Strona główna » Poradniki » Kto się boi Karola Darwina? Feminizm wobec teorii ewolucji

Kto się boi Karola Darwina? Feminizm wobec teorii ewolucji

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788361710707

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Kto się boi Karola Darwina? Feminizm wobec teorii ewolucji

Relacje między feminizmem i nauką – a naukami biologicznymi w szczególności – były zawsze napięte, o ile wręcz nie wrogie. Większość feministek ma skłonność do tego, by nie wierzyć w nic, co mówią naukowcy, z góry zakładają bowiem, że nauka to „wymysł białych heteroseksualnych mężczyzn” i kolejne narzędzie opresji kobiet. Czy jednak istotnie tak jest, czy naprawdę nauka jest wroga kobietom i kobiecości? A może jednak raczej jest ich sojusznikiem? W książce Kto się boi Karola Darwina? Feminizm wobec teorii ewolucji Griet Vandermassen – konfrontując ze sobą dorobek współczesnego ewolucjonizmu i prace teoretyczek feminizmu – pokazuje, że w rzeczywistości nauki biologiczne, a zwłaszcza psychologia ewolucyjna (do której radykalne feministki żywią szczególną animozję), mogą stać się najlepszym sojusznikiem feminizmu, przy czym z takiego sojuszu korzyści mogą odnieść obie strony. Feminizm bowiem, jak pokazuje Vandermassen, jedynie w naukowej prawdzie o człowieku może znaleźć sensowne uzasadnienie swojego programu, a z kolei nauka, otwierając się na racjonalny feminizm, zyskuje cenną perspektywę badawczą, czyli może lepiej realizować swój podstawowy cel, jakim jest poszukiwanie prawdziwych odpowiedzi na pytania o naturę świata.

Polecane książki

Publikacja to praktyczny poradnik zawierający rozwiązania najbardziej problemowych sytuacji z dziedziny bhp w szkole. Ekspert rozwiązuje wątpliwości czytelników....
„Jestem kłamcą. Urodziłem się po to, by kłamać. Kształcono mnie na kłamcę i szkolono mnie na kłamcę w środowisku, które kłamaniem zarabia na życie. Kłamstwo praktykuję również jako pisarz”. John le Carré Choć minęło już ponad pół wieku od chwili, kiedy powieść...
Wznowienie kultowej powieści o duchach i przyjaźni Kuba i Konrad, koledzy z krakowskiego Kazimierza, postanawiają rozwikłać zagadkę śmierci szkolnego woźnego. Wkrótce wokół nich zaczynają się pojawiać duchy zmarłych, tajemnicze postaci, a z czasem pewna dziwaczna sekta i jej guru ze swoim aniołem st...
Opracowanie ma na celu przybliżenie płatnikom oraz ich pracownikom informacji na temat pozycji płatnika w systemie ubezpieczeń społecznych, charakteru relacji pomiędzy płatnikiem a Zakładem Ubezpieczeń Społecznych i ubezpieczonym. W sposób kompleksowy omówiono obowiązki płatnika w zakresie nalicza...
Autor prowadzi czytelnika przez labirynty emocji, świata zamkniętego w strachu, wzniosłego miłością i upadłego odtrąceniem przez tych, których kochał i poświęcił swoje życie. Mimo znacznego ładunku emocjonalnego Robert pozostawia czytelnikowi miejsce na dopowiedzenie własnej historii. Jego poezja to...
Za każdym mężczyzną u władzy stoi kobieta, która pomogła mu zdobyć wpływy.Pierwsze damy III Rzeczpospolitej. Dzieli je pochodzenie, doświadczenie i poglądy, a ich życie toczy się mniej lub bardziej w cieniu mężów. Anna Szarłat w szczerych i intymnych rozmowach z kobietami, ich bliskimi i przyjaciółm...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Griet Vandermassen

Kto się boi Karola Darwina?

Feminizm a teoria ewolucji

Griet Vandermassen

Wydawnictwo CiS & Centrum Praw Kobiet

Warszawa / Stare Groszki 2018

© 2018 by Griet Vandermassen

© 2018 for Polish edition and Polish translation

by Wydawnictwo CiS and Centrum Praw Kobiet

Przekład filologiczny z języka holenderskiego Bożena Witowicz poprawiony i uzupełniony na podstawie (rozszerzonego) wydania angielskiego przez Andrzeja Dominiczaka i Piotra J. Szwajcera.

Redakcja i opracowanie: Ewa Szwajcer i Piotr J. Szwajcer

Projekt okładki — Studio Gonzo & Co. Na okładce wykorzystano: Charles_Robert_Darwin_by_John_Collier, Wikimedia, public domain.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kodowanie w urządzeniach do przetwarzania danych, przesyłanie drogą elektroniczną (przewodowo i bezprzewodowo), odtwarzanie w jakiejkolwiek formie w wystąpieniach publicznych w całości lub w części tylko za wyłącznym, pisemnym zezwoleniem właściciela praw autorskich.

Wydanie I

Stare Groszki 2018

Adres redakcji:

Wydawnictwo CiS

Opoczyńska 2A/5

02-526 Warszawa

e-mail:CiS@CiS.pl

www.cis.pl

ISBN e-book 978-83-61710-71-4

Publikację elektroniczną przygotował:

Przedmowa do wydania polskiego

Czy istnieją psychologiczne różnice między mężczyznami i kobietami? A jeśli tak, to skąd się one biorą? Feministki przez długie dekady ignorowały empiryczne świadectwa — a przybywało i przybywa ich w tempie wykładniczym — że kobiety i mężczyźni istotnie się różnią i że te różnice mają charakter ewolucyjny. Przyczyną była zapewne obawa, że takie odkrycia mogą być niewygodne politycznie. Ta obawa przed „politycznie niepoprawną rzeczywistością” towarzyszy feminizmowi do dzisiaj.

Pierwsze wydanie głośnej książki Stevena Pinkera Tabula rasa. Spory o naturę ludzką* zostało opublikowane w roku 2002. Niestety, mimo że od ukazania się tej pracy — w której autor definitywnie rozprawia się z mitem, że ludzki mózg jest w chwili narodzin „niezapisaną tablicą” i człowiek rodzi się jako istota psychoseksualnie neutralna — upłynęło już szesnaście lat, feminizm niezmiennie pozostaje domeną społecznego konstruktywizmu. Świadczy o tym między innymi charakter feministycznych publikacji — jak pokazała analiza artykułów zamieszczanych w piśmie „Sex Roles”, bardzo prestiżowym organie akademickiego feminizmu, na ponad cztery tysiące tekstów, jakie ukazały się w tym periodyku w latach 1975-2009, tylko 25 uwzględniało biologiczną perspektywę badań nad różnicami płciowymi, a z tej liczby jedynie dziewięć tekstów o tym podejściu wypowiadało się pozytywnie. Autorki pozostałych szesnastu natomiast albo błędnie interpretowały wyniki cytowanych badań, albo odcinały się od nich wyłącznie z tego powodu, że się z nimi nie zgadzały. W tej sytuacji trudno się dziwić, że autorzy analizy zawartości „Sex Roles” stwierdzili, iż reprezentantki gender studies nie tyle nie są zainteresowane biologią człowieka, co wręcz aktywnie starają się naukę tę zdyskredytować[1]. W innym badaniu przeprowadzono porównanie prac z obszaru gender studies z tekstami autorów piszących na podobne tematy, tyle że reprezentujących inne dziedziny nauk społecznych. Jak się okazało, w tekstach przedstawicielek gender studies występowało więcej (świadomych i nieświadomych) błędów i zniekształceń oraz więcej twierdzeń normatywnych (zamiast opisowych), a wreszcie teksty te charakteryzowały się silniejszą tendencją do opisywania i wyjaśniania ludzkich zachowań w kategoriach uwarunkowań zewnętrznych, przy pominięciu czynników i mechanizmów biologicznych lub psychologicznych. Tym razem autorzy zakończyli swoją analizę konkluzją, iż dla gender studies charakterystyczne jest selektywne ujmowanie rzeczywistości, wyraźnie zapośredniczone przez preferencje ideologiczne[2].

Gdy naukę zaczyna kształtować ideologia — feministyczna lub jakakolwiek inna — nie wróży to dobrze.

Podejście zideologizowane automatycznie prowadzi do zawężenia obszaru rozważanych wyjaśnień, zakłóca i zniekształca proces interpretacji danych i prowadzi do faworyzowania metod badawczych, które pewniej doprowadzą do pożądanych konkluzji. Jednym słowem — ideologia utrudnia dotarcie do prawdy. Ktoś mógłby to uznać za przejaw ironii historii — wszak pierwotną inspiracją feministycznych badań było pozbycie się z nauki zafałszowanej — bo męskocentrycznej — perspektywy, czyli robienie lepszej nauki. A skończyło się tym, że jeden fałsz zastępuje się innym. Efekt jest taki, że żadna z proponowanych w tej chwili feministycznych koncepcji mających wyjaśniać różnice płciowe nie zbliża nas nawet do zrozumienia, dlaczego kobiety i mężczyźni się różnią. Trudno się dziwić — feminizm nie może na takie pytanie odpowiedzieć, bo sam zdecydował się odciąć od naukowej wiedzy o biologicznych (ewolucyjnych) podstawach i mechanizmach zachowania oraz (właśnie!) różnic płciowych. Wciąż tkwi też w pułapce błędnej i dawno odrzuconej dychotomii natura/kultura. A przecież wiemy, iż już w matczynym łonie działają obie te siły. Niestety, nie można się niczego takiego dowiedzieć z lektury feministycznych pism, a to oznacza, że feminizm sam podważa swoją intelektualną wiarygodność.

Ja tymczasem naprawdę wierzę, że „prawda nas wyzwoli”. I ta wiara jest dziś we mnie nawet silniejsza niż trzynaście lat temu, kiedy ukazało się pierwsze wydanie tej książki, która dziś trafia również do polskich czytelniczek i czytelników. Choćby idea psychoseksualnej neutralności dzieci, jakkolwiek wciąż promowana, nie służy dobrze ani interesom dziewczynek, ani chłopców. Przeciwnie — musimy dobrze zrozumieć odmienne skłonności i możliwości obu płci (oraz skalę różnic indywidualnych w obrębie każdej z nich), by nauczyć się rozpoznawać ludzkie potrzeby i stwarzać warunki umożliwiające ich zaspokojenie. Tak, potrzebujemy feminizmu, ale musi być to feminizm oparty na właściwym — czyli naukowym — rozumieniu różnic płciowych. Już trzydzieści lat temu Tooby i Cosmides, dwójka badaczy wielce zasłużonych dla feminizmu, przestrzegała, że jakiekolwiek próby zmiany społecznej nieoparte na takiej wiedzy można porównać do zachowania chirurga, który usiłuje przeprowadzić operację z zasłoniętymi oczami.

Intelektualnie dojrzały feminizm leży też w jak najlepiej pojętym interesie współczesnej nauki. To bardzo ważne, by feministyczne uczone mogły na równych prawach angażować się w naukowe spory, ale jest to możliwe — co pokazało przez ostatnie dekady wiele kobiet i o czym piszę w swojej książce — gdy spory te istotnie koncentrują się wokół problemów naukowych, a nie ideologicznych haseł. Potrzebujemy zresztą feministycznych naukowców (podobnie jak naukowców reprezentujących inne polityczne i światopoglądowe opcje) także z innego powodu. Nie po to oczywiście, by narzucali swoją ideologię, ale dlatego, że nauka po prostu zyskuje na intelektualnych sporach i rozbieżnościach miedzy tymi, którzy ją uprawiają. Nauka jest przedsięwzięciem społecznym, a to oznacza, że z definicji podatna jest na wszelkie ludzkie słabości. W tym oczywiście na powszechną skłonność do patrzenia na świat ze zideologizowanej perspektywy. Im więcej takich perspektyw się ujawnia, tym większa szansa, że uda się wyeliminować błędy i zniekształcenia każdej z nich i realizować cel, który jest ideałem nauki — dążenie do prawdy.

Griet Vandermassen, kwiecień 2018

Rozdział pierwszy

Nauka i jej problemy

Nauka, jak wiele wskazuje, nie jest wcale bezpłciowa.

Jest mężczyzną i ojcem — i jest chora.

Virginia Woolf[1]

Czy powinniśmy się dziwić nieufności, jaką odczuwają niektóre feministki wobec tego, co na temat biologicznych różnic pomiędzy kobietami i mężczyznami mówi nauka? Czy pewna doza ostrożności nie jest w tym przypadku uzasadniona? Wszak od stuleci drugorzędną rolę społeczną kobiet uzasadniano, powołując się na mniej lub bardziej mityczne „biologicznie zakorzenione” różnice pomiędzy płciami. Jak zauważyła Ruth Bleier: „teorie biologiczne służyły często jako pseudonaukowe usprawiedliwienia dla ideologii podtrzymujących lub maskujących patriarchalne relacje władzy, dominacji i kontroli”[2]. Powiązanie dziejów mizoginii z bezdyskusyjnie występującymi u niektórych naukowców uprzedzeniami w pewnej mierze wyjaśnia rozpowszechnioną wśród feministek biofobię*. Jej przejawem jest jednak również i to, iż — zapewne w obawie przed społecznymi i politycznymi konsekwencjami uznania pewnych faktów — feministki często zaprzeczają istnieniu wiedzy obiektywnej, popełniając przy okazji tak zwany błąd naturalistyczny polegający na przyjęciu, że z tego, jak jest, wynika, jak być powinno. To zresztą tylko jeden ze sposobów, na który feministki próbują rozprawić się z niemal każdym niewygodnym dla siebie odkryciem naukowym.

„Jeśli nauka ujawnia jedynie «prawdy», czy możemy krytykować jej teorie za ich nieuniknione polityczne i społeczne implikacje?”[3] — zapytuje retorycznie Bleier i sama sobie odpowiada:

Wbrew pozorom nie jest to trudne pytanie. Nauka nie ujawnia po prostu prawd. Jest raczej „systemem wytworów poznawczych”, zbiorem społecznie konstruowanych sposobów rozumienia zjawisk naturalnych i społecznych […] Podobnie jak literatura, film i polityka, nauka jest produktem i jednocześnie instytucją kultury, jest zbiorem interpretacji i języków, jakimi posługują się ludzie, by jednocześnie tworzyć i odkrywać znaczenie tego, co badają. A ci ludzie, urodzeni i wychowani w określonym kontekście klasowym, płciowym, rasowym, etnicznym i narodowym wyznają — jak wszyscy — pewien światopogląd. Światopogląd ten z kolei, wraz z doświadczeniem życiowym, relacjami interpersonalnymi, wartościami, przekonaniami i uprzedzeniami, decyduje o tym, jakie zagadnienia naukowcy uważają za interesujące, jakie przyjmują założenia, jakiego języka używają oraz co dostrzegają, a czego nie dostrzegają, stawiając pytania, jak interpretują uzyskane dane, a wreszcie, jaką prawdę mają nadzieję odnaleźć, jakiej prawdy pragną, jakiej potrzebują i w jaką skłonni są uwierzyć[4].

Różne odłamy feminizmu zajmują odmienne stanowisko wobec nauki. Feministki liberalne akceptują na przykład fakt, że pomimo bezspornego i nieuchronnego społecznego oraz kulturowego zakorzenienia nauki (zwłaszcza nauk o człowieku), możliwa jest wiedza obiektywna, wolna od wartościowania. Przedstawicielki większości pozostałych odłamów feminizmu skłaniają się raczej ku jednej z wersji relatywizmu poznawczego.

W dalszej części tego rozdziału skoncentruję się na kwestii zasadności tej feministycznej nieufności wobec nauki. Oto pytania, na które spróbuję niżej odpowiedzieć: Co mówią nam mizoginiczne teorie i praktyki z przeszłości o samej działalności naukowej?; Czy możliwy jest obiektywizm w nauce?; Czy jej społeczne uwarunkowanie uzasadnia pogląd, w myśl którego nauka jest takim samym wytworem kultury, jak film lub literatura?

Mizoginia w nauce — fakty z przeszłości

Jak twierdzi wiele feministycznych autorek, historię nauki, a zwłaszcza biologii, cechują uprzedzenia wobec kobiet oraz mniej lub bardziej świadome ignorowanie kobiet (samic w przypadku innych zwierząt)[5]. Istotnie, w annałach nauki i filozofii znaleźć można wiele przykładów jawnego seksizmu. Dorobek starożytnych Greków, w tym choćby Arystotelesa, Galena i Hipokratesa, to dobra ilustracja, jak wyznawane wartości i przekonania wpływają na tworzone teorie. Hipokrates (460?-377 p.n.e.) był na przykład zdania, że macica przemieszcza się swobodnie wewnątrz ciała kobiety, co jest przyczyną wielu fizycznych, umysłowych i moralnych przypadłości (samo słowo „histeria” pochodzi od greckiego hestera, czyli macica). Utrzymywał też, że krew menstruacyjna jest trująca, gdyż kobiety w przeciwieństwie do mężczyzn nie posiadają zdolności wydalania z ciała nieczystych substancji wraz z potem. Kolejny „ojciec medycyny”, Galen (130?-200? p.n.e.), uważał krew menstruacyjną za pozostałość pożywienia, którego niewielkie i pośledniejsze ciało kobiece nie potrafi w pełni strawić[6]. Zdaniem Arystotelesa (384-322 p.n.e.) z kolei dusza kobiety nigdy nie jest w pełni ukształtowana. Twierdził on też, że kobiety jako istoty pasywne nie wnoszą do poczęcia nic poza pełniącą funkcję inkubatora macicą i ten pogląd utrzymał się przez długie wieki. To między innymi sprawiło, że uczeni siedemnastego i osiemnastego wieku, pierwsi posługujący się mikroskopami, badając spermę pod mikroskopem, dostrzegli w niej homunkulusy, czyli malutkie, w pełni uformowane ludziki z rękami, nogami i głową[7]. Te „obserwacje” i cała doktryna preformacjonizmu nie były tylko efektem niedoskonałości ówczesnych mikroskopów, lecz wynikały z wyobrażenia kobiety, które chrześcijaństwo przejęło od Arystotelesa.

Dychotomia pomiędzy aktywnym mężczyzną i pasywną kobietą znalazła też miejsce w filozofii. Niemiecki myśliciel doby Oświecenia Johann Gottlieb Fichte uważał na przykład za rzecz rozsądną, że kobiety nie dążą do satysfakcji seksualnej. Godność kobiety — wywodził — leży w jej podporządkowaniu się mężczyźnie poprzez małżeństwo, zatem nie może ona pragnąć pełnej wolności (również w sferze seksualnej). Także Rousseau, Hume, Kant i inni filozofowie „epoki świateł”, której hasłem przewodnim była wszak wolność i rozumność człowieka, w dość ograniczony sposób definiowali samo człowieczeństwo i kondycję ludzką, uznawali bowiem, że kobiety ze swojej natury nie posiadają cech i predyspozycji nieodzownych do pełnienia aktywnej roli w życiu publicznym[8]. Jak pisze historyk Thomas Laqueur[9], do końca XVIII wieku w krajach Zachodu w pewnym sensie w ogóle nie uznawano istnienia dwóch odrębnych płci. Panował model jednego, męskiego ciała jako formy podstawowej i kobiety jako jego mniej udanej wersji. Przekonanie, w myśl którego kobiety są właściwie niedoskonałymi mężczyznami, było przez dwa tysiące lat podstawowym założeniem myśli anatomicznej. Dopiero w XIX wieku wraz z rozwojem nowoczesnej nauki ten jednopłciowy model stopniowo zaczął tracić popularność — co znamienne, też dopiero wtedy kobiece narządy płciowe otrzymały własne nazwy naukowe[10].

Za pierwszego filozofa i uczonego, który próbował uzasadniać „większą doskonałość” płci męskiej, uważa się Arystotelesa. W swoich tekstach poświęconych biologii za fundamentalny czynnik decydujący o doskonaleniu się zwierząt uznawał on ciepło, a ponieważ w jego mniemaniu kobiety są zimniejsze od mężczyzn, ich mózgi nie mogą osiągnąć tego samego stopnia rozwoju. Galen w oparciu o tę samą ideę twierdził, iż to właśnie deficyt ciepła powoduje, że genitalia kobiet w przeciwieństwie do męskich pozostają ukryte wewnątrz ciała[11]. Niektóre feministki, wśród nich między innymi Anthea Callen, wyciągają z tej tradycji daleko idące wnioski: „Nie istnieje nic takiego — pisze Callen — jak «naturalne» ciało; wszystkie ciała są konstruowane społecznie; wszystkie są reprezentacjami ucieleśniającymi skomplikowaną grę idei kulturowych, w tym rasy, klasy i płci”[12]. Budzi jednak poważne wątpliwości, na jakiej podstawie w oparciu o fakt wielowiekowej dominacji jednopłciowego modelu ciała ludzkiego można formułować tezę, że wszystkie ciała są konstruktami społecznymi. Może stare teorie były po prostu błędne i dopiero w niedawnej przeszłości, dzięki samonaprawczym mechanizmom wbudowanym w nowożytną naukę, stworzyliśmy lepsze? Pogląd ten wydaje się być lepiej uzasadniony, z jednym wszakże zastrzeżeniem — bez kobiet, które wezmą na siebie część pracy krytycznej, uprzedzeń płciowych nie uda się z nauki wyeliminować.

Postępy w nauce w dziewiętnastym i na początku dwudziestego wieku, analizowane z perspektywy genderowej, istotnie nie mogły budzić zaufania do samonaprawczych zdolności nauki. Trudno zaprzeczyć, że w tym obszarze proces jej realnej naprawy rozpoczął się dopiero w latach siedemdziesiątych XX wieku, gdy kobiety zaczęły być znacznie liczniej reprezentowane w świecie akademickim. Istotnie trzeba było dość długo czekać, ale pamiętajmy, że jeszcze na przełomie XIX i XX wieku akademiccy naukowcy, w tym również biolodzy i fizycy, ale też i lekarze, sprzeciwiali się kształceniu młodych kobiet, twierdząc, że wysiłek umysłowy może zaszkodzić ich zdolnościom rozrodczym. Przy tym kobiety uważano za mniej inteligentne od mężczyzn, częściowo z powodu mniejszego mózgu, ale również ze względu na mniejszy wzrost i niższą wagę. Można było spotkać się na przykład z poglądem, że ponieważ kobiety jedzą mniej niż mężczyźni, mniej pożywienia zostaje przetworzone na myśli, co tłumaczy większe możliwości męskiego umysłu[13]. Z kolei przedstawiciele nauk medycznych przyjmowali w tej epoce, że fizyczne i umysłowe deficyty kobiet można wyjaśnić zaburzeniami seksualnymi. To dlatego lekarze epoki wiktoriańskiej nauczali, że wycięcie łechtaczki może wyleczyć większość „kobiecych słabości” (w tym melancholię, histerię, obłęd i epilepsję). Klitoridektomia była również stosowana w leczeniu masturbacji, kleptomanii, nimfomanii i skłonności lesbijskich. Procedurę tę stosowano powszechnie w drugiej połowie dziewiętnastego wieku w Europie i w Stanach Zjednoczonych, choć nie było jakichkolwiek dowodów na jej skuteczność. W Anglii ostatni odnotowany „leczniczy” zabieg usunięcia łechtaczki przeprowadzono w latach czterdziestych XX w celu korekty zaburzeń emocjonalnych. Jego ofiarą była pięcioletnia dziewczynka[14]. Wiele przykładów uprzedzeń płciowych można znaleźć również w już dwudziestowiecznej antropologii i prymatologii. Są nader częste nawet u takich sław jak cytowany przez Alison Wylie[15] Claude Lévi-Strauss, który w swoim dzienniku z badań potrafił zanotować na przykład: „Następnego dnia cała wioska wyruszyła w około trzydziestu łodziach, pozostawiając nas samych w opuszczonych domostwach z kobietami i dziećmi”[16]. Równie dobrą ilustracją jest to, jak postrzegano rolę kobiet w rekonstrukcjach ewolucji człowieka tworzonych w latach 50. i 60. XX wieku. Uwidaczniano na nich niemal wyłącznie mężczyzn i to jako myśliwych, kobiety natomiast występowały rzadko, a jeśli już, to wyłącznie jako matki lub partnerki seksualne. Dopiero w latach 70., wraz ze zmianą klimatu kulturowego, nauka zakwestionowała centralną rolę mężczyzn w procesie ewolucji i rozwoju społecznego. Dostrzeżono wreszcie, że rola kobiet jako zbieraczek, a czasem także jako myśliwych, była równie ważna, i że ich funkcje w życiu naszych praprzodków były nie mniej istotne niż męskie[17].

W pierwszej połowie XX wieku badania antropologiczne prowadziło kilka wybitnych i wpływowych kobiet, w tym choćby Margaret Mead i Ruth Benedict, których prace weszły do kanonu myśli antropologicznej, zatem pomniejszanie przez naukę historycznej roli kobiet nie wynikało wyłącznie z męskich uprzedzeń, aczkolwiek to, że aż do lat 70. XX wieku zdecydowaną większość wśród przedstawicieli tej dyscypliny stanowili mężczyźni, którzy istotnie interpretowali relacje pomiędzy płciami z własnej perspektywy, bez wątpienia odegrało znaczącą rolę. Tyle że pomijania kobiet nie zawsze można przypisać wyłącznie żywionym przez badaczy-mężczyzn uprzedzeniom. Po prostu w wielu przypadkach jako mężczyźni nie mieli oni dostępu do tych obszarów życia społecznego, które zastrzeżone były wyłącznie dla kobiet (co, jak warto dodać, niezależnie od innych przyczyn uzasadnia potrzebę szerszego udziału kobiet w badaniach etnologicznych i antropologicznych). Historyczka nauki Donna Haraway pokazała zresztą, w jak dużym stopniu w prymatologii relacje i wnioski z badań odzwierciedlały przekonania panujące w czasach, gdy badania były prowadzone, w kraju pochodzenia naukowców oraz wśród osób tej samej płci, rasy i klasy, co oni. Dowiodła również, że oparte na fałszywych przesłankach badania zachowań społecznych zwierząt w decydującym stopniu przyczyniły się do tworzenia opresyjnych teorii — w tym kontekście właśnie Haraway wprowadziła określenie „ciało polityczne”[18]. Badania te, jak pokazała, nie tylko odzwierciedlały seksizm panujący w naszych społeczeństwach — legitymizowały również ideologię patriarchalnego podziału władzy. Haraway zauważyła na przykład, że naczelne przez długi czas uważano za byty czysto przyrodnicze i nieskażone żadną kulturą. Tak jakby reprezentowały jakąś organiczną (biologiczną) bazę, na której dopiero mogła powstać kultura. Socjologia zwierząt powstała i rozwijała się w latach 20. i 30. XX wieku, czyli dokładnie wtedy, gdy antropolodzy i socjolodzy głosili, że potrafią zrozumieć człowieka wyłącznie w oparciu o badanie kulturowe. Zarazem jednak, paradoksalnie, społeczności zwierząt uważano za uproszczoną wersję społeczeństw ludzkich, a ich badania miały pomóc w ustaleniu, jak najlepiej urządzić ludzki świat. Zwierzęta zajmowały więc wyraźnie niedookreślone miejsce w modelu zakładającym istnienie przepaści pomiędzy naturą i kulturą. W swojej analizie seksizmu w prymatologii Haraway poświęciła szczególnie wiele miejsca pracom Clarence’a Carpentera. W latach trzydziestych XX wieku był on pionierem obserwacji zachowań naczelnych. Prowadzone przez niego starannie zaplanowane badania terenowe okazały się jednak w dużej mierze „odzwierciedleniem hierarchii dominacji panującej w świecie naukowców”[19]. Carpenter twierdził na przykład, że organizacja społeczna naczelnych oparta jest na hierarchii dominacji wśród samców, a samice opisywał niemal wyłącznie z perspektywy ich kontaktów seksualnych z dominującymi samcami. Współcześnie hierarchie i mechanizmy dominacji nadal są przedmiotem badań i uwzględnia się je w teoriach struktur społecznych, jednak bierze się w nich również pod uwagę między innymi takie czynniki jak matrylokalność (gdy młodociane samce opuszczają grupę, w której się urodziły, a samice w niej pozostają; przy dominującej obecnie u ludzi patrylokalności jest przeciwnie), więzi pomiędzy samicami oraz zasady współpracy w badanych społecznościach. Analizowane są nie tylko trwałe struktury, ale także zmienność i elastyczność zachowań. Coraz więcej uwagi naukowcy poświęcają również roli, jaką odgrywają samice.

Niemniej, jeśli przyjrzymy się historii nauki i filozofii z kobiecej perspektywy, trudno oprzeć się wrażeniu, że przez długi czas wszystkie siły sprzysięgły się, by tę perspektywę z nauki wyeliminować, a raczej w ogóle jej nie dopuścić. Czy jednak mizoginia rzeczywiście była w tym samym stopniu obecna we wszystkich obszarach działalności naukowej ?

Bajki o przeszłości

Wiele feministek wciąż uważa metodę naukową za przejaw męskiej, androcentrycznej postawy wobec świata opartej na dążeniu do kontroli i panowania nad naturą (oraz nad kobietami)[20]. W ich ocenie instytucje naukowe, paradygmat naukowy oraz sama praktyka badawcza są szczególnie skutecznymi instrumentami patriarchalnej dominacji. Historyczne źródła takiej sytuacji feministyczne krytyczki nauki lokują zwykle w wieku siedemnastym, gdy nastąpiło przejście od organicznego do mechanistycznego i obiektywnego podejścia do poznania i nauki[21]. Uznane wówczas za wartości rozum i dystans do świata miały zdaniem owych krytyczek usprawiedliwiać męską dominację i prawo do wykorzystywania kobiet i innych istot zaliczanych do świata natury.

Winą za wyparcie wielowiekowej organicznej wizji świata przez naukowy racjonalizm niektóre feministki obarczają zatem choćby Francisa Bacona, Isaaca Newtona i Kartezjusza. Na przykład filozofka Susan Bordo[22] w swojej interpretacji „lęku epistemologicznego”, który dostrzegła w dwóch pierwszych Medytacjach Kartezjusza, uznaje go za poznawcze odzwierciedlenie lęku przed odłączeniem od „organicznie kobiecego świata Średniowiecza i Renesansu”. W opinii Bordo kartezjański obiektywizm jest zatem niczym innym jak „reakcją obronną na lęk przed odłączeniem, intelektualną ucieczką przed tym, co kobiece”, a nie racjonalnym projektem nowego ideału poznawczego[23]. Inna feministyczna autorka, Evelyn Fox Keller, w ważnym artykule Feminism and Science interpretuje nowoczesną naukę jako wyraz męskiego lęku przed „staniem się częścią”, przed roztopieniem się w naturze:

Nasze wczesne doświadczenia macierzyńskie w połączeniu z kulturową definicją męskości (jako tego, co nie-kobiece) i męską autonomią (rozumianą jako to, co nieskażone przez zależność) doprowadziło do utożsamienia tego, co kobiece, z radościami i zagrożeniami związanymi z „byciem częścią”, a tego, co męskie — z komfortem i samotnością „życia odłączonego”. Lęk przeżywany przez chłopca w konfrontacji z własną indywidualną i płciową tożsamością znajduje oddźwięk w szeroko rozpowszechnionych lękach kulturowych oraz zachęca do manifestowania autonomii i męskości, będących w istocie mechanizmem obronnym przed lękiem i generowaną przez to doznanie tęsknotą. Wraz z odkryciem męskiej autonomii już sam akt oddzielenia podmiotu od przedmiotu — czyli właśnie obiektywizm — zaczyna być utożsamiany z męskością[24].

Ów specyficznie męski lęk przed utratą autonomii Keller dostrzegła miedzy innymi w piśmiennictwie Francisa Bacona:

Dostrzeżenie typowego dla tradycyjnej nauki dążenia do władzy i kontroli, tak rozpowszechnionego w kulturze Zachodu, nie wymaga wielkiej wyobraźni; od dawna jest dla wszystkich oczywiste. W historii nauki i filozofii nigdzie bodaj nie było lepiej widoczne niż w pismach Francisa Bacona, który łączył dążenie do panowania nad naturą z obrazem natury jako kobiety. Dla Bacona wiedza i władza są tym samym, a główna obietnica nauki wyraża się w podporządkowaniu natury człowiekowi, żeby była na nasze usługi i stała się naszym niewolnikiem[25].

W zakończeniu artykułu Fox Keller cytuje jeszcze na poparcie swoich tez znanego psychoanalityka Bruna Bettelheima, który pisał, że „Agresywna manipulacja naturą była możliwa tylko dzięki posłużeniu się psychologią falliczną”[26].

Najbardziej kategorycznie w tych sprawach wypowiada się chyba filozofka feministyczna Sandra Harding, która wsławiła się nazwaniem wielkiego dzieła Newtona Principia Mathematica z 1687 roku „podręcznikiem gwałtu”[27] i konsekwentnie głosi, że „podstawowe kategorie myśli naukowej są zawsze tendencyjnie męskie”[28].Również Josephine Donovan dostrzegła w paradygmacie Newtona tendencję do wykluczenia „wszystkiego, łącznie z kobietami, co nie funkcjonuje zgodnie z logicznymi lub matematycznymi zasadami mechaniki”[29]. Feministki tej radykalnie antynaukowej orientacji postulują powrót do rzekomo panującego niegdyś, „idealistycznego, organicznego i holistycznego światopoglądu”[30]. Tęsknotę tę podzielają z ekofeministkami, które utrzymują, że eksploatacja przyrody jest nieodłącznie związana z wykorzystywaniem kobiet[31]. Wyznawczynie tego nurtu myśli feministycznej wierzą, że dawni ludzie przez tysiące lat żyli w pokojowym, harmonijnym i w pełni zrównoważonym ekosystemie i dopiero nowożytna rewolucja naukowa zniszczyła ów rajski ogród. Ta mityczna opowieść zawdzięcza jednak swoje istnienie wyłącznie sile wyobraźni i myśleniu życzeniowemu jej twórczyń, a winą za obecność dualistycznych wzorców myślowych z pewnością nie można obarczać Bacona, Newtona czy Kartezjusza[32]. Chyba jedyne możliwe do obrony twierdzenie autorek z nurtu ekofeministycznego to to, iż wiek XVII był punktem zwrotnym w intelektualnej historii ludzkości. Temu istotnie nie sposób zaprzeczyć…

Zwróćmy choćby uwagę na kompletny anachronizm ich myślenia. Przecież rewolucja naukowa nie była w najmniejszym nawet stopniu bezpośrednim następstwem poglądów Bacona lub Kartezjusza na naturę relacji między człowiekiem i naturą. Bacon zainspirował wprawdzie wielu uczonych i konstruktorów okresu wczesnonowożytnego, ale w XVIII-wiecznej rewolucji naukowej jego dorobek odegrał znikomą rolę. Kartezjusz z kolei słusznie zajmuje ważne miejsce w historii myśli dzięki swym odkryciom matematycznym oraz jako promotor radykalnego sceptycyzmu, jednak większość jego koncepcji naukowych już dawno została odrzucona. Niektórzy historycy nauki twierdzą wręcz, że dogmatyczny racjonalizm Kartezjusza raczej utrudnił rozwój nauki, zniechęcając uczonych do prowadzenia badań empirycznych[33]. Oczywiście Newton — tak jak wcześniej Galileusz — faktycznie odegrał kluczową rolę w rewolucji naukowej, a jego fizyka istotnie bazowała na mechanistycznych wyjaśnieniach (trudno zresztą w fizyce klasycznej wyobrazić sobie inne). To jednak nie znaczy, że rewolucja naukowa — a tym bardziej Oświecenie — były projektami wywodzącymi się z mechanistycznej i dualistycznej metafizyki. Bazowały raczej na sformalizowanej wizji natury rządzącej się prawami i opartej na relacjach przyczynowo-skutkowych. Kolejnym elementem, który przyczynił się do oświeceniowego przełomu, było wypracowanie stosunkowo wiarygodnych metod poszukiwania odpowiedzi na pytania o świat natury. Tak więc metafizyczne w istocie koncepcje istoty życia i związków człowieka z przyrodą miały niewielki wpływ na rewolucję naukową. Ludzie nigdy nie potrzebowali metafizycznych uzasadnień ani dla swojego dążenia do władzy, ani do zabijania i prowadzenia wojen, a inżynierowie, którzy byli rzeczywistymi twórcami rewolucji przemysłowej, byli przede wszystkim ludźmi praktycznymi. Nie mieli wielkiego respektu dla abstrakcyjnej nauki i filozofii, które zresztą w tamtych czasach wciąż pozostawały pod wpływem tradycyjnych poglądów religijnych (chrześcijańskich w naszym kręgu kulturowym)[34].

Co zaś do Susan Bordo i jej krytyki „odłączenia od organicznego, kobiecego uniwersum Średniowiecza i Renesansu”, raczej nie mogła ona mieć na myśli matriarchatu, bo nawet większość feministek przyznaje dziś, że zinstytucjonalizowana władza kobiet nigdy nie istniała[35]. Bordo, jak się zdaje, dała się ponieść marzeniu o raju utraconym, tak bliskiemu wielu feministkom wierzącym w pokojową i egalitarną prehistorię naszego gatunku, gdy ludzie mieli żyć w harmonii z naturą. Takie utopijne opowieści lokowane są zwykle w prehistorycznej Europie, a społeczności plemienne przywoływane są jako idealne „ekoprzykłady” — obraz kondycji ludzkiej nieskażonej ideami i praktykami kultury Zachodu[36]. Niestety, archeologia i historia jednoznacznie zaprzeczają istnieniu takiego „złotego wieku”. Ludzie zawsze prowadzili wojny, stosowali przemoc i bezmyślnie eksploatowali dostępne im bogactwa naturalne. Jared Diamond wykazał na przykład, że to kolonizacja Nowego Świata przez prehistorycznych przodków rdzennych mieszkańców Ameryki doprowadziła do wymarcia tamtejszych wielkich ssaków[37]. Wcześniej bowiem w odróżnieniu od swoich afrykańskich i eurazjatyckich odpowiedników rozwijały się one przez setki tysięcy lat bez presji ludzi i stąd nie czuły lęku przed naszym gatunkiem, gdy ludzie już trafili do Ameryki, przez co były równie łatwym łupem, jak kilka tysięcy lat później nowozelandzki ptak dodo. Gdyby rdzenni Amerykanie istotnie żyli w harmonijnej więzi z naturą, kontynent amerykański wciąż zamieszkiwałyby słonie, lwy, lamparty i wielbłądy. A może i mastodonty… Żadną nowością nie jest też problem wyczerpywania się zasobów naturalnych, o czym również pisze Diamond. Na przykład słynne inkaskie miasto Machu Picchu najprawdopodobniej zostało porzucone przez mieszkańców, gdy okazało się, że nie jest już w stanie zapewnić znośnych warunków życia wciąż rosnącej populacji. Z kolei ludność słynącej z wielkich kamiennych posągów Wyspy Wielkanocnej niemal całkowicie wymarła, gdy jej mieszkańcy dokonali „ekosamobójstwa”, doprowadzając tę wcześniej gęsto zalesioną wyspę do stanu kompletnego wyjałowienia[38]. Do czasu gwałtownego spadku liczby ludności w czternastym wieku (za sprawą dżumy, która spustoszyła ten kontynent) wiele europejskich społeczeństw żyło na granicy wyczerpania lokalnych zasobów i ponosiło rozliczne przykre tego konsekwencje[39].

Dane zebrane przez etnografów i antropologów świadczą też jednoznacznie, że zabójstwo jest najczęstszą przyczyną śmierci w społeczeństwach przedpiśmiennych (niegdyś zwanych pierwotnymi), a immanentnym elementem wojen plemiennych zawsze były i są gwałty i porwania kobiet. Wiadomo już również, że we wszystkich kulturach, także tych „egalitarnych”, występują znaczące różnice pod względem zakresu posiadanej władzy i prestiżu, tyle że nie zawsze mają one charakter sformalizowany. Przy czym różnice te rosną wraz z liczebnością populacji. Antropologia pokazała też, iż podział żywności w społeczeństwach zbieracko-łowieckich nie opiera się wcale na prostych, „komunistycznych” uczuciach lub ideałach, lecz na starannej analizie zysków i strat. Członkowie takich społeczności dzielą się żywnością, gdyż rozumieją, że zaniechanie tego zwyczaju mogłoby się równać grupowemu samobójstwu[40]. Takich przykładów można by podać jeszcze setki.

Wszystko wskazuje więc na to, że „organiczne universum”, które według feministycznego mitu zostało zniszczone wskutek narodzin metody naukowej, nigdy nie istniało, rewolucja naukowa zaś, wbrew temu co głoszą, nigdy nie była wielkim błędem Zachodu. Była jego wielkim, może nawet największym osiągnięciem.

Fakty i mity z naszych czasów

Z faktu, iż mizoginiczne przesądy i uprzedzenia na temat płci miały w przeszłości wpływ na tworzone przez naukowców teorie, nie wynika, że współcześnie tworzone teorie są obarczone tymi samymi błędami. Tymczasem oskarżeń o seksizm w nauce wręcz przybywa i warto się zastanowić, czy aby nie są one głównie konsekwencją przewrażliwienia niektórych wpływowych feministek. W naukach społecznych i przyrodniczych mamy najczęściej do czynienia z dwiema postaciami androcentryzmu lub innych uprzedzeń płciowych. Pierwsza przejawia się w ignorowaniu kobiet i traktowaniu cech męskich jako reprezentatywnych dla wszystkich ludzi, druga natomiast łączy się z uznawaniem różnic między płciami za oczywistość, a nie za jedno z pytań badawczych. Na razie chcę się skoncentrować się na problemie ignorowania kobiet i ich punktu widzenia, w tym bowiem obszarze krytyka i zarzuty stawiane naukowcom nierzadko bywają w pełni uzasadnione. Najsłynniejszym przykładem tego rodzaju szkodliwych postaw i praktyk naukowych są badania Lawrence’a Kohlberga z 1958 roku nad rozwojem moralnym. Ten bardzo wysoko w swoim czasie ceniony psycholog stwierdził, że ludzie przechodzą kilka stadiów rozwojowych, z których najwyższym jest osiągnięcie zdolności do posługiwania się abstrakcyjnymi zasadami moralnymi. Jego zdaniem jednak kobiety rzadko kiedy osiągają to najwyższe stadium, gdyż zatrzymują się w rozwoju moralnym na poziomie, na którym ich myśleniem kierują relacje osobiste i konwencje społeczne. Psycholożka Carol Gilligan w książce Different Voice z 1982 roku wykazała, że wnioski Kohlberga były całkowicie bezpodstawne, gdyż w jego badaniach brali udział wyłącznie chłopcy. Nic dziwnego, że uznała w tej sytuacji teorię Kohlberga za skrajny przykład fałszowania rzeczywistości pod wpływem męskich uprzedzeń i spróbowała wykazać, iż kobiety myślą nie mniej moralnie niż mężczyźni, tyle że ich moralne myślenie rządzi się nieco odmiennymi prawami. Według Gilligan rozumowanie moralne kobiet miałoby być zatem bardziej związane z kontekstem sytuacyjnym i w większym stopniu brać pod uwagę potrzebę opieki, poczucie odpowiedzialności oraz potrzeby innych, podczas gdy dla mężczyzn kluczowe znaczenia mają formalne prawa, zasady i reguły. Nie ma wątpliwości co do tego, że wysnuwanie przez Kohlberga wniosków na temat kobiet w oparciu o wyniki badań prowadzonych wyłącznie na chłopcach to skrajny przykład androcentryzmu i słusznie jego teoria uważana jest dziś za modelowy przykład uprzedzeń płciowych w nauce. Mniej oczywiste, czy równie szeroko dziś znane badania i hipotezy Gilligan mają silniejsze podstawy naukowe. Wielu psychologów akademickich, zarówno przyjaznych, jak i niechętnych feminizmowi, kwestionuje na przykład anegdotyczny i subiektywny charakter przyjętej przez nią metodologii[41]. Sama Gilligan podaje zresztą bardzo niewiele szczegółowych informacji na temat badań, w oparciu o które sformułowała swoje wnioski. Wiadomo jednak, że przy opracowaniu wyników nie posługiwała się analizą statystyczną, tylko wybrała kilka spośród 198 przeprowadzonych wywiadów, a pozostałych nie uwzględniła. Nie byłoby to może tak bardzo naganne, gdyby materiały, opis i wyniki jej badań zostały opublikowane i stały się dostępne dla innych badaczy, co jednak nie nastąpiło. To dlatego filozofka Christina Hoff Sommers zastanawia się, czy wnioski, do jakich doszła Gilligan, mają jakiekolwiek oparcie w danych empirycznych, i podkreśla, że aby rozwiać wątpliwości, Gilligan ma po prostu obowiązek je udostępnić. „Badania empiryczne w naukach społecznych są wręcz najeżone trudnościami metodologicznymi, co powinno być uważane za jeszcze jeden powód, aby wszelkie zebrane dane publikować, żeby inni mogli dokonać oceny ich rzetelności i mogli je powtórzyć”[42]. Zdaniem Sommers niezależne badania nie potwierdzają przedstawionych przez Gilligan twierdzeń na temat „istotnych” różnic w psychologii moralności obu płci. Słowo „istotne” ma tutaj kluczowe znaczenie, bowiem różnice płciowe opisywane przez Gilligan są po prostu w rzeczywistości mniej powszechne niż sugeruje ta psycholożka. Inne badania potwierdzają raczej słabszą wersję jej twierdzenia — kobiety bardziej niż mężczyźni myślą w kategoriach opieki[43]. W każdym razie spory na temat pracy Gilligan trwają.

Kolejny problem wiąże się z tym, że w badaniach biologicznych i psychologicznych nad zwierzętami zwyczajowo nie korzysta się z samic jako zwierząt eksperymentalnych. Naukowcy bronią się, że chodzi o wyeliminowanie takich zakłócających przebieg eksperymentów zmiennych jak ruja[44], nie ulega jednak wątpliwości, że może to prowadzić to do zafałszowania wyników. Wiele feministek twierdzi ponadto, że przewaga liczebna naukowców płci męskiej wpływa na wybór problemów podejmowanych przez badaczy, co szkodzi zwłaszcza naukom medycznym. Ten androcentryzm nie zawsze jednak jest tak bezsporny, jak się feministkom wydaje. Utrzymują one na przykład, że w medycynie przejawiał się on długo w niedostatecznej uwadze, jaką farmaceuci i lekarze poświęcali środkom antykoncepcyjnym[45]. Co więcej, można usłyszeć, iż środki, które wreszcie powstały, przeznaczone są wyłącznie dla kobiet, a to zrzuca na ich barki wszelkie ciężary i zagrożenia związane ze stosowaniem antykoncepcji. To wszystko prawda, jednak nie oznacza to wcale, że przyczyną takiego rozwoju sytuacji był lub jest panujący w środowisku lekarskim mizoginizm. Istnieją przecież ważne powody, by w badaniach nad kontrolą płodności koncentrować się właśnie na kobietach. A zresztą spróbujmy sobie wyobrazić, że jest wprost przeciwnie i badacze koncentrują się na środkach antykoncepcyjnych dla mężczyzn. Feministki pierwsze oskarżyłyby wówczas lekarzy i firmy farmaceutyczne o androcentryzm, gdyż w takiej sytuacji płodność podlegałaby już pełnej kontroli mężczyzn. Moim zdaniem obecna sytuacja jest bardziej przyjazna kobietom, gdyż pozwala im samym zachować kontrolę nad własną płodnością.

Nie chcę przez to powiedzieć, że badania w zakresie antykoncepcji były zawsze i pod każdym względem wolne od męskich uprzedzeń i przyjazne kobietom. Chcę tylko wykazać, że sytuacja nie zawsze jest tak oczywista, jak się niektórym feministkom wydaje. Weźmy na przykład bóle menstruacyjne. Część feministek utrzymuje, że świat medyczny nigdy nie uważał ich za poważny problem medyczny[46] i dodaje, że gdyby tematy badań medycznych był ustalane przez kobiety, nie mogłoby dojść do takich zaniechań. W tym samym momencie jednak feministka ewolucyjna Marlene Zuk[47] skarży się, że świat medyczny zaczął traktować zespół napięcia przedmiesiączkowego (PMS) jako zaburzenie, które często wymaga leczenia. A przecież równie dobrze można by powiedzieć, że PMS w końcu zaczął być traktowany poważnie. Kolejnym przykładem uprzedzeń wobec kobiet w medycynie miałby być sposób, w jaki traktuje się kobiety chore na AIDS. Zuk zwróciła uwagę, że choć kobiety od początku stanowiły dużą część chorych, często są postrzegane przede wszystkim jako „nosicielki” wirusa, a nie jako po prostu osoby chore na AIDS.

Liberalna feministka Cathy Young w książce Ceasefire! z 1999 roku omawia seksizm w amerykańskiej medycynie i wykazuje, że istotnie w badaniach nad kobietami pozostaje wiele białych plam, zwłaszcza w obszarach postrzeganych stereotypowo jako „męskie”. I tak na przykład w analizowanym przez nią okresie ponad 30 procent badań nad alkoholikami obejmowało wyłącznie do mężczyzn, a ledwie sześć procent — wyłącznie kobiety. Mimo oczywistego braku równowagi w niektórych obszarach badawczych Young rozsądnie przestrzega jednak przed pochopnym wnioskowaniem, że takie różnice zawsze są przejawem seksizmu. Do rangi symbolu męskich uprzedzeń w medycynie urosło na przykład badanie z 1988 roku nad skutecznością aspiryny w zapobieganiu zawałom serca, a to dlatego, że badana grupa składała się z 22 tysięcy mężczyzn i ani jednej kobiety. Pominięcie kobiet, wyjaśnia tymczasem Young, w tym przypadku było akurat uzasadnione, gdyż choroby serca znacznie częściej występują u mężczyzn. Słusznie zatem naukowcy skoncentrowali się najpierw na grupie, w której można się spodziewać wysokiego odsetka przypadków ataków serca, a mężczyźni poniżej 65 roku życia umierają z powodu zawału serca trzy razy częściej niż kobiety. Tę samą logikę należy zastosować do wszystkich chorób, które w różnym stopniu dotykają jednej płci.

Marilyn French w głośnej książce The War against Women wyraziła pogląd, że „typowo kobiece choroby takie jak rak piersi czy rak jajników nie były badane równie dogłębnie, jak choroby występujące u mężczyzn, takie jak rak prostaty”, i dlatego częściej mają skutek śmiertelny, przy czym, jak wskazuje, „zaledwie 13 procent z liczącego 7,7 miliardów dolarów budżetu National Institutes of Health wydawane zostało na badania nad chorobami kobiecymi”[48]. Tymczasem Cathy Young[49] wykazała, że przynajmniej od 1981 roku Stany Zjednoczone przeznaczają o wiele więcej pieniędzy na badania raka piersi niż na badania raka prostaty, co znowu należy uznać priorytet w pełni uzasadniony, gdyż rak prostaty zabija średnio o dziesięć do piętnastu lat później niż rak piersi. French nie zwróciła także uwagi, że „subsydia NIH na badania typowo męskich problemów zdrowotnych stanowiły w tym okresie mniej niż 7 procent wszystkich wydatków; 80 procent środków przeznaczano na badania chorób, które w równym stopniu dotykają obu płci”[50]. Pozostałe 13 procent środków, jak łatwo policzyć, przeznaczono na badanie chorób kobiecych… To dwa razy więcej niż na choroby wyłącznie męskie.

Przykłady rzeczywistego lub domniemanego seksizmu w nauce można mnożyć. Trzeba jednak zawsze pamiętać, by posługiwać się takimi przykładami, które rzeczywiście czegokolwiek dowodzą. A oczywiście wiele można ich znaleźć., bo działalność naukowa tak jak każda inna jest zakorzeniona społecznie i nigdy nie można wykluczyć, że jakiś badacz, mężczyzna lub kobieta, będzie się kierować uprzedzeniami. Jednak może się to zdarzyć wszędzie, tak w badaniach tradycyjnych, jak i feministycznych.

Społeczne zakorzenienie nauki

W historii nauki znaleźć można liczne przykłady wpływu, jaki przesądy lub oczekiwania wywierały na postrzeganie rzeczywistości. Wpływ ten, za Lawtonem, Garstką i Hanksem[51], nazywany bywa „maską teorii”; to coś jak uformowane przez historię i kulturę okulary, przez które ludzie (naukowcy również) patrzą na świat. Ta „maska teorii”, którą bardzo trudno zdjąć, powoduje, że czasem nie potrafimy dostrzec obiektywnej rzeczywistości, nawet jeśli naprawdę się staramy. Pełne znaczenie danych, które zbieramy, może być dla nas ukryte, ponieważ „rama konceptualna determinuje możliwe do postawienia pytania i zniekształca to, co widzimy”[52]. Przyjęte założenia mogą ograniczać zakres naszej uwagi i decydować o tym, co chcemy i potrafimy dostrzec. Na przykład autorzy wieloletnich badań nad zachowaniami dominacyjnymi u modrowrońców uznali, że w sumie udało im się jedynie potwierdzić to, „co i tak wszyscy wiedzą”, a mianowicie, że struktury społeczne u tych ptaków opierają się na męskich hierarchiach dominacji. Ich podejścia nie zmieniło nawet to, że przez dwadzieścia lat ani razu nie zauważyli walczących ze sobą samców, więc dopatrzenie się wśród nich „osobników alfa” wymagało niemałej pomysłowości. Upierali się za to, że modrowrońce zachowują się agresywnie w stosunku do samców zdominowanych, uporczywie im się przyglądając, choć tamte unikają spojrzeń, odwracając głowę.

Tymczasem późną zimą i wczesną wiosną samice modrowrońców toczą ze sobą zaciekłe walki, czego jednak badacze nie dostrzegli, gdyż nie przewidywały tego przyjęte przez nich założenia[53].

Podobną historię opowiada w swojej ważnej książce Kobieta, której nigdy nie było znana socjobiolożka Sarah Hrdy. Autorka omawia w niej obszernie własne badania na temat dzieciobójstwa u naczelnych. Przez długie lata uważano, że u małp coś takiego zdarza się bardzo rzadko, a gdy już się zdarzy, to jest przejawem patologicznych skłonności atakującego młode osobnika. Działo się tak dlatego, że w początkowym okresie rozwoju etologii małpy naczelne uważano za zwierzęta prospołeczne i usposobione pokojowo. Dopiero dokładniejsze obserwacje pozwoliły na dostrzeżenie, że na przykład wśród langurów dzieciobójstwo występuje bardzo często, a to dlatego, że służy interesom reprodukcyjnym samców, eliminując bowiem młodego osobnika, który nie jest jego dzieckiem, samiec zmniejsza liczebność potomstwa rywala. Jednocześnie matka, która traci swoje młode, staje się znów receptywna seksualnie, czyli osobnik, który popełnił dzieciobójstwo, może ją zapłodnić. Wiele czasu minęło, zanim odkrycie Hrdy zostało uznane przez prymatologów i przedstawicieli nauk społecznych. Ona sama wyjaśnia to następująco:

Historia odkrycia zjawiska dzieciobójstwa wśród naczelnych dobrze ilustruje rolę uprzedzeń i intelektualnej bezradności, wszechobecnych w naukach opisowych: odrzucamy to, w co nie chcemy uwierzyć, i nie zauważamy tego, czego się nie spodziewamy. […] Mam wrażenie, że jednym z istotnych powodów, dla których przypadków dzieciobójstwa nie obserwowano częściej, były po prostu nasze oczekiwania[54].

Cytowana wyżej książka Hrdy uznana została za pracę przełomową, gdyż była pierwszą publikacją naukową, której celem było pogodzenie feminizmu i teorii ewolucji. Autorka usiłowała w niej przekonać swoje koleżanki i kolegów socjobiologów do potrzeby uwzględniania znacznie szerszej perspektywy. Jak tłumaczyła „Jeśli mamy uzyskać wszechstronny wgląd w proces ewolucyjny, musimy uwzględniać interesy i perspektywę obu płci”[55]. Jeszcze w latach 60. XX wieku w nauce dominowała wizja samic (oraz kobiet) jako istot pasywnych i wstrzemięźliwych seksualnie, ale zmiana ram konceptualnych, jaka nastąpiła dzięki Hrdy i wielu innym badaczom i badaczkom, sprawiła, że raptem udało się odkryć, iż samice niektórych gatunków bywają zaskakująco śmiałe i aktywne lub wręcz promiskuityczne. Jak zwraca uwagę sama Hrdy, to rosnący udział kobiet doprowadził do tak znaczącego przełomu w naukach biologicznych[56]. Do lat siedemdziesiątych antropologia, prymatologia i biologia ewolucyjna koncentrowały się niemal wyłącznie na badaniu zachowań osobników płci męskiej. Zwiększona obecność kobiet w świecie akademickim sprawiła, iż w nauce pojawiły się nowe dziedziny oraz nowe hipotezy i tematy badawcze, takie na przykład jak rywalizacja pomiędzy samicami lub rola matek i babć w procesie ewolucyjnym. Wcześniej prymatolodzy, a za nimi również socjolodzy i psycholodzy pisali głównie o samcach i ich roli w tworzeniu struktur społecznych, a jeśli już mówili o samicach to niemal wyłącznie w kontekście ich niezdolności do podtrzymywania stabilnych relacji społecznych. I nagle okazało się, że te modele badawcze były po prostu projekcjami patriarchalnych wyobrażeń ich twórców.

Tak więc, jakkolwiek nie można zaprzeczyć, że w wielu przypadkach dopiero pojawienie się badaczek o przekonaniach feministycznych pozwoliło dostrzec i docenić wagę danych dostępnych już wcześniej, tyle że zwykle pomijanych przez naukowców-mężczyzn, to nie ulega też wątpliwości, że obecnie perspektywa kobieca odgrywa ważną rolę w biologii ewolucyjnej i w całej nauce. Teorie i hipotezy androcentryczne powstają bez wątpienia nadal, tyle że dziś mamy już obok nich teorie i hipotezy gynocentryczne. Można powiedzieć, że w XXI wieku mężczyźni i kobiety mają wreszcie „równe prawo” do uprzedzeń płciowych. Cóż, takie „płciowe” przesądy, mity i stereotypy w badaniach nad zachowaniem ludzi i zwierząt są praktycznie niemożliwe do uniknięcia, jesteśmy bowiem gatunkiem, na który składają się osobniki dwóch płci. Psycholog ewolucyjny Geoffrey Miller wyjaśnia to następująco:

Nasze rozumienie ludzkiej seksualności i ludzkiego zachowania zależy w pewnej mierze od naszej własnej płci. Pisząc tę książkę, usiłowałem przyjąć przede wszystkim perspektywę naukowca, następnie człowieka, a dopiero potem mężczyzny. Niemniej jednak nie wykluczam, że niektóre z moich pomysłów mogą wynikać z doświadczeń typowych dla mężczyzn. Problem w tym, że nie wiem, które. Jeśli ktoś wie, proszę mi je wskazać. Gdyby książkę o roli doboru płciowego w ewolucji umysłu napisała kobieta, uwypukliłaby zapewne inne rzeczy i zaprezentowała inne poglądy. I dlatego mam nadzieję, że kobiety również napiszą książki na ten temat, dzięki czemu będziemy lepiej mogli ustalić prawdę o ewolucji człowieka uwzględniającą różne punkty widzenia[57].

Najlepszym remedium na uprzedzenia płciowe w nauce jest więc kolektywny charakter działalności naukowej — kobiety i mężczyźni mogą wzajemnie dokonywać korekty swoich uprzedzeń, tak samo jak różny wiek i pochodzenie etniczne lub klasowe umożliwiają korektę uprzedzeń związanych z wiekiem lub pochodzeniem. Czy jednak nie mamy wówczas do czynienia z naukowym relatywizmem? Kiedy możemy osiągnąć pewność, że uwzględniliśmy „wystarczająco dużo” perspektyw, by w zadowalającym stopniu wykluczyć uprzedzenia? Czy historia nauki nie dowodzi, że jest ona jedynie „konstruktem społecznym”, zmieniającym się w czasie pod wpływem zmian klimatu kulturowego? Na te pytania postaram się odpowiedzieć poniżej.

Problem naukowego relatywizmu

Część tego, co uważano niegdyś za wiedzę naukową, nie odpowiada współczesnym standardom naukowości i została przez naukę odrzucona. Niestety sama świadomość tego faktu nie chroni nas jeszcze przed naukowym relatywizmem lub epistemologią społecznego konstruktywizmu, w które obfituje feminizm akademicki, a również, niestety, część współczesnej filozofii i socjologii nauki. Oto garść przykładów.

„W

psychologii

nie dysponujemy faktami — do dyspozycji mamy tylko teorie i dane naukowe, nawet jeśli czasem wydaje nam się, że posiedliśmy wiedzę o faktach. […] Konstruktywiści wychodzą z założenia, iż ludzie — w tym naukowcy — nie poznają rzeczywistości, lecz raczej ją konstruują lub wymyślają, częściowo na podstawie własnych doświadczeń i uprzedzeń”

[58]

.

„Być może „rzeczywistość” może mieć jedną strukturę wyłącznie

z

fałszywie uniwersalizującej perspektywy tego, kto sprawuje władzę”

[59]

.

„Świat

naturalny

odgrywa znikomą lub żadną rolę w konstruowaniu wiedzy naukowej”

[60]

.

Cytowani wyżej autorki i autorzy są najwyraźniej przekonani, że prawda jest tylko iluzją lub, co gorsza, formą władzy. Czy jednak rzeczywiście? Rozważmy utrzymujące się przez stulecia twierdzenie Arystotelesa, że kobiety są tylko niedoskonałymi mężczyznami. Pogląd ten okazał się zarówno (fałszywą) iluzją, jak i formą władzy. Czy jednak oznacza to, jak twierdzi na przykład Richard Rorty, że konstruktywiści mają rację i że o uznaniu jakiejś wypowiedzi za prawdziwą decyduje stosunek do jej autora?

Filozofka nauki Susan Haack[61] przypomina, że należy odróżniać prawdę od roszczenia do prawdy. Można powiedzieć, że istnieje wiele prawd w tym sensie, że istnieją różne i jednocześnie kompatybilne opisy świata, z których wszystkie są prawdziwe. Jeśli ktoś jednak uważa, że także różne i niekompatybilneopisy świata mogą być jednocześnie prawdziwe, to znaczy, że mamy do czynienia z epistemologicznym uroszczeniem. „To, co uchodzi za prawdę, nie zawsze nią jest faktycznie — przyznaje Haack. — Nie wynika z tego jednak, że idea obiektywnego dowodu jest jedynie ideologicznym nonsensem”. I dalej wyjaśnia:

„Prawda” jest słowem, którego używamy wobec stwierdzeń, na które zgadzamy się dlatego, że jeśli przyjmujemy, że „p”, to tym samym uznajemy, że „p” jest prawdą. Jednak może się zdarzyć, że zgadzamy się co do czegoś, co nie jest prawdą. A zatem kategoria „prawda” nie odnosi się ani do wszystkich, ani tylko do tych twierdzeń, co do których się zgadzamy.Jednocześnie, co oczywiste, samo nazwanie czegoś „prawdą” nie oznacza jeszcze, że jesteśmy co do tego zgodni[62].

Zdaniem Haack prawdziwy uczony dąży do „dogłębnej i bezstronnej oceny dowodów oraz argumentów i przyjmuje najmocniejsze spośród nich, nawet wtedy, gdy prowadzi to do wniosków niepopularnych lub takich, które podważają jego dotychczasowe przekonania”[63]. Niektórzy twierdzą, że taki ideał „bezstronnej oceny materiału dowodowego” jest w praktyce nieosiągalny. Z pewnością jest w tym sporo racji. Jednak, unikając przyjmowania sztywnych założeń, otwieramy się na nowe argumenty i nowe dane, co daje nadzieję, że wcześniej lub później skorygujemy popełnione błędy. Haack też gruntownie rozprawia się też z poglądem, w myśl którego nauka jest wyłącznie konstruktem społecznym[64]. Nie kwestionuje oczywiście, że praca naukowa jest formą aktywności społecznej, ale wyjaśnia, że w najmniejszym stopniu z tego nie wynika, by sama wiedza naukowa miała być „konstruowana społecznie”. Istotą działalności naukowej jest systematyczna krytyka i weryfikacja danych oraz hipotez, pomysłowość w planowaniu badań i eksperymentów, wykorzystanie modelowania matematycznego i statystyki oraz włączanie w proces badawczy innych naukowców. Za całkowite nieporozumienie trzeba więc uznać przekonanie, że treść twierdzeń naukowych jest po prostu wynikiem szczególnego rodzaju „umowy społecznej”. Akceptacja jakiegoś twierdzenia przez społeczność naukową nie zależy od tego, czy i komu się ono podoba, lecz od siły materiału dowodowego. Teorie naukowe są tworzone przez naukowców, na upartego da się zatem powiedzieć, że na wstępnym etapie badań postulowane byty takie jak elektron, gen lub grawitacja można uznać za „dzieła” badacza. Gdy jednak nauka istnienie takich hipotetycznych bytów zweryfikuje, sytuacja się zmienia. I dlatego dziś już nie można powiedzieć, że elektrony, geny i grawitacja to wyłącznie wytwory ludzkiego intelektu, podobnie jak z faktu, iż nie potrafimy opisać świata bez języka, nie można wnioskować, że rzeczywistość jest tworem czysto językowym. Jedno z drugiego nie wynika.

Czynniki społeczne mogą oczywiście wpływać na materiał dowodowy, który naukowiec potrafi zgromadzić, i wpływają też na treść stawianych przez niego pytań. Nikt nie zaprzecza istnieniu tego rodzaju „konstrukcjonizmu”. Postęp w nauce mogą także blokować problemy organizacyjne, naciski polityczne lub presja obyczajowa, która niekiedy prowadzi do ignorowania kwestii społecznie niewygodnych. Ponadto, zwraca też uwagę Haack, obowiązujące obecnie zasady finansowania nauki zmuszają naukowców do poświęcania mnóstwa czasu i energii na pozyskiwanie funduszy, co w jakieś mierze uzależnia ich od instytucji finansujących badania, które mogą mieć interes w uzyskaniu określonych wyników. Tak więc interesy polityczne, ekonomiczne lub inne, w które uwikłana jest nauka, sprawiają, że w praktyce rzadko kiedy jest ona całkowicie „czysta” i bezstronna. To jednak — znów! — nie oznacza, że nie istnieje obiektywna wiedza (i obiektywna prawda). Bezinteresowność i obiektywizm nie są synonimami. Naukowiec może rzetelnie i obiektywnie prowadzić badania, nawet jeśli podejmuje je, kierując się chęcią uzyskania osobistych korzyści. Przede wszystkim zaś kolektywny i społeczny charakter działalności naukowej oraz przyjęte w społeczności naukowej zasady weryfikacji wyników badań (i inne mechanizmy samoregulacji) ostatecznie prowadzą do uzyskania stosunkowo wiarygodnej wiedzy.

Jak zauważył socjolog nauki Stephen Cole[65], konstruktywiści społeczni nigdy nie byli w stanie wykazać, że czynniki społeczne mają istotny i długoterminowy wpływ na treść teorii naukowych. Trudno jednak w pełni się z nim zgodzić — na przykład teza, że samice naczelnych unikają rywalizacji lub nie są asertywne seksualnie, przetrwała długie lata, do lat siedemdziesiątych XX wieku, nim nie skorygowały jej prymatolożki. Nauka jest zdolna do samoregulacji, ale trzeba pamiętać, że głęboko zakorzenione uprzedzenia bywają przyczyną błędów, które mogą się utrzymywać nawet przez długie lata, czego przekonującym dowodem jest na przykład żywotność niektórych niekiedy naprawdę absurdalnych teorii na temat płci. Pomimo swych niedostatków nauka pozostaje jednak najlepszą metodą poznania rzeczywistości i najpewniejszym źródłem wiedzy. Rozwijana stopniowo przez kolejne stulecia metodologia naukowa wymyślona została właśnie po to, by chronić naukę przed błędami; bez względu na to, z jakich przyczyn powstającymi. Z pewnością uczeni, tak jak wszyscy ludzie, czasem widzą tylko to, co chcą zobaczyć, jednak ich uprzedzenia i pomyłki prędzej czy później są korygowane przez innych naukowców. Pod tym względem nauki ścisłe, empiryczne, mówiąc szerzej — bo u nich tu mówimy — różnią się fundamentalnie od innych form ludzkiej aktywności intelektualnej. „Gdyby nie ten mechanizm samoregulacji, nauka nigdy nie osiągnęłaby tak ogromnego postępu, jakiego świadkami jesteśmy na przestrzeni pięciuset lat jej historii”[66]. W pewnym sensie zatem największa słabość nauki — jej omylność — jest jednocześnie jej stroną najsilniejszą. Jest to obecnie pogląd dość powszechny i na szczęście podziela go już też część feministek, o czym niech świadczą poniższe cytaty: „Nikt w żadnej dziedzinie nie może zagwarantować rzetelności i bezbłędności, jednak nauka jest pod tym względem bardziej godna zaufania niż inne obszary ludzkiej działalności”[67]; „Metoda naukowa jest najlepszym istniejącym antidotum na nierzetelność i ukryte intencje”[68]; „Wpływ czynników kulturowych na nasze myślenie i odczuwanie jest bezsprzeczny. Siła, z jaką kultura dyktuje nam, na jakie fakty powinniśmy zwrócić uwagę, i jakie wyniki powinny nas interesować, jest aż nazbyt oczywista. Mimo to jednak wszystkie fakty — zarówno te, do których uwzględnienia jesteśmy zachęcani, jak i te, od dostrzegania których jesteśmy odwodzeni — są równie dostępne naszemu rozumowi”[69].

Jak już wyjaśniłam, większość liberalnych feministek podziela poglądy cytowanych wyżej Cronin, Fishman[70] i Campbell, jednak zwolenniczki innych nurtów wciąż podnoszą wobec nauki różnego rodzaju zastrzeżenia. By wykazać ich bezzasadność oraz zagrożenia, jakie niesie taka postawa, właśnie feministycznej krytyce nauki poświęcę kolejny rozdział mojej książki.

Rozdział drugi

Feministyczne poglądy na naukę

Moim zdaniem nauka
feministyczna uznaje, że względy polityczne mogą wyznaczać granice
uprawnionego postępowania i wnioskowania […], czyli że w przypadku konfliktu
pomiędzy celami [politycznymi] a określonymi teoriami
opisującymi zależność „mózg-zachowanie” o naszych wyborach powinny
decydować cele polityczne.

Helen Longino[1]

Wstęp

Ażeby zrozumieć nierzadko nader ostrą feministyczną
krytykę ewolucyjnych koncepcji człowieka, niezbędna jest znajomość
feministycznych poglądów na naukę. W tym rozdziale czytelniczki i
czytelnicy znajdą omówienie tych spośród nich, które uważam za najbardziej
reprezentatywne. Za punkt wyjścia przyjmuję klasyfikację Sandry Harding[2],
która wśród feministycznych podejść do nauki wyróżniła (a) tradycyjny
empiryzm, (b) umiarkowanie radykalną feministyczną teorię punktu widzenia
oraz (c) radykalny postmodernizm. Podział ten obejmuje kontinuum poglądów
od tradycyjnych po skrajnie radykalne i wskazuje zarazem na stopniowe
przejście od konstruktywnej naukowej krytyki nauki, pozwalającej na
formułowanie sensownych alternatywnych hipotez i projektów badawczych, do
totalnego i destruktywnego ataku na działalność naukową jako taką.
Ponieważ granice między tymi postawami nie zawsze są ostre, przypisanie
przeze mnie określonych poglądów tej lub innej tradycji feministycznej ma
w pewnym stopniu charakter orientacyjny.

W rozdziale tym zamierzam wykazać, że radykalna
krytyka metod i dorobku nauki pełna jest sprzeczności, cały cenny i
sensowny wkład, jaki feministki wniosły w naukę, dokonał się natomiast w
ramach podejścia, które Sandra Harding nazywa stanowiskiem empirycznym,
czyli opartym na tradycyjnej metodologii naukowej. Rozważę także, czy
rzeczywiście są różne sposoby uprawiania nauki, czy w ogóle istnieje coś
takiego jak „feministyczna nauka” i czy włączenie kobiecej perspektywy do
naukowych modeli wyjaśniania nie jest po prostu nieuchronnym składnikiem
postępu naukowego.

Empiryzm
— wiara w naukę neutralną płciowo

Podejście empiryczne zakłada, że nie ma różnicy między
męskim a kobiecym sposobem uprawiania nauki. Kluczowe jest tu założenie,
że jakkolwiek nikt nie jest w pełni obiektywny i neutralny i wszyscy
kierujemy się jakimiś wartościami, to kolektywny i społeczny charakter
działalności naukowej umożliwia prowadzenie badań wolnych od wpływu płci,
pod warunkiem tylko, że w pełni respektowane są normy metodologiczne
obowiązujące w badaniach naukowych. W naszych czasach, gdy feministki już
dowiodły istnienia w nauce uprzedzeń wynikających z płci, naukowcy mają
nieograniczoną możliwość wprowadzania korekt do wyników wcześniejszych
badań.

Empiryzmu bronią przede wszystkim feministki
liberalne. Reprezentantki tego nurtu mają zaufanie do metody naukowej, a
ich przekonanie o jej neutralności płciowej umacnia fakt, że jak można
szacować (między innymi na podstawie danych z rynku pracy), stopniowy
zanik barier społecznych i praktyk dyskryminacyjnych sprawia, że wkrótce
kobiety stanowić będą blisko połowę naukowców. Zapewne między innymi z
tego powodu Sue Rosser wprost stwierdza, że metoda naukowa nie wymaga
żadnej „prokobiecej” reformy[3]. Socjobiolożka Sarah Hrdy uważa
się za liberalną feministkę, przy czym podkreśla, że jej poglądy na temat
płci ukształtowały się w dużej mierze pod wpływem darwinizmu[4].
Hrdy jest przekonana, że badania nad różnicami między mężczyznami i
kobietami ostatecznie uwolnią naukę od problemów związanych z tradycyjną
przewagą męskiej perspektywy. Pisze:

Możemy znacznie ograniczyć liczbę błędów w badaniach
nad światem natury. Jedną z dróg jest po prostu zwiększenie roli zdrowego
rozsądku w metodologii. Mam nadzieję chociażby, że w przyszłości już nikt
nie będzie się wypowiadał na temat rozmnażania się naczelnych po zbadaniu
przedstawicieli tylko jednej płci lub tylko jednego, rzadkiego gatunku.
Kolejnym remedium jest trafne określenie źródeł uprzedzeń. Jeśli na
przykład podejrzewamy, że jacyś badacze silnie identyfikują się z
osobnikami własnej płci lub też, na przykład, z osobnikami dominującymi
(bądź z tymi z najniższych szczebli hierarchii), powinniśmy domagać się
powtórzenia badań i weryfikacji hipotez przyjętych na ich podstawie.
Koniecznie także musimy nauczyć się dostrzegać różnicę pomiędzy tym, co
faktycznie wiemy, a tym, co jest jedynie interpretacją. […]

Współczesna nauka bywa nieudolna, pełna uprzedzeń,
fałszywych założeń oraz błędnych wniosków, jest jednak otwarta na krytykę
i zdolna do autokorekty, dzięki czemu pomimo swoich wad i tak zdecydowanie
góruje nad dominującymi przez lata projektami bezwstydnie ideologicznymi[5].

Nie trzeba koniecznie identyfikować się z liberalnym
feminizmem, aby bronić zalet klasycznej metody naukowej. Przyznają to
zresztą również niektóre feministki postmodernistyczne, jak choćby Londa
Schiebinger[6], która nawet zgadza się z tym, że ruch
feministyczny odniósł wiele korzyści dzięki tradycyjnym badaniom naukowym.
Schiebinger jest zwolenniczką klasycznej epistemologii, twierdzi tylko — w
czym trudno odmówić jej racji — że subkultura akademicka powinna stać się
bardziej przyjazna kobietom, co tłumaczy tym, iż nauka powstała jako
instytucja na wskroś męska i w pierwszych stuleciach swojego istnienia
wykluczała kobiety i dlatego samo włączenie kobiet do grona naukowców nie
wystarczy, by przezwyciężyć jej ukształtowaną przez wieki dyskryminacyjną
naturę.

Teoria
punktu widzenia — odrzucenie naukowego obiektywizmu

Przedstawicielki feministycznej teorii punktu widzenia
wychodzą z założenia, że poglądy grup i/lub osób wykluczonych są bliższe
prawdy, a więc i bardziej obiektywne niż „naukowa prawda”, która jedynie
rości sobie prawa do obiektywizmu. Taki pogląd wyznaje wiele feministek
socjalistycznych, czarnych feministek, lesbijek i feministek radykalnych.
Ich zdaniem doświadczenie życiowe kobiet oraz ich tradycyjne funkcje
opiekuńcze tworzą fundament dla szczególnej kobiecej epistemologii, która,
jak głoszą, jest mniej nastawiona na dominację, ma bliższy związek z
rzeczywistością i jest bardziej holistyczna. Feministki z tego nurtu dążą
do ujawnienia wpływu, jaki osobiste interesy mają na kształtowanie się
wiedzy, starają się demaskować seksistowską terminologię, wreszcie
formułują alternatywne modele i hipotezy. Można by je zatem uznać nie tyle
za wrogów nauki, co za zwolenniczki dokonania w nauce swoistej rewolucji.
Narzuca się oczywiście w tym kontekście pytanie, czy jest to rewolucja
sensowna i czy może przynieść jakieś korzyści.

Dobrym, jak mi się wydaje, przykładem feministycznej
krytyki rzekomo męskiego języka nauki, jest artykuł The Importance of Feminist
Critique of Contemporary Cell Biology z 1989
roku. Jego zbiorową autorką jest dziewięcioosobowa grupa badaczek
podpisująca się jako „The Biology and Gender Study Group”. Członkinie tego
zespołu, jak wyjaśniają, „pragną pokazać, jak krytyka feministyczna może
się przyczynić do rozwoju biologii”, w ich opinii bowiem „wiele obszarów
współczesnej biologii przesiąkniętych jest uprzedzeniami płciowymi, które
mają szkodliwy wpływ na tę dyscyplinę”[7]. W analizowanym tu
artykule badaczki starają się między innymi dowieść, że biologiczne opisy
interakcji pomiędzy spermą i komórką jajową opierają się na analogiach do
wzorców zachowań typowych dla podbojów seksualnych. Na pierwszy rzut oka
rzeczywiście wygląda to dobrą ilustrację „zamaskowanych seksistowskich
uprzedzeń”, jednak wrażenie to znika, gdy przyjrzymy się bliżej
przytaczanym przez nie argumentom. Otóż nawet jeśli język, jakiego używają
autorzy krytykowanych przez nie tekstów, nie zawsze jest emocjonalnie
neutralny, nic nie wskazuje na to, by taki sposób pisania obniżał naukową
wartość inkryminowanych treści. Rozważmy choćby analizowany przez nie
przykład pochodzący z jednego z poradników dla kobiet w ciąży:

Plemniki całą hordą przeciskają się poprzez jamę
macicy do jajowodu i tam odpoczywają w oczekiwaniu na komórkę jajową. Gdy
ta pojawia się w okolicy, dopada jej armia plemników — wygląda to zupełnie
jak opiłki żelaza przyciągane przez potężny magnes. Jeden i tylko jeden
przenika do środka […] po czym drzwi zamykają się przed innymi
zalotnikami. Wtedy, jakby porażona prądem, komórka jajowa (teraz już
połączona z plemnikiem) gwałtownie się ożywia[8].

A oto interpretacja krytycznych feministek (i
feministów) z „The Biology and Gender Study Group”:

W pierwszej scenie zapłodnienie przedstawiane jest jak
wojenny gwałt zbiorowy. Następnie już w jajowodzie członkowie owej męskiej
armii przyczajają się w oczekiwaniu na bezwolne jajo. Komórka jajowa jest
w tym opisie dziwką, która przyciąga żołdaków jak magnes, co jest nawet
nie tradycyjną metaforą uwiedzenia, a wręcz usprawiedliwieniem gwałtu.
Jajo najwidoczniej chciało być zgwałcone! Jednocześnie, po penetracji, jajo zmienia się w cnotliwą damę niedostępną dla innych zalotników. Dopiero wtedy, po połączeniu z plemnikiem, komórka jajowa
staje się aktywna. Zapładniający plemnik jest bohaterem, któremu udaje
się przeżyć, podczas gdy inne tracą życie. Jest dzielnym wojakiem,
zalotnikiem, który odniósł sukces, i tym, który doprowadził do aktywności
jaja. Komórka jajowa jest natomiast bierną ofiarą, dziwką, a w końcu
cnotliwą niewiastą, która osiągnęła spełnienie[9].

Czy jednak autorzy nie posuwają się nieco za daleko ?
Na przykład zdaniem biologa Paula Grossa i matematyka Normana Levitta
przytoczony wyżej passus jest klasycznym przykładem skrajnej
nadinterpretacji, bo w literaturze naukowej nigdzie nie mówi się o komórce
jajowej ani jako o „dziwce”, ani jako o „cnotliwej damie”. Identyczny
zarzut można postawić wielu innym przykładom podawanym przez Gender Group.
We wszystkich przypadkach język komentowanych przez grupę tekstów —
zwłaszcza zaczerpniętych z piśmiennictwa naukowego — jest o wiele bardziej
wyważony niż ten, którym same się posługują. Nie ma oczywiście nic
nagannego w krytyce nietrafionych metafor, jednak autorki w żaden sposób
nie wykazały, że nawet jeśli istotnie owe metafory ujawniają uprzedzenia
płciowe, to odbija się to na naukowej rzetelności samego tekstu, z którego
zostały zaczerpnięte. Poza wszystkim zaś ich zarzut, jakoby w tradycyjnej
biologii komórkę jajową nadal przedstawiano jako pasywną, jest całkowicie
nietrafiony. Gross i Levitt podkreślają, że zwłaszcza w ostatnich latach
biolodzy wiele uwagi poświęcają aktywnemu udziałowi komórki jajowej w
zapłodnieniu, przy czym „odkrycie, że tak jest, to efekt dziesięcioleci
pracy badawczej, na którą żadnego wpływu nie miały ani feminizm, ani żadne
formy tzw. krytyki kulturowej”[10].

Feministyczna krytyka języka skierowana jest
oczywiście również przeciwko wyjaśnieniom formułowanym na gruncie teorii
ewolucji. Jej przedstawicielki żądają na przykład, by w opisach zachowań
zwierząt nie używać sformułowań antropomorficznych, takich jak „gwałt” —
powinno być „wymuszona kopulacja”. Żądania takie ostatecznie da się jakoś
uzasadnić, jednak można wątpić, czy zmiana jednego lub drugiego słowa może
wpływać decydująco na treść teorii oraz czy takie „źle” użyte słowo
istotnie odbiera teorii naukową wartość. Feministyczne krytyczki wychodzą
jednak z założenia, że to język i jego kategorie leżą u podstaw naszych
wzorców myślowych i naszego obrazu świata. Więcej nawet, przyjmują, że nie
jesteśmy w stanie myśleć poza obszarem dosłownych znaczeń i pozostajemy
ślepi na wszystko, czego język nie nazywa i nie klasyfikuje. Choć sama
idea, że sposób używania języka może czasem ograniczać nasze myślenie,
jest sensowna, to doprowadzona do skrajności jest absolutnie nie do
przyjęcia[11]. Jak pisze w swojej głośnej książce Tabula rasa psycholog Steven Pinker, dziś praktycznie wszyscy naukowcy,
w tym kognitywiści i językoznawcy, są zgodni, iż język w najmniejszym
nawet stopniu nie wyznacza ostatecznych granic naszego myślenia i nawet
nie jest nieodzownym warunkiem procesów mentalnych. Poczucie podmiotowości
i podstawowe kategorie myślowe, takie jak obiekty, przestrzeń, przyczyna i
skutek, liczby i prawdopodobieństwo istnieją w umysłach małych dzieci i
małp naczelnych, choć nie używają one języka. Poza tym, ponieważ świat
nieustannie się zmienia, zmieniają się również języki. Powstają nowe słowa
i wyrażenia, które lepiej lub gorzej wypełniają luki między myśleniem a
językiem. Posługujemy się ponadto dorozumianą wiedzą o świecie i innych
ludziach i postępujemy tak również przy interpretacji tekstu —
nieświadomie wypełniamy liczne niewypowiedziane przestrzenie,
interpretujemy wieloznaczności, odgadujemy intencje autora… Nasze procesy
myślowe bezsprzecznie wykraczają daleko poza język[12]. Dodajmy
może jeszcze, że jakkolwiek nie ulega raczej wątpliwości, iż feministyczne
krytyczki języka przeceniają rolę słowa, to nawet jeśli ich zastrzeżenia
wobec mylących metafor bywają w nielicznych przypadkach uzasadnione,
działalność polegająca głównie na wykrywaniu seksistowsko nacechowanej
terminologii nie może aspirować do miana poważnej krytyki naukowej.

A co można powiedzieć o samej teorii punktu widzenia?
Hilary Rose, jedna z najbardziej znanych jej propagatorek, uważa, że nauka
to „ideologia, która wyewoluowała w określonych warunkach społecznych w
dobie rozwoju kapitalizmu”[13]. To nadało jej „burżuazyjny i
męski charakter”, który sprawia, że wytwarza wiedzą „zbyt abstrakcyjną i
bezosobową”. Rose łączy tę rzekomą „abstrakcyjność nauki” z alienacją,
która jest nieuchronnym, jak twierdzi, efektem kapitalistycznego porządku,
oraz z uwarunkowanym płciowo podziałem pracy, utrudniającym kobietom
podjęcie pracy zarobkowej. Postuluje w tej sytuacji, by do „umysłu” i
„rąk” dodać „serce”, czemu służyć ma stworzenie nowej nauki opartej na
opiekuńczych cechach kobiet, których „społeczną genezę” szczególnie
podkreśla[14]. Powyższy projekt Rose jest typowym przykładem
poglądów powstałych na gruncie teorii punktu widzenia. Jej zwolenniczki
chcą stworzyć naukę na nowo, co, jak twierdzą, można osiągnąć poprzez
odrzucenie „męskiej” logiki, racjonalności i myślenia abstrakcyjnego z
jednej strony, z drugiej zaś, wzmacniając rolę subiektywizmu, konkretu i
solidarności oraz odrzucając seksistowski rzekomo język nauki. Celem
ostatecznym całego projektu ma być natomiast stworzenie „kobiecej nauki”:
kobiecej logiki, matematyki, fizyki, astronomii, filozofii… Stworzenie
nauki od nowa to bez wątpienia ambitne wyzwanie.

Trzeba jednak pokonać po drodze wiele problemów, a
wynik i tak pozostaje niepewny. Moja ocena tego pomysłu wykracza poza
perspektywę empiryczną, ale nim się do niego szerzej ustosunkuję,
przyjrzyjmy się jeszcze przez chwilę bliżej postulatom teorii punktu
widzenia.

Otóż moim zdaniem kluczowym problemem jest inherentna
sprzeczność tkwiąca w samej teorii. Skoro zdaniem jej zwolenniczek
współczesna nauka jest po prostu produktem klas panujących, to
jakiekolwiek próby jej korekty byłyby niczym innym niż uczestnictwem w
kapitalistycznym i patriarchalnym przedsięwzięciu. Hilary Rose dostrzega
ten dylemat, sama bowiem pisze, że „problem z feministyczną nauką i
technologią polega na tym, że stanowią one integralną część zarówno
kapitalistycznego, jak i patriarchalnego systemu dominacji”[15]