Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Kształt nocy

Kształt nocy

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8125-805-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Kształt nocy

Ava Collette, próbując uciec od swojej tragicznej przeszłości, przeprowadza się z Bostonu do małego miasteczka na wybrzeżu Maine. Zamierza napisać książkę, której nie może skończyć od miesięcy. Jeśli jednak potrzebowała spokoju, to nie wybrała najlepszego miejsca do życia.

Atmosfera w wynajętym starym domu nie sprzyja pracy – regularnie pojawia się w nim tajemniczy gość… A mieszkańcy miasteczka, w którym doszło do szeregu niewyjaśnionych morderstw, skrywają wiele mrocznych sekretów.

Coraz bardziej zaniepokojona Ava dochodzi do wniosku, że jeśli sama nie podejmie śledztwa w sprawie zabójstw – i to szybko – może się stać kolejną ofiarą.

Polecane książki

Historia rodzin (Bronikowscy, Kęszyccy, Pflanz, Zdrójkowscy, De Nehl, Mroczkowscy, Strawińscy, Busse…) — na podstawie dokumentów z archiwum rodzinnego oraz z archiwum cyfrowego: Geneszukacz; drzewa genealogiczne utworzone w MyHeritage Family Tree Builder, sylwetki znanych powszechnie osób z rodziny:...
Kiedy drugoklasiści przygotowują się do Pierwszej Komunii Świętej, w rachunku sumienia pomagają im rodzice, katecheci i księża. Dla wszystkich dzieci, które Pierwszą Komunię mają już za sobą, ksiądz Jan Paszulewicz napisał książeczkę, która pomoże samodzielnie odprawić rachunek sumienia - jeden z wa...
To brawurowa opowieść o tym, jak Francisco Oller z niczego zbudował imperium – słynną fabrykę korków do szampana. Niezwykła – nieprawdopodobna, a jednak prawdziwa – historia młodego Katalończyka bez grosza przy duszy, który na obcej francuskiej ziemi stał się przemysłowcem pełną gębą; losy biznesmen...
Dana Sue i Ronnie byli parą od szkoły średniej, potem przez wiele lat uchodzili za wzorowe małżeństwo. Aż do zdrady Ronniego, której Dana Sue nie umie wybaczyć. Po rozwodzie skupia się na pracy i wychowaniu nastoletniej córki Annie. Szybko odnosi finansowy sukces, jej restauracja zyskuje sławę. Jedn...
Fatal Transactions to termin określający transakcje, dotyczące szeroko pojętego procesu wydobycia i handlu surowcami naturalnymi pochodzącymi z terenów Afryki, które mają negatywne, a nierzadko wręcz zgubne konsekwencje dla mieszkańców kontynentu. Taki stan rzeczy należy niewątpliwie uznać za tr...
Tysiąc żyć. Tysiąc możliwości. Jedno przeznaczenie.   Marguerite Caine dzięki swoim rodzicom – wybitnym fizykom – od dziecka poznaje najśmielsze teorie naukowe. Najbardziej zdumiewający wśród nich jest najnowszy wynalazek jej matki, urządzenie nazwane Firebirdem, pozwalające na podróż do równoległyc...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Tess Gerritsen

Dom na wybrzeżu Maine nazywany Strażnicą Brodiego wydaje się idealnym miejscem dla kogoś, kto chce uciec od świata. Ava Collette wierzy, że znajdzie tam spokój po traumatycznych przeżyciach i uda jej się skończyć książkę, nad którą bezowocnie pracuje od miesięcy. I nawet kiedy okazuje się, że musi dzielić lokum z niechcianymi lokatorkami – myszami – jest coraz bardziej zachwycona starą rezydencją.

Dopiero gdy okazuje się, że myszy nie są jedynymi nocnymi intruzami w domu, Ava zaczyna badać jego historię i odkrywa coś przerażającego:

WSZYSTKIE KOBIETY, KTÓRE KIEDYKOLWIEK MIESZKAŁY W STRAŻNICY BRODIEGO, UMARŁY W TEJ REZYDENCJI.

Ava z każdym dniem coraz mocniej czuje, że jej życie jest zagrożone.

Nie wie jednak, czy niebezpieczeństwo kryje się w murach domu, czy przyjdzie z zewnątrz.

A może tkwi w niej samej?

TESS GERRITSEN

Amerykańska pisarka, z zawodu lekarz internista. Po studiach praktykowała w Honolulu na Hawajach. W 1987 r. opublikowała pierwszą powieść, ale kariera pisarska Gerritsen nabrała rozpędu w 1996 r., gdy ukazał się jej pierwszy thriller medyczny Dawca (prawa filmowe zakupił Paramount). Dzięki odniesionemu sukcesowi mogła zrezygnować z praktyki lekarskiej. W kolejnych latach ukazały się: Nosiciel, Grawitacja (milion dolarów za prawa filmowe!), Grzesznik, Sobowtór, Autopsja, Klub Mefista, Ogród kości, Mumia, Dolina umarłych, Milcząca dziewczyna, Umrzeć po raz drugi i Igrając z ogniem. Przekłady książek Gerritsen publikowane są w 20 językach i regularnie pojawiają się na listach bestsellerów w USA i Europie. Na podstawie jej powieści powstał serial telewizyjny Partnerki z kobiecym duetem śledczym – Rizzoli & Isles.

tessgerritsen.com

Tej autorki

DAWCA

CIAŁO

INFEKCJA

NOSICIEL

GRAWITACJA

OGRÓD KOŚCI

IGRAJĄC Z OGNIEM

KSZTAŁT NOCY

Jane Rizzoli & Maura Isles

CHIRURG

SKALPEL

GRZESZNIK

SOBOWTÓR

AUTOPSJA

KLUB MEFISTA

MUMIA

DOLINA UMARŁYCH

MILCZĄCA DZIEWCZYNA

OSTATNI, KTÓRY UMRZE

UMRZEĆ PO RAZ DRUGI

SEKRET, KTÓREGO NIE ZDRADZĘ

Tytuł oryginału:

THE SHAPE OF NIGHT

Copyright © Tess Gerritsen 2019

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2019

Polish translation copyright © Jerzy Żebrowski 2019

Redakcja: Joanna Kumaszewska

Zdjęcia na okładce: © Valentino Sani/Arcangel Images (kot), Kostyantyn Skuridin/Shutterstock.com (dziewczyna), Free Nature Stock, Yuliya, Juan/Pexels (niebo), Splash of Rain/Pexels (woda)

Projekt graficzny okładki: Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

ISBN 978-83-8125-805-0

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media

Dla Clary

Prolog

Wciąż jeszcze śni mi się Strażnica Brodiego i jest to zawsze ten sam koszmarny sen. Stoję na żwirowanym podjeździe, a dom majaczy przede mną jak dryfujący we mgle statek widmo. Mgiełka snuje się i pełza wokół moich stóp, oblepiając mi skórę lodowatym szronem. Słyszę fale nadciągające od morza i uderzające o skały, a nad głową krzyki mew, które ostrzegają mnie, bym trzymała się z dala od tego miejsca. Wiem, że za tymi frontowymi drzwiami czai się Śmierć, ale nie cofam się, bo ten dom mnie wzywa. Być może już zawsze będzie mnie wzywał, sprawiając swym syrenim śpiewem, że raz jeszcze wejdę po schodkach na ganek, gdzie kołysze się skrzypiąca huśtawka.

Otwieram drzwi.

W środku wszystko wygląda nie tak, jak powinno. To nie jest już ten wspaniały dom, w którym kiedyś mieszkałam i który kochałam. Masywną rzeźbioną balustradą zawładnęła winorośl, oplatająca poręcze jak zielone węże. Podłogę pokrywa dywan martwych liści, naniesionych wiatrem przez rozbite okna. Słyszę powolne bębnienie kropel deszczu, skapujących nieustannie z sufitu, i patrząc w górę, widzę pojedynczy kryształowy sopel zwisający z resztek żyrandola. Na ścianach, pomalowanych kiedyś na kremowo i ozdobionych elegancką sztukaterią, są teraz smugi pleśni. Na długo zanim powstała tutaj Strażnica Brodiego, zanim ludzie, którzy ją zbudowali, sprowadzili drewno i kamienie i przybili do słupów belki stropu, wzgórze, na którym stoi, porastały drzewa i mech. Teraz las upomina się o swoje terytorium. Strażnica Brodiego ustępuje mu pola i w powietrzu czuć zapach rozkładu.

Słyszę gdzieś nade mną brzęczenie much i gdy zaczynam wchodzić po schodach, złowróżbny dźwięk przybiera na sile. Solidne dawniej stopnie, które pokonywałam każdej nocy, uginają się i skrzypią pod moim ciężarem. Poręcz, niegdyś satynowo gładka, jeży się cierniami i pnączami. Kiedy docieram na podest pierwszego piętra, pojawia się mucha; krąży i brzęczy mi nad głową. Gdy ruszam korytarzem w kierunku głównej sypialni, nadlatuje następna i jeszcze jedna. Słyszę przez zamknięte drzwi zachłanne bzyczenie much w pokoju, do którego coś zwabiło je na ucztę.

Otwieram drzwi i brzęczenie staje się ogłuszająco głośne. Atakują mnie tak gęstą chmarą, że krztuszę się i macham rękami, by je odpędzić, ale wciskają mi się we włosy, do oczu i ust. Dopiero wtedy zdaję sobie sprawę, co zwabiło je do tego pokoju. Do tego domu.

Ja. Jestem ich pożywieniem.

Rozdział pierwszy

Nie czułam żadnego lęku tego dnia na początku sierpnia, gdy skręciłam w North Point Way i jechałam po raz pierwszy w kierunku Strażnicy Brodiego. Wiedziałam tylko, że droga wymaga konserwacji, a wyrastające z ziemi korzenie drzew wybrzuszają jej nawierzchnię. Zarządzająca posiadłością kobieta wyjaśniła mi przez telefon, że dom ma ponad sto pięćdziesiąt lat i jest jeszcze w remoncie. Przez kilka pierwszych tygodni będę musiała znosić towarzystwo dwóch cieśli, walących młotami w wieżyczce, i właśnie dlatego mogłabym zamieszkać za grosze w domu z tak imponującym widokiem na ocean.

– Kobieta, która go wynajmowała, musiała kilka tygodni temu wyjechać z miasta, wiele miesięcy przed upływem terminu umowy. Zadzwoniła więc pani do mnie w idealnym momencie – powiedziała pośredniczka. – Właściciel nie chce, żeby dom stał pusty przez całe lato, i zależy mu na znalezieniu kogoś, kto o niego zadba. Ma nadzieję, że to będzie kobieta. Uważa, że kobiety są o wiele bardziej odpowiedzialne.

Tak się składa, że tą szczęśliwą nową najemczynią jestem ja.

Na tylnym siedzeniu miauczy mój kot Hannibal, domagając się, bym wypuściła go z klatki, w której jest zamknięty, odkąd sześć godzin temu wyjechaliśmy z Bostonu. Spoglądam do tyłu i widzę, jak wpatruje się we mnie zza krat, wielki kocur majkun, z wkurzonymi zielonym ślepiami.

– Już dojeżdżamy – obiecuję, choć zaczynam się martwić, że skręciłam w niewłaściwą drogę. Nawierzchnia jest spękana z powodu korzeni i działania mrozu, a drzewa zdają się wyrastać coraz bliżej pobocza. Moje stare subaru, przeciążone już bagażem i sprzętem kuchennym, ociera się o asfalt, gdy podskakujemy na jezdni, jadąc przez coraz węższy tunel między sosnami i świerkami. Nie ma miejsca, żeby zawrócić. Mogę jedynie jechać dalej tą drogą, dokądkolwiek prowadzi. Hannibal znowu miauczy, tym razem bardziej natarczywie, jakby ostrzegał: „Stań natychmiast, zanim będzie za późno”.

Przez zwisające gałęzie dostrzegam skrawek szarego nieba, a za lasem nagle pojawia się upstrzone porostami rozległe granitowe zbocze. Zużyty znak potwierdza, że dotarłam na podjazd do Strażnicy Brodiego, ale niewybrukowana droga pnie się w tak gęstej mgle, że nie widzę jeszcze domu. Jadę dalej i spod kół subaru sypie się żwir. Przez pasemka mgły dostrzegam poszarpane wiatrem zarośla i granitowe pustkowie. Słyszę krążące w górze mewy, lamentujące jak zgraja duchów.

Nagle tuż przede mną wyłania się dom.

Wyłączam silnik i siedzę przez chwilę, przyglądając się Strażnicy Brodiego. Nic dziwnego, że była niewidoczna z podnóża wzgórza. Szare deski stapiają się idealnie z mgłą i widzę tylko zarys wieżyczki wznoszącej się ku nisko zawieszonym chmurom. Musiała zajść jakaś pomyłka. Powiedziano mi, że to duży dom, ale nie spodziewałam się stojącej na szczycie rezydencji.

Wysiadam z samochodu i wpatruję się w poszarzałe ze starości deski. Na ganku kołysze się skrzypiąca huśtawka, jakby trącana niewidzialną ręką. Niewątpliwie w domu są przeciągi, a system ogrzewania jest przestarzały. Wyobrażam sobie natychmiast przesiąknięte wilgocią pokoje i powietrze cuchnące pleśnią. Nie, nie tak miało wyglądać moje letnie ustronie. Liczyłam na spokojne miejsce, gdzie mogłabym pisać, gdzie mogłabym się ukryć.

Miejsce na leczenie ran.

Tymczasem ten dom przypomina terytorium wroga, jego okna świdrują mnie nieprzyjaznym spojrzeniem. Mewy krzyczą coraz głośniej, ponaglając mnie, bym uciekała, póki jeszcze mogę. Cofam się i zamierzam już wrócić do samochodu, gdy słyszę chrzęst opon na żwirowym podjeździe. Za moim subaru zatrzymuje się srebrny lexus i wysiada z niego blondynka; macha do mnie i zmierza w moim kierunku. Jest mniej więcej w moim wieku, zadbana i atrakcyjna. Wszystko w jej postaci emanuje radosną pewnością siebie, od kostiumu firmy Brooks Brothers po uśmiech mówiący „Jestem twoją najlepszą przyjaciółką!”.

– Pani Ava, prawda? – pyta, wyciągając rękę. – Przepraszam za małe spóźnienie. Mam nadzieję, że nie czekała pani zbyt długo. Jestem Donna Branca, zarządzam tą nieruchomością.

Gdy podajemy sobie ręce, szukam już wymówki, by wycofać się z transakcji. Ten dom jest dla mnie za duży. Zbyt odosobniony. Zbyt upiorny.

– Cudowne miejsce, prawda? – ekscytuje się Donna, wskazując na granitowe pustkowie. – Szkoda, że z powodu pogody nie widać teraz pejzażu, ale jak podniesie się mgła, widok oceanu rzuci panią na kolana.

– Przykro mi, ale ten dom nie jest dokładnie taki…

Donna wchodzi już po schodach na ganek, wymachując kluczami.

– Ma pani szczęście, że akurat teraz pani zadzwoniła. Tuż po naszej rozmowie miałam dwa kolejne zapytania o ten dom. Tego lata Tucker Cove to istny dom wariatów. Wszyscy turyści szukają czegoś do wynajęcia. Wygląda na to, że nikt nie chce w tym roku spędzać wakacji w Europie. Każdy woli być bliżej domu.

– Cieszę się, że są inne osoby zainteresowane tą posiadłością. Bo wydaje mi się, że dla mnie jest za…

– Voilà! Nie ma to jak w domu!

Frontowe drzwi otwierają się, ukazując lśniącą dębową podłogę i schody z misternie rzeźbioną poręczą. Wymówki, które miałam na końcu języka, nagle wyparowują i jakaś przemożna siła pcha mnie przez próg. W wejściowym holu wpatruję się w kryształowy żyrandol i wymyślnie otynkowany sufit. Wyobrażałam sobie, że dom jest zimny i wilgotny, cuchnie kurzem i pleśnią, a tymczasem czuję świeżą farbę i lakier do drewna. I zapach morza.

– Remont jest prawie zakończony – oznajmia Donna. – Cieśle mają jeszcze trochę pracy w wieżyczce i na tarasie na dachu, ale postarają się pani nie przeszkadzać. Poza tym pracują jedynie w dni powszednie, więc w weekendy będzie pani sama. Właściciel zgodził się obniżyć czynsz na lato, bo wie, że cieśle sprawiają trochę kłopotu, ale będą tu tylko przez parę tygodni. Potem do końca lata będzie pani miała ten bajeczny dom wyłącznie dla siebie. – Zauważa, że przyglądam się z zaciekawieniem sztukaterii pod sufitem. – Nieźle to odrestaurowali, prawda? Ned, nasz cieśla, jest mistrzem rzemiosła. Zna każdy zakątek i każdą szparę w tym domu lepiej niż ktokolwiek. Chodźmy, pokażę pani resztę rezydencji. Ponieważ będzie pani zapewne eksperymentowała z przepisami, domyślam się, że zechce pani wypróbować tę fantastyczną kuchnię.

– Czy wspominałam o mojej pracy? Nie przypominam sobie, żebym o niej mówiła.

Śmieje się z zażenowaniem.

– Powiedziała pani przez telefon, że pisze o gastronomii, więc nie mogłam oprzeć się pokusie, by poszukać pani w Google’u. Zamówiłam już pani książkę na temat oliwy. Mam nadzieję, że mi ją pani podpisze.

– Z przyjemnością.

– Myślę, że ten dom będzie dla pani idealny do pisania. – Prowadzi mnie do kuchni, jasnego i przestronnego pomieszczenia z posadzką z tworzących geometryczny wzór czarno-białych płytek. – Są tu sześciopalnikowa kuchenka i bardzo duży piekarnik. Niestety, wyposażenie kuchni jest dość podstawowe, tylko parę garnków i patelni, ale wspominała pani, że przywozi własny sprzęt.

– Tak. Mam długą listę przepisów, które muszę wypróbować, i nigdzie się nie ruszam bez moich noży i patelni.

– Co jest tematem pani nowej książki?

– Tradycyjna kuchnia Nowej Anglii. Badam zwyczaje kulinarne ludzi morza.

Donna się śmieje.

– Jadali głównie solone dorsze i niewiele więcej.

– Chodzi też o to, jak żyli. Te długie zimy, mroźne noce i niebezpieczeństwa, na jakie byli narażeni rybacy, gdy wypływali na połowy. Niełatwo było utrzymać się z pracy na morzu.

– Z pewnością. Mamy tego dowód w kolejnym pomieszczeniu.

– Co pani ma na myśli?

– Pokażę pani.

Przechodzimy do kameralnego frontowego salonu, gdzie w kominku, gotowym już do rozniecenia ognia, leżą drewno i podpałka. Nad kominkiem wisi olejny obraz statku, przechylonego na wzburzonym morzu i przecinającego dziobem spienione od wiatru fale.

– To tylko reprodukcja – wyjaśnia Donna. – Oryginał znajduje się w miasteczku, w Towarzystwie Historycznym. Mają tam również portret Jeremiaha Brodiego. Był imponującą postacią. Wysoki, z kruczoczarnymi włosami.

– Brodie? To dlatego dom nazywany jest Strażnicą Brodiego?

– Tak. Zarobił majątek jako kapitan statku, pływając stąd do Szanghaju. Zbudował ten dom w tysiąc osiemset sześćdziesiątym pierwszym roku. – Spogląda na obraz statku prującego fale i wzdryga się. – Dostaję choroby morskiej na sam widok tej sceny. Za żadne skarby nie postawiłabym nogi na pokładzie statku. Żegluje pani?

– Robiłam to jako dziecko, ale od wielu lat nie pływam.

– Tutejsze wybrzeże jest podobno jednym z najlepszych na świecie miejsc do żeglowania, jeśli to panią interesuje. Mnie z pewnością nie. – Donna podchodzi do podwójnych drzwi i otwiera je na oścież. – A to mój ulubiony pokój w całym domu.

Przestępuję przez próg i widok za oknami natychmiast przykuwa mój wzrok. Widzę snujące się pasma mgły i za ich kurtyną dostrzegam to, co znajduje się dalej: ocean.

– Kiedy wzejdzie słońce, ten widok pozbawi panią tchu – mówi Donna. – Teraz nie widać oceanu, ale proszę zaczekać do jutra. Mgła powinna do tego czasu zniknąć.

Chcę postać chwilę przy oknie, ale Donna idzie już dalej i ponagla mnie, bym przeszła do jadalni, wyposażonej w ciężki dębowy stół i osiem krzeseł. Na ścianie wisi jeszcze jeden obraz statku, zdecydowanie mniej zdolnego artysty. Na ramie umieszczona jest nazwa jednostki.

Minotaur.

– To był jego statek – wyjaśnia Donna.

– Kapitana Brodiego?

– To właśnie na pokładzie Minotaura poszedł na dno. Ten obraz namalował jego pierwszy oficer i dał mu go w prezencie rok przed tym, jak obaj zaginęli na morzu.

Wpatruję się w Minotaura i włosy jeżą mi się nagle na karku, jakby do pokoju wpadł podmuch zimnego wiatru. Odwracam się, by zobaczyć, czy któreś okno nie jest otwarte, ale wszystkie są dokładnie zamknięte. Donna też najwyraźniej czuje chłód, bo obejmuje się ramionami.

– Nie jest to najlepszy obraz, ale pan Sherbrooke twierdzi, że jest częścią tego domu. Ponieważ namalował go sam pierwszy oficer, zakładam, że szczegóły statku są pokazane dokładnie.

– Trochę to niepokojące, że tutaj wisi – mruczę pod nosem. – Skoro wiadomo, że kapitan z tym statkiem zatonął…

– Tak właśnie powiedziała Charlotte.

– Charlotte?

– Kobieta, która wynajmowała ten dom przed panią. Była tak ciekawa jego historii, że zamierzała pomówić o tym z właścicielem. – Donna się odwraca. – Pokażę pani sypialnie.

Podążam za nią po krętych schodach, muskając dłonią wypolerowaną poręcz. Zrobiona jest z wykończonego po mistrzowsku dębowego drewna; wydaje się solidna i trwała. Ten dom zbudowano, by przetrwał wieki i służył wielu pokoleniom, a jednak stoi pusty, czekając, aż zamieszka w nim samotna kobieta ze swoim kotem.

– Czy kapitan Brodie miał dzieci? – pytam.

– Nie, nigdy się nie ożenił. Gdy zginął na morzu, dom został przejęty przez jednego z jego bratanków, a potem kilkakrotnie zmieniał właścicieli. Teraz jest nim Arthur Sherbrooke.

– Czemu tu nie mieszka?

– Ma dom w Cape Elizabeth, blisko Portlandu. A ten odziedziczył przed laty po ciotce. Gdy dostał Strażnicę Brodiego, była w kiepskim stanie i pan Sherbrooke wydał już majątek na jej renowację. Ma nadzieję, że ktoś ją kupi i wybawi go z kłopotu. – Donna przerywa i spogląda na mnie. – Gdyby była pani zainteresowana…

– Nie byłoby mnie stać na utrzymanie takiego domu.

– Hm… pomyślałam, że o tym wspomnę. Ale ma pani rację, utrzymanie takiej zabytkowej rezydencji to koszmar.

Gdy przechodzimy korytarzem na piętrze, wskazuje po drodze dwie skąpo umeblowane sypialnie i staje przy tej, która znajduje się na końcu.

– To była sypialnia kapitana Brodiego – oznajmia.

Wchodzę do środka i znów wdycham intensywny zapach morza. Poczułam go już na dole, ale tutaj jest obezwładniający, jakby spryskiwały mi twarz rozbijające się o skały fale. Nagle zapach znika, jak gdyby ktoś zamknął okno.

– Będzie pani uwielbiała widok z tego miejsca o poranku – zapewnia mnie Donna, wskazując za szybę, choć w tym momencie widać za nią tylko mgłę. – Latem słońce wschodzi nad wodą, więc można podziwiać świt.

Marszczę czoło, widząc gołe okna.

– Nie ma tu zasłon?

– Cóż, prywatność nie stanowi problemu, bo nikt pani tutaj nie podejrzy. Teren posiadłości rozciąga się aż do linii przypływu. – Odwraca się i wskazuje głową na kominek. – Wie pani, jak rozpalać ogień, prawda? Zawsze otwieramy najpierw przewód kominowy.

– Bywałam na farmie mojej babci w New Hampshire, więc mam spore doświadczenie z kominkami.

– Pan Sherbrooke po prostu chce mieć pewność, że będzie pani ostrożna. Te stare domy łatwo płoną. – Wyciąga z kieszeni brelok z kluczami. – Na tym chyba skończymy wizytę.

– Mówiła pani, że na górze jest wieżyczka?

– Och, nie ma po co tam iść. Panuje tam teraz bałagan, wala się mnóstwo narzędzi i różnych gratów. I zdecydowanie proszę nie wychodzić na taras na dachu, dopóki cieśle nie wymienią podłogi. Nie jest tam bezpiecznie.

Nie wzięłam jeszcze kluczy, które chce mi wręczyć. Myślę o pierwszym wrażeniu, jakie zrobił na mnie ten dom, o jego oknach wpatrujących się we mnie niczym martwe szklane oczy. Strażnica Brodiego nie obiecywała komfortu ani ukojenia i moją pierwszą reakcją była chęć ucieczki. Ale teraz, gdy weszłam do środka, wciągnęłam w płuca powietrze i dotknęłam drewna, wszystko wydaje się inne.

Ten dom mnie zaakceptował.

Biorę klucze.

– Gdyby miała pani jakieś pytania, jestem w biurze od środy do niedzieli, a w awaryjnych przypadkach zawsze może pani zadzwonić na komórkę – mówi Donna, gdy wychodzimy na zewnątrz. – Charlotte wywiesiła w kuchni listę przydatnych numerów. Hydraulika, lekarza, elektryka.

– A gdzie odbiera się pocztę?

– Na początku podjazdu jest przydrożna skrzynka na listy. Albo może pani wynająć skrytkę na poczcie w miasteczku. Tak robiła Charlotte. – Przystaje obok mojego samochodu i wpatruje się w klatkę kota na tylnym siedzeniu. – Wow! Ma pani dużego kotka.

– Załatwia się tylko do kuwety – zapewniam ją.

– Jest ogromny.

– Wiem. Muszę go odchudzić. – Gdy sięgam na tylne siedzenie, by wyciągnąć klatkę, Hannibal syczy na mnie przez kraty. – Nie jest zadowolony, że przez cały czas siedział zamknięty w aucie.

Donna przykuca, by mu się przyjrzeć.

– Ma dodatkowe palce? To majkun, prawda?

– W każdym gramie ze swoich trzynastu kilogramów!

– Jest dobrym łowcą?

– Kiedy tylko ma okazję.

Donna uśmiecha się do Hannibala.

– Więc będzie mu się tu bardzo podobało.

Rozdział drugi

Wnoszę klatkę do domu i zwalniam w niej zamek. Hannibal wydostaje się na zewnątrz, spogląda na mnie i człapie do kuchni. Oczywiście to pierwsze pomieszczenie, do którego się udaje. Nawet w obcym domu wie dokładnie, gdzie dostanie kolację.

Muszę wrócić kilkanaście razy do samochodu, by zabrać walizkę, kartonowe pudła wypełnione książkami, pościelą i sprzętem kuchennym oraz dwie torby żywności, którą kupiłam w miasteczku Tucker Cove, by mieć zapas na pierwszych parę dni. Z mieszkania w Bostonie przywiozłam wszystko, czego potrzebuję przez najbliższe trzy miesiące. Powieści, które zbierały kurz na półkach, książki, które zawsze zamierzałam przeczytać i w końcu mi się to uda. Słoiki z bezcennymi ziołami i przyprawami, bo obawiałam się, że mogę ich nie znaleźć w małym spożywczym sklepiku w Maine. Zapakowałam nie tylko stroje kąpielowe i letnie sukienki, ale także swetry i puchową kurtkę, bo w tej części stanu Maine nawet w lecie trudno przewidzieć pogodę. Tak przynajmniej słyszałam.

Gdy udaje mi się wnieść wszystko do domu, jest już dobrze po siódmej i czuję, że przemarzłam. Pragnę teraz jedynie napić się czegoś przy trzaskającym ogniu, rozpakowuję więc trzy butelki wina, które przywiozłam z Bostonu. Otwieram kuchenną szafkę, by znaleźć kieliszek, i odkrywam, że poprzednia lokatorka musiała mieć podobne zachcianki jak ja. Na półce, obok egzemplarza książki Radość gotowania, stoją dwie butelki szkockiej słodowej whisky – jedna z nich jest prawie pusta.

Odstawiam wino i wyciągam niemal opróżnioną butelkę whisky.

To moja pierwsza noc w tym wielkim starym domu, więc czemu nie? Jestem u siebie, miałam wyczerpujący dzień, a na taki wilgotny, zimny wieczór whisky jest idealna. Daję jeść Hannibalowi i wlewam odrobinę szkockiej do kryształowej szklanki, którą znajduję w szafce. Stojąc przy kuchennym blacie, delektuję się pierwszym łykiem i wzdycham z przyjemnością. Dopijając drinka, przeglądam od niechcenia Radość gotowania. Książka jest poplamiona i pochlapana tłuszczem – najwyraźniej była często używana i bardzo lubiana. Na stronie tytułowej jest dedykacja:

Najlepsze życzenia w dniu urodzin, Charlotte! Teraz, gdy jesteś samodzielna, ta książka będzie Ci potrzebna.

Uściski, Nana

Zastanawiam się, czy Charlotte zdaje sobie sprawę, że zostawiła tę książkę. Odwracając kartki, widzę wiele notatek, które zrobiła na marginesach przepisów. Potrzeba więcej proszku curry… Zbyt pracochłonne… Harry’emu bardzo smakowało! Wiem, jak ja bym się martwiła, gdyby gdzieś mi się zapodziała jedna z moich ulubionych książek kucharskich, zwłaszcza ta, którą dostałam od babci. Charlotte z pewnością zechce ją odzyskać. Będę musiała wspomnieć o tym Donnie.

Whisky spełnia swą magiczną funkcję. Moje policzki nabierają rumieńców, ramiona odprężają się i opada ze mnie napięcie. Jestem wreszcie w Maine, tylko w towarzystwie kota, samotna w domu nad morzem. Nie chcę myśleć o tym, co mnie tutaj sprowadziło, ani o tym, kogo i co pozostawiłam za sobą. Zajmę się tym, co nieodmiennie przynosi mi pociechę: gotowaniem. Dziś wieczorem zrobię risotto, bo jest proste i sycące, a przygotowanie go wymaga tylko dwóch garnków i cierpliwości. Popijam whisky, smażąc grzyby, szalotki i surowy ryż; mieszam go, aż ziarenka zaczynają skwierczeć. Dolewam białego wina do rondla i trochę do pustej już szklanki po whisky. Nie piję może trunków we właściwej kolejności, ale nie ma tu nikogo, kto by wyraził zdziwienie. Wlewam do garnka gorący rosół i mieszam. Popijam wino. I mieszam dalej. Kolejna chochla gorącego rosołu. I kolejny łyk wina. Nie przestaję mieszać. Może inni kucharze narzekają na monotonię przyrządzania risotta, ale ja uwielbiam to robić. Nie można niczego przyspieszać. Trzeba być cierpliwym.

Trzymam więc wartę przy kuchence, mieszając risotto drewnianą łyżką, zadowolona, że mogę się skupić wyłącznie na tym, co wrze na palniku. Wrzucam do rondla świeży groszek, pietruszkę i tarty parmezan. Wszystko pachnie tak, że cieknie mi ślinka.

Gdy stawiam w końcu risotto na stole w jadalni, jest już noc. W Bostonie światła miasta zawsze zakłócają ciemność, ale tutaj nie widzę nic za oknami, ani przepływających statków, ani pulsującego światła latarni morskiej, tylko czarny jak smoła ocean. Zapalam świece, otwieram butelkę chianti i wlewam do kieliszka. Tym razem prawdziwego kieliszka na wino. Stół nakryty jest jak należy: świece, lniana serwetka i srebrne sztućce obok miski z posypanym pietruszką risottem.

Odzywa się moja komórka.

Zanim jeszcze spojrzę na ekran, już wiem, kto dzwoni. Oczywiście ona. Wyobrażam sobie Lucy w jej mieszkaniu przy Commonwealth Avenue, jak czeka z telefonem przy uchu, aż odbiorę. Widzę biurko, przy którym siedzi: z oprawioną w ramki ślubną fotografią, wypełnioną spinaczami porcelanową wazą i zegarem z palisandru, który dałam jej, gdy ukończyła studia medyczne. Telefon nie przestaje dzwonić, a ja siedzę z zaciśniętymi pięściami, czując narastające mdłości. Gdy w końcu komórka milknie, cisza przynosi błogosławioną ulgę.

Próbuję risotta. Choć przyrządzałam je już kilkanaście razy, smakuje jak klej do tapet, a pierwszy łyk chianti jest gorzki. Powinnam otworzyć butelkę prosecco, ale nie zdążyło się jeszcze schłodzić, a musujące wino musi mieć odpowiednio niską temperaturę; najlepiej włożyć je do lodu.

Tak jak szampan, którego podawałam w ostatniego sylwestra.

Słyszę znów brzęk kostek lodu, jazzową muzykę ze stereo i rozmowy przyjaciół, krewnych i znajomych zebranych w moim mieszkaniu w Bostonie. Starałam się urządzić niezapomniane przyjęcie, wydałam fortunę na ostrygi z Damariscotty i całą ekskluzywną hiszpańską szynkę Ibérico de Bellota. Pamiętam, jak przyglądałam się moim rozbawionym gościom, odnotowując, z którymi z mężczyzn już spałam, i zastanawiając się, z kim pójdę być może do łóżka tej nocy. Był w końcu Nowy Rok i nie można go świętować samotnie.

Przestań, Avo. Nie myśl o tamtej nocy.

Nie mogę się jednak pohamować i rozdrapuję znów tę ranę, która zaczyna krwawić pod zerwanym strupem. Napełniam ponownie kieliszek winem i wracam do wspomnień. Śmiechy, chrzęst skorup ostryg, bąbelki szampana musujące przyjemnie na języku. Przypominam sobie, jak mój wydawca, Simon, wsuwa do ust lśniącą ostrygę. Jak Lucy, mająca tej nocy szpitalny dyżur pod telefonem, popija grzecznie tylko wodę mineralną.

Pamiętam też Nicka odkorkowującego zręcznie butelkę. Wyglądał wtedy tak beztrosko, z przekrzywionym krawatem i podwiniętymi do łokci rękawami. Gdy myślę o tamtej nocy, zawsze wspominam Nicka.

Świeca na stole wypala się. Spoglądam na butelkę chianti i stwierdzam ze zdziwieniem, że jest pusta.

Gdy podnoszę się z krzesła, dom kołysze się, jakbym stała na rozbujanym pokładzie statku. Nie otwierałam okien, ale zapach morza znów przenika do pokoju i nawet czuję sól na wargach. Mam halucynacje albo jestem bardziej wstawiona, niż sądziłam.

Czuję się zbyt zmęczona, by sprzątnąć naczynia, zostawiam więc ledwo napoczęte risotto na stole i wchodzę na schody, gasząc po drodze światło. Hannibal śmiga mi pod nogami i potykam się o niego, uderzając golenią o podest na piętrze. Ten cholerny kot zna już dom lepiej niż ja. Gdy docieram do sypialni, leży na kołdrze. Nie mam siły go przenosić. Gaszę lampę i rozciągam się na łóżku obok niego.

Zasypiam z zapachem morza w nozdrzach.

* * *

W nocy czuję, jak przesuwa się materac, i wyciągam rękę, szukając Hannibala, ale go tam nie ma. Otwieram oczy i przez chwilę nie pamiętam, gdzie jestem. Nagle sobie przypominam: w Tucker Cove. Dom kapitana. Pusta butelka chianti. Dlaczego sądziłam, że moja ucieczka cokolwiek zmieni? Dokądkolwiek zmierzasz, ciągniesz za sobą swoją niedolę jak gnijące ścierwo, a ja przywlokłam moją na wybrzeże do tego samotnego domu w Maine.

Domu, w którym najwyraźniej nie jestem sama.

Leżę obudzona, nasłuchując odgłosu drapania małych łapek. Wygląda na to, że dziesiątki, może setki myszy używają ściany za moim łóżkiem jako autostrady. Hannibal też nie śpi, miauczy i krąży po pokoju, doprowadzony do szału kocim instynktem zabójcy.

Zwlekam się z łóżka i otwieram drzwi sypialni, żeby go wypuścić, ale nie chce wyjść. Chodzi tam i z powrotem, miaucząc. Wystarczy mi hałasowanie myszy, więc jak mam spać, słysząc jeszcze jego biadolenie? Zdążyłam całkiem się obudzić, siadam na bujanym fotelu i patrzę w okno. Mgła podniosła się i niebo jest oszałamiająco przejrzyste. Morze rozciąga się po horyzont, a fale srebrzą się w blasku księżyca. Myślę o pełnej butelce whisky w kuchennej szafce i zastanawiam się, czy kolejny drink pomógłby mi przespać resztę nocy, ale teraz jest mi zbyt wygodnie w fotelu, żeby chciało mi się wstać. Widok srebrzystej tafli morza jest tak piękny. Czuję na policzku delikatną bryzę, muskającą mi skórę jak chłodny pocałunek, i wdycham znów ten zapach: zapach morza.

Nagle w domu zapada cisza. Nawet myszy w ścianach nieruchomieją, jakby coś je wystraszyło. Hannibal wydaje głośny syk, a ja dostaję na rękach gęsiej skórki.

Ktoś jest w tym pokoju.

Z bijącym sercem staję na nogi. Fotel buja się w przód i w tył, gdy cofam się w kierunku łóżka, lustrując ciemność. Widzę tylko kontury mebli i błyszczące ślepia Hannibala, w których odbija się światło księżyca, gdy wpatruje się w coś w narożniku. Coś, czego ja nie dostrzegam. Wydaje dziki wrzask i znika w ciemnościach.

Stoję i nasłuchuję, nie wiem jak długo. Światło księżyca wpada przez okno i rozlewa się po podłodze, lecz w jego srebrzystej poświacie nic się nie porusza. Fotel przestał się bujać. Zapach morza zniknął.

W pokoju nie ma nikogo oprócz mnie i mojego tchórzliwego kota.

Kładę się ponownie i przykrywam po szyję, ale nawet pod kołdrą drżę z zimna. Dopiero gdy Hannibal wyłania się w końcu spod łóżka i rozciąga obok mnie, przestaję się trząść. Kiedy przywiera do ciebie mruczący ciepły kot, świat nagle odzyskuje równowagę. Z westchnieniem wsuwam palce w jego sierść.

Myszy znów zaczynają biegać wewnątrz ściany.

– Jutro – mruczę – musimy wynająć inny dom.

Rozdział trzeci

Obok moich kapci leżą trzy zdechłe myszy.

Nadal odurzona i skacowana, spoglądam na makabryczne prezenty, które Hannibal przyniósł mi nocą. Siedzi obok swoich darów, dumnie wypinając pierś, a ja przypominam sobie wczorajszą uwagę zarządczyni posiadłości, gdy powiedziałam jej, że mój kot lubi polować.

Będzie mu się tu bardzo podobało.

Przynajmniej jednemu z nas się tu podoba.

Wkładam dżinsy i podkoszulkę i schodzę na dół po papierowe ręczniki, żeby zrobić porządek z myszami. Gdy biorę truchła do ręki, wyczuwam nawet przez wiele warstw papieru, że są odrażająco miękkie. Pakuję je, a Hannibal patrzy na mnie z wyrzutem, jakby chciał powiedzieć: „Co, do cholery, robisz z moim prezentem?”. Kiedy znoszę je na dół, za frontowe drzwi, podąża za mną.

Jest cudowny poranek. Świeci słońce, powietrze jest rześkie, rosnące w pobliżu krzaki róż są w pełnym rozkwicie. Zastanawiam się, czy nie wyrzucić myszy w zarośla, ale Hannibal kręci się w pobliżu, niewątpliwie czekając, by odzyskać swą zdobycz, idę więc na tyły domu, by rzucić je do morza.

Widok oceanu oślepia mnie przez chwilę. Mrużąc oczy przed słońcem, stoję na skraju urwiska i wpatruję się w nadpływające fale i lśniące wstęgi wodorostów przywierających do skał u podnóża klifów. W górze nurkują mewy, a w oddali sunie po wodzie łódź do połowu homarów. Jestem tak zafascynowana tym widokiem, że niemal zapominam, po co wyszłam z domu. Wydobywam z papieru martwe myszy i rzucam je w przepaść. Spadają na skały i zabiera je odpływająca fala.

Hannibal umyka chyłkiem, niewątpliwie po to, by dalej polować.

Zaintrygowana, dokąd pójdzie, wciskam zmięte papierowe ręczniki pod skałę i podążam za nim. Skradając się wzdłuż krawędzi urwiska, po wąskiej ścieżce wśród mchów i wystrzępionej trawy, sprawia wrażenie kota, który ma do wykonania jakąś misję. Ziemia jest tu jałowa, granitowe podłoże zdobią porosty. Ścieżka schodzi stopniowo w dół, w kierunku otoczonej głazami niewielkiej, półkolistej plaży. Hannibal nadal mnie prowadzi, trzymając ogon w górze jak futrzany proporzec; zatrzymuje się tylko raz, by obejrzeć się i sprawdzić, czy idę za nim. Wyczuwam różany zapach i dostrzegam kilka krzaków róży japońskiej, które kwitną jakimś cudem mimo wiatru i słonego powietrza. Ich płatki mają na tle granitu intensywnie różowy kolor. Przeciskam się obok nich, zadrapując sobie cierniami gołe kostki, i zeskakuję ze skał na plażę. Nie ma tam piasku, są tylko niewielkie kamyki, które stukają o siebie niesione falami. Po obu stronach niewielkiej zatoki wystają z wody wysokie głazy osłaniające plażę.

Mogłabym tu mieć swoją kryjówkę.

Planuję już piknik. Przyniosę tu koc, lunch i oczywiście butelkę wina. Jeśli będzie gorąco, odważę się może nawet na kąpiel w zimnej wodzie. Słońce ogrzewa mi twarz, powietrze pachnie różami – od wielu miesięcy nie czułam się tak spokojna i szczęśliwa. Może to rzeczywiście jest miejsce dla mnie. Miejsce, gdzie powinnam być, gdzie będę w stanie pracować. Gdzie w końcu znów odnajdę wewnętrzny spokój.

Czuję nagle, że zgłodniałam. Nie pamiętam, kiedy po raz ostatni byłam taka głodna. W ciągu ostatnich paru miesięcy straciłam tyle na wadze, że obcisłe kiedyś dżinsy wiszą mi teraz na biodrach. Wspinam się z powrotem po ścieżce, myśląc o jajecznicy, tostach i litrach gorącej kawy ze śmietanką i cukrem. Burczy mi w żołądku i czuję już smak domowej roboty dżemu z jeżyn, który przywiozłam z Bostonu. Hannibal mknie przede mną, wskazując drogę. Albo wybaczył mi już, że wyrzuciłam jego myszy, albo też myśli o śniadaniu.

Wdrapuję się na urwisko i podążam ścieżką w kierunku skalnego cypla. Tam gdzie ląd wchodzi w morze jak dziób statku, stoi samotny dom. Wyobrażam sobie, jak nieszczęsny kapitan Brodie wpatruje się w morze z tarasu na dachu, pełniąc wachtę w dobrą i złą pogodę. Tak, kapitan statku z pewnością wybrałby na swoją rezydencję takie właśnie miejsce, smagane wiatrem urwisko…

Unoszę brwi, spoglądając na taras. Czy mi się wydawało, czy ktoś tam stał? Teraz nikogo nie widzę. Może to jeden z cieśli, ale Donna powiedziała, że pracują tylko w dni powszednie, a dziś jest niedziela.

Ruszam pospiesznie ścieżką i obszedłszy dom, docieram do frontowego ganku, ale na podjeździe stoi tylko moje subaru. Gdyby to był cieśla, jak by się tu dostał?

Wchodzę do domu, tupiąc po schodach, i wołam:

– Halo?! Jestem nową lokatorką!

Nikt nie odpowiada. Na piętrze, idąc korytarzem, nasłuchuję odgłosów pracy w wieżyczce, lecz nie słyszę uderzeń młotów ani zgrzytu piły, ani nawet trzeszczenia podłogi pod nogami. Drzwi prowadzące na górę głośno skrzypią, kiedy otwieram je, odsłaniając mroczne wąskie schodki.

– Halo?! – krzyczę w mrok.

Nadal nikt nie odpowiada.

Nie wchodziłam jeszcze na wieżyczkę. Spoglądając w ciemność, dostrzegam, że przez zamknięte drzwi u szczytu schodów przenikają nikłe smugi światła. Jeśli ktoś tam pracuje, zachowuje się dziwnie cicho. Rozważam przez chwilę niepokojącą możliwość, że intruzem nie jest cieśla. Że ktoś inny wślizgnął się do domu przez otwarte frontowe drzwi i czai się teraz u góry, czekając na mnie. Nie jestem jednak w Bostonie, tylko w małym miasteczku w stanie Maine, gdzie ludzie nie zamykają drzwi na klucz i zostawiają kluczyki w samochodach. Tak mi przynajmniej mówiono.

Pierwszy schodek skrzypi złowieszczo, gdy stawiam na nim stopę. Nieruchomieję, nasłuchując. U góry wciąż panuje cisza.

Podskakuję, słysząc głośne miauczenie Hannibala. Oglądam się i widzę go u swoich stóp. Nie jest bynajmniej zaniepokojony. Prześlizguje się obok mnie, biegnie do zamkniętych drzwi u szczytu schodów i czeka na mnie w ciemnościach. Mój kot jest odważniejszy niż ja.

Idę w górę na palcach i z każdym krokiem przyspiesza mi puls. Kiedy docieram do ostatniego stopnia, mam spocone ręce i gałka drzwi wydaje mi się śliska. Przekręcam ją powoli i szturcham drzwi.

Światło słońca zalewa mi oczy.

Oślepiona, mrużę powieki i po chwili widzę już wyraźnie pokój w wieżyczce. Na szybach są pasemka soli. Z sufitu zwisają jedwabiste pajęczyny i kołyszą się w przeciągu. Hannibal siedzi przy stercie desek, spokojnie liżąc łapę. Wszędzie leżą narzędzia do obróbki drewna: piła taśmowa, cykliniarki, kozły do piłowania. Ale nie ma tam żywej duszy.

Drzwi prowadzą na taras na dachu, z którego jest widok na morze. Otwieram je i wychodzę. Czuję porywisty wiatr. W dole widzę ścieżkę na urwisku, którą niedawno szłam. Odgłos fal wydaje się tak bliski, jakbym stała na dziobie statku – bardzo starego. Poręcz tarasu wygląda chwiejnie; farba zeszła z niej dawno temu pod wpływem warunków atmosferycznych. Robię kolejny krok i drewno ugina się nagle pod moimi nogami. Cofam się odruchowo i spoglądam na zbutwiałe deski. Donna ostrzegała mnie, bym trzymała się z daleka od tarasu. Gdybym poszła dalej, deski mogłyby się załamać pod moim ciężarem. A przecież zaledwie chwilę temu wydawało mi się, że ktoś stoi na tym tarasie, którego podłoga jest krucha jak tektura.

Wracam do wieżyczki i zamykam drzwi przed wiatrem. Okna pokoju wychodzą na wschód, więc poranne słońce zdążyło go już ogrzać. Napawam się złotymi promykami światła, próbując zrozumieć, co widziałam z urwiska, nie znajduję jednak odpowiedzi. Może był to jakiś refleks. Dziwne złudzenie optyczne wywołane przez stare szyby. Tak, to musiało być coś takiego. Gdy patrzę przez okno, widok zniekształcają pofałdowania szkła, jakbym spoglądała w taflę wody.

Nagle na peryferiach pola widzenia coś migocze.

Obracam się, ale widzę tylko wirujący kurz, lśniący w słońcu jak milion galaktyk.

Rozdział czwarty

Gdy wchodzę do Agencji Nieruchomości Branca, Donna rozmawia przez telefon. Wita mnie zapraszającym gestem i kieruje do poczekalni. Siadam przy oknie, przez które wpadają promienie słońca, i podczas gdy pośredniczka kontynuuje rozmowę, przeglądam katalog posiadłości proponowanych na wynajem. Nie widzę w nim Strażnicy Brodiego, ale są inne kuszące propozycje, od domków przy kamienistej plaży, poprzez mieszkania w mieście, po imponującą rezydencję przy Elm Street za nie mniej imponującą cenę. Przerzucając kartki z pięknymi fotografiami domów, myślę o widoku z mojej sypialni w Strażnicy Brodiego i o porannym spacerze wzdłuż pachnącego różami urwiska. Ile domów w tym katalogu ma własną prywatną plażę?

– Witam, Avo. Zdążyła się już pani zadomowić?

Patrzę na Donnę, która skończyła wreszcie rozmawiać przez telefon.

– Mam parę… drobnych problemów, o których muszę z panią pomówić.

– Ojej! Jakich problemów?

– Na początek myszy.

– Ach. – Donna wzdycha. – Tak, to bolączka niektórych naszych starych domów. Ponieważ ma pani kota, nie polecam wykładania trucizny, ale mogę pani dostarczyć pułapki.

– Nie sądzę, żeby kilka pułapek rozwiązało problem. Wygląda na to, że w ścianach mieszka cała armia myszy.

– Poproszę Neda i Billy’ego… naszych cieśli… żeby zatkali wszystkie dziury, przez które mogą wchodzić. Ale to stary dom i w tej okolicy większość z nas uczy się po prostu żyć z myszami.

Biorę do ręki katalog z posiadłościami na wynajem.

– Więc nawet gdybym przeniosła się w inne miejsce, napotkam ten sam problem?

– W tej chwili nie ma w tym rejonie niczego wolnego. Jest szczyt sezonu i wszystko mamy zarezerwowane. Można znaleźć najwyżej jakąś ofertę na pojedyncze tygodnie. A pani chciała wynająć coś na dłużej, prawda?

– Tak, do października włącznie. Żebym miała czas skończyć książkę.

Donna kręci głową.

– Obawiam się, że nie znajdzie pani niczego, co zapewniłoby takie widoki i prywatność jak Strażnica Brodiego. Czynsz jest tak niski tylko z powodu remontu.

– Moje drugie pytanie dotyczy właśnie remontu.

– Tak?

– Mówiła pani, że cieśle pracują tylko w dni robocze.

– Zgadza się.

– Dziś rano, kiedy szłam ścieżką wzdłuż urwiska, widziałam chyba kogoś na tarasie na dachu.

– W niedzielę? Ale oni nie mają klucza do domu. Jak się tam dostali?

– Wychodząc na spacer, nie zamknęłam frontowych drzwi.

– To był Billy czy Ned? Ned jest pod sześćdziesiątkę, Billy ma dwadzieścia parę lat.

– Właściwie z nikim nie rozmawiałam. Jak wróciłam, w domu nikogo nie było. – Przerwałam na moment. – Przypuszczam, że to mogło być złudzenie optyczne. Być może mi się zdawało, że kogoś widzę.

Przez chwilę Donna milczy i zastanawiam się, co myśli. „Moja lokatorka jest stuknięta?” Zdobywa się jednak na uśmiech.

– Zadzwonię do Neda i przypomnę mu, żeby nie przeszkadzał pani w weekendy. Albo powie mu pani sama, jak go pani zobaczy. Obaj powinni się u pani zjawić jutro rano. A co do myszy, to jutro mogę przynieść pani pułapki… jeśli pani chce.

– Nie, kupię parę od razu. Gdzie w mieście można je tu kupić?

– W sklepie żelaznym Sullivana, na końcu ulicy. Proszę skręcić w lewo i na pewno pani trafi.

Jestem już niemal przy drzwiach, gdy przypominam sobie nagle, że miałam jeszcze o coś spytać. Odwracam się.

– Charlotte zostawiła w domu książkę kucharską. Chętnie jej ją prześlę, jeśli poda mi pani adres.

– Książkę kucharską? – Donna wzrusza ramionami. – Może już jej nie potrzebowała.

– To był prezent od jej babci i miała w niej mnóstwo odręcznych notatek. Jestem pewna, że chce ją odzyskać.

Donna przestaje już skupiać na mnie uwagę i wraca do biurka.

– Wyślę jej maila.

* * *

Słońce przywiodło do miasteczka turystów i na Elm Street muszę lawirować między spacerowymi wózkami i omijać szerokim łukiem dzieciaki ściskające kurczowo w rękach rożki z kapiącymi lodami. Jak powiedziała Donna, jest szczyt sezonu i w całym mieście dzwonią radośnie sklepowe kasy, restauracje są zatłoczone, a dziesiątki nieszczęsnych homarów czeka egzekucja we wrzątku. Mijam siedzibę Towarzystwa Historycznego Tucker Cove i kilka sklepów, w których sprzedawane są identyczne podkoszulki i kolorowe cukierki ciągutki, aż w końcu dostrzegam szyld sklepu Sullivana.

Wchodzę do środka i przy drzwiach rozlega się dzwonek. Ten dźwięk przywołuje wspomnienia z dzieciństwa, gdy dziadek zabierał mnie i moją starszą siostrę Lucy do takiego właśnie sklepu żelaznego. Przystaję i wdychając znany zapach kurzu i świeżo piłowanego drewna, przypominam sobie, z jakim namaszczeniem dziadek oglądał zawsze młotki i śrubokręty, gumowe węże i uszczelki. Było to miejsce, w którym ludzie z jego pokolenia czuli się jak ryba w wodzie.

Nie widzę nikogo, ale słyszę, jak dwaj mężczyźni dyskutują gdzieś na zapleczu o zaletach kranów z mosiądzu i stali nierdzewnej.

Przechodzę między półkami, szukając pułapek na myszy, ale znajduję tylko sprzęt ogrodowy. Rydle i łopaty, rękawice i szufle. Skręcam w następną alejkę i widzę gwoździe, śruby i szpule z łańcuchami we wszystkich możliwych rozmiarach ogniw. Nie brakuje tam niczego do zbudowania sali tortur. Zamierzam już wejść w trzecią alejkę, gdy zza tablicy ze śrubokrętami wyłania się nagle czyjaś głowa. Zza osuwających się na nos okularów wpatruje się we mnie człowiek o siwych włosach sterczących jak puszek dmuchawca.

– Szuka pani czegoś?

– Tak. Pułapek na myszy.

– Mały problem z gryzoniami, tak? – Chichocząc, wychodzi zza rogu alejki i zbliża się do mnie. Chociaż ma robocze buty i pas z narzędziami, wygląda na zbyt sędziwego, by mógł jeszcze wywijać młotem. – Trzymam pułapki na myszy tutaj, ze sprzętem kuchennym.

Pułapki jako sprzęt kuchenny… Niezbyt apetyczna myśl. Podążam za mężczyzną w głąb sklepu i widzę całą gamę pokrytych kurzem łopatek, tanich aluminiowych garnków i patelni. Bierze do ręki pakunek i wręcza mi go. Widzę ze zdumieniem, że są to tradycyjne, pakowane po sześć sztuk, sprężynowe łapki na myszy. Takie same, jakich moi dziadkowie używali na farmie w New Hampshire.

– Ma pan coś bardziej… humanitarnego? – pytam.

– Humanitarnego?

– Pułapki, które nie zabijają myszy. Klatkowe?

– A co pani zamierza z nimi zrobić, jak je pani złapie?

– Wypuszczę je. Gdzieś na zewnątrz.

– Natychmiast wrócą. Chyba że wywiezie je pani gdzieś daleko. – Śmieje się głośno z tego pomysłu.

Patrzę na sprężynowe łapki.

– Wydają się takie okrutne.

– Proszę tam włożyć trochę masła orzechowego. Zwęszą je, wejdą na sprężynę i… trrrach! – Uśmiecha się szeroko, gdy podskakuję na ten dźwięk. – Obiecuję pani, że nic nie poczują.

– Nie sądzę, żebym chciała…

– Akurat mam w sklepie eksperta, który panią uspokoi. – Krzyczy na cały głos: – Hej, doktorku! Przekonaj tę młodą damę, że nie musi być taka wrażliwa!

Słysząc zbliżające się kroki, odwracam się i widzę mężczyznę mniej więcej w moim wieku. Jest w dżinsach i bawełnianej koszuli i wygląda tak schludnie, jakby wyszedł prosto z katalogu L.L. Bean. Aż dziw, że nie ma u boku golden retrievera. Trzyma w rękach mosiężną baterię łazienkową. Najwyraźniej to on zwyciężył w dyskusji, którą wcześniej słyszałam.

– W czym mogę pomóc, Emmett? – pyta.

– Powiedz tej miłej pani, że myszy nie będą cierpieć.

– Jakie myszy?

– Te, które mam w domu – wyjaśniam. – Przyszłam kupić pułapki, ale te tutaj… – Spoglądam na opakowanie sprężynowych łapek i wzruszam ramionami.

– Mówię pani, że dobrze działają, ale ona uważa, że są okrutne – wchodzi mi w słowo Emmett.

– No cóż. – Pan L.L. Bean wzrusza obojętnie ramionami. – Żadne urządzenie do zabijania nie jest w stu procentach humanitarne, ale te starego typu łapki mają tę zaletę, że dają niemal natychmiastowy skutek. Metalowy pręt łamie kręgosłup, uszkadzając rdzeń kręgowy. Oznacza to, że nie mogą być przekazywane do mózgu żadne sygnały bólu, co minimalizuje cierpienie zwierzęcia. Są badania, które pokazują…

– Przepraszam, ale skąd pan się na tym zna?

Uśmiecha się z zażenowaniem. Ma uderzająco błękitne oczy i godne pozazdroszczenia długie rzęsy.