy… Wraz z upływem czasu ten niczym niewyróżniający się ocean traw i dzikiej roślinności nabrał nowych kształtów, stając się sceną, na której rósł „rozmaryn przystrzyżony w osobliwy sposób, w formę satyrów, centaurów, wielorybów i tysiąca innych sztucznych kształtów” – jak opisywał posiadłość jeden z odwiedzających ją gości. Innymi słowy, opactwo stało się majątkiem ziemskim, a ziemianinem, do którego ten majątek należał, był Thomas Lucas, mój ojciec. Tu właśnie przyszłam na świat.

W obrębie dworu znajdowała się stróżówka, stajnie i dom pokryty dwuspadowym dachem oraz lasem kominów, w którym królowe angielskie częstokroć gościły na kolacji, zasiadając pośród ścian obwieszonych lśniącymi mieczami, toporami i jedwabiami, z oknami zdobnymi adamaszkiem. Stoły pokrywały tureckie dywany, na których po prawicy pana domu niezmiennie stała ogromna złota solniczka – to jest stała tam zawsze za jego życia.

Mój biedny ojciec umarł nagle pewnego ranka, kiedy ja, jego najmłodsza córka, dreptałam nieporadnie po ogrodowej ścieżce. Tego dnia urządzono przyjęcie z okazji moich drugich urodzin, a z gałęzi drzew zwisały smutno pomarańczowe wstążki.

Jeśli idzie o moją matkę, to czas nie odarł jej z olśniewającej urody. Oczywiście żadne z jej dzieci nie urodziło się lebiegą ani kaleką. Żadne z nas nie było też skarłowaciałe czy przerośnięte. Wszyscy mieliśmy proporcjonalną budowę ciała, brązowe włosy, mocne zęby, słodki oddech i melodyjny głos – to znaczy nie mieliśmy skłonności do chrypy czy mówienia przez nos, chyba że podczas przeziębienia. Jednak nie odziedziczyliśmy po niej wiele z tej wspaniałej urody, szczególnie ja. Nie mogłam pochwalić się dołeczkami w policzkach, za to miałam zbyt szerokie usta i niesforne karbowane włosy, z których każdy rósł w innym kierunku, jak liście dzikiej sałaty.

Pewnego letniego popołudnia, kiedy miałam dziewięć lat, siedząc najpierw pod pnączem francuskiego wiciokrzewu, a potem przenosząc się bliżej strumyka, by móc obserwować motyle zbierające się wokół bladych żonkili, i mijając po drodze martwego wróbla, który stał się dla mnie inspiracją do stworzenia sonetu o zdolności wróbli do odczuwania bólu, ja, Margaret, Królowa Drzewnych Ludzi, odkryłam świat niewidzialny. Właśnie tam, pod spienioną rzeczną wodą, ukrywał się inny, radosny wszechświat. W ciągu zaledwie krótkiej chwili należące do niego cywilizacje powstawały i obracały się w nicość. A jednak między momentem stworzenia którejś z tych Bąbelkowych krain a chwilą jej unicestwienia zamieszkujące ją ludziki miały wystarczająco dużo czasu, by się zakochać, spłodzić potomstwo i umrzeć, zaś ich formy zamieniały się pośmiertnie w pienistą substancję, na powrót łączącą się z materią będącą budulcem tego mikroskopijnego świata, w którym później ich Bąbelkowe dzieci dorastały, płodziły własne potomstwo i umierały, scalając się z niebem, powietrzem, wodą, a nawet meblami powstałymi z tej samej lekkiej piany, nazywanej przez Bąbelkowy lud „kawą”. W tym wymiarze dzikie konie biegały wolno po otwartych przestworach pól, a w niedziele prawiły kościelne kazania, zawsze przemawiając z wielką elokwencją na przeróżne i ważkie tematy, takie jak kiełkowanie roślin, bądź opisując odwiedzone przez siebie w biegu dalekie krainy: niewyraźnie zarysowane kształty traw, wiatr w nozdrzach czy uderzenie pszczoły o czoło.

Stojąc tak przy ruczaju i czubkiem nowego skórzanego bucika tworząc bądź niszcząc kolejny mikrokosmos, zatopiłam się w rozmyślaniach o wszystkich stworzeniach, które kiedykolwiek zdarzyło mi się pozbawić życia: niezliczone zastępy pająków przebiegających po podłodze w pokoju dziecięcym, napotkane w ogrodzie chrząszcze i ślimaki, mysz, która przeraziła mnie, kiedy spałam, a także o innych zwierzętach, których mięso spożywałam, oraz tych, których futro i skórę nosiłam na dłoniach, ramionach, stopach i głowie: o świniach, krowach, królikach, lisach, sarnach, rybach i ptactwie. Czy ja, Margaret Lucas, ponosiłam winę za ich śmierć, nawet jeśli nie przyłożyłam ręki do ich uboju? Do wieczora doszłam do wniosku, że tak. A następnej niedzieli postarałam się, by na moim talerzu pojawiła się mniejsza porcja pieczystego.

– Niejadek – droczył się ze mną brat.

W odpowiedzi tylko nabożnie przeżuwałam chleb.

– Niejadek – powtórzyła reszta rodzeństwa, śmiejąc się.

Wtedy zaczęłam otwarcie szlochać, pochylając głowę nad talerzem z zupą. Nie płakałam z powodu tych małych docinków, ale dlatego, że tego dnia byłam w marudnym nastroju. Nazajutrz miałam zostać wysłana do Londynu, w odwiedziny do naszej siostry Mary. Po raz pierwszy opuszczałam dom. A co, jeśli podczas mojej nieobecności rozkwitną żółte maki? Co, jeśli matka umrze, kiedy mnie nie będzie?

Tego wieczora nad naszymi polami rozpętała się gwałtowna burza. Przyklejona do okna w pokoju dziecięcym, przyglądałam się płynnemu srebru piorunów przecinających niebo. Cała armia duchów o sylwetkach drzew toczyła ze sobą niebiańską bitwę. Nie mogłam spać, ponieważ wydawało mi się, że ta burza jest złym znakiem przed czekającą mnie podróżą, więc już przed świtem byłam ubrana, misternie uczesana i gotowa do zejścia z piastunką na śniadanie. Nasz powóz odjechał o planowanym czasie: właśnie wschodziło słońce, w powietrzu roiło się od komarów, a jedynym śladem po nocnej burzy było kilka zwalonych na pastwisku drzew. W końcu przymknęłam oczy, a kołysanie powozu szybko mnie uśpiło. Śniła mi się kolacja na barce płynącej Tamizą…

Jednak deszcz zamienił trakt londyński w błotnisko. Jeden z naszych koni, pstrokata klacz, stąpnął w wyżłobioną bruzdę i skręcił nogę.

Podczas gdy woźnica doglądał na uboczu cierpiącego zwierzęcia, ja zaczęłam przypatrywać się niebu, które przypominało ocean szarości tu i ówdzie nakrapiany wysepkami stalowego błękitu, i rozmyślałam o tym, że ptakom na pewno zdarza się przysypiać w locie. Niezgadzanie się z tym twierdzeniem wydawało mi się absurdem. A jednak prywatny nauczyciel mojego brata z Oksfordu, człowiek o płomiennie rudych brwiach, poinformował mnie poprzedniego ranka, że podobne zjawisko nie ma racji bytu. Mówił, że to byłoby obrazą wobec Boga, który obdarzył ptaki zdolnością latania i spania, ale nie spania podczas lotu bądź latania podczas snu. Według niego to był absurd. Co więcej, gdyby to było prawdą, to każdego ranka znajdowalibyśmy u swych stóp całe hordy martwych ptaków, które w nocy rozbijałyby się o dachy i drzewa. Co noc budziłaby nas ta ornitologiczna kakofonia, to roztrzaskiwanie dziobów o kamienne ściany budynków, ten chaos połamanych kości i powyrywanych piór. Nie należy zbytnio przeceniać cudów natury, ciągnął. Ale ja pamiętałam martwego wróbla nad strumykiem i po cichu trwałam przy swoim zdaniu, że tajemnic natury nie da się tak łatwo objąć rozumem, jak twierdził nauczyciel brata. W istocie to właśnie wtedy zakiełkowało we mnie przekonanie – rzecz jasna najpierw w bardzo prostej, dziecięcej postaci – że należy pokładać ufność w swojej intuicji i nieprzeniknionej mądrości natury.

A co podpowiadała mi intuicja w tamtej chwili przestoju, kiedy zniżywszy oczy ku polom, dostrzegłam ubłoconą, pozbawioną wdzięku kobietę, która wyrosła tam nagle jak spod ziemi?

Początkowo wydała mi się jedynie punktem, małą plamką na krajobrazie. Potem jednak urosła, zbliżając się do naszego powozu. Przeszła przez zarośnięty żywopłot i podeszła do rannego konia. Liczne bransoletki na jej przedramionach zabrzęczały, a ona sama wydała mi się utkaną ze złota postacią. Nie miałam wątpliwości, że była to dzielna królowa Boudika, wprost z bajki zstępująca na trakt londyński. Ale woźnica chciał ją przegonić. Nazwał ją Cyganką i Żydówką. Nie zwracając na niego uwagi, wyszeptała coś klaczy do ucha. A kiedy zbliżyła się do powozu, prosząc, bym pokazała jej swoją dłoń, w cichym zdumieniu wystawiłam rękę przez okno. Kobieta ujęła moją dłoń i zbliżyła do oczu.

– W niedalekiej przyszłości – odezwała się w końcu – popłyniesz statkiem ku krainie lodu. Kiedy wrócisz, będzie późna noc, a twoje kolana będą zdarte i obolałe.

Pewnej nocy poplamiłam prześcieradła i poczułam przeszywający ból. Następny ranek przyniósł cichą rewolucję: w łóżku zmieniono pościel, a mnie przeniesiono z pokoju dziecięcego. Nikt nie wytłumaczył mi dlaczego, aż w końcu jedna z pokojówek w sekrecie udzieliła mi wskazówek, co należy robić:

– Napisz tuszem słowo „veronica” na lewym kciuku, a krwawienie zacznie powoli ustępować – powiedziała. – I pamiętaj, nie wchodź do kuchni. Krwawiąca dziewczyna może zaczernić cukier!

Przerażona pobiegłam do mojego nowego pokoju, gdzie już czekała na mnie matka.

– Każdej nocy musisz spać w rękawiczkach z kurzej skóry – zaczęła. – Przez całe to zrywanie śliwek masz zbrązowiałe dłonie.

Spojrzałam na nie i rzeczywiście dostrzegłam zmiany, o których mówiła.

– Nie możesz spędzać całego czasu w domu na pisaniu tych swoich książeczek – ciągnęła matka. Opowiedziała mi o lady Mary Wroth, która dwa lata przed moimi narodzinami opublikowała swoją książkę z fantazjami, przez co ją napiętnowano.

– Cnota – mówiła matka. – Cnota i piękno.

Przez okno dostrzegłam wchodzącego na trawnik mojego brata Karola z jastrzębiem na przedramieniu. Karol zdjął mu z głowy kaptur, a ptak wzbił się w powietrze. Lepiej jest być chłopcem, pomyślałam. I tęsknie spojrzałam na niego jeszcze raz, jakbym rzeczywiście nim była.

W moim nowym pokoju znajdowały się dwa stołki, łóżko z potężnymi słupkami, a także dopiero co zainstalowana przepastna szafa, która rozmiarami przypominała izbę wbudowaną w ścianę. Gdy nikt nie widział, czasami się w niej chowałam albo obuta w laczki przemykałam do długiego i wąskiego krużganka, w pogodne dni rozświetlonego promieniami słońca wpadającymi przez szyby zdobione witrażami w kształcie heroldów. Ich kolorowe sylwetki tańczyły na wypolerowanych podłogach i wyłożonych boazerią ścianach. Znajdowały się tu również serwantki, w których stały naczynia z przezroczystego weneckiego szkła, oraz zegar z kurantami brzmiącymi jak śpiew zięby. Było to pomieszczenie przepełnione muzyką i lekkim ruchem, które kontemplowałam, siedząc z podwiniętymi nogami w przepastnym fotelu z hiszpańskiej skóry.

I tak minęły dwa lub trzy lata.

Wreszcie wydarzyło się coś ekscytującego – a w zasadzie prawie się wydarzyło: do Anglii przybyła Maria Medycejska, matka króla Francji i królowych Hiszpanii oraz Anglii. W towarzystwie swojego dworu z wielką pompą przejechała z nabrzeża do miasta, po drodze witana przez tłumy, którym niestraszne były ziąb i deszcz. Przy jej podskakującym powozie biegli chłopcy i dziewczęta w nadziei, że choć przez krótką chwilę zobaczą tę sławną niegdyś piękność, teraz wyłysiałą, z pokrytą przebarwieniami cerą.

W Esseksie królowa zatrzymała się w naszym dworze, St. John’s Green. Zaczęliśmy gorączkowe przygotowania, ale okazało się, że zimowe drzewa nie mają liści, więc mój brat John przyozdobił nasze łyse dęby gałęziami jodeł od sąsiada.

Madame nie raczyła tego zauważyć. Madame była nieuprzejma. I obwieszona brylantami.

Stwierdziłam, że to imponująca postać.

Dygnęłam przed nią, a potem, chowając się po kątach, ukradkiem przyglądałam się jej dworowi. Jedna z dam wydała mi się szczególnie powabna: miała upudrowane dłonie, suknię z różowo-błękitnej satyny, a pergaminowa koronka jak wachlarz układała się wokół jej twarzy. Były przemowy, werble, grała harfa i zagrzmiał róg, a ostatniego wieczora urządzono tańce. Założyłam nową suknię ze sztywnego materiału, koronkowy czepek i sznurowane buciki, przypięłam ażurową broszę mojej matki – a potem odmówiłam opuszczenia swojej sypialni.

Kiedy siostry próbowały mnie z niej wywabić, nie potrafiłam powiedzieć, dlaczego nie chcę wyjść. Przez korytarze przetaczały się dźwięki jakiejś melodii granej na lutni.

– Dlaczego sprawy dorosłych nie interesują cię choć trochę bardziej? – pytały mnie siostry.

Wyglądało na to, że co bym nie zrobiła, to było źle.

– Maggie – westchnęły. Mówiły do mnie zdrobniale, a miałam już wtedy szesnaście lat! A kiedy wróciły na przyjęcie, ja wyślizgnęłam się z domu, ukryłam się w gałęziach dębu kołyszących się nad rabatkami barwinka, wypatrując jerzyków. „Szesnaście lat” – powtórzyłam w myślach, skubiąc podkradzione ciastko. W tym wieku moja siostra Mary była już brzemienna, Owidiusz oddał się całkowicie poezji, królowa Elżbieta widziała, jak ścięto jej adoratora, a Romeo i Julia dawno nie żyli, podczas gdy ja, Margaret Lucas, mogłam się szczycić jedynie dobrym zdrowiem. Nie przeżyłam jeszcze ani jednej przygody.

Rzecz jasna nie wiedziałam wtedy, że nadciąga wojenna zawierucha, że parlament pracuje nad odebraniem władzy królowi ani że w odpowiedzi monarcha skrzyknie armię rojalistów. Nie wiedziałam, że do lata mój brat John zgromadzi w domu cały arsenał broni.

Pewnego czerwcowego poranka, zjadłszy jedynie trochę konfitury z nagietka dla złagodzenia kaszlu, snułam się po korytarzach domu, a potem poszłam do ogrodu z dwiema twardymi śliwkami w kieszeni. Zjadłam je; zabiły kościelne dzwony. W końcu, w upstrzonych płatkami kwiatowymi butach, wróciłam do bawialni, w której zastałam drzemiącą matkę i ciężarną żonę Johna, w zamyśleniu stojącą przy ławie z oparciem. W pokoju panował niewiarygodny upał, gdyż moja matka uważała, że okna powinny być zawsze zamknięte. W jedną z szyb uderzyła tłusta letnia mucha. Stałam przy stole, bawiąc się wazonem. Naliczyłam trzydzieści siedem łodyg i marzyłam sobie o rubinowej szacie dla chińskiej cesarzowej, bladej sukni dla Ofelii, kryształowych strzelistych kapeluszach, które grzechotały, trzęsły się i odbijały światło – dopóki z korytarza nie zaczęły dobiegać jakieś hałasy. Krzyk, łoskot, dźwięk butów uderzających o kamienną podłogę. Drzwi otwarły się na oścież i nagle na dywanie stało już dwudziestu mężczyzn.

Czuć było od nich zapach siana i potu, twarze mieli na wpół zakryte, gniewne bądź zaczerwienione. Wydawało się, że zastygli w bezruchu jak postacie z obrazu wiszącego na ścianie, dopóki z ciemnego korytarza nie przyszedł powiew zimnego powietrza. Wtedy jeden z mężczyzn przystawił miecz do gardła mojej bratowej i zażądał, żeby wydała swojego męża i broń. Bratowa omdlała. Moja matka się przebudziła. Kazali nam wyjść na trawnik.

Oczywiście byli to parlamentarzyści, choć wtedy nie rozumiałam, co to znaczy. I pojmali mojego brata, albo to on sam się poddał.

Zaprowadzono nas do więzienia w Colchester, a kiedy tak szliśmy – żona Johna osłabiona i bez tchu – krzyczały na nas setki rozgniewanych obywateli stojących na polach.

To był poniedziałek. W piątek nas wypuszczono.

Dotarliśmy do otwartego na oścież domu, z podłogami uwalanymi błotem i liśćmi. Motłoch wyrżnął sarny w Lucas Park, zabrał nasze krowy, zdarł ubranie z pastora, którego następnie obito. Zniknęły wszystkie pieniądze i klejnoty, rozkradziono meble, zburzono ogrodowe mury. Jeszcze przez wiele nocy nie mogłam spać, przekonana, że ci ludzie wrócą. Nasi sąsiedzi, nasi dzierżawcy: bałam się, że wypiją naszą krew. Ponieważ motłoch wdarł się nawet do naszych krypt rodzinnych i w orszaku pistoletów, mieczy i halabard urządzono defiladę złożoną z trumien i ciał naszych zmarłych.

Czy więc to z powodu szoku, strachu czy naiwnego poczucia obowiązku poprosiłam o zgodę na dołączenie do dworu królowej rezydującej w Oksfordzie? Oczywiście krążyły o niej dzikie legendy. Po pierwsze: królowa Henrietta Maria, Francuzka z pochodzenia (córka Marii Medycejskiej), budziła w Anglikach oburzenie, grając role w przedstawieniach urządzanych na swoim dworze – raz występowała w przebraniu księżniczki, a innym razem – Amazonki, nimfy wodnej i tym podobnych. Po drugie: mówiono, że ta olśniewająca młoda królowa, która uwielbiała maskarady nawet poza sceną, przemierzała w przebraniu brzegi Tamizy i nadrzeczne łąki, żeby przyglądać się kosiarzom, a nawet że sama chwytała za kosę i zabierała się do pracy. I po trzecie: podobno królowa, każąc tytułować się Jej Królewską Mością Generalissimą, poprowadziła armię z Bridlington do Oksfordu, dosiadając konia okrakiem jak Aleksander Wielki i jedząc posiłki w polu ze swoimi ludźmi.

Czy może po prostu znalazłam sposób na ucieczkę?

Słysząc, że królowa ma w Oksfordzie mniej dwórek niż wcześniej w Londynie, stojąc na baczność, a za plecami mając obraz psa, poprosiłam matkę o zgodę na wyjazd.

– Bardzo tego pragnę – powiedziałam.

Moje siostry były temu przeciwne. Uważały, że przyniosę wstyd sobie i rodzinie. Mary twierdziła, że dla mojego własnego dobra nie powinno mi się na to pozwolić.

– Na pewno widzicie, że nasza droga Margaret jest ekscentryczką bardziej skorą do lektury niż do tańca – pisała z Londynu Anne. – Dlaczego nigdy nie jest uśmiechnięta? I dlaczego jej czepek zdaje się nigdy nie pasować do sukni?

– Zastanów się – szepnęła żona Johna do mojej matki. – Tak rzadko opuszczała dom.

– Nie zdziwiłoby mnie, gdyby wciąż ganiała za satyrami i wróżkami przy każdej letniej pełni księżyca – pisała Catherine.

Ale zawierucha wojenna przyszła do nas tak nagle. Matka się bała. Stwierdziła, że będę bezpieczniejsza w Oksfordzie niż w domu, na wsi. Pewnego ranka posłała po mnie i przystała na mój plan.

Pożegnalne całusy na trawniku St. John’s Green. Obraz całkowitego zaciemnienia zuchwałą, letnią obfitością: peoniami, farbownikami, brzęczeniem chrząszczy. Konie wytyczające szlak pośród gwiaździstego mroku. Osamotniona w karecie, przemierzając Anglię, wyobrażałam sobie siebie jako piękność spowitą w satynę z brylantową koroną na głowie. Marzyłam, że niedługo zostanę żoną słynnego generała, ale już w kilka dni po ślubie mój mąż polegnie na polu chwały, więc to ja, do pasa obleczona w srebrny kaftan, będę musiała skrzyknąć jego oddziały i poprowadzić je do boju. Wyobrażałam sobie iście królewskie przyjęcie, drogę usłaną płatkami kwiatów i dźwięk dzwonów.

Ale następnej nocy powóz wjechał na wąską, położoną na uboczu dróżkę i zatrzymał się. Konie zaśliniły się, drzwiczki otworzyły, obcy mężczyzna chwycił mnie za łokieć i pospiesznie wprowadził do środka jakiegoś budynku. To był dom piekarza, mój bezpieczny nocleg. Jednak i tak nie zmrużyłam oka, zachowując przytomność umysłu. Pośród bicia miejskich dzwonów i zapachu drożdży i pleśni, podpełzłam do okna i zobaczyłam stos ciał żołnierzy.

O poranku powitał mnie deszcz, kolejny obcy mężczyzna, zatłoczone korytarze, a za rogiem królowa – królowa! – olśniewająca, katolicka, ubrana w czerwień i gronostaje. Pod ścianami stały tuziny jej milczących dworzan. A mnie wszystko to wydało się jak żywcem wyjęte z kart książek czytanych w domowym zaciszu: martwi żołdacy, dom piekarza, dworzanie, królowa. Aż wreszcie ktoś szepnął: „Jakże zwyczajnie ona wygląda” – i nagle się ocknęłam.

Znienacka znalazłam się w zupełnie obcym mi wszechświecie, od którego zakręciło mi się w głowie: afrykańscy służący, psy w kapeluszach, platońskie ideały, żywe rozmowy, porośnięte bluszczem dziedzińce zaludnione roztaczającymi swój urok kapitanami, pojedynkujący się hrabiowie, aktorzy. Poznałam ojca Cypriena de Gamaches, przebiegłego spowiednika Jej Królewskiej Mości; poetę Williama, który twierdził, że jest synem Szekspira, a także rozchichotanego karła o imieniu Jeffry, którego podarowano królowej w torcie. Poznałam też damy dworu, które ledwie dostrzegły moją obecność, zajęte roztrząsaniem tego, kto, gdzie i kiedy był, co, gdzie i kiedy miał na sobie, co i po co przyniósł, co i komu powiedział i co w ogóle daje jej prawotak mówić. Oksford też zupełnie nie był taki, jak to sobie wyobrażałam: kanały zapchane były martwymi końmi, a trupy z obu stron barykady rzucono na Górę Żydów. W budynku Wydziału Prawa składowano zboże, a pomieszczenia Szkoły Astronomii i Muzyki zajęły zakłady szewskie. W samym środku tego wszystkiego trwała od niedawna brzemienna królowa, rzadko opuszczając swój prowizoryczny pałac, a ja, jako dama jej dworu, całe dnie spędzałam u jej boku. Ze spuszczonym wzrokiem pilnowałam jej wachlarza. I trenu z rudych lisów.

Co gorsza, stale byłam źle ubrana, donaszając niemodne suknie i czepki po moich starszych siostrach. Dlatego też wyobrażałam sobie, jak idę do kościoła w złotej sukni utkanej z cukru, z długim trenem ze szkarłatnych kwiatów i zielonkawych skrzydeł chrząszczy. I nagle, kiedy tak snułam się jak duch po korytarzach, ktoś chwycił mnie za biust – oburącz! Nic nikomu nie powiedziałam, ale natychmiast napisałam do matki z błaganiem o pozwolenie na powrót do domu. „Popełniłam błąd” – pisałam. – „To nie jest miejsce dla mnie”. Matka równie szybko odmówiła tej prośbie. Mimo że moja egzystencja na dworze wydawała mi się okropna, na zewnątrz sytuacja pozostałych rojalistów zaczynała się szybko klarować. „Bądź spokojna” – pisała matka. – „Ta wojna wkrótce się skończy”.

Ale następnej wiosny wciąż trwała.

Ukrywając się w majątku rojalistów w Exeter – w obecności morza, świeżego powietrza, białych fiołków, pszonaków, lewkonii, pierwiosnków, lilii, różowo kwitnących czereśni – królowa powiła mięciutką, żółciutką księżniczkę, całą w strugach krwi, a poród przyniósł Jej Królewskiej Mości ślepotę histeryczną i przewlekłe bóle w klatce piersiowej.

KANAŁEM DO PARYŻA
1644–1645

ajpierw nastąpił atak ze strony okrętów parlamentu – Wiceadmirała, Warwicka i Paramoura – a miało to miejsce tuż przy brzegach Devonu. Ogłuszający huk dział! Potem nadpłynęły nam na ratunek okręty francuskie, a parlamentarzyści szybko wzięli nogi za pas, więc rozwinęliśmy purpurowe flagi – „Niech żyje król!” – ale ostre wiatry z powrotem wywiały nas w burzę. Statkiem rzucało, drzwi trzaskały. Anglia zniknęła nam z pola widzenia.

W małej kajucie sześć koi wisiało na belce jak kołyski. Pod moją stała beczka z fasolą, w której harcowały szczury. Moje współlokatorki cierpiały z powodu choroby morskiej i wymiotowały w nocniki, które potem zabierały na pokład i opróżniały. Siedziałam i patrzyłam, jak morze wyczerpuje swe siły, wypuszczając koliste, szklane fale, prawie tak wysokie jak wzgórza Esseksu. Jeśli było wystarczająco dużo światła, czytałam Wieczór Trzech Króli podczas sztormu. Czy czekał mnie los Wioli, czy morze zmyje mnie na obcy brzeg w przebraniu mężczyzny? Podkuliłam nogi i czekałam, kołysząc się w koi.

Ale nie rozbiliśmy się ani nie zostaliśmy wzięci za piratów przez rybaków, którzy wypłynęli o świcie na połów. W końcu wsiedliśmy do łódki, przybiliśmy do skalistego brzegu Brytanii i wspięliśmy się na klif. Potem lądem, mijając po drodze mnichów, byki i aleje orzechowe. Zatrzymaliśmy się w Burbonii, żeby złapać oddech i pospacerować z naszymi spanielami. Nad klasztorem górował pradawny zamek; było tu też ciepłe, lecznicze źródło, w którym pośród śpiewu zięb zanurzyła się królowa, podczas gdy francuscy medycy przekłuwali jej ropiejące piersi. Wreszcie, w listopadzie, królowa wraz z dworem dotarła do Paryża, gdzie w imieniu sześcioletniego króla regent Francji oddał do jej dyspozycji Luwr. Ja pogrążyłam się w lekturze, wierna Spencerowi i Donne’owi.

– Ona jest nietowarzyska – mówili inni. – I nie zna francuskiego.

Przechadzałam się po klasztorze, a w oddali rozbrzmiewały dzwony Notre Dame. I znów czytałam. Pisywałam listy do matki i sióstr. A pewnego dnia z nudy napisałam coś zgoła innego:

„Wolałabym być meteorem, jedynym, samotnym”.

Poza tym Paryż był odrażający. Nawet mimo swoich migotliwych mostów i orangeries, nawet mimo tego, że był kolebką baletu.

„Wolałabym być meteorem niż gwiazdą pośród tłumu”.

Powietrze było tu parne, niezliczone powozy zderzały się na ulicach, zarówno służący, jak i arystokraci wypróżniali się w przejściach. Przez całe lato góry łajna parowały na pałacowych schodach. Przysięgam, że w sierpniu tamtego roku prawie umarłam od okropnej fluksji. Uratował mnie proszek z opium, pereł i złota, który zażywałam każdego wieczora przed snem.

Och, ta gorączka! Te sny!

Jednak najgorsza ze wszystkiego była nuda – byłam tak bardzo znudzona. Dotarłszy do pępka świata w szczytowym punkcie historii, byłam wstrząśnięta tym, że miałam mniej do roboty niż ktokolwiek w mojej ojczyźnie. Mimo że Luwr pełen był marmurów i szumiących fontann, wydawał się przepastny i nieodmiennie zimny. Podczas gdy damy dworu przechadzały się nieskończenie długimi lustrzanymi korytarzami, królowa, niegdyś olśniewająca, zaszyła się w swoich komnatach, szlochając z tęsknoty za dzieckiem, które musiała zostawić w Anglii, by nie narażać go na niebezpieczeństwa związane z naszą ucieczką. W niektóre dni wydawało mi się, że moja gorączka nigdy nie zelżała: te ciągłe bezsensowne pojedynki, upiorne kariatydy, małpa w kaftanie błąkająca się po korytarzach. Uświadomiłam sobie też, że jakaś kruchość opanowała moje ciało – moje szczupłe ramiona wydłużyły się, skóra stała się delikatna jak muślin i tak samo podatna na skaleczenie bądź starcie. Jeszcze tygodniami po chorobie moja twarz zachowywała kredowo blady kolor. Nie chciałam biegać, nie chciałam się przemęczać. Podczas gdy inne damy dworu całe w podskokach ganiały za gęgającymi łabędziami, ja tylko siedziałam, przyglądałam im się zza plecionych kwietników i zapominając o książce na kolanach, przywoływałam w pamięci obraz St. John’s Green, z jego polami purpurowiejącej dzikiej sałaty i pajęczynowatym stawem okolonym paprociami.

I wtedy pewnego smutnego popołudnia, kiedy zbliżałam się do mojej zacienionej ławeczki, zobaczyłam kobietę, która nawet siedząc, wyglądała na wysoką. Miała szerokie ramiona i była opalona, ale miała na sobie elegancką suknię, a na szyi sznury pereł. To było osobliwie nieformalne spotkanie: po prostu usiadłam. Moja sztywna spódnica otarła się o suknię owej damy i w ciszy otworzyłam książkę.

– Moja Mary – odezwała się, wskazując na dziewczynkę pośród przyciętych krzewów. – W lipcu skończyła dziesięć lat.

I tak w tym przystrzyżonym ogrodzie, pod ścianą jesiennych róż, zawarłyśmy przypadkową przyjaźń. Moją pierwszą przyjaźń. Lady Browne, żona sir Richarda Browne’a, naszego ambasadora przy królu Francji, dopiero co przyjechała do Paryża. Wkrótce zaczęłam regularnie bywać w ich domu.

Podczas kolacji w ambasadzie, przy ostrygach i przepiórkach w bulionie, lady Browne przypomniała sobie mojego ojca, którego poznała na dworze królowej Elżbiety. Jednak sir Richardowi nie schodziło z ust tylko jedno nazwisko: Williama Cavendisha, który właśnie otrzymał tytuł markiza. Dżentelmen ów, jak sir Richard informował nas między jedną ostrygą a drugą, po druzgocącej porażce z regimentem utworzonym w pobliżu Yorku uciekł niedawno do Hamburga. Wyborny jeździec i szermierz – ostryga – jeden z najbogatszych ludzi w Anglii, pisze sztuki – ostryga – kolekcjonuje wiole – ostryga – „wielka miłość do muzyki” – no i wszyscy uważają – ostryga – go za bystrego i miłego w obejściu. Jeśli idzie o oficjalne wieści, to poczta przychodziła we wtorki. Niekiedy wysyłano mnie po nią do zaprzyjaźnionego bankiera urzędującego przy Rue de Quiquempoit. Królowa miała w służbie tajnych kurierów, którzy przekazywali jej listy królowi, szmuglując je do Oksfordu w perukach bądź w wydrążonych laskach. Aresztowanie groziło takiemu agentowi śmiercią. Teraz było to już jasne: rojaliści przegrywali.

Mimo że wciąż czułam się niezręcznie w towarzystwie jakiegokolwiek mężczyzny, który nie był moim bratem, na pewnym obrazie z tamtego czasu, przedstawiającym królową i jej damy na wygnaniu, widać mój głęboki dekolt, który był wówczas w modzie, zarys jędrnych, okrągłych piersi, jasną cerę i misterne loczki wystające spod wiśniowego czepka.

William Cavendish przybył do Paryża w 1645 roku, w powozie zaprzężonym w dziewięć koni holsztyńskich. Po prawdzie markizowi skończyły się fundusze, ale słusznie założył, że dostanie większy kredyt, jeśli sprawi wrażenie bezpiecznej inwestycji, więc pojawił się w obliczu królowej i sprezentował jej sześć spośród swoich wierzchowców. Monarchini przyjęła dar na rozłożystych schodach Luwru. Otaczały ją damy dworu w wiosennych falbankach. Wprawne oko Williama zatrzymało się na tej, która ten jeden raz odwzajemniła jego spojrzenie. Co ta nieśmiała dziewczyna sobie myślała? Że stojąc w aksamitach na świeżo zagrabionym żwirze, był wersją Szekspira lub Cezara? Oto prawdziwy okaz męskiej sławy i chwały: poeta i dramatopisarz, jeździec i żołnierz, przystojny wdowiec i notoryczny flirciarz. Ale czy poprosi ją o spotkanie, tę dziewczynę o spokojnym spojrzeniu, siostrę jednego z jego schwytanych kapitanów? Na dworze aż roiło się od niezamężnych panien, niektóre z nich były bogate, wiele urodziwych, a każda liczyła na dobrą partię. William Cavendish mógł do woli przebierać. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu wybrał mnie.

Po pierwsze – obracał się w dużo wyższych sferach niż ta, do której ja należałam. A ja, która rzadko się odzywałam, prawie nigdy nie rozmawiałam z płcią przeciwną. Jednak jako mężczyzna o trzydzieści lat ode mnie starszy William, w przeciwieństwie do hałaśliwych młodych dworzan, dobrze wiedział, jak uwieść taką dziwną, bystrą dziewicę. Moja powściągliwość? Urocza. Jego atencje sprawiały, że się rumieniłam. Zaszywając się w kącie z Cymbelinem, czułam na sobie jego spojrzenie.

– Znajduje pani przyjemność w czytaniu? – zapytał.

Przechadzaliśmy się po dziedzińcu pod ostrzałem zazdrosnych oczu. Mówił o ważnych rzeczach – o moim bracie, książkach, moim domu – i potrafił tak stanąć, szeroko rozstawiając nogi, że jego brązowe oczy spotykały się z moimi zielonymi na tej samej wysokości. Potem sprytnie zaczął bywać w ambasadzie, gdzie często spotykaliśmy się w niedzielę. Klękał obok mnie, przyglądając się moim poruszającym się w modlitwie ustom. Byłam dla niego świeżym pąkiem, tak smukłym i bladym. Pachniałam różami – a przynajmniej tak twierdził. Zarumieniłam się i spytałam o brata.

Jednak gdy już zaczynałam się mu poddawać, królowa Henrietta Maria zdecydowała, że porzuca Paryż, przenosząc się wraz z dworem do Saint-Germain-en-Laye. Jej letni zamek słynął z okazałych apartamentów o malowanych oknach i ogrodach schodzących aż nad brzegi Sekwany, z kanałami, kaskadami fontann, zatoczką sztucznych pieczar, w której gnieździły się klekoczące metalowe ptaki, ozdobiona klejnotami gąsienica i złota kaczka, potrafiąca kręcić głową i kwakać. W tajemnicy przekazywaliśmy sobie listy. Jak w zegarku – co drugi dzień – William pisał wiersz. Byłam „nieskalaną dziewicą, pełną miłości i prawdy”. Moje piersi były tak krągłe i młode. „Jeśli za życia nie dane nam się będzie spotkać” – pisał –

spróbujmy umrzeć

Może po śmieci się złączymy!

Ja odpisywałam: „Ten świat jawi mi się drogą umartwienia, jako wszystkie jego sprawy są przedmiotem zmiany i przeobrażenia, a nasze nadzieje jakoby po zażyciu opium”.

Na to on:

Najsłodsza z natury, cnotą jesteś ty;

Spokojny osąd, fantazja i rozum;

Tak pewna w swej skromności, tak rozważna,

Gdy żądza w miłość przechodzi,

miłość do stóp twych pada.

Nastało upalne