Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Lab girl. Opowieść o kobiecie naukowcu, drzewach i miłości

Lab girl. Opowieść o kobiecie naukowcu, drzewach i miłości

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65740-22-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Lab girl. Opowieść o kobiecie naukowcu, drzewach i miłości

Międzynarodowy bestseller 2016 według The New York Times”
Najlepsza książka 2016 roku według „Time”
Najlepsza książka 2016 roku według „Entertainment Weekly”
Najlepsza biografia 2016 według „The Washington Post”
Zwycięzca National Book Critics Circle Award w kategorii „autobiografia”
Drugie miejsce w kategorii najlepsza książka non-fiction 2016 w konkursie Barnes & Noble

Fenomenalna autobiografia badaczki świata roślin, gleb i nasion. Hope Jahren od dziecka wolała spędzać czas w laboratorium ojca, niż bawić się z rówieśnikami. Już jako mała dziewczynka obudziła w sobie miłość do botaniki.

Dziś Hope zajmuje zasłużone miejsce wśród najwybitniejszych naukowców. W swojej książce opowiada o pielęgnowaniu pasji, wzlotach i upadkach, ogromnej determinacji, a także ludzkiej przyjaźni i miłości. To również historia jej bratniej duszy – Billa, genialnego odkrywcy, z którym przebyła długą drogę od niebiańskiego Bieguna Północnego, przez Stany Zjednoczone aż do rajskich Hawajów.

Jej wnikliwe spostrzeżenia na temat świata roślin wprowadzają czytelnika w magiczny świat majestatycznej przyrody, jednocześnie odnosząc się do zachowań i relacji międzyludzkich.

_____

Hope Jahren udowadnia całym swoim życiem, że nauka to jedna wielka przygoda, która daje szczęście, ale też potrafi być wymagającą i trudną drogą, zwłaszcza dla kobiety.– Diana Chmiel, Bardziej lubię książki niż ludzi

Historia miłości, przyjaźni i pasji do natury, do ciężkiej pracy, do walki o samą siebie. Wciągająca autobiografia i wstęp do fascynującego świata botaniki, który pokochasz całym sercem. – Olga Kowalska z WielkiBuk.com

Dzięki tej książce spojrzysz w odmienny sposób na świat i uświadomisz sobie, że los drzew leży również w twoich rękach. – Mariola Kłodawska, Przekartkowane


Hope Jahrenurodziła się i dorastała w małym miasteczku w południowo-wschodniej Minnesocie. W 1996 roku ukończyła doktorat na University of California, a następnie pracowała w Institute of Technology w Georgii. W 1999 roku jako pierwsza kobieta dostała pracę etatowego pracownika na wydziale Nauk o Ziemi i Planetologii w Johns Hopkins University. Jest jedną z czterech naukowców i jedyną kobietą, która została nagrodzona prestiżowym Young Investigator Medal. Znalazła się również na liście dziesięciu najlepszych młodych naukowców w USA. Obecnie mieszka w Oslo z mężem, synem oraz ukochanym retrieverem.

Polecane książki

Émile Zola (ur. 2 kwietnia 1840 w Paryżu, zm. 29 września 1902 tamże) - francuski pisarz, główny przedstawiciel naturalizmu. W proponowanej publikacji znajdziemy znakomicie opisane ludzkie dramaty. Opowiadania trzymające w napięciu. Zaskakujące, trudne do odgadnięcia zakończenia. Mistrzostwo pióra ł...
„Problematyka podjęta przez dr. R. Sikorskiego jest niewątpliwie i ciekawa i – jak dotąd – nie ciesząca się zainteresowaniem krajowych badaczy, a szkoda, bowiem jest nie tylko istotna praktycznie, lecz także stanowi doskonałe źródło szeregu dalszych kwestii, wymagających rozwiązania. W skomplikowany...
Edycja z mapami Warszawy z czasów powstania. Jedna z nich pokazuje wędrówkę Białoszewskiego po Warszawie powstańczej i jego miejsca schronienia. "Od placu Żelaznej Bramy, od placu Bankowego, od Elektoralnej, Chłodną po naszej stronie pod murem lecieli i  lecieli ludzie, kobiety, dzieci, wszyscy schy...
Celem niniejszej pracy było ustalenie, które z czterech zadeklarowanych przez Rzeczpospolitą Polską relacji specjalnych z państwami unijnymi spełniały w latach 2004–2010 kryteria materialnego partnerstwa strategicznego, odróżniając je tym samym od państw strategicznych w ujęciu formalnym oraz związk...
Alexandra Bennett zostaje szefem marketingu wielkiego domu towarowego. Ku swemu zaskoczeniu dowiaduje się, że dyrektorem tego domu jest Jordan Smith, jej dawny kochanek. Ich rozstanie nie było ani łatwe, ani przyjemne. Teraz wiele sobie wyjaśniają i Jordan chciałby wrócić do Alexandry. Za...
Owdowiały wykładowca akademicki Kyle Riggs mieszka z dwójką dzieci na kalifornijskiej farmie. Pewnej nocy jego spokojne życie przerywa przybycie okrętu obcych, który porywa i morduje jego dzieci, a następnie zabiera na pokład samego Kyle’a. Bohater przechodzi serię testów, po których statek, najwyra...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Hope Jahren

Wszystko, co piszę,

dedykowane jest mojej matce

Im więcej przedmiotów dotykałam, im więcej ich nazw i zastosowań poznawałam, tym pewniejsze stawało się moje poczucie przynależności do świata.

— Helen Keller

Prolog

Ludzie uwielbiają ocean. Zawsze pytają mnie, dlaczego nie zajmuję się badaniami nad nim – w końcu mieszkam na Hawajach. Odpowiadam, że ocean to puste, samotne miejsce. Na lądzie jest sześć razy więcej różnych form życia, głównie roślinnego. Przeciętna oceaniczna roślina to jednokomórkowy organizm, którego długość życia wynosi jakieś dwadzieścia dni. Przeciętna roślina lądowa to dwutonowe stuletnie drzewo. Stosunek masowy roślin do zwierząt żyjących w oceanie wynosi w przybliżeniu cztery do jednego, natomiast tych lądowych – tysiąc do jednego. Tu liczby są imponujące: w samych tylko lasach chronionych na zachodzie Stanów Zjednoczonych rośnie osiemdziesiąt miliardów drzew, a ich stosunek masowy do mieszkańców Ameryki wynosi dużo ponad dwieście do jednego. Generalnie ludzie żyją w otoczeniu roślin, ale ich nie dostrzegają. Odkąd poznałam te statystyki, nie widzę prawie nic poza nimi.

A więc proszę, spełnijcie moją prośbę i wyjrzyjcie na chwilę przez okno.

Co zobaczyliście? Prawdopodobnie to, co stworzył człowiek, a więc innych ludzi, samochody, budynki, chodniki. Już po kilku latach projektowania, konstruowania, wydobycia, wykuwania, kopania, spawania, kładzenia cegieł, wprawiania okien, szpachlowania, zakładania hydrauliki i instalacji elektrycznej oraz malowania ludzie są w stanie postawić stupiętrowy drapacz chmur, który rzuca cień na trzysta metrów. To naprawdę imponujące.

A teraz wyjrzyjcie przez okno raz jeszcze.

Czy zauważyliście coś zielonego? Jeśli tak, to wasz wzrok spoczął na jednej z niewielu rzeczy na świecie, których ludzie nie potrafią wytworzyć. To, co widzieliście, zostało wymyślone ponad czterysta milionów lat temu nieopodal równika. Być może mieliście szczęście i udało się wam dostrzec jakieś drzewo. Jego projekt pochodzi sprzed około trzystu milionów lat. Wydobycie pierwiastków z atmosfery, kładzenie komórek, szpachlowanie woskiem, zakładanie hydrauliki i pigmentacja zajęły naturze najwyżej kilka miesięcy, a finałem tych prac jest liść, ni mniej, ni więcej. Na jednym drzewie rośnie w przybliżeniu tyle samo liści co włosów na ludzkiej głowie. To naprawdę imponujące.

A teraz skupcie wzrok na pojedynczym liściu.

Ludzie nie mają pojęcia, jak je wytworzyć, ale za to bardzo dobrze radzą sobie z ich niszczeniem. W ciągu ostatniej dekady ścięto ponad pięćdziesiąt miliardów drzew. Jedna trzecia lądów naszej planety była kiedyś porośnięta lasami. Co dziesięć lat znika na zawsze mniej więcej procent tej pierwotnej puszczy. Ten jeden procent w przybliżeniu odpowiada powierzchni Francji. Przez całe lata jedną Francję za drugą ścierano z powierzchni ziemi. To ponad bilion liści dosłownie odrywanych od źródła pożywienia każdego dnia. I wygląda na to, że nikogo to nie obchodzi. A powinno. Powinno nas obchodzić z tego samego podstawowego powodu, z jakiego takie rzeczy zawsze powinny nas obchodzić: ponieważ umarł ktoś, kto nie musiał umierać.

Ktoś umarł?

Może uda mi się was przekonać. Każdego dnia patrzę na naprawdę mnóstwo liści. Spoglądam na nie i stawiam pytania. Zaczynam od przyjrzenia się kolorowi: jaki to dokładnie odcień zieleni? Czy góra różni się od dołu? Środek jest inny od krawędzi? I jakie są te krawędzie? Gładkie? Ząbkowane? Jak dobrze liść jest nawodniony? Czy jest zwiotczały? Pomarszczony? Ma czerwony odcień? Pod jakim kątem łączy się z łodygą? Jak duża jest jego powierzchnia? Większa od wnętrza dłoni? Mniejsza od paznokcia? Czy liść jest jadalny? A może trujący? Jakie jest jego nasłonecznienie? Jak często padają na niego krople deszczu? Jest chory? Zdrowy? Ważny? Zbędny? Żywy? I dlaczego?

A teraz wy zadajcie wasze pytania, patrząc nawasz liść.

I wiecie co? Jesteście teraz naukowcami. Ludzie mówią, że żeby być naukowcem, trzeba się znać na matematyce, fizyce czy chemii. Nie mają racji. To jak powiedzieć, że trzeba umieć szydełkować, żeby być gospodynią domową, albo że trzeba znać łacinę, żeby studiować Biblię. Jasne, to pomaga, ale na to przyjdzie czas. Najpierw pojawiają się pytania, które wy właśnie zadajecie. To wcale nie jest jakaś wiedza tajemna, jak się ludziom wydaje.

A więc pozwólcie, że podzielę się z wami moimi opowieściami, jak naukowiec z naukowcem.

Część I. Korzenie i liście”1

Nie ma na świecie nic bardziej doskonałego od suwaka logarytmicznego. Połyskujące aluminium, z którego jest zrobiony, chłodzi usta, gdy go do nich przyłożyć, a jeśli podstawić go równo pod światło, to w jego rogach zobaczymy najdoskonalsze kąty proste, jakie widział świat. Przekręcony na bok z gracją zamienia się w oryginalny rapier, który niezauważalnie chowa się i wysuwa. Nawet mała dziewczynka może posługiwać się taką „bronią, której kursor służy za rękojeść. Moja pamięć nie jest w stanie oddzielić obrazów podobnej zabawy od zasłyszanych w dzieciństwie opowieści, więc zawsze już będę wyobrażać sobie, jak zrozpaczony Abraham unosi ten budzący grozę instrument nad głową biednego, małego Izaaka, którego ma zaraz złożyć w ofierze za pomocą wyżej wymienionego narzędzia.

Dorastałam w pracowni ojca, gdzie bawiłam się pod stołami laboratoryjnymi, aż urosłam na tyle, że mogłam się bawić na nich. W owym laboratorium należącym do skromnego college’u przygotowawczego w samym środku sielskiej Minnesoty mój ojciec przez czterdzieści dwa lata uczył podstaw fizyki i nauki o Ziemi. Kochał swoje laboratorium. Ja i moi bracia również pokochaliśmy to miejsce.

Jego ściany z pustaków pokryte były grubą warstwą połyskującej kremowej farby, ale jeśli się zamknęło oczy i skupiło, to można było wyczuć teksturę cementu. Pamiętam, że kiedyś stwierdziłam, że czarna kauczukowa boazeria musiała być czymś przyklejona do ścian, ponieważ gdy mierzyłam ją dokładnie za pomocą trzydziestometrowej żółtej taśmy, nie znalazłam ani jednego śladu gwoździa. W pomieszczeniu stały długie stoły warsztatowe, przy których siedziało obok siebie po pięciu studentów zwróconych w tę samą stronę. Te czarne blaty były zimne niczym płyty nagrobne i zrobiono je z równie trwałego materiału, którego nie mógł przeżreć kwas, a młotek rozbić („nie próbujcie tego w domu”). Stoły warsztatowe były na tyle mocne, że można było stanąć na ich brzegach i nic – nawet kamieniem nie dało się ich porysować („nie próbujcie tego w domu”).

W równych odstępach na stołach rozmieszczono oślepiająco świecące dysze, których uchwyty były tak mocno zakręcone, że aby przekręcić je o dziewięćdziesiąt stopni, trzeba było włożyć w to całą siłę, a kiedy już się to udawało, z tej, przy której widniał napis „gaz”, nie wydobywało się nic, ponieważ nie była podłączona, ale z tej, przy której był napis „powietrze”, wydobywał się tak silny podmuch, że aż chciało się przyłożyć do niej usta („nie próbujcie tego w domu”). Laboratorium było otwartą, czystą i pustą przestrzenią, ale każda szuflada zawierała fascynujący zbiór magnesów, drucików, szkiełek i metali, a każdy z tych przedmiotów miał swoje zastosowanie – trzeba było tylko dociec jakie. W szafce przy drzwiach trzymano taśmę do testowania pH, czarodziejską jak sztuczka magiczna, tyle że była jeszcze lepsza, ponieważ oprócz pokazywania magii wyjaśniała też jakąś tajemnicę: widziało się różnicę w kolorze, a więc i w pH, między kroplą śliny a kroplą wody, piwa korzennego bądź moczu – ale nie krwi, gdyż ta nie jest przezroczysta (więc „nie próbujcie tego w domu”). To nie były zabawki dla dzieci, ale poważne przedmioty dla dorosłych, jednak niektóre pociechy cieszyły się pewnymi przywilejami, bo ich tata miał wielki pęk kluczy, więc można się było bawić sprzętem laboratoryjnym za każdym razem, kiedy się mu towarzyszyło, a on nigdy, ale to nigdy nie odmawiał, gdy prosiło się go o wyjęcie całego tego dobra.

Sięgając pamięcią do tych ciemnych zimowych wieczorów, które spędziliśmy razem w laboratorium, cały budynek nauk ścisłych jawi mi się niczym zamek należący do mnie i taty, po którym przechadzamy się jak udzielny książę z następczynią tronu, zbyt zajęci, by myśleć o naszym skutym lodem księstwie. Kiedy ojciec przygotowywał się do zajęć na następny dzień, mogłam uczestniczyć we wszystkich eksperymentach i pokazach, upewniając się, że studenci nie napotkają na swej drodze problemów i uda im się osiągnąć łatwy sukces, którego łaknęli. Ślęczeliśmy nad sprzętem i naprawialiśmy to, co było zepsute, a tata zawczasu nauczył mnie, jak rozkładać przyrządy na części, i zaznajamiał z ich działaniem po to, bym umiała je naprawić, jeśli coś się kiedyś zepsuje. Wpoił mi, że wstydem nie jest coś zepsuć, ale nie umieć tego naprawić.

O ósmej wieczorem wychodziliśmy do domu, żebym o dziewiątej była już w łóżku. Po drodze zahaczaliśmy najpierw o maleńki, pozbawiony okien gabinet ojca. Jedyną ozdobą tego miejsca był gliniany kubek na ołówki, który dla niego zrobiłam. Zabieraliśmy stamtąd nasze palta, czapki, szaliki i inne rzeczy, które mama wydziergała mi na drutach, bo sama nie miała podobnych porządnych rzeczy, gdy była małą dziewczynką. Kiedy siłowałam się, by włożyć swoje solidne buciory na dwie pary skarpet, zapach ciepłej, wilgotnej wełny mieszał się z wonią wiórków z ołówków, które stępiliśmy, a które tata zawsze wtedy temperował. Potem z werwą zapinał swoje obszerne palto, wkładał rękawiczki z jeleniej skóry i przypominał mi, żebym dobrze naciągnęła czapkę na uszy.

Zawsze jako ostatni opuszczał budynek i przed wyjściem robił jeszcze dwie rundki po korytarzach: pierwszą, by upewnić się, że wszystkie prowadzące na zewnątrz drzwi są zamknięte, a drugą, żeby jedno po drugim pogasić wszystkie światła. Człapałam za nim, uciekając przed postępującą ciemnością. Kiedy w końcu docieraliśmy do bocznego wyjścia, tata pozwalał mi wyłączyć ostatnie światła i wychodziliśmy z budynku. Zamykając drzwi wyjściowe, zawsze dwa razy sprawdzał, czy zamek na pewno się zablokował.

I tak, znalazłszy się na zimnie bez możliwości powrotu do ciepłego budynku, staliśmy na rampie, wpatrując się w mroźne niebo i dalej, w spowitą chłodem przestrzeń. Patrzyliśmy na światła wydzielone całe lata wcześniej przez niewyobrażalnie gorące ognie, które wciąż płonęły na drugim końcu galaktyki. Nie znałam nazw konstelacji świecących nade mną gwiazd, choć jestem pewna, że tata znał je wszystkie, a także historię każdej z nich. Zazwyczaj przemierzaliśmy w ciszy te dwie mile, które dzieliły nas od domu. Wspólne milczenie jest naturalnym stanem w skandynawskich rodzinach i to chyba wychodzi im najlepiej.

College przygotowawczy, gdzie pracował tata, znajdował się na zachodnim skraju naszego miasteczka, które rozciągało się zaledwie na dziesięć kilometrów, licząc od jednego postoju ciężarówek do drugiego. Rodzice, ja i moi trzej starsi bracia mieszkaliśmy w ceglanym domu na południe od głównej ulicy, cztery przecznice na zachód od miejsca, w którym w latach dwudziestych wychowywał się tata, osiem przecznic na wschód od miejsca, w którym w latach trzydziestych wychowywała się mama, dwieście kilometrów na południe od Minneapolis i dziesięć kilometrów na północ od granicy ze stanem Iowa.

Nasza droga przez miasteczko prowadziła obok przychodni, w której ten sam lekarz, który przyjął mnie na świat, od czasu do czasu robił mi wymaz z gardła, żeby sprawdzić, czy nie nabawiłam się anginy. Następnie mijaliśmy wieżę w kolorze błękitnej pasty do zębów, będącą najwyższą budowlą w mieście, a potem przechodziliśmy obok liceum, w którym uczyli dawni studenci taty.

Gdy przechodziliśmy pod okapem budynku kościoła prezbiteriańskiego, gdzie moi rodzice byli na swojej pierwszej randce podczas pikniku szkółki niedzielnej w 1949 roku, gdzie pobrali się w 1953 roku, mnie samą ochrzczono w 1969 roku i gdzie nasza rodzina spędzała każdy niedzielny poranek bez wyjątku, tata podnosił mnie, żebym mogła sobie odłamać jakiś gruby sopel lodu. Idąc, kopałam go jak hokejowy krążek, a on co jakieś dziesięć kroków rozdzwaniał się, uderzając o leżący na poboczu ubity śnieg.

Szliśmy odśnieżonymi chodnikami, mijając solidnie ocieplone domy chroniące przed zimnem mieszkające w nich rodziny, które bez wątpienia podobnie jak my zatopione były w milczeniu. Prawie w każdym z tych domów mieszkał ktoś znajomy: od czasów zabaw w piaskownicy po bal maturalny dorastałam z synami i córkami chłopców i dziewcząt, z którymi w dzieciństwie bawili się moi rodzice, a żadne z nas nie było w stanie przypomnieć sobie czasów, kiedy się nie znaliśmy, chociaż nasza głęboko zakorzeniona powściągliwość nie pozwalała nam zbyt dobrze się poznać. Dopiero gdy w wieku siedemnastu lat wyjechałam na studia, zdałam sobie sprawę z tego, że świat zamieszkują głównie obcy sobie ludzie.

Kiedy z drugiego końca miasteczka moich uszu dobiegało westchnienie zmęczonego potwora, wiedziałam, że jest dwadzieścia trzy po ósmej, a z miejscowej przetwórni jak co wieczór wyjeżdża właśnie pociąg. Słyszałam, jak jego żelazne hamulce najpierw zgrzytają, a potem cichną, gdy sznur pustych cystern, z których się składał, zaczynał powoli toczyć się na północ, w kierunku Saint Paul, gdzie każda z nich była napełniana ponad stoma tysiącami litrów solanki. Rano słyszeliśmy, jak pociąg wraca. Ten wyczerpany potwór ponownie wydawał z siebie westchnienie, kiedy zawartość cystern wypompowywano do przepastnego zbiornika soli niezbędnej do wyrobu bekonu.

Tory kolejowe biegły na linii północ–południe, odcinając od reszty miasteczka jego część, gdzie wciąż stoi prawdopodobnie największa rzeźnia na Środkowym Zachodzie. Każdego dnia prowadzi się tu ubój i przetwarza mięso ponad dwudziestu tysięcy zwierząt.

My należeliśmy do nielicznych znanych mi rodzin, których członkowie nie byli bezpośrednio zatrudnieni w przetwórni, ale nasi liczni przodkowie już tak. Moi pradziadkowie, podobnie zresztą jak praktycznie całe miasteczko, przybyli do Minnesoty na fali masowej emigracji z Norwegii, która rozpoczęła się około roku 1800. I jak wszyscy inni mieszkańcy miasta, w zasadzie nie wiedziałam nic więcej o swoich przodkach. Zgadywałam, że nie przenieśli się do najzimniejszego miejsca na ziemi, by zająć się patroszeniem świń, bo w Europie dobrze się im powodziło, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby zapytać, jak to było.

Nie dane mi było poznać żadnej z moich babć – obie umarły, zanim się urodziłam. Pamiętam natomiast dziadków: jeden umarł, gdy miałam cztery lata, a drugi, gdy skończyłam siedem, jednak nie jestem w stanie przypomnieć sobie, by kiedykolwiek odezwali się bezpośrednio do mnie. Tata był jedynakiem, ale mama miała chyba ponad dziesięcioro rodzeństwa, z czego większości nigdy nie poznałam. Z ciotkami i wujami nie spotykaliśmy się całymi latami, mimo że niektórzy mieszkali w naszym mieście. Prawie nie zauważyłam, kiedy moi bracia dorośli i po kolei wyprowadzali się z domu, ponieważ żyjąc pod jednym dachem, czasami i przez wiele dni nie bardzo mieliśmy o czym ze sobą rozmawiać.

Emocjonalny dystans między członkami skandynawskich rodzin jest czymś, co zaczyna się we wczesnym dzieciństwie i jest codziennie „pielęgnowane”. Czy wyobrażacie sobie dorastanie w kulturze, w której nigdy nie możecie nikogo o nic zapytać? W której zwykłe „Jak się masz?” uznawane jest za zbyt osobiste pytanie, na które nie ma obowiązku odpowiadać? W której jesteście uczeni, że zawsze należy zaczekać, aż ktoś pierwszy wspomni o tym, co go trapi, mimo że uczy się was, żeby nigdy nie wspominać o własnych bolączkach? To musi być pozostałość po technikach przetrwania jeszcze z czasów wikingów, kiedy należało długo trzymać język za zębami dla zapobieżenia niepotrzebnym morderstwom podczas przeciągających się ciemnych zim spędzanych w bliskości z innymi wobec kurczących się zapasów żywności.

Będąc dzieckiem, myślałam, że cały świat zachowuje się tak samo jak my, więc byłam zdezorientowana, gdy wyprowadziwszy się ze stanu, zaczęłam poznawać ludzi, którzy w niewymuszony sposób okazywali sobie ciepło i troskę, za czym tak długo tęskniłam. Wtedy musiałam nauczyć się żyć w świecie, w którym ludzie nie odzywają się do siebie nie dlatego, że się znają, ale dlatego, że się nie znają. Zanim jeszcze docieraliśmy do Czwartej Ulicy (lub też „Alei Kenwood”, jak nazywał ją tata, który dorastał w latach dwudziestych, na długo przed tym, jak zaczęto nadawać ulicom nazwy numeryczne, i nigdy nie przywykł do nowego systemu), w dali już widzieliśmy drzwi frontowe naszego dużego ceglanego domu. Moja mama jako dziecko marzyła, by w nim zamieszkać, a po ślubie rodzice przez osiemnaście lat odkładali pieniądze na jego zakup. Mimo że szłam żwawym tempem, zawsze dużo wysiłku kosztowało mnie, by dotrzymać tacie kroku. Moje palce były tak skostniałe z zimna, że wiedziałam, że będą mnie bolały, kiedy już je ogrzeję. Gdy temperatura spada do pewnej wartości poniżej zera, nawet najgrubsze rękawiczki świata nie ogrzeją dłoni, więc widząc dom, zawsze cieszyłam się, że jesteśmy prawie na miejscu. Tata naciskał ciężką, żelazną klamkę i ramieniem otwierał dębowe drzwi. Wchodziliśmy do środka, z jednego zimna w drugie, innego rodzaju.

W korytarzu znów siłowałam się z butami, tym razem, by je zdjąć, a potem wygrzebywałam się spod warstw palta, swetrów i szalików. Tata wieszał nasze ubrania w ogrzewanej szafie, a ja wiedziałam, że rano przed wyjściem do szkoły będą na mnie czekać cieplutkie i suche rzeczy. Słyszałam, jak w kuchni mama wyjmuje naczynia ze zmywarki, jak noże obijają się o siebie, kiedy wkłada je do szuflady na sztućce i z łoskotem zamyka. Mama zawsze chodziła nadąsana, a ja nigdy nie potrafiłam pojąć dlaczego. Z charakterystycznym dla dziecka egocentryzmem myślałam, że to przez coś, co powiedziałam lub zrobiłam. W takich chwilach przysięgałam sobie, że w przyszłości będę miała większe baczenie na słowa.

Szłam na górę, przebierałam się we flanelową piżamkę i kładłam do łóżka. Okna mojej sypialni wychodziły na południe i rozciągał się z nich widok na zamarznięty staw, gdzie w sobotę cały dzień ślizgałam się na łyżwach, jeśli do tego czasu nieco się ociepliło. Wełniany dywan w moim pokoju miał kolor przydymionego błękitu, a ściany oklejone były pasującym do niego adamaszkiem. Początkowo pokój urządzono dla bliźniaczek i stały w nim dwa wbudowane biureczka, dwie wbudowane toaletki i tak dalej, i tak dalej. Kiedy w nocy nie mogłam spać, siadywałam we wnęce przy oknie, przesuwając palcem wzdłuż piórkowych kryształków szronu na szybie i starając się nie spoglądać na puste miejsce przy drugim oknie, gdzie powinna siedzieć druga siostra.

To, że z dzieciństwa pamiętam tak dużo chłodu i ciemności, nie jest niczym niezwykłym, biorąc pod uwagę, że dorastałam w miejscu, gdzie przez dziewięć miesięcy w roku leżał śnieg. Wejście i wyjście z zimy wyznaczało rytm naszego życia. Jako dziecko zakładałam, że ludzie na całym świecie patrzyli, jak umiera świat lata, pewni jego ponownych narodzin, ponieważ ta ich wiara zawsze wychodziła zwycięsko z próby lodu i chłodu zimy.

Co roku widziałam, jak opadają pierwsze płatki wrześniowej obfitości, zamieniając się w białe grudniowe zaspy, które z kolei zastygają w głębokiej, lodowej pustce pod koniec lutego, by ostatecznie stać się połyskującą nieruchomą bryłą wypolerowaną przez zacinającą kwietniową słotę. Nasze kostiumy na Halloween i na Wielkanoc były uszyte tak, by można było włożyć na nie zimowy kombinezon, a czas Bożego Narodzenia opatulał nas w wełnę, aksamit i jeszcze trochę wełny. Jedyne letnie zajęcie, jakie dobrze pamiętam, to prace w ogrodzie z mamą.

W Minnesocie wiosenna odwilż przychodzi znienacka, kiedy nagle z dnia na dzień zamarznięta ziemia odtaje w słońcu, a gąbczasta gleba wilgotnieje od środka. Pierwszego dnia wiosny można sięgnąć w głąb ziemi, bez trudu wyciągając duże, luźne bryłki, jakby nabierało się całe garście wilgotnego murzynka prosto z piekarnika – oczywiście nie licząc wynurzających się z niego i ponownie chowających się tłuściutkich różowych dżdżownic. W całej południowej Minnesocie nie ma nawet skrawka gliniastego podłoża. Leży tu tylko gruby koc czarnej ziemi, który od stu tysięcy lat przykrywa wapień, i tylko od czasu do czasu przechodzi po nim lodowiec. Gleba tu jest bogatsza niż gotowa ziemia doniczkowa dostępna w jakimkolwiek sklepie. W ogrodzie w Minnesocie wyrośnie wszystko, co tylko chcecie, bez potrzeby nawadniania czy nawożenia – wszelkich niezbędnych substancji dostarczają deszcz i dżdżownice. Jednak okres wegetacji jest krótki, więc nie ma czasu do stracenia.

Moja mama oczekiwała od swojego ogrodu dwóch rzeczy: wydajności i efektów. Preferowała rozrosłe, samodzielne rośliny, takie jak botwina i rabarbar, które gwarantowały obfite zbiory, a częste „żniwa” tylko je wzmacniały. Nie miała ani czasu, ani ochoty pielęgnować wymagającej sałaty czy pomidorów do suszenia. Zamiast tego wolała sadzić chrzan i marchew, które po cichu i pod ziemią same się sobą zajmowały. Nawet kwiaty dobierała „twarde” i znane z wytrzymałości: pąki peonii wielkości piłek, które przeradzały się w kwiaty wielkości główki kapusty, w morze różowych płatków. Szorstkie lilie tygrysie oraz tłuściutkie, brodate irysy, które nigdy nie zawodziły i wiosna za wiosną wyrastały z cebulek.

Każdego roku w Święto Pracy razem z mamą siałyśmy nasiona, a tydzień później usuwałyśmy te, z których nic nie wyrosło, od ręki zastępując je nowymi. Pod koniec czerwca rośliny osiągały już odpowiednie rozmiary, a cały świat dookoła nas był tak zielony, że wydawać by się mogło, że to niemożliwe, by kiedykolwiek wyglądał inaczej. W lipcu potniejące liście wszystkich tych roślin wydzielały tyle wilgoci, że linie energetyczne nad naszymi głowami aż skwierczały.

Moje najwyraźniejsze wspomnienie naszego ogrodu to wcale nie wypełniające go zapachy, lecz dźwięki. Być może zabrzmi to dla was dziwnie, ale na Środkowym Zachodzie naprawdę można usłyszeć, jak rosną rośliny. U szczytu sezonu słodka kukurydza zyskuje cal każdego dnia, a kiedy jej łupiny ruszają się nieco, robiąc miejsce dla tego przyrostu masy, wydają cichy szmer, który można usłyszeć, jeśli w bezszelestny sierpniowy dzień stanie się na polu pomiędzy rzędami. Kiedy tak kopałyśmy w ogrodzie, przysłuchiwałam się leniwemu brzęczeniu pszczół, które jak pijane przefruwały z kwiatka na kwiatek. Przysłuchiwałam się miłemu dla ucha urywanemu świergotowi kardynałów wygłaszających swoje uwagi na temat naszego karmnika, chrobotaniu naszych rydli wbijających się w ziemię, a także władczemu wyciu syreny fabrycznej, które rozlegało się codziennie w południe.

Mama uważała, że wszystko można zrobić dobrze, ale można i źle, co oznaczało robienie wszystkiego od początku, najlepiej kilkakrotnie. Wiedziała, jak mocno należy przyszyć każdy guzik przy koszuli, mając na uwadze częstotliwość jego użycia. Znała najlepszy sposób zbioru jagód dzikiego bzu w poniedziałek, tak aby w środę ich łodygi nie zapchały starego blaszanego durszlaka, kiedy je odcedzałyśmy po całym dniu duszenia we wtorek. Zawsze wybiegała myślą o dwa kroki naprzód w każdym możliwym kierunku i nigdy nie wątpiła w swoją rację, a ja uważałam, że nie było na świecie niczego, czego nie potrafiłaby zrobić.

Mama faktycznie umiała robić – i robiła – wiele rzeczy, które nie do końca były przydatne po zakończeniu wielkiego kryzysu, kiedy nie brakowało dostaw z powodu wojny, a prezydent Ford uspokajał, że wszystkie nasze koszmary już minęły. W historii swojego życia „od zera do (powiedzmy) milionera” widziała niełatwe zwycięstwo odniesione nad jakimś złem. Stwierdziła, że jej dzieci powinny kontynuować walkę, by dorównać tej legendzie, po czym zaprawiała nas do boju, który nigdy nie nadszedł.

Za każdym razem, gdy na nią patrzyłam, trudno mi było uwierzyć, że ta stojąca przede mną elokwentna i elegancka kobieta była kiedyś brudnym, głodnym i przerażonym dzieckiem. Tylko dłonie ją zdradzały: były zbyt wytrzymałe jak na styl życia, który wówczas prowadziła, a ja odnosiłam wrażenie, że umiałaby pochwycić królika, który był zmorą naszego ogrodu, i bez mrugnięcia okiem skręcić mu kark, gdyby stworzenie owo było na tyle głupie, by za bardzo się do niej zbliżyć.

Jeśli dorastasz wśród ludzi, którzy nie mówią zbyt wiele, to kiedy w końcu się do ciebie odezwą, jest to nie do zniesienia. Jako dziecko moja mama była nie tylko najbiedniejszą, ale i najbystrzejszą dziewczynką w hrabstwie Mower. Będąc uczennicą ostatniej klasy liceum, otrzymała wyróżnienie w dziewiątym dorocznym krajowym konkursie młodych talentów o nazwie Westinghouse Science Talent Search. Otrzymała wyróżnienie, które co roku przyznawano uczennicy z terenów wiejskich, i chociaż nie było nagrodą główną, to i tak włączało ją w poczet tych najlepszych. Znalazła się w towarzystwie takich późniejszych sław jak Sheldon Glashow, zdobywca Nagrody Nobla z dziedziny fizyki, oraz Paul Cohen, któremu w 1966 roku przyznano Medal Fieldsa, będący najwyższym wyróżnieniem w dziedzinie matematyki.

Niestety, za wyróżnieniem, które otrzymała, szło jedynie roczne honorowe członkostwo w Akademii Nauk Stanu Minnesota, a nie stypendium na studia wyższe, na które liczyła. Niezrażona i tak przeniosła się do Minneapolis i próbowała się utrzymać, studiując chemię na Uniwersytecie Minnesoty, ale niedługo potem stwierdziła, że nie jest w stanie pogodzić studiów wymagających spędzania długich godzin popołudniami w laboratorium z pracą opiekunki do dzieci, którą zarabiała na czesne. W 1951 roku wymyślono „doświadczenie uniwersyteckie” dla mężczyzn, głównie tych, którzy mieli środki finansowe albo przynajmniej różne możliwości podjęcia pracy innej niż czyjaś niania. Mama wróciła do naszego miasteczka, wyszła za tatę, urodziła czworo dzieci i kolejne dwadzieścia lat swojego życia poświęciła na ich wychowanie. Zdecydowana uzyskać dyplom licencjata, kiedy najmłodsze z nich będzie przynajmniej w wieku przedszkolnym, ponownie zapisała się na Uniwersytet Minnesoty. Ponieważ musiała ograniczyć się do kursów korespondencyjnych, wybrała literaturę angielską. A ja, spędzając większość dni pod jej opieką, zostałam w sposób naturalny włączona w jej studia.

Przedzierałyśmy się przez Chaucera, a ja nauczyłam się asystować jej, wyszukując hasła w słowniku. Spędziłyśmy kiedyś całą zimę, pieczołowicie notując na osobnych karteczkach każdy przykład symbolizmu w Wędrówce Pielgrzyma. Z zadowoleniem patrzyłam, jak ich stosik rośnie, grubością przewyższając samą książkę. Mama zawijała sobie włosy na wałeczki, bez przerwy i od nowa słuchając nagrań wierszy Carla Sandburga, i instruowała mnie, jak mam słuchać ich słów, za każdym razem inaczej. Kiedy odkryła Susan Sontag, wyjaśniła mi, że nawet samo znaczenie jest swego rodzaju konstruktem, a ja nauczyłam się wtedy, jak należy przytakiwać i udawać, że rozumiem.

Mama pokazała mi, że czytanie jest pracą, a każdy akapit zasługuje na włożenie wysiłku w jego zrozumienie. W ten sposób nauczyłam się pochłaniać trudne książki. Jednak niedługo po pójściu do przedszkola dowiedziałam się, że czytanie trudnych książek niesie ze sobą również kłopoty. Karano mnie za czytanie z wyprzedzeniem, przed resztą klasy, a także za niechęć do mówienia i „miłego” zachowania. Nie mam pojęcia, dlaczego jednocześnie bałam się i ubóstwiałam moje nauczycielki, ale wiedziałam, że stale potrzebuję ich uwagi, pozytywnej czy negatywnej. Malutka, ale zdeterminowana, płynęłam po niespokojnych wodach bycia sobą, wiedząc, że to więcej, niż ludzie chcą widzieć.

W domu, pracując w ogrodzie i czytając z mamą, doświadczałam niejasnego uczucia, że czegoś nie robimy, że to coś czułego, co normalnym matkom i córkom przychodzi naturalnie, ale nie byłam w stanie określić, co to takiego, i myślę, że mama też tego nie wiedziała. Najprawdopodobniej kochamy się, każda na swój uparty sposób, choć nie mogę tego na sto procent stwierdzić, zapewne dlatego, że nigdy o tym szczerze nie rozmawiałyśmy. Bycie matką i córką zawsze odczuwałam jak eksperyment, którego jakoś nie udaje nam się dobrze przeprowadzić.

W wieku pięciu lat olśniło mnie, że nie jestem chłopcem. Wciąż nie byłam pewna, kim jestem, ale kimkolwiek bym była, nie miałam wątpliwości, że było to stworzenie gorsze od chłopca. Widziałam, jak moi bracia, o pięć, dziesięć i piętnaście lat starsi ode mnie, mogą przenosić całą naszą laboratoryjną zabawę do świata zewnętrznego: jako młodzi skauci ścigali się na modelach samochodów, budowali i odpalali rakiety, a na zajęciach technicznych pozwalano im używać tych potężnych narzędzi zawieszonych na ścianach i suficie. Oglądając Carla Sagana, Pana Spocka, Doktora Who czy Profesora, nigdy nie komentowaliśmy poczynań Siostry Chapel czy Mary Ann, obecnych gdzieś w tle. Jeszcze bardziej zaszyłam się w laboratorium taty jako w miejscu, gdzie mogłam najswobodniej zgłębiać tajniki świata mechaniki.

Był w tym pewien sens. To ja byłam tym dzieckiem, które było podobne do taty, a przynajmniej tak o sobie myślałam. Różnice między nami były jedynie kosmetyczne: tata wyglądał tak, jak naukowiec wyglądać powinien. Był wysoki, blady, gładko ogolony, a w swoich spodniach koloru khaki, białej koszuli i okularach w rogowej oprawce wyglądał chudo, a nawet cherlawo. Całości dopełniało wystające jabłko Adama. Jako pięciolatka stwierdziłam, że prawdziwa ja właśnie tak wyglądałam, mimo że na zewnątrz nosiłam przebranie małej dziewczynki.

Częścią tego przebrania było też udawanie dziewczynki, więc nabrałam zręczności w dbaniu o swój wygląd i spędzałam czas na plotkowaniu z koleżankami o tym, kto kogo lubi i co jeśli nie lubi. Godzinami mogłam skakać na skakance, umiałam szyć dla siebie ubrania i na trzy różne sposoby przyrządzić od zera każdą potrawę, wedle życzenia. Jednak późnym wieczorem, kiedy budynek college’u był opustoszały, ale dobrze oświetlony, towarzyszyłam ojcu w laboratorium. Tam przeobrażałam się z dziewczynki w naukowca, tak jak Peter Parker przemieniał się w Spider-Mana, tyle że w drugą stronę.

Mimo że rozpaczliwie chciałam być podobna do ojca, wiedziałam, że mam być przedłużeniem mojej niezniszczalnej matki: poprawką, która miała urzeczywistnić życie, na które zasługiwała i które powinna była wieść. Liceum skończyłam rok wcześniej i poszłam na studia na Uniwersytet Minnesoty, gdzie dostałam stypendium – zostałam studentką tej samej uczelni, na której uczyli się mój tata, mama i wszyscy moi bracia.

Zaczęłam od studiów literaturoznawczych, ale wkrótce odkryłam, że moim prawdziwym powołaniem są nauki przyrodnicze. Różnica między oboma kierunkami jeszcze bardziej utwierdziła mnie w tym przekonaniu: na naukach przyrodniczych robiliśmy różne rzeczy, zamiast tylko siedzieć i dyskutować. Wykonywaliśmy praktyczne ćwiczenia i niemal codziennie widzieliśmy ich konkretne rezultaty. Wszystkie nasze eksperymenty laboratoryjne były tak przygotowane, żeby można je było przeprowadzać w sposób elegancki i perfekcyjny, a im więcej się ich wykonało, tym bardziej zaawansowanej aparatury i bardziej egzotycznych substancji chemicznych pozwalano nam używać.

Na wykładach poruszano problemy społeczne, które wciąż można było rozwiązać, a także rozprawiano o istniejących systemach politycznych, za które zarówno ich orędownicy, jak i przeciwnicy oddawali życie, jeszcze zanim się urodziłam. Nauki przyrodnicze nie zajmowały się książkami napisanymi dla analizowania innych książek, które z kolei zostały napisane jako nowe wersje starożytnych woluminów. Nauki przyrodnicze zajmowały się tym, co działo się w teraźniejszości, i tym, jaka mogła być potencjalna przyszłość. Cechy, które odstręczały ode mnie wszystkich wcześniejszych nauczycieli, czyli moja niemożność „odpuszczenia” i tendencja do „przedobrzania”, były dokładnie tym, czego teraz oczekiwali moi wykładowcy. Przyjęli mnie do swojego grona, mimo że byłam tylko dziewczyną, i upewnili w tym, co już sama podejrzewałam: że mój prawdziwy potencjał miał większy związek z wolą walki niż z przeszłością czy moją sytuacją życiową. Raz jeszcze znalazłam się w bezpiecznym laboratorium ojca, mogąc bawić się wszystkimi zabawkami tak długo, jak tylko chciałam.

Ludzie są jak rośliny: rosną w stronę światła. Wybrałam nauki przyrodnicze, ponieważ dawały mi to, czego potrzebowałam: dom w dosłownym tego słowa znaczeniu, czyli z definicji bezpieczne miejsce.

Dorastanie to dla każdego długi i bolesny proces, a jedyną rzeczą, jaką wiedziałam na pewno, było przeświadczenie, że kiedyś będę miała własne laboratorium, ponieważ mój ojciec takie miał. W naszym małym miasteczku mój tata nie był jakimś tam naukowcem, ale tym naukowcem. To nie była jego praca – to była jego tożsamość. Moje pragnienie bycia naukowcem opierało się na głęboko zakorzenionym instynkcie i niczym więcej. Nigdy nie słyszałam opowieści o jakiejś żyjącej kobiecie naukowcu, nigdy żadnej nie spotkałam ani nawet nie widziałam w telewizji.

Jako kobieta naukowiec wciąż należę do swego rodzaju unikatów, ale w głębi duszy nigdy nie byłam nikim innym. Przez lata od zera zbudowałam trzy laboratoria, napełniłam ciepłem i życiem trzy puste pomieszczenia, z czego każde kolejne było większe i lepsze od poprzedniego. Moje obecne laboratorium jest niemalże idealne – mieści się w ciepłym Honolulu, w imponującym budynku, nad którym często górują tęcze, otoczonym hibiskusami, które kwitną cały rok – ale wiem, że nigdy nie przestanę chcieć budować więcej i więcej. Moje laboratorium to nie „sala T309”, jak to widnieje w planach budynku, tylko „Laboratorium Jahren” – i zawsze nim będzie, bez względu na to, gdzie jest zlokalizowane. Nosi moje nazwisko, ponieważ jest moim domem.

Moje laboratorium to miejsce, w którym światła są zawsze włączone. Moje laboratorium nie ma okien, ale też ich nie potrzebuje. Jest samowystarczalne. Mieści cały swój świat. Moje laboratorium jest jednocześnie osobiste i rodzinne, a zamieszkuje je niewielka grupka osób, które dobrze się znają. Moje laboratorium to miejsce, gdzie zamieniam koncepcje w praktykę i wykonuję swoją robotę. Moje laboratorium to miejsce, w którym się poruszam. Stoję, chodzę, siedzę, sięgam, noszę, wspinam się i pełzam. Moje laboratorium to miejsce, w którym nie zasypiam – i dobrze, bo tyle jest na świecie do zrobienia. Moje laboratorium to miejsce, gdzie każda ranka ma znaczenie. Panują w nim pewne zasady i zakazy, które mają mnie chronić. Noszę w nim rękawiczki, okulary i buty z zakrytymi palcami, by osłaniały mnie przed konsekwencjami niebezpiecznych błędów. Moje laboratorium jest w nadmiarze wyposażone w to, czego potrzebuję. Szuflady pękają w szwach od rzeczy, które mogą się przydać. Każdy przedmiot w moim laboratorium – bez względu na to, jak niewielki czy koślawy – jest tam nie bez powodu, nawet jeśli ów powód nie został jeszcze odkryty.

Moje laboratorium to miejsce, w którym moje poczucie winy z powodu niezrobienia czegoś jest zdławione przez wszystkie te rzeczy, które w nim robię. Niedzwonienie do rodziców, nieumyte naczynia, nieogolone nogi – wszystko to blednie w porównaniu ze wspaniałym dokonaniem, nad którym właśnie pracuję. Moje laboratorium to miejsce, gdzie mogę być dzieckiem, którym wciąż jestem. To miejsce, w którym mogę bawić się z najlepszym przyjacielem. Tu mogę się śmiać i zachowywać zabawnie. Mogę tu całą noc badać kamień sprzed stu milionów lat, bo do rana muszę wiedzieć, z czego się składa. Wszystkie te dezorientujące sprawy i sprawki, jakie niesie ze sobą dorosłość – zeznania podatkowe, ubezpieczenie samochodu, badania cytologiczne – żadna z nich nie ma znaczenia, kiedy jestem w swoim laboratorium. Nie ma tu telefonu, więc nie jest mi przykro, jeśli ktoś do mnie nie oddzwoni. Drzwi są zamykane na klucz, a ja znam wszystkich, którzy mają do niego dostęp. A ponieważ świat zewnętrzny nie ma wstępu do laboratorium, stało się miejscem, w którym mogę być naprawdę sobą.

Moje laboratorium jest dla mnie jak kościół, ponieważ to tu decyduję, w co wierzę. Kiedy wchodzę, aparatura rozbrzmiewa hymnem powitalnym. Wiem, kogo najprawdopodobniej zobaczę, i wiem, jak te osoby najprawdopodobniej będą się zachowywać. Wiem, że będzie cisza. Wiem, że będzie muzyka, że będzie czas na powitanie przyjaciół i czas na zostawienie ich kontemplacji. Obowiązują tu pewne rytuały. Niektóre z nich rozumiem, innych nie. Wzniesiona na wyżyny samej siebie, staram się jak najlepiej wykonać każde zadanie. Moje laboratorium to miejsce, które odwiedza się w święte dni, tak jak kościół. W święta, podczas gdy wszystko inne jest pozamykane, moje laboratorium jest otwarte. Moje laboratorium to mój azyl i ustronie, schronienie po potyczkach życia zawodowego. To miejsce, w którym opatruję rany bitewne i gdzie naprawiam zbroję. I tak jak kościół, jest to miejsce, którego nigdy tak naprawdę nie porzucę, ponieważ właśnie tu się wychowałam.

Moje laboratorium to miejsce, w którym piszę. Nabrałam nie lada wprawy w trudnej sztuce zwięzłego pisania. Na sześciu stronach maszynopisu napisanych językiem, który rozumieją nieliczni, a którym nikt nie posługuje się na co dzień, jestem w stanie zawrzeć istotę dziesięciu lat pracy pięciorga osób, co jest rzadką umiejętnością. Moje publikacje z precyzją laserowego skalpela opisują szczegóły mojej pracy, ale ta precyzja piękna jest poniekąd sztucznym tworem, jak manekin w rozmiarze XS ubrany w piękną suknię, która na prawdziwej osobie nie prezentuje się już tak wspaniale. Moje publikacje nie eksponują przypisów, na które sobie zasłużyły, tabelek, których poprawa wymagała miesięcy żmudnej pracy po tym, jak opuściła mnie studentka, ironizując na odchodne, że nie chce mieć takiego życia jak ja, akapitu, którego stworzenie zabrało mi pięć godzin podczas lotu na pogrzeb, w który nie mogłam uwierzyć, że dzieje się naprawdę, ani wczesnego szkicu, który moje dziecko pomazało kredkami i poplamiło sosem jabłkowym, kiedy tusz na świeżo wydrukowanej wersji roboczej nie zdążył jeszcze wyschnąć.

Mimo iż moje publikacje w najdrobniejszych szczegółach opisują rośliny, które naprawdę wyrosły, działania, które gładko przebiegły, oraz dane, które się urzeczywistniły, z premedytacją pomijam w nich opowieści o ogrodach, które zgniły od grzyba, sygnałach elektrycznych, które odmawiały współpracy i nie chciały się ustabilizować, czy tonerach do drukarek, które w haniebny sposób zdobywaliśmy pod osłoną nocy. Cholernie dobrze wiem, że gdyby osiągnięcie sukcesu było możliwe bez konieczności przechodzenia przez piętrzące się trudności, ktoś na pewno już dokonałby tego, czego ja dokonałam, i mój wysiłek byłby daremny, ale wciąż nie istnieje żadne czasopismo, w którym mogłabym opisać, jak wygląda moja praca i ile serca i wysiłku w nią wkładam.

W końcu przychodzi ósma rano i zaraz trzeba będzie uzupełnić zaopatrzenie, podpisać wypłaty, zarezerwować bilety lotnicze, więc zwieszam głowę i kończę pisać kolejne sprawozdanie naukowe, podczas gdy ból, duma, żal, lęk, miłość i tęsknota w milczeniu podchodzą mi do gardła. Po dwudziestu latach pracy w laboratorium pozostały mi do spisania dwie opowieści: jedną z nich muszę, a drugą chcę napisać.

Nauki ścisłe to dziedzina tak osobliwie przekonana o własnej wartości, że nie jest w stanie niczego się pozbyć. To dotyczy nawet suwaków logarytmicznych mojego ojca, przechowywanych w piwnicy naszego domu rodzinnego, w pudle pieczołowicie opisanym jako „Standardowe suwaki logarytmiczne [25 cm] 30 szt.”. Jest ich trzydzieści, ponieważ to ważne, by każdy student miał swój przyrząd – naukowcy robią wiele rzeczy, ale dzielenie się sprzętem nie jest jedną z nich. Te stare suwaki do niczego już się nie przydadzą. Zostały bezapelacyjnie i bezpardonowo zastąpione najpierw przez kalkulatory, potem przez komputery, a ostatnio przez telefony. Pudło z nimi nie jest podpisane żadnym nazwiskiem – widnieje na nim jedynie sucha informacja o tym, co znajduje się w środku. Kiedyś patrzyłam na nie tęsknym wzrokiem i pragnęłam, by tata opatrzył je moim imieniem i nazwiskiem, ale prawda jest taka, że te suwaki do nikogo nie należą: one po prostu są. I z całą pewnością nigdy nie były moją własnością.

***

W 2009 skończyłam czterdzieści lat. Od czternastu lat byłam wykładowczynią, a w tym samym roku dokonaliśmy ważnego przełomu w chemii izotopowej: udało nam się zbudować urządzenie, które pracowało z naszym spektrometrem masowym.

W swoich domach macie zapewne wagę łazienkową, która jest w stanie pokazać różnicę między osobą ważącą 90 kilo a osobą ważącą 92 kilo. Ja mam wagę laboratoryjną, która pokazuje różnicę w ciężarze między atomem z dwunastoma neutronami a atomem z trzynastoma neutronami. A w zasadzie mam dwie takie wagi. To spektrometry masowe i każdy z nich jest wart jakieś pół miliona dolarów. Uczelnia zakupiła je dla mnie, nie kryjąc przy tym nadziei, że dzięki temu sprzętowi dokonam wspaniałych rzeczy, o jakich do tej pory nikomu się nie śniło, tym samym dodając splendoru uczelni i windując ją na jeszcze większe wyżyny.

Na podstawie orientacyjnej analizy kosztów i zysków wyszło mi, że aby ten zakup zwrócił się uczelni, co roku muszę dokonywać około czterech wspaniałych rzeczy, o jakich do tej pory nikomu się nie śniło, i tak aż do chwili, gdy padnę trupem. Całą sprawę komplikuje jeszcze to, że środki na zakup wszystkich innych potrzebnych rzeczy – substancji chemicznych, zlewek, bloczków karteczek samoprzylepnych, szmatek do czyszczenia spektrometrów – muszę zdobywać na własną rękę, składając ustne i pisemne prośby o dofinansowanie z funduszy państwowych bądź prywatnych, które obecnie w całym kraju drastycznie się kurczą. Tu nie mamy już takich sukcesów. Zdobywanie środków na wypłaty dla każdej osoby zatrudnionej w moim laboratorium poza mną odbywa się na tej samej zasadzie. Miło by było zagwarantować zatrudnienie dłuższe niż półroczne pracownikowi, który dla nauki poświęcił wszystko i pracuje po osiemdziesiąt godzin tygodniowo, ale świat naukowców funkcjonuje na zupełnie innych zasadach. Jeśli to czytacie i chcecie nas wspomóc, proszę, zadzwońcie do mnie. Byłabym niespełna rozumu, gdybym nie wtrąciła tego zdania.

W 2009 roku minęły trzy lata, odkąd nasz zespół zaczął prace nad stworzeniem aparatu, który byłby w stanie wyizolować podtlenek azotu z gazów wydzielanych podczas detonacji ładunku wybuchowego domowej roboty. Kiedy już zaczął pracować, mieliśmy zamiar podłączyć go pod przód jednego ze spektrometrów i dokonać pomiarów. Ponieważ liczba neutronów w substancji chemicznej to swego rodzaju odciski palców tejże substancji, liczyliśmy na to, że uda nam się opracować nową metodę badania substancji osadzonych w następstwie ataku terrorystycznego. Pomysł był taki, by porównać i być może połączyć chemiczny odcisk palca pozostałości po wybuchu z chemicznymi śladami zebranymi z powierzchni, na których materiał wybuchowy mógł być skonstruowany, takimi jak na przykład blat kuchenny.

W 2007 roku udało nam się „sprzedać” nasz pomysł Narodowej Fundacji Nauki tuż po tym, jak prasa podała, że to materiały wybuchowe domowej roboty są odpowiedzialne za ponad połowę zgonów wśród sił koalicji zbrojnej w Afganistanie. Przyznano nam środki, o które się ubiegaliśmy. Mało tego, liczba na czeku miała więcej zer, niż kiedykolwiek widziałam na papierze. Chciałam badać wzrost roślin, ale nauka w służbie wojny zawsze zarabia na siebie więcej niż nauka w służbie wiedzy. Mój niecny plan polegał na tym, żeby czterdzieści godzin tygodniowo poświęcić na projekt o ładunkach wybuchowych, a pozostałe czterdzieści na boku przeznaczyć na nasze eksperymenty z zakresu biologii roślin.

Ten system pracy spowodował, że byliśmy niesamowicie wyczerpani i gorzej reagowaliśmy na typowe niepowodzenia i przeszkody. Reakcja chemiczna, którą chcieliśmy dopracować, była trudna i szło nam to opornie: mimo że stosunkowo łatwo było uzyskać azot z substancji osadzonej po wybuchu, konwersja połączonego z nim tlenu okazała się trudniejsza, niż się tego spodziewaliśmy, mieliśmy kłopoty ze śledzeniem neutronów podczas całego procesu. Szczerze mówiąc, bez względu na to, co poddawaliśmy analizie, gdy tylko podłączaliśmy spektrometr, uzyskiwaliśmy prawie identyczne odczyty. Można było dostać szału. To było jak proszenie kogoś o rozróżnienie między zielonym i czerwonym światłem drogowym, za każdym razem otrzymując odpowiedź „zielone”, bez względu na to, który z kolorów pokazało się badanemu.

W którym momencie traci się w takich przypadkach cierpliwość i odprowadza do drzwi taki zamroczony obiekt badań, by zastąpić go nowym rekrutem? Cóż, odpowiedź brzmi: jeśli jesteście tak uparci jak ja, to nigdy. Zwolniliśmy tempo i zaczęliśmy być dokładniejsi, w nadziei, że uda nam się wyeliminować te niewielkie nieścisłości, które nie wpłynęłyby na wynik mniej precyzyjnego eksperymentu. Wkrótce okazało się, że zadania, których ukończenie miało nam zająć dwie godziny, zajmowały cztery dni, a osiem, żeby je ukończyć w sposób poprawny. Musieliśmy też wcisnąć te prace laboratoryjne w codzienny grafik pełen podlewania, nawożenia i dokumentowania wzrostu setki roślin.

Mimo że to był dzień jak co dzień, nigdy nie zapomnę wieczoru, w którym wreszcie udało nam się zsynchronizować nasz „wybuchowy” analizator ze spektrometrem i kiedy zaczął pokazywać nam znormalizowane odczyty, których od tak dawna się po nim spodziewaliśmy. To był późny niedzielny wieczór. Pora, o której już czuje się nadciągający poniedziałek. Jak zwykle zamartwiałam się naszym budżetem. Ponieważ projekt zbliżał się ku końcowi, mogłam dokładnie określić dzień, w którym skończą się nam pieniądze. Siedziałam w swoim gabinecie, ślęcząc nad cenami odczynników, rzucając czary na centy i starając się przemienić je w dolary, lecz wciąż nie byłam w stanie odsunąć od nas widma bankructwa na dłużej niż kilka miesięcy.

Nagle drzwi się otworzyły i do gabinetu wpadł Bill, mój laboratoryjny partner. Z impetem usiadł na koślawym krześle, a na moje biurko rzucił jakieś papiery.

– Dobra, już mogę to powiedzieć: ten skurwysyn działa, i to jak działa! – oznajmił.

Zaczęłam przeglądać papiery, które przyniósł, nie dziwiąc się, że odczyty próbek różnych gazów różniły się teraz i pokazywały poprawne wartości. Na ogół jestem skłonna uznać coś za sukces na długo przed Billem, który zazwyczaj chce przeprowadzić jeszcze jedną rundkę testów i ostatnią kalibrację, zanim przyzna, że okres błędów i wypaczeń mamy już za sobą.

Uśmiechnęliśmy się do siebie szeroko, wiedząc, że znowu nam się udało. Cały ten projekt stanowi wspaniałą ilustrację naszej współpracy: ja wymyślam mrzonkę i rozdmuchuję ją do granic możliwości, gotowy pomysł sprzedaję którejś z agencji rządowych, załatwiam zaopatrzenie, a potem wszystko to zrzucam na biurko Billa. Bill buduje jeden, drugi i trzeci prototyp, bez przerwy powtarzając, że cały ten pomysł to rozdmuchana do granic możliwości mrzonka. Gdy jego piąty prototyp jest obiecujący, a siódmy działa (pod warunkiem że włączając go, ma się na sobie niebieską koszulę i stoi się twarzą zwróconą ku wschodowi), oboje już czujemy smak sukcesu.

Następnie wkraczamy w fazę polegającą na tym, że ja pracuję dniami, a on nocami, esemesując i zamieszczając posty z kolejnymi odczytami na Facebooku i Twitterze, i tak aż do momentu, gdy nasz aparat udowodni, że jest tak samo dokładny i niezawodny jak należąca do mojej babci maszyna do szycia marki Singer. Potem Bill przeprowadza jeszcze jedną rundkę testów, albo dwie, a może i trzy – i dopiero wtedy można uznać, że skończyliśmy. Następnie przychodzi pora na napisanie sprawozdania końcowego, co jest moim zadaniem: opisuję w nim, z jaką niespotykaną łatwością udało nam się postawić nasze „dziecko” na nogi i pognać je na podwórko, by sobie trochę pobiegało, udowadniając przy tym, jak wspaniałą inwestycję zrobił nasz sponsor, finansując nasz projekt. Wraz z początkiem kolejnego roku podatkowego zaczynamy całą zabawę od nowa, z jeszcze ambitniejszymi celami na horyzoncie i z budżetem, który starcza nam do połowy projektu – to znaczy, jeśli oszczędnie gospodarujemy środkami.

Niezaprzeczalne rezultaty osiągnięte w uczciwy i rzetelny sposób to najniewinniejsza rzecz pod słońcem, ale kiedy z Billem udaje nam się je uzyskać, czujemy się jak Bonnie i Clyde cieszący się z kolejnej ucieczki przed wymiarem sprawiedliwości. „I co nam teraz zrobicie!”

Tamtego wieczoru najpierw wymachiwałam pięściami w stronę sufitu, a potem przeczesałam palcami swoje strąkowate włosy, starając się wmasować trochę tlenu w mózg (nawyk, którego nabawiłam się jeszcze na studiach).

– Wiesz co, zaraz będziemy za starzy na pracę po nocach.

Rzuciłam okiem na zegar i uświadomiłam sobie, że mój syn poszedł spać dobre kilka godzin wcześniej.

– Ale jak nazwiemy nasz aparat? – Pobudzony sukcesem Bill chciał zarządzić burzę mózgów, aby wymyślić jakąś śmieszną nazwę, którą można by było ukryć pod jeszcze śmieszniejszym skrótem. – Mamy tu katalizowaną niklem dysmutację, więc może coś w rodzaju „KATNIDY”?

Żaden pisarz na świecie nie przechodzi takich katuszy z doborem słów jak naukowiec. Terminologia to w naszym świecie wszystko: rozpoznajemy coś po zwyczajowej nazwie, opisujemy za pomocą ogólnie przyjętych terminów, badamy w całkowicie zindywidualizowany sposób, a następnie piszemy o tym szyfrem, którego opanowanie zabiera nam jakiś rok życia.

Dokumentując naszą pracę, nie „zgadujemy”, ale „stawiamy hipotezy”, nie „stwierdzamy”, ale „wnioskujemy”. Słowo „znaczący” ma dla nas tak niejasne znaczenie, że do niczego się nie przydaje, natomiast wyraz „wysoce” potrafi załatwić dofinansowanie w postaci pół miliona dolarów.

W świecie nauki prawo do nadania nazwy nowemu gatunkowi, nowemu minerałowi, nowej cząstce atomowej, nowemu związkowi chemicznemu lub nowej galaktyce jest uznawane za najwyższy zaszczyt, jakiego naukowiec może dostąpić. Każda dziedzina nauki rządzi się w tym względzie swoimi surowymi prawami. Trzeba zebrać wszystko, co się wie o swoim odkryciu, jak również o świecie, w którym się żyje, wykorzystać to, co się zapamiętało, i to, co nas bawi i rozśmiesza, zrobić jakąś aluzję do czegoś odwiecznego, a także do współczesności, by na koniec ochrzcić swoje dzieło najlepiej, jak tylko można, żywiąc przy tym płonną nadzieję, że nazwa się przyjmie i pozostanie w pamięci ludzkości na wieki wieków. Tamtej nocy byłam jednak zbyt zmęczona po całym dniu. Chciałam tylko iść do domu i położyć się spać.

– Moglibyśmy go nazwać „aparatem za czterysta osiemdziesiąt tysięcy dolarów z kieszeni podatnika”, bo tyle na to cholerstwo wydaliśmy – wysyczałam w kierunku krnąbrnej dokumentacji budżetowej, która mimo tortur wciąż odmawiała współpracy. Teraz, gdy nasz projekt dobiegł końca, nie miałam pojęcia, do kogo zwrócić się o dofinansowanie. Poprzedniego roku wykorzystaliśmy do cna nasze stałe fundusze, a budżety wszystkich agencji rządowych, które do tej pory finansowały nasze badania, kurczyły się. Chociaż uwielbiam pracę naukowca, muszę przyznać, że zmęczyły mnie wszystkie te trudności, które dawno już powinny się dla nas skończyć.

Bill przez chwilę mi się przypatrywał, po czym wstał, uderzając się po udach.

– Nie musimy nadawać mu żadnej nazwy. Wymyślę tylko coś z twoim nazwiskiem w tle i wystarczy. – Spojrzeliśmy sobie prosto w oczy i oboje zobaczyliśmy w nich odbicie piętnastu lat wspólnej pracy. Skinęłam potakująco głową, a kiedy szukałam odpowiednich słów, żeby mu podziękować, odwrócił się i wyszedł z gabinetu.

Bill jest mocny w tym, w czym ja jestem słaba, więc się uzupełniamy, tworząc jedną pełną osobę: połowę tego, czego potrzebujemy, bierzemy od świata, a połowę od siebie. Przysięgłam sobie w duchu, że zrobię wszystko, by zebrać pieniądze na wyższą pensję dla niego i fundusze na dalsze istnienie laboratorium. Musiałam tylko znaleźć jakiś sposób, tak jak to robiłam przez te wszystkie lata. W swoich osobnych, lecz sąsiadujących ze sobą pokojach oboje włączyliśmy radio, ustawiając odbiór na inne stacje, i wróciliśmy do pracy, po raz kolejny dodając sobie otuchy, że nie jesteśmy sami.

2

Jak większość ludzi i ja mam szczególne drzewo, które pamiętam z dzieciństwa. Był to mianowicie niebieskawy świerk kłujący (Picea pungens), który przez długie miesiące ciężkiej zimy bezczelnie zachowywał zieleń. Pamiętam jego ostre i gniewne igły odcinające się na tle bielutkiego śniegu i szarego nieba. Wydał mi się idealnym wzorem stoicyzmu, który w sobie kultywowałam. Latem przytulałam się do niego, wspinałam się po nim i mówiłam do niego, wyobrażając sobie, że mnie zna i że schowana pod jego gałęziami staję się niewidzialna. U jego podnóża obserwowałam krzątające się w tę i z powrotem mrówki z martwymi igłami na plecach, zupełnie jakby były skazane na któryś z niższych kręgów piekła dla owadów. Kiedy podrosłam, zdałam sobie sprawę, że temu drzewu tak naprawdę na mnie nie zależy, i dowiedziałam się, że z wody i powietrza potrafi samo wytwarzać dla siebie substancje odżywcze. Wiedziałam, że moją wspinaczkę odczuwa (co najwyżej) jak prawie niezauważalną wibrację, a wyrywanie jego gałązek na budowę szałasu odczuwało tak, jak bym ja odczuła wyrwanie pojedynczych włosów z głowy. A jednak przez kolejne kilkanaście lat zasypiałam o kilka metrów od tego drzewa, oddzielona od niego jedynie okienną szybą. Potem poszłam do college’u i rozpoczęłam długi proces rozstawania się z dzieciństwem i moim miastem rodzinnym.

Od tamtego czasu uświadomiłam sobie, że moje drzewo też kiedyś było dzieckiem. Zalążek, z którego się ukształtowało, całymi latami znajdował się pod ziemią, zawieszony między niebezpieczeństwami wynikającymi ze zbyt długiego i zbyt krótkiego czekania na dogodną chwilę, by opuścić nasionko. Każdy najmniejszy błąd spowodowałby niechybną śmierć, pożarcie przez zawzięty, bezlitosny świat zdolny w ciągu zaledwie kilku dni rozłożyć najsilniejszy nawet liść. Moje drzewo było kiedyś również nastolatkiem. Przeszło przez dziesięcioletni okres dzikiego wzrostu, nie przejmując się zbytnio przyszłością. Między dziesiątym a dwudziestym rokiem życia jego rozmiary podwoiły się, a ono raczej nie było dobrze przygotowane na nowe wyzwania i obowiązki, które taki wzrost niósł ze sobą. Starało się dorównać swoim kolegom, a od czasu do czasu ośmielało się nawet przebić ich, bezczelnie zagarniając dla siebie większy przydział promieni słonecznych. Skupione wyłącznie na wzroście, było niezdolne wytworzyć nasiona, choć targała nim burza hormonów. Jak inne nastolatki zauważało zmieniające się pory roku: wiosną wystrzeliwało wysoko w górę, na lato wytwarzało nowe igły, jesienią rozpościerało korzenie, niechętnie przygotowywało się na zimową nudę.

Z perspektywy nastolatków dorosłe drzewa stanowiły obraz tak otępiającej, jak i bezkresnej przyszłości. Nic oprócz pięćdziesięciu, osiemdziesięciu, a może i stu lat opierania się upadkowi, bez urozmaiceń takich jak stopniowa wymiana obumarłych igieł co rano i zakręcanie kurków z enzymami co wieczór. Nie będzie już dzikiego przypływu świeżych substancji odżywczych sygnalizującego podbicie nowego terytorium pod ziemią. Jedynie stary, dobry korzeń pierwotny wciskający się w szczeliny powstałe po poprzedniej zimie. Każdego roku dorośli nabierali trochę grubości w połowie pnia, co było jedną z niewielu oznak upływających lat. W gałęziach zazdrośnie chowały z trudem i latami zdobywane składniki pokarmowe, powiewając nimi nad głowami wiecznie głodnych młodszych pokoleń. W dobrym sąsiedztwie bogatym w wodę, urodzajną ziemię i, co najważniejsze, o dobrym nasłonecznieniu wyrastają drzewa osiągające maksimum swojego potencjału. Dla porównania: drzewa dorastające w niezdrowej okolicy są skarłowaciałe, w swoich nastoletnich latach nie doświadczają okresu dzikiego wzrostu, a całą swoją energię poświęcają po prostu na przeżycie, rosnąc o połowę wolniej od drzew szczęściarzy.

W ciągu tych osiemdziesięciu kilku lat życia moje drzewo z pewnością kilka razy chorowało. Niezdolne uciec przed krzyżowym ogniem owadów i zwierząt chcących zrobić z niego posiłek bądź schronienie, zawczasu przygotowało się na potencjalne ataki, przywdziewając zbroję ostrych szpic i trującego, niejadalnego soku. Na największe niebezpieczeństwo narażone były jego wrażliwe korzenie, przyduszone kocem gnijącej roślinności. Moje drzewo opłacało koszty utrzymania tej ochrony ze swoich niewielkich oszczędności początkowo przeznaczonych na przyjemniejsze cele: każda kropla soku to nienarodzone nasionko, każdy cierń to liść, który nigdy nie powstał.

W 2013 roku moje drzewo popełniło fatalny błąd. Uznawszy, że zima już się skończyła, rozpostarło swoje gałęzie i zabrało się do wytwarzania bujnych igieł na lato. Ale w maju nieoczekiwanie przyszła śnieżyca, a przez weekend napadały całe góry śniegu. Drzewa iglaste są w stanie utrzymać duży ciężar tego białego puchu, ale dodatkowe obciążenie w postaci bujnych igieł okazało się zbyt wielkim wyzwaniem dla mojego drzewa. Jego gałęzie najpierw zaczęły się uginać, a potem jedna po drugiej się połamały i został jedynie nagi pień. Rodzice poddali moje drzewo eutanazji, ścinając je i wyrywając jego korzenie. Kiedy kilka miesięcy później wspomnieli mi o tym w rozmowie telefonicznej, stałam w oślepiającym słońcu, mieszkając osiem tysięcy kilometrów dalej, w miejscu, gdzie nigdy nie padał śnieg. Co za ironia usłyszeć, że moje drzewo umarło w chwili, gdy zaczynałam w pełni doceniać jego istnienie. Tak naprawdę to nie było tylko istnienie – moje drzewo wiodło prawdziwe życie, jednocześnie podobne i różne od mojego. Jak ja mijało na swej drodze kamienie milowe. Moje drzewo miało swój czas – i czas je zmienił.

Czas zmienił również mnie, moją percepcję tego drzewa i moją percepcję tego, jak samo siebie widziało. Nauka nauczyła mnie, że wszystko jest bardziej skomplikowane, niż to się nam wydaje na pierwszy rzut oka, i że umiejętność czerpania szczęścia z odkryć jest przepisem na piękne życie. Dzięki niej przekonałam się również, że dokładne spisywanie wszystkiego jest jedyną prawdziwą obroną przed zapomnieniem czegoś ważnego, co kiedyś istniało, a czego już nie ma, takiego właśnie jak ten świerk, który powinien był mnie przeżyć, ale umarł przede mną.

3

Nasionko umie czekać. Mija przynajmniej rok, zanim większość zdecyduje się wypuścić kiełki. Zdarzają się też takie jak nasiono czereśni, dla którego i sto lat czekania to nie problem. Na co dokładnie nasionko czeka, pozostaje jego tajemnicą. Tylko jakieś unikatowe połączenie odpowiedniej temperatury, wilgotności, światła i innych warunków jest w stanie przekonać je, by skoczyło na głęboką wodę i wykorzystało szansę – swoją jedyną szansę – na wyrośnięcie.

Podczas czekania nasionko żyje. Każdy leżący na ziemi żołędź jest tak samo żywy jak górujący nad nim trzystuletni dąb. Ani ono, ani on nie rosną, ale po prostu czekają. Różni je jednak to, czego wyczekują: nasionko czeka, by rozkwitnąć, natomiast drzewo – by umrzeć. Na spacerze w lesie najpewniej spoglądacie w górę na rośliny, które zdołały wyrosnąć tak wysoko, jak wy sami nigdy nie zdołacie. Prawdopodobnie nigdy nie patrzycie w dół, gdzie pod waszymi stopami leżą setki żywych, cierpliwych nasion. Pełne nadziei i wbrew rozsądkowi czekają na sposobność, która najpewniej nigdy nie nadejdzie. Ponad połowa z nich umrze, zanim poczuje impuls do zakiełkowania, a zdarzają się i takie katastrofalne lata, kiedy umierają wszystkie bez wyjątku. Jednak całe to żniwo śmierci to praktycznie kropla w morzu życia, skoro co roku jedna brzoza wytwarza przynajmniej dwieście pięćdziesiąt tysięcy nasion. Na jedno leśne drzewo przypada jakieś sto potencjalnych drzew czekających w ziemi, żywych i żarliwie pragnących zaistnieć.

Kokos to nasionko o wielkości ludzkiej głowy. Może przepłynąć cały Atlantyk od wybrzeży Afryki aż po Karaiby i tam puścić korzenie. Dla porównania nasionka orchidei są mikroskopijne: milion takich nasionek swoim łącznym ciężarem nie przewyższa wagą spinacza do papieru.

Jednak bez względu na wielkość każde nasionko to głównie pokarm dla rozwijającego się w nim zarodka. Zarodek natomiast to zbiór zaledwie kilkuset komórek, ale stanowi matrycę dla prawdziwej rośliny, z już zaznaczonymi korzeniami i pędami.