Strona główna » Obyczajowe i romanse » Lalka i Marks

Lalka i Marks

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-06-03567-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Lalka i Marks

"Lalka i Marks" to powieść Maryam Madjidi, urodzonej w Teheranie francuskiej pisarki pochodzenia irańskiego. Piękno i siła tej autobiograficznej prozy przyniosły autorce w 2017 roku prestiżową nagrodę Goncourtów w kategorii „Pierwsza powieść”.

 

Rządzony przez ajatollahów Iran; rodzice – zagorzali komuniści, próbujący ćwiczyć pięcioletnią córkę w pogardzie dla własności; wujek dzielący celę z intelektualistą, który co rano ogląda kreskówkę, by usłyszeć podkładającą w nim głos żonę; cmentarz, na którym ulewne deszcze odsłaniają płytko pochowane ciała więźniów; rozstrzelany przyjaciel rodziny, po którym oszalałej z bólu matce został plastikowy sandał; strażnik, który na lotnisku zabiera kobiecie paszport, bo spod chusty wysunął się jej kosmyk. Oto Iran ‒ miejsce pierwszych narodzin, które Maryam Madjidi opuszcza w wieku sześciu lat.

Croissanty, krwiste mięso i inne barbarzyńskie potrawy; nowy język, który dojrzewa w milczącej dziewczynce i uwolniony zmienia ją w jednej chwili w dziewczynkę bardzo gadatliwą; zawstydzenie innością i mające sprać to piętno klasy specjalne. Oto Francja ‒ miejsce drugich narodzin.

Żal po utraconym języku dzieciństwa i najbliższych, powrót do perskiego i pojednanie ze sobą, studia nad poezją Omara Chajjama w aulach Sorbony, powrót do Iranu, miłość, kolejne dalekie wyjazdy, w końcu powrót do Paryża, wolność. Oto czas trzecich narodzin. Czas, w którym urodziła się ta książka.

Polecane książki

Metody rekrutacji (wskazówki, dobre praktyki, praktyczne przykłady) rekrutacji Millenialsów, czyli osób z pokolenia Y....
Relacja z pełnej przygód i zaskakujących wydarzeń podróży do Rzymu. Znajdziemy tu wiele ciekawych opisów zabytków i najciekawszych miejsc. Pozycja obowiązkowa dla każdego podróżnika!...
Monografia jest kierowana do studentów wszystkich poziomów nauczania wyższych uczelni, które w swoich programach uwzględniają tematykę szeroko rozumianej nauki o finansach. Będzie on także przydatny początkującym pracownikom instytucji finansowych, uczestnikom szkoleń, a także tym wszystkim, którzy ...
Co łączy takie przewlekłe i niebezpieczne schorzenia, jak depresja, choroby serca, alergie, nadwaga, choroby autoimmunologiczne i inne, z… jelitem? Wszystko – uważa doktor Junger –  ponieważ to właśnie od stanu jelit zależy nasze zdrowie.Układ pokarmowy i jelita to skomplikow...
Trzecia część cyklu, w którym autorka przedstawia proces odkrywania swojej kobiecości. Kończąca tryptyk książka przedstawia w bardzo obszerny i szczegółowy sposób cały proces korekty płci, jaki przeszła bohaterka. Znajdziemy tu także obszerny dział dodatków związanych z korektą płci (wzory pism, met...
Autor analizuje twórczość pisarzy, którzy mimo że doświadczyli pobytu w więzieniach i obozach sowieckich, umieli dostrzec w Rosji coś więcej niż tylko opresywne totalitarne państwo. Umiejętność odróżnienia systemu komunistycznego od kultury rosyjskiej jako takiej i od postaw zwykłych obywateli, ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Maryam Madjidi

dla Abbâsa

PIERWSZE NARODZINY

Ojczyzna to tylko obozowisko na pustyni

przysłowie tybetańskie

Życie to nie żart,

potraktuj je serio.

Tak bardzo serio,

byś – na przykład – ze związanymi rękoma, stojąc pod ścianą,

albo w laboratorium, w białym fartuchu

i z wielkimi okularami na nosie,

umierał, by żyli ludzie,

których twarzy nawet nie widziałeś,

umierał, wiedząc, że nie ma nic piękniejszego,

nic prawdziwszego

ponad życie.

Nâzım Hikmet

Kamień

W celi siedzi mężczyzna, sam.

W jednej ręce trzyma kamień, w drugiej igłę do szycia.

Drąży kamień czubkiem igły.

Graweruje imię.

Każdego dnia rzeźbi to imię w kamieniu. Dzięki temu nie oszalał w więziennej celi.

To imię to Maryam. Właśnie się urodziła, a on, usiłując wypełnić pustkę swej nieobecności przy niej, przygotowuje prezent, który ma nadzieję kiedyś jej wręczyć.

Znalazł ten kamień na więziennym dziedzińcu, a maleńką igłę do szycia udało mu się przemycić po kryjomu.

W ten sposób mówi, że o niej myśli, o niemowlęciu, które ma zaledwie kilka dni i całe życie przed sobą.

Był sobie kiedyś brzuch matki

W brzuchu kobiety rośnie dziewczynka.

– Nie, nie pójdziesz manifestować, jesteś kobietą, to niebezpieczne.

Starszy brat wymierza jej siarczysty policzek. Ona się nie odzywa, ale wpija w niego harde spojrzenie upartej kobiety i wychodzi wznosić dumnie pięść na ulicy, zmieszać swój głos z rykiem rozjuszonego tłumu. Nie raz jeszcze oberwie w twarz i zostanie obrzucona wyzwiskami, ale nic nie powstrzyma dwudziestolatki – ani policzek od brata, ani ciąża, ani nawet strach, że nie wróci już stamtąd żywa.

1980 – Uniwersytet Teherański

Kłęby dymu w oddali, strzały, krzyki.

Boję się, czuję zagrożenie i jeszcze bardziej się kulę w głębi brzucha, ale ten brzuch, pchany niepowstrzymaną siłą, zmierza wprost ku śmierci.

Młoda matka biegnie korytarzami uniwersytetu. Niewiele brakowało, a upadłaby – omal się nie poślizgnęła w kałuży krwi, której ślady prowadzą do sali wykładowej. Słychać stamtąd rozdzierające wrzaski.

Podchodzi bliżej i patrzy. Przez uchylone drzwi widzi dziewczynę przygniecioną do stołu, jakiś facet próbuje ją zgwałcić. Obok, na podłodze, młody mężczyzna. Roztrzaskują mu czaszkę uderzeniami kija. Ona patrzy i zasłania dłonią usta, by stłumić okrzyk przerażenia.

Jest wstrząśnięta i drżą jej nogi.

Wszędzie fruwają notatki z wykładów, karty rejestracyjne, dokumenty. Powyrywano stronice z książek, poprzewracano całe regały. Ręce grzebią w szufladach. Usta krzyczą. Stopy depczą chusty kobiet. Ręce wyrywają im włosy. Kobiety, wleczone po ziemi, bronią się, jak mogą. Mężczyźni wyzywają je od kurew. Mają nabiegłe krwią oczy i wymachują kijami, w które powbijali gwoździe. Krzyczą Allah akbar!

Odgłos roztrzaskiwanej czaszki.

Ona wciąż biegnie, ale nie może znaleźć wyjścia. Widzi młodych ludzi padających na ziemię. Słyszy krzyki, uszy broczą jej krwią. Chciałaby zniknąć, stać się maleńka jak mrówka, prześlizgnąć się do kąta ze swoim niemowlęciem.

Jej niemowlę. Nagle uświadamia sobie, że jest w ciąży.

Matka nosi w sobie moje życie, ale Śmierć jest już przy niej, zatacza kręgi. Śmiejąc się szyderczo, wygina grzbiet w łuk. Długie kościste ręce chcą wyrwać dziecko brzemiennej kobiecie, bezzębne usta zbliżają się, by ją pożreć.

Widzi ją dwóch mężczyzn, w ich rękach chwieją się nabijane gwoździami kije. Idą w jej stronę. Okno jest otwarte.

W siódmym miesiącu ciąży musi wyskoczyć z drugiego piętra, waha się, odwraca, wpatruje w kije. Czuje, jak w jej ciało wbijają się gwoździe.

Skacze.

Ona skacze, ja spadam.

Ty zawisasz w powietrzu, a ja spadam.

Spadam i twój brzuch robi się wklęsły. Kulę się tak bardzo, że aż znikam.

Spadam, a ty porzucasz mnie w tym zawieszonym w pustce brzuchu.

Wyrzucasz mnie poza siebie. Moje pierwsze porzucenie. Moje pierwsze miłosne rozczarowanie.

Anioł bez skrzydeł, moja nieodpowiedzialna wariatka, moja słodka morderczyni; w jednej chwili sprawiasz, że powstaje we mnie wklęśnięcie, w którym zakorzenią się wszystkie lęki mojego przyszłego życia.

Spadasz, a ja umieram na sekundę w twoim brzuchu, który staje się grobem.

Matka leży na ziemi, nie może się ruszać, czuje przeszywający ból w nodze. Ma twarz zwróconą ku niebu, szeroko otwarte oczy, wpatruje się w białe obłoki. W jednym z nich dostrzega kształt końskiego łba. Mąci się jej wzrok, głowa zaczyna ciążyć; zanim zapadnie w niebyt, w ostatniej chwili kładzie ręce na brzuchu.

Dziecko się porusza.

Był sobie kiedyś głos babci

Na początku jest dla mnie głosem, samym głosem.

Jej głos dociera do mnie przez ścianę skóry, tkanek, krwi i łożyska, chroniących mnie przed okrucieństwem zewnętrznego świata.

Jej głos jest kruchy, krystaliczny, z ostrzejszymi akcentami; drżąca na wietrze koronka, a ta jednak skrywa w swoich oczkach zapomnianą igiełkę, gotową ukłuć, żeby się bronić albo przywołać nas do porządku.

– Jesteś kompletnie niepoczytalna! Nie dość, że zabijesz siebie, to jeszcze moją pierwszą wnusię!

– Musiałam. Nie mogłam zostawić towarzyszy na pastwę śmierci.

– I co, może ocaliłaś któregoś z tym swoim brzuchem w siódmym miesiącu?

– Nie, nie ocaliłam żadnego, ale widziałam.

– Co takiego widziałaś?

– Madar1, gdybyś zdawała sobie sprawę… Nie wolno przenigdy tego zapomnieć.

– Dosyć tych bredni, słyszysz? Zostaniesz tutaj aż do rozwiązania. A potem niech cię diabli wezmą!

– Zaświadczę o tym, co widziały moje oczy.

– „Zaświadczę”, ale co to znaczy „zaświadczyć”?

– To dzieciątko też zaświadczy w swoim czasie, wiem o tym.

– Temu dzieciątku łaskawie podarujesz trzy miesiące spokoju. Widzisz ten klucz? To do pokoju, w którym cię zaraz zamknę aż do dnia porodu.

I oto żyjesz w odosobnieniu w domu mojej babci.

Leżysz sobie wygodnie na miękkiej kanapie w salonie. Jest dobrze. Matka karmi córkę, a ta karmi swoje dzieciątko. Ręce babci są w ciągłym ruchu. Przygotowuje posiłek – w kuchni rozchodzi się przyjemny, delikatny zapach ryżu z masłem i szafranem.

Już kocham babcię, moją wielką obrończynię. W głębi tego niespokojnego brzucha natychmiast rozpoznaję brzmienie jej głosu. Mateńko Massoumeh, chciałabym, żebyś na zawsze wzięła nas do swego domu jako zakładników, żebyś już nigdy nie pozwoliła nam stąd odejść. Daj nam więcej tych wybornych dań, herbaty, ciepła, smakołyków. Zatroszcz się o mój pierwszy dom. Otul nas, ucisz krzyk świata, mów do nas jeszcze. Na ogniu gwiżdże czajnik do herbaty. Na murach kołyszą się pędy winorośli, przemyka kot, matka głaszcze brzuch. Nareszcie odpoczywa jak rozsądna kobieta w ciąży. Z dala od manifestacji, broszur, gwoździ wbijanych w czaszki młodych ludzi. Zamyka oczy, żeby zapomnieć, ale makabryczne obrazy powracają, dręczą ją stale, cała armia zjaw bez twarzy. Domagacie się świadectwa, ale nie teraz. Litości, zostawcie nas w spokoju, odejdźcie! Rozdaję kopniaki, by was stąd przegonić. Moja matka podskakuje. To dobrze, przywróciłam cię do życia, tak jak głos babci. Obie będziemy cię trzymać z dala od nich.

Były sobie kiedyś oczy matki

Godzinami wpatruje się w oczy matki. Płyną z nich bezgłośne melodie, które dziewczynka usiłuje zapisać w szkolnych zeszytach.

Udzielić głosu twoim oczom.

Matka prawie się nie odzywa. Marzenia krążą wokół jej głowy jak ptaszydła nad wieżą milczenia. Któregoś dnia powiedziano dziewczynce, że jej przodkowie składali ciała zmarłych na szczycie tych wysokich wież, wież milczenia, sępom na pożarcie. Zwłoki nie powinny były zanieczyszczać ziemi ani ognia, który jest święty.

Widzi marzenia matki nad jej głową, uciekając się do tysiąca sztuczek, usiłuje schwytać jednego z tych ptaków, ale bez skutku. Rysuje je więc na fruwających kartkach, które pokrywają podłogę w jej pokoju.

Te rysunki, elementy mozaiki mojej miłości do ciebie, moje nieśmiałe próby zbliżenia się, by choćby z daleka poczuć zapach twoich marzeń.

Nieobecna, długo byłaś w moich oczach nieobecna. Wycofana z życia, macierzyństwa, wszelkich pragnień. Ślizgałaś się powoli po powierzchni życia, z uśmiechem przyzwolenia na ustach.

Jeśli dzisiaj piszę, to przypuszczalnie dlatego, że ty pisałaś przedtem. Wykradam twoje wizerunki z wierszy, które napisałaś i mi przeczytałaś. Za każdym razem, kiedy otwierałaś czarny zeszyt pełen karteczek, listów, skrawków papieru, na których gryzmoliłaś wersy i wiersze, czasami niedokończone, ogarniał mnie lęk. Zawsze się tego trochę bałam. Bałam się twojej duszy, bałam się wspomnień, które mogły powrócić, bałam się tego głosu, który tak długo był niemy i oto nagle zaczyna być słyszalny. Chciałam, żeby to się szybko skończyło, i czułam ulgę, kiedy zamykałaś ten ciężki czarny zeszyt. Chwytałam w locie jakiś obrazek to tu, to tam, i to mi wystarczało. Mała złodziejka klejnotów twojej duszy. Wolałam się ciebie domyślać, wyobrażać cię sobie.

Piszę ciebie.

Nie piszę „do” ciebie ani „dla” ciebie, powinnam raczej powiedzieć: „piszę tobą”.

Gryzmolę twoją twarz z moich marzeń, mieszam ją z moimi kłamstewkami, ze wszystkim, co mi przynosi pocieszenie, zanurzam ręce w pojemnikach z farbą w poszukiwaniu twoich oczu.

Nurzam cię w miksturze urojeń i lęków, a potem wyjmuję stamtąd, oczyszczoną, wysubtelnioną, odmienioną. Chciałabym cię tak wydobywać w nieskończoność, żebyś nigdy nie umarła.

Kładę cię na moim stole do pracy. Rozdzielam na kawałki. Rozkładam ci ramiona, nogi, unoszę piersi, grzebię w twoim brzuchu w poszukiwaniu tajemnicy mych narodzin.

Dar

Oczy matki śledzą z daleka lot piórka. Wie, że powinny wyjechać. Kupiła ubrania, buty na tam. Dziewczynka musi oddać swoje zabawki dzieciakom z okolicy. Nie ma na to najmniejszej ochoty. Ale rodzice nauczyli ją, że własność to paskudna sprawa. Wyczytali to w książce Makarenki. Dziewczynka nie rozumie, co znaczy to słowo: „własność”.

– Dlaczego muszę oddać zabawki?

– Ponieważ nie możemy zabrać ich tam ze sobą.

– Ale ja nie chcę.

– Posłuchaj, pięknie jest dawać, rozumiesz?

– Nieprawda, mnie się zmusza do dawania, a to zupełnie co innego. Ja nie chcę!

Matka wzdycha.

– Na miłość boską, czym żeśmy zawinili, że mamy takie dziecko! Nic a nic nie łapie z komunizmu.

Kolejne słowo, którego pięciolatka nie rozumie.

Ucieka do swojego pokoju. Pod namiot, który zrobiła z prześcieradła i dwóch krzeseł, zbiera wszystkie zabawki i mówi do nich:

– Posłuchajcie, chcą nas rozdzielić, ale ja nie chcę. Dlatego tu zostaniemy, nie będziemy się ruszać i opowiem wam mnóstwo historii, aż wszyscy pójdą spać, i wtedy wykopię dziurę pod drzewem w ogrodzie i tam was ukryję. Wrócę po was później, ale wrócę niedługo, i znów będziemy się bawić. Nie ufam dzieciom z dzielnicy. To dzikusy, popsują was. Ja wiem, jak się o was troszczyć, i nigdy was nie opuszczę.

Dziewczynka otwiera pierwszą książkę i opowiada historię zabawkom, które patrzą na nią bez słowa, niepewne swojego losu.

Był sobie kiedyś

Król zwany Ognistym Kosmykiem. Panował w kraju, w którym zawsze było zimno i zawsze ciemno. Pozbawił wszystkie domy świętego ognia i już nigdzie go nie pozostawił. Po zachodzie słońca miasto powoli spowijał gruby czarny woal. Nie można było gotować ani grzać się zimą, kuć metali, znaleźć drogi nocą, w blasku świecy przyglądać się twarzom najbliższych, bawić się w chińskie cienie albo czytać do późna. Życie zamierało wraz z ostatnimi promieniami naturalnego światła nad miastem. Wtedy wszystkie okna zmieniały się w wielkie, czarne, niewidzące oczy.

Wszystkie oprócz jednego – w pałacu króla. Ten rozkazał, by zgaszono wszystko, co choćby z daleka wyglądało jak ogień, po czym zamknął ostatni płomyk, który wciąż jeszcze pełgał w kosmyku włosów nad jego czołem. To właśnie dlatego nazywano króla Ognistym Kosmykiem.

Gdy tylko potrzebował, przybliżał do czoła suchą gałązkę, zapalał ją i dzięki temu miał wokół siebie światło i ciepło.

Pewnego dnia chłopiec imieniem Shoja, co znaczy „odważny”, postanowił dotrzeć do Ognistego Kosmyka, aby mu wykraść odrobinę tego magicznego płomienia, który nosił na głowie – magicznego, bo nigdy nie gasł.

Czekał cierpliwie na pełnię księżyca, by znaleźć drogę. Udał się do pałacu króla, uważając, by nie pochwyciły go straże.

Pałac był imponujący, oświetlony tysiącem płomieni, chłopiec nigdy jeszcze nie widział tylu świec, łuczyw, pochodni. Oślepionym blaskiem oczom wydawało się nawet, że dostrzegają maleńkie ogienki w powietrzu. Skóra traciła czucie od łagodnego ciepła, jakby chłopiec unosił się w morzu światła. Nagle Shoja potrząsnął głową i odrętwienie minęło – miał przecież misję do spełnienia. Zebrał się w sobie, otworzył szeroko oczy, nadstawił uszu i wydało mu się, że słyszy cichutkie chrapanie na piętrze. Na palcach wspiął się po schodach – chrapanie się nasilało. Podkradł się pod drzwi komnaty. Ostrożnie przekręcił klamkę i wszedł do środka. Król leżał na swym łożu i spał w najlepsze, zaciskając dłonie.

Shoja wyjął z kieszeni suchą gałązkę i przysunął ją do magicznego kosmyka króla. Gałązka w jednej chwili zajęła się ogniem, a chłopiec pędem wrócił do miasteczka.

W całym królestwie dały się słyszeć okrzyki radości. W ciągu zaledwie kilku godzin wszyscy mieszkańcy mieli znów ogień u siebie.

Przechowywano go w wielkich piecach, do których trzeba było regularnie dokładać drewna. Przez całą kolejną noc i dzień mieszkańcy bez wytchnienia przygotowywali w piwnicach swoich domów broń, włócznie i miecze. Chcieli obalić króla, który tak długo kazał im żyć w ciemnościach.

Następnego wieczoru uzbrojeni po zęby udali się do pałacu. Osłupiały król zobaczył płomienie pochodni, które migotały na czarnym niebie, liżąc zaostrzone końce mieczy i włóczni. Zrozumiał, że nadeszła jego godzina. Wziął nogi za pas i uciekł czym prędzej na rumaku.

W miasteczku zapanowało wielkie święto. Mieszkańcy rozpalili olbrzymie ognisko i tańczyli wokół niego przez calutką noc.

Dziewczynka zamyka książkę, wstaje i sięga po inną. Czyta dalej, jeszcze i jeszcze, jakby chciała odsunąć moment ich rozstania.

Musiałam też oddać swoje ubrania, książki, meble. To były wymuszone na mnie dary, zawsze egzekwowane wśród krzyków i płaczów – ale nie w obecności dzieci. Gdy przychodziły do nas, a to po lalkę, a to po książkę, milczałam. Z poważną, uroczystą miną, bez słowa podawałam zabawkę.

Wciąż widzę te zabawki w rękach biednych dzieciaków z okolicy, zdumienie w ich oczach, nieśmiały uśmiech. Kiedy jednak drzwi się na powrót zamykały, biegłam do swojego pokoju i ogarniał mnie głęboki lęk na widok pomieszczenia, które powoli pustoszało.

Wtedy znowu zaczynałam płakać, czasami aż zawodziłam. Nieuchronnie doprowadzało mnie to do stanu wyczerpania i zapadałam w bezruch, wpatrując się w pustkę. Czułam się tak bardzo samotna na świecie. Byłam pewna, że żyję z dwojgiem potworów, które pozbawią mnie wszystkiego.

Babcia rwała sobie włosy z głowy, dowiedziawszy się, że zabawki, które wybierała z taką starannością i miłością, zostały oddane dzieciakom z okolicy. Usiłowała wpłynąć na moich rodziców, ale nic nie mogło ich powstrzymać. Byli przekonani, że w ten sposób dają mi najważniejszą lekcję życia: obojętności wobec tego, co materialne, i zniesienia własności.

Wtulałam się wtedy w te miękkie, ciepłe ramiona. To było moje jedyne pocieszenie. Babcia powtarzała, że kupi mi inne zabawki, że nie powinnam płakać, że będzie się modliła, by mnie uchronić przed tymi okrutnymi komunistami. A jej smukłe palce ze starannie wypielęgnowanymi paznokciami, pachnące kwiatem pomarańczy i różą, ocierały moje łzy – ciężkie, wypełnione rozpaczą całego świata.

Nouchâbé

Dziś są moje urodziny. Mam pięć lat. Na stole stoi wielki tort z kremem.

Brakuje jednej osoby – mojego wujka, brata mamy. Ma na imię Saman. Zawsze daje mi na urodziny kwiat, pojedynczy kwiat tuberozy – golé maryam. To taki nasz rytuał: na każde urodziny jeden golé maryam. Uwielbiam jego zapach.

Tym razem wujka nie ma. I nie przyjdzie. Nie dostanę golé maryama na moje piąte urodziny.

Dzwoni telefon. Mama odbiera. Słucha w milczeniu. Odkłada słuchawkę.

Złapali go. Jest w więzieniu w Evin. Miał przy sobie ulotki, a potem w trakcie rewizji policja znalazła również broń. Dopiero co skończył dziewiętnaście lat.

Ubrane na czarno kobiety ustawiły się w ogonku na widzenie z zatrzymanymi. Czarne, milczące postacie, każda trzyma koszyk z jedzeniem. Czekają na swoją kolej.

Stoję w kolejce z babcią, a niedługo potem siedzę już naprzeciwko wujka. Rozdziela nas szyba. Rozmawiam z nim przez telefon. Uśmiecha się z trudem. Wiem, ile kosztuje go ten uśmiech. Mówię mu, że brodaci mężczyźni cuchną i są paskudni. Wybucha śmiechem i zaraz się hamuje, kładzie palec na ustach na znak milczenia. Nie mów tak tutaj. Beszta mnie też babcia. Nudzę się. Chcę już iść. Nie cierpię tego miejsca, wujek siedzi w klatce, której pilnują odrażający ludzie.

Myślę o moich zabawkach, z którymi będę musiała się rozstać.

Nie chcę jak on siedzieć w klatce. Pojadę tam. Może tam jest dobrze.

2005 – Paryż – Taras kawiarni Sancerre niedaleko Abbesses

Jest późno, minęła północ. Mam dwadzieścia pięć lat. Naprzeciwko mnie siedzi wujek Saman, obok matka. Wujek bez przerwy mówi. Nigdy nie był taki rozmowny. Trochę wypił i rozwiązał mu się język. Po raz pierwszy wspomina więzienie.

Spędziłem osiem lat w jednym z najgorszych więzień świata. Zostawiłem tam swoje włosy, zęby, młodość. Wypija łyk piwa.

W pierwszym roku dzieliłem celę z wybitnym dziennikarzem, bardzo zaangażowanym, jego artykuły były znane w środowisku irańskich intelektualistów. Byłem taki dumny, że siedzę z nim w jednej celi. Ale ten słynny opozycjonista miał dziwny zwyczaj – każdego ranka oglądał w telewizji ten sam film rysunkowy. Film niczym się nie wyróżniał, ot, banalny jak tyle innych. A on oglądał go co rano, pilnie, w niezmąconym skupieniu. Śledził wszystkie sceny, za nic na świecie nie przeoczyłby ani minuty przygód małego Nouchâbé, tak się nazywał bohater filmu.

Któregoś dnia nie wytrzymałem i zapytałem, dlaczego ogląda go codziennie. Dziwiło mnie, co ciekawego w tym głupim, animowanym filmie mógł widzieć dziennikarz jego formatu – znany, rozpoznawalny, zaangażowany i uwięziony z powodu idei politycznych. Szczerze mówiąc, niepokoiłem się o niego, bo myślałem, że ta obsesja jest oznaką pewnego cofania się w rozwoju.

Mężczyzna podniósł głowę i spojrzał mi prosto w oczy. Uśmiechnął się.

Odpowiedział, cedząc słowa:

– To nie jest głupi animowany film i nie cofam się w rozwoju, bez obaw. Widzisz Nouchâbé? Ta buteleczka mówi w filmie głosem mojej żony.

– Głosem twojej żony?

– Ma taki zawód, dubbinguje filmy, a ja każdego ranka słyszę jej głos w tej postaci.

Wróciłem na swoją pryczę i żeby nie zapomnieć, zapisałem w zeszyciku: Nouchâbé.

Chciałabym spędzić życie, zbierając historie. Piękne historie. Wkładałabym je do torby i zabierała ze sobą. A potem, w odpowiednim momencie, ofiarowywałabym je uważnym uszom, aby zobaczyć, jak w spojrzeniach słuchających rodzi się magia. Chciałabym, żeby te historie trafiały do uszu wszystkich istot. Żeby zapuszczały w nich korzenie, rozkwitały. Żeby wyrastały z nich pachnące kwiaty, w miejsce tych wszystkich kwiatów brakujących, nieobecnych, wszystkich tych golé maryamów, które powinny były zostać podarowane, a nie mogły.

Abbâs