Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Laponia. Wszystkie imiona śniegu

Laponia. Wszystkie imiona śniegu

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788379760879

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Laponia. Wszystkie imiona śniegu

Czy ludność Laponii ma więcej nazw na określenie śniegu czy reniferów? W jaki sposób Saamowie dochodzili do porozumienia z duchami ziemi i drzew? Dlaczego namiętnie drążyli labirynty? I jakie są ich narciarskie upodobania?

Jođi lea buoret go oru – popularne przysłowie Saamów mówi, że „lepiej przemieszczać się z miejsca na miejsce, aniżeli tkwić w jednym miejscu”. Wyrusz tropem ludzi śniegu i rozsmakuj się w ich fascynującym świecie, który od wieków rozpalał wyobraźnię podróżników.

Autorzy popularnego bloga Bite of Iceland oraz bestsellerowej książki Rekin i baran pokażą Ci tę urzekającą i dziką krainę, jej dziewiczą naturę i wyżynno-górski krajobraz; opowiedzą o wierzeniach Saamów, ich zadziwiających zwyczajach, barwnych legendach i życiu codziennym. Między innymi dowiesz się, jak wyglądać może najgorszy scenariusz lapońskiej zemsty, czym wyróżniały się keiju oraz jak smakuje mieszanka serowo-kawowa.

Dzięki podróży z tą książką poznasz najbardziej tajemniczą z kultur odległej Północy.

 

Polecane książki

Lauren i Melinda – dwie przyjaciółki, a zarazem szczęśliwe narzeczone. Właśnie trwają ostatnie przygotowania do ślubu Lauren i Dominica. Niespodziewanie pan młody i jego świadek Fernando, przyszły mąż Melindy nie docierają do kościoła. Uroczystość zostaje odwołana, a narzeczona postanawia zrobić...
Jak poradzą sobie mieszkańcy Rutherford Park w zetknięciu ze zbliżającym się kataklizmem? Z położonego na wzgórzu rozległego majątku Rutherford Park rodzina Cavendishów ma doskonały widok na otaczający ich świat – piękno sięga horyzontu i daje ukojenie. W pierwszych dniach maja 1915 roku nic nie wy...
Trzydziestoczteroletni bohater to wolny strzelec, dziennikarz piszący na zlecenie. Nie potrafi sobie ułożyć życia: rozwiódł się z żoną, czuje się samotny i opuszczony. Nękają go sny o hotelu Dolphin, w którym przed laty mieszkał ze swą przyjaciółką Kiki - luksusową call girl. Ki...
Syn wiceszefa policji znika w podejrzanych okolicznościach, a na miejscu domniemanej zbrodni technicy znajdują ślady jego krwi. Rozpoczyna się pozornie typowe śledztwo, które szybko spowija mgła niejasności, gdy na jaw wychodzą dziwne zachowania Erica McAleera oraz tożsamość mężczyzny, z kt&o...
Encyklika Jana Pawła II Dives in Misericordia (Bogaty w Miłosierdziu). Druga encyklika Jana Pawła II. Ogłoszona została 30 listopada 1980 r. Jej podtytuł brzmi: O Bożym Miłosierdziu. "Miłosierdzie stanowi podstawową treść orędzia mesjańskiego Chrystusa oraz siłę konstytutywną Jego posłannictwa" - na...
Cykl Czarny Wygon Stefana Dardy to jedno z najbardziej spektakularnych dzieł polskiej literatury grozy. Wydany wcześniej w czterech tomach, zdobył serca czytelników i recenzentów, był nagradzany i wyróżniany nominacjami w wielu prestiżowych plebiscytach. Zapraszamy do magicznego, wykreowanego z rozm...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Adam Biernat i Marta Biernat

Wstęp

Wiele osób, kiedy słyszy nazwę Laponia, natychmiast pomyśli o tej części Finlandii, do której swego czasu postanowił przeprowadzić się Święty Mikołaj. Tymczasem zajmuje ona zdecydowanie większe terytorium. Laponia to bowiem nie tylko określenie fińskiego regionu administracyjnego, lecz także nazwa gigantycznej legendarnej krainy rozciągającej się na – bagatela – trzystu osiemdziesięciu kilometrach kwadratowych. Co więcej, krainy znajdującej się na terenie aż czterech państw: Norwegii, Szwecji, Rosji oraz wspomnianej już Finlandii.

Rdzennymi mieszkańcami położonej na krańcach naszego kontynentu Laponii są Saamowie, jednakże w każdym z wymienionych wyżej krajów byli nazywani inaczej. Norwegowie mówili na nich finn, Szwedzi – lapp, Finowie – sámit, a Rosjanie – лопь. Najmniej przyjemnym określeniem było lapp, które oznaczało element garderoby, „szmatkę”, czyli błahostkę, a na dodatek raczej pogardliwie nawiązywało do noszonych przez nich gakti – barwnych strojów tradycyjnych. Saamowie zwykli więc, niezmiennie już od stuleci, mówić o sobie Sámi. Słowo lappz koleiw prosty sposób tłumaczy genezę nazwy, pod jaką przez wieki był znany ten rozległy obszar – Lappmark (mark to słowo oznaczające w języku szwedzkim ziemię). W niniejszej książce określenie „Saamowie” pojawia się na zmianę z terminem „Lapończycy”. Pomimo konotacji ze szwedzkim lappw języku polskim nie ma ono pejoratywnego zabarwienia.

Laponia to kraina bardzo zróżnicowana, jej strukturę etniczną można porównać do budowy rosyjskiej matrioszki. Nie da się ująć ogromu jej bogactwa czy też opisać jej za pomocą kilku zdań. Stąd przez bardzo długi czas jawiła się jako nieodgadniona, sprawnie wymykając się etnografom, którzy mimo chęci nie umieli jej do końca scharakteryzować. Gdy brali pod lupę jeden region w danym kraju, po jakimś czasie okazywało się, że na tym terenie żyje wiele lapońskich mniejszości, a każda z nich ma odmienne zwyczaje i prawa.

Wszystkie imiona śniegu to opowieść o Saamach; ich momentami tragicznej historii, zwyczajach, życiu w drodze, niezwykłej więzi z renami czy szamanistycznych tradycjach, które potrafią wprawić w nie lada zdumienie. To próba przywołania intrygującego świata, który odszedł już w niepamięć. Warto wspomnieć, że opisuję jedynie nieliczne z lapońskich obyczajów i wierzeń. Przebogata saamska kultura bez trudu mogłaby zapełnić strony wielu tomów. Laponia ma bowiem znacznie więcej sekretów. Książka to zaledwie przedsmak tego, czego można doświadczyć w trakcie prawdziwej wędrówki po tej krainie.

Pokój nad fiordem

Kiedy się obudziłam, w pokoju było bardzo zimno. Właściwie nie wiem, dlaczego wybrałam akurat ten na sypialnię. Dom był duży i miał ich aż pięć, ale ja zdecydowałam się w jednej chwili, chociaż pomieszczenie nie wyróżniało się niczym szczególnym. Było najmniejsze ze wszystkich; stało tam tylko kilka mebli, a za jedyną ozdobę służył mały wazon z wzoremw egzotyczne ptaki. Okno wychodziło na niewysokie góry. Ściany były błękitne i dawno nieodświeżane. Dębowe łóżko trzeszczało, mocno wykrochmalona pościel pachniała owocami, ale za nic w świecie nie mogłam sobie przypomnieć jakimi. Długo leżałam, wsłuchując się w dźwięk wiatru pędzącego znad fiordu. Nie potrafiłam oprzeć się wrażeniu, że ktoś, kto spał tu przede mną, musiał być bardzo szczęśliwy.

Do Finnmarku przeprowadziłam się pewnego kwietniowego wieczora. Nigdy wcześniej tu nie byłam. Nie odwiedził go też żaden z moich przyjaciół ani członków rodziny. Na dobrą sprawę nie słyszałam o nim za wiele prócz tego, że jest piękny, wietrzny i deszczowy. Decyzję podjęłam nagle, zwłaszcza że bilet – jak na ten kierunek i na odpowiadającą mi datę – okazał się śmiesznie tani. Spakowałam się w jedną noc, chociaż planowałam wyjechać dopiero za osiem tygodni.

Zanim rozgościłam się w domu na samej północy Norwegii, najpierw pojawiło się pragnienie. Było nagłe,dziwnei bardzo intensywne. Tak silne, że nie sposób było się go pozbyć, a mnie samej usiedzieć na miejscu – to już w ogóle. Po głowie wciąż krążyła mi jedna myśl: „Wyjechać, najdalej jak się da”. Niedługo potem zrozumiałam, że gna mnie „najdalej jak się da” na Północ. Z ekscytacją, alei obawą dołączyłam do niewielkiej grupy ludzi rozlokowanych na legendarnej, gigantycznej przestrzeni. Przestrzeni niedającej się porównać z żadną inną wcześniej przeze mnie odwiedzoną. Tam, gdzie marzec wygląda jak środek zimy, a rytm życia spowalnia do tego stopnia, że czas zdaje się płynąć na opak. Nic dziwnego, że mój styl codziennego funkcjonowania już w pierwszych dniach pobytu zmienił się diametralnie.

Od razu okazało się, że w Laponii natura ci nie ustąpi, więc i ty ani na moment nie możesz się ugiąć. Tchórzysz i wątpisz nieraz, byw końcu się nią zachwycić i zapragnąć stawić jej czoła. Z nowej codzienności prócz widoku ludzi nagle umykają też dźwięki, bo na krańcach kontynentu cisza dosłownie cię wszechogarnia. Nawet na spotkaniach towarzyskich liczba słów wypowiadanych w ciągu godziny spada na łeb na szyję i daleko jej do światowych norm. Najdziwniejsze jednak jest to, że im bardziej wypowiedzi są oszczędne, tym bardziej wyrazisty staje się smak Północy.

Z wielką uwagą zaczynasz wtedy podchodzić do detali. Laponia cię trenuje. Patrzysz na świat coraz uważniej, chcesz być przecież pojętnym uczniem. Myśli tymczasem zwalniają. Czujesz, że idzie nowe. Uświadamiasz sobie, że posiadłeś nieznaną dotąd czujność i skupienie. Poznajesz brzmienie pękającego lodu i godowego ryku łosia. Frajdę zaczyna sprawiać ci szacowanie, ile centymetrów ubyło z lodowych czap otulających skaliste wybrzeże. Nagle zdajesz sobie sprawę z tego (choć sam nie wiesz skąd), jak muszą przebiegać podziemne tunele, w których mieszkają lemingi. Z przyjemnością wsłuchujesz się także w wiatr. Z każdym dniem nabierasz coraz większej wprawy w zgadywaniu, jak szybko i w którym kierunku pogna nazajutrz. W końcu przestajesz oszukiwać samego siebie, bo pomimo zręczności w snuciu domysłów tak naprawdę nigdy nie poznasz prawdy o tym miejscu. Minęły przecież wieki, a człowiek nadal jest tu gościem.

Miesiąc po przyjeździe w te strony poznałam Linne. Lato spędzała w rodzinnym Finnmarku, trochę czasu w Oslo, a resztę rokuw podróży. Tym sposobem w wieku sześćdziesięciu lat udało się jej zobaczyć spory kawałek świata. W zeszłym roku spalił jej się dom. Tylko ona wiedziała dlaczego i o powodach pożaru nikomu nie chciała powiedzieć. Saamka z krwii kości nikomu nie musi się tłumaczyć. Tym razem przyjechała o dwa miesiące szybciej niż zwykle, bo ktoś to przecież musiał odbudować. Płomienie pożarły też samochód, ale na razie Linne nie zamierzała kupować nowego.

Widywałyśmy się mniej więcej co tydzień. Siadałyśmy przed jej kamperem, a gdy pogoda nie dopisywała, urzędowałyśmy w środku. Dokładnie w tym miejscu, gdzie teraz parkował kamper, miała stanąć jej nowa weranda. To był dobry wybór, stąd wychodził najlepszy widok na fiord. Każdego tygodnia Linne częstowała mnie mocną kawą, wafelkiem Kvikk Lunsj, a potem czerwonym chilijskim winem, do którego miała szczególną słabość, zwłaszcza że odwiedziła Chile trzykrotnie. Zawsze zostawałam u niej na kilka godzin. Czasem nie mogłyśmy się nagadać, czasem wystarczała cisza, widok na wodę i jej błyszczące oczy, z których wyzierał wielki apetyt na poznawanie świata.

Rozumiałyśmy się bez słów mimo różnicy wieku. Kiedy Linne na kogoś patrzyła, czuło się, jakby zaglądała w duszę, nie pytając nawet o zgodę. Gdy rozmawiałyśmy po raz pierwszy, powiedziała:

– Jesteś trochę stąd.

– Chyba jeszcze nie, przecież dopiero co przyjechałam.

– Nieważne. Czuć, że jesteś. I nigdy nie zostaniesz tu na zawsze.

– Skąd wiesz, przecież bardzo mi się podoba.

– I właśnie dlatego tu nie zostaniesz.

Rzeczywiście Laponia nie stała się moim domem, ale ważnym przystankiem w drodze. Co Linne miała na myśli podczas tamtej rozmowy, przekonałam się dopiero przed wyjazdem. Wtedy słynne saamskie powiedzenie: Jođi lea buoret go oru, nabrało dla mnie wielkiego znaczenia. Odtąd jego przesłanie brzmiało bardzo wyraźnie: od tkwienia w jednym miejscu lepsza jest podróż. Trzeba ruszać w drogę. Smakować, ile tylko się da.

Śnieg ma przecież niejedno imię.

Godzina wychowawcza

Jak na Laponię zimą przystało, noc była przenikliwie chłodna. Tak zimna, że zdawała się zawłaszczać wszystkie myśli, prowadząc je na zgubę przygnębienia i mrozu. Co gorsza, nie pojawiła się nawet najmniejsza migocąca na pocieszenie łuna zorzy polarnej. Właśnie w tę noc pewien młody Lapończyk, w rosnącej rozpaczy, nie mógł znaleźć drogi do domu. Dotychczas jeszcze mu się to nie przydarzyło. Doskonale znał okolicę, więc nawet gdy zasnuwały ją mgły, potrafił dotrzeć do osady bez żadnego problemu. Teraz jednak strapiony błądził przez zmrożoną tundrę. Ledwo co widział i ledwo starczało mu sił. Na domiar wszystkiego wciąż potykał się o karłowate brzózki, których gałęzie, niczym łapska złowrogich stworów, oplątywały mu kostki. Każda sekunda włóczęgi zdawała się wiecznością.

Wędrowiec na całe gardło wołał o pomoc, lecz wiatr skutecznie tłumił jego głos własnym donośnym wyciem. Lapończyk próbował oznaczać drogę kamykami, aby nie krążyć bez przerwy w kółko; wszystko na nic, bo po chwili i tak ginęły one pod osłoną mroku. Czas mijał, a chłopak w żaden sposób nie potrafił rozpoznać swojskiej, wydeptanej ścieżynki. Gdy palce zesztywniały mu już tak, że nie był w stanie ich rozprostować, wicher wychłostał twarz tak okrutnie, że zaczęła schodzić z niej skóra, i kilka razy ledwo co uniknął upadku z fiordu w paszczę przepaści, znalazł się pod niezwykłą i bardzo wysoką chatą. Ucieszył się ogromnie, mimo że nie był to jego dom. Gdy podszedł bliżej, wiedział już, gdzie jest. Oto miał przed sobą włości olbrzyma.

Wielkolud nosił imię Stallo i był znany w okolicy ze swej dość nierozgarniętej natury, także chłopak nie obawiał się go wcale, czym prędzej zapukał do drzwi i poprosił o gościnę. Wkrótce zasiedli razem przy ognisku. Gdy tylko młodzieniec poczuł się lepiej, od razu zapomniał o nieprzyjemnej tułaczce po mrozie i nabrał dawnego wigoru. Zapatrzony w ogniki, oznajmił wielkoludowi, że nie jest to wcale zwykły ogień, i zaczął snuć opowieść, jakoby dostrzegał w nim wspaniałe skarby. Był tak wiarygodnym opowiadaczem, że olbrzym natychmiast uwierzył jego słowom. Podszedł do ognia, jak tylko mógł najbliżej, ale niestety żadnych drogocennych kruszców nie ujrzał. Zawiedziony zaczął dopytywać chłopaka, jak to możliwe, że jest on w stanie podziwiać takie cuda.

„Ach, to nic takiego”, rzeczowo odparł młodzik, „po prostu kiedyś dosłownie na chwilę przykryłem sobie oczy roztopionym ołowiem”. Słysząc to, wielkolud oniemiał z zachwytu. Niezmiernie zaintrygowała go ta jakże prosta i jak widać skuteczna metoda na czary. Krzyknął, że młodzieniec musi i jemu pokazać ową sztuczkę. Przecież tak wspaniałe widoki mogą nieustannie poprawiać nastrój, gdy jak na złość po niebie nie ma ochoty tańcować zorza. Dałoby się wtedy znieść nawet najmroźniejszą noc!

„Połóż się więc na wznak, tak żebym mógł cię dosięgnąć”, rzekł chłopak, po czym przystąpił do roztapiania znalezionego w chacie kawałka ołowiu. Olbrzym sapnął z uciechy i czym prędzej rozlokował się na podłodze.

Chwilę później chłopak bez cienia zawahania rozwarł olbrzymie oko i powolnym ruchem wlał do niego ołów. Nietrudno odgadnąć, że w chacie rozległ się wrzask, a wiedzieć trzeba, że krzyk olbrzyma w porównaniu z ludzkim jest znacznie donośniejszy. Wrzaski, które zdołały zagłuszyć na moment nawet arię wichru, nie zrobiły jednak na młodzieńcu najmniejszego wrażenia. Uśmiechnął się on tylko jeszcze szerzej. Doradził też olbrzymowi, żeby przyjął wszelkie nieprzyjemne doznania ze spokojem, ponieważ jego cierpienia zdecydowanie są tego warte. Potem równie beznamiętnie zaczął wlewać ołów do jego drugiego oka. Tym razem krzyki były głośniejsze od poprzednich, ale młodzian skwitował je ze śmiechem: „Gotowe!”.

Wielkolud z trudem się podniósł, utyskując z bólu, i zaczął narzekać, że teraz nie tylko nie widzi srebra ani złota, lecz także najzwyklejszych płomieni. Wnętrze chaty wypełnił wówczas kolejny głośny dźwięk, który echem poniósł się po okolicy. Nie był nim jednak wcale kolejny wrzask Stallo, a śmiech młodego Lapończyka[1].

Każdy entuzjasta dalekiej Północy powinien dobrze zapamiętać postać olbrzyma Stallo (Stállu), a to dlatego że przez wieki był on niekwestionowaną lapońską gwiazdą. Tak jest: ten gapowaty wielkolud zyskał w kraju olbrzymią popularność. W każdej baśni, w której odgrywał główną rolę, los płatał jemu oraz jego rodzinie coraz to bardziej nieznośne, a potem jeszcze bardziej przerażające figle, i co ciekawe – za każdym razem czynił to rękoma mieszkańców Laponii. Niezliczoną ilość razy wystrychnięto go na dudka, za każdym razem z głęboką wiarą, że prędzej czy później dokona on żywota. Przydarzały się więc Stallo przeróżne historie. A to wypuszczano go nagiego na mróz z intencją, by zamarzł, a to z podobnym zamysłem porzucano na krze dryfującej po lodowatych północnych wodach. Plan Saamów w końcu się powiódł. Przez okrutne żarty zginęła małżonka Stallo, olbrzymka imieniem Luhtak (lub też: Ruhteke), ich pies, a w końcu i on sam.

Przyznać trzeba, że Stallo nie zawsze był wzorem do naśladowania. Oprócz niedających się zatuszować braków intelektualnych niekiedy bywał złośliwy i okrutny. Podobnie sprawa miała się z jego żoną. Luhtak w przypływie gorszego nastroju wychodziła z domu zaopatrzona w stalową rurkę, przez którą wysysała krew wędrowców nieopatrznie pojawiających się na jej drodze. Jakby tego było mało, od czasu do czasu oboje miewali także chętkę na ludzkie mięso, a już ze szczególnym smakiem pałaszowali dzieci.

Olbrzymowi obrywało się jednak nawet i w sytuacjach, gdy robił dla ludzi coś dobrego, a jego zachowanie nie budziło żadnych zastrzeżeń. Ale wówczas nikt ze słuchaczy raczej nie pomyślał, żeby się nad nim litować. Przez wieki opowiadano o jego losach z podobną, nieprzyzwoicie wielką przyjemnością. Otóż na samo wspomnienie imienia Stallo wszyscy domownicy wybuchali trudnym do opanowania śmiechem – śmiechem bliźniaczo podobnym do chichotu młodego Lapończyka z baśni. Niektórym trudno zrozumieć to osobliwe poczucie humoru, ale przyznać trzeba, że bardzo trafnie oddaje ono lapońskie warunki życia. Stallo był dla wielu ludzi nie tylko źródłem rozrywki. Opowieści te zawierały mnóstwo metafor i poza figurą komedianta Stallo bywał także uosobieniem wroga, obcego, cieniem wszelkiego zła, które należało wyśmiać i potępić, aby poczuć się pewniej i bezpieczniej.

Poza tym w tej części świata w baśniach i często też w rzeczywistości podstawową wartością bywał spryt, a nie szeroko pojęte dobro. Od tej zasady nie było ucieczki. W Laponii bowiem od wieków każdorazowo nad wszystkim brała górę właśnie rozwaga, a jednostek, u których tej cechy zabrakło, nikomu nie było żal. Spryt wygrywał także wówczas, gdy przeradzał się w pewnego rodzaju wyrachowanie. Dawniej ludzie obdarzeni ponadprzeciętną przebiegłością zwykli wykorzystywać ją w mniej szczytnych celach. Spryt wiązał się także z naigrawaniem się ze wszystkich obdarzonych mniejszym pomyślunkiem.

Dzięki takiemu porządkowi rzeczy, wedle którego chytrość była nieodzownym składnikiem przetrwania, nikomu nie dane było umrzeć z głodu i pragnienia. Spryt miał też moc wyzwalania z opresji, które uwielbiała serwować ludziom natura. Był po prostu potrzebny na co dzień. Jak inaczej zresztą miałoby być w krainie, w której każdego roku przez wiele dni panuje siarczysty mróz, niekiedy dochodzący nawet do trzydziestu stopni Celsjusza, i gdzie przez bardzo długi czas jest się zmuszonym do błądzenia w przepastnych ciemnościach nocy polarnych? Prawdą jest, że aby w podobnych warunkach w ogóle przeżyć, a i w miarę wygodnie żyć, trzeba było się porządnie nagłówkować. Tylko dzięki temu udało nam się, na nasz skromny człowieczy sposób, ujarzmić nieco naturę.

Sam spryt oczywiście nie wystarczał. Oprócz niego potrzebna była także znajomość odpowiedniej etykiety obowiązującej w kontaktach z naturą. Przyznać trzeba, że w Laponii traktowano ją – każdy jej element – z wielkim szacunkiem. Naznaczenie przez nią wszystkich aspektów życia było dla Saamów czymś oczywistym. Stąd również ich wiara była związana z przyrodą.

Już w pierwszych pokoleniach ludów, które przywędrowały w te strony, zwykło się uważać, że przyroda bezsprzecznie musi posiadać „drugą naturę”, a wszystkie jej składniki, ożywione czy też nie, są obdarzone duszami. Słońce, chmury, jeziora, góry, doliny, mchy, głazy czy drobne kamyki od zarania dziejów żyły własnym życiem i należało ich istnienie respektować. Żywioły natomiast traktowano jak bóstwa. Tylko żyjąc z nimi w harmonii oraz regularnie oddając im hołd składaniem stosownych podarków czy odprawianiem rytuałów, można było osiągnąć w życiu spokój i szczęście. Wkraczając do lasu, ludzie dziękowali mu za dobra, za cenne jagody i grzyby oraz za zwierzęta dające się upolować. W chwili wyprowadzenia łódki na niespokojne północne wody już zawczasu dziękowano morzu za to, że jest tak łaskawe i dostarcza cennego pożywienia. To samo czyniono w trakcie zrywania ziół z łąk czy kwiatów i owoców z tundry. Nawet gdy ktoś potknął się boleśnie o jakiś pokaźny kamień spoczywający pośrodku drogi, z całych sił starał się przypadkiem na niego nie złorzeczyć.

Jak bowiem pisał Johan Turi (1854–1936), jeden z najważniejszych autorów literatury saamskiej, drzewa i skały możezatraciły zdolność mówienia, ale nadal posiadają moc, która pozwala im rozumieć, co też mają im do przekazania ludzie. W otoczeniu natury należało więc mieć się nieustannie na baczności i uważać na słowa. Szacunek do przyrody i wszystkich istot wpajano poprzez opowieści o pewnej mitycznej krainie zwanej Barbmoriika. Żył w niej lud Barbmoriika, który słynął z niebywałego respektu do zwierząt. Traktował je z miłością, wiedząc, że to dzięki nim może utrzymać się przy życiu. Zdobywając pożywienie podczas polowań, Barbmoriikańczycy starali się uśmiercać zwierzęta jak najszybciej i czynić to w jak najbardziej humanitarny sposób. Taki sam stosunek mieli do wszystkich stworzeń: ssaków, ryb, ptaków. W trakcie przygotowywania posiłku, a potem w czasie spożywania go nigdy nie dopuszczali się złamania jakiejkolwiek zwierzęcej kości. Chcieli w ten sposób uhonorować stworzenie, potwierdzić, że zabicie go to nie był jedynie ludzki kaprys, a śmierć zwierzęcia nie poszła na marne. Nieliczni, którzy mieli okazję tę krainę odwiedzić, a do owej elitarnej grupy zaliczali się przede wszystkim szamani, byli pod ogromnym wrażeniem. Żadne lapońskie ptaki nie miały problemu z wyborem miejsca na swoje zimowe wakacje. Każdego roku opuszczały mroźną i ciemną Laponię, by wypocząć właśnie na terenie Barbmoriiki[2].

Krążyły historie o tym, że któryś element natury może się zirytować złym traktowaniem, a w konsekwencji – zemścić. Przytaczano na przykład opowieść o mężczyźnie, którego podczas wędrówki zaskoczyła burza z piorunami. Nic wcześniej nie zapowiadało tak nieznośnej pogody, więc człowiek ów maszerował, psiocząc na swój los. Koniec końców, tak się w swej przemowie rozkręcił, że zwykłe narzekanie przerodziło się w pełne przekleństw wrzaski. Przekleństwa dotyczyły już nie losu jako takiego, ale także przebrzydłej natury błyskawic. Nie minęła chwila, apioruny dosłyszały rzucane pod ich adresem epitety i śmiertelnie raziły piechura. No cóż, trzeba było uważać…

Na naturę spoglądało się z szacunkiem, ale i obserwowało ją bacznie. Z uwagą nasłuchiwano, co też przynosi w głuszy każdy kolejny dzień. Nie było żadnej możliwości, aby jakiekolwiek zachodzące w niej zmiany umknęły człowieczej uwadze. Ludzie byli od natury w stu procentach zależni, tak więc podobne zaniedbanie mogłoby skutkować nie lada tarapatami. Z tego gorliwego podglądactwa zaczęto w końcu wyróżniać nie standardowe cztery, ale aż osiem pór roku. Przypatrywano się tym samym również pogodowym niuansom, zachodzącym na przykład pomiędzy późnym latem a jesienią czy wczesną jesienią i dopiero co zbliżającą się zimą. Pory roku były zaś określane jako gidádálvve (wiosna–zima), gidá (wiosna), gidágiesse (wiosna–lato), giesse (lato), tjaktjagiesse (lato–jesień), tjaktja (jesień), tjaktjadálvve (jesień–zima) i dálvve (zima)[3].

Łatwo sobie wyobrazić, że największym sprytem trzeba było się wykazać podczas dálvve. Chodziły słuchy, że Laponia staje się wtedy prawdziwą bestią, a wygłodniali Stallo wraz z Luhtak mają najbardziej upiorne pomysły dotyczące zarówno porywania dzieci, jak i przygotowywania z nich potraw.

[1] Opowieść o Stallo i bezwzględnym młodzieńcu przytaczają Ørnulv Vorren i Ernst Manker w książce Lapończycy. Zarys historii i kultury, Warszawa 1980, s. 123.

[2] Coppélie Cocq, Revoicing Sámi Narratives: North Sámi Storytelling at the Turn of the 20th Century, doctoral dissertation in sámi studies, Umeå University, 2008, s. 189.

[3]Więcej o lapońskich porach roku na s. 310–315.

Problemy z żołądkiem

Pomimo dostępu do szeregu kulturowych i geograficznych pojęć niełatwo się zabrać do przedstawiania Laponii. Trudno przecież opisać ziemię, która rozciąga się na – bagatela – trzystu tysiącach kilometrów kwadratowych i na dokładkę leży na terenie aż czterech państw: Norwegii, Szwecji, Finlandii oraz Rosji. To ogrom zaskakujących scenerii zgodnie dzielonych przez tundrę i tajgę: tysiące obezwładniających urodą dolin, wybrzeży i gór, mroczne leśne gęstwiny i majestatyczne fiordy, na których widok człowiek potrafi zaniemówić z wrażenia. Wszystko tu wygląda spektakularnie. Do tego dzięki swym nieprzeciętnym walorom estetycznym Laponia balansuje na granicy jawy i snu. Ale są i tacy, którzy mówią, że lapoński krajobraz nie jest łatwy w odbiorze. A zamieszkać tu, jeśli nie pochodzi się z krańców kontynentu, bywa wyzwaniem ponad ludzkie siły.

Daleka Północ fascynuje. Nieustannie wywołuje gęsią skórkę u tych, którzy z nią obcują, ale poza tym prawdą jest, że frapuje większość ludzi. Ma dar wnikania w myśli, bez trudu je mąci. Nie wiadomo jakim cudem, ale potrafi też zsyłać wątpliwość w poglądy dotychczas uważane za niezmienne. Tak to już jest, że za kołem podbiegunowym wytrzymują tylko najsilniejsi.

Choć piękno otacza tu człowieka, pustka czasem wydaje się zupełna. Niekiedy też nieznośna i duszna – pomimo powiewów chłodnego, rześkiego powietrza. Gdy jesteś stąd, wiesz, że wiatr – jeśli tylko chce – może cię omamić i poprzewracać w głowie. Lapoński świat regularnie spowija gęsta mgła, znacznie gęstsza od dotychczas człowiekowi znanej. Początkowo przynosi ulgę, zamazując kanciaste krawędzie fiordów i wygładzając szorstkości, ale w miarę upływu czasu robi się coraz cięższa, dziwnie lepka. Wtedy w duszę bardzo łatwo może wkraść się niepokój… i bez problemu ją zawłaszczyć.

W tak surowej przestrzeni lepiej być ze swymi myślami za pan brat, bo nieszczęśliwy człowiek w tych warunkach szybko słabnie. Jeśli zamarzy się o zamieszkaniu w tej intrygującej krainie, warto wystawić swą cierpliwość na próby północnego rygoru. Gdy przeminą w końcu chwile zwątpienia, niepokojów i napadającej znienacka duszności, gdy człowiek przestanie się gubić w za długich nocach albo stanowczo za długich dniach, Laponia jak żadna inna kraina potrafi wynagradzać trudy. Ci, którzy wygrali potyczki z naturą: z wiatrem uwielbiającym robić psikusy czy z lepkością mgieł i pustką, mówią, że nic nie jest w stanie dać im większej przyjemności niż podziwianie lapońskich pejzaży, które zdają się nie mieć końca.

Podobnej opinii był szwedzki lekarz i przyrodnik Carl von Linné, znany w Polsce jako Karol Linneusz (1707–1778). Wtrakcie swej podróży po Laponii zwykł mawiać, że gdyby nie panoszące się w niej letnią porą komary i meszki, to byłaby rajem na ziemi. W tamtych czasach wielu uznawało tę opinię za jedną z bardziej ekstrawaganckich, zwłaszcza że wielkiej sławy uczony był znany nie tylko ze swej pracy intelektualnej, ale też jako autor niebanalnych pomysłów, które wcielał w życie. Na pewno jednym z nich było to, że do kościoła chadzał wraz z ukochanym psem. Z przybytku Bożego wychodzili natomiast po przesiedzeniu dokładnie jednej godziny i ani minuty dłużej, niezależnie od tego, czy nabożeństwo miało się ku końcowi, czy nie. Niepokorny Linneusz wyrobił zaś sobie opinię o Laponii w wieku dwudziestu pięciu lat, kiedy to wybrał się w dalekie północne rewiry w sprawach służbowych.

W XVIII wieku w kształceniu medyków kładziono nacisk między innymi na botanikę. Jeśli zawodziły nowoczesne metody, to w tradycyjnej praktyce lekarskiej korzystano z ziołolecznictwa. Od dawna czyniono plany, by wziąć daleką i prawie nieznaną Laponię pod lupę, a z porastającymi ją gatunkami roślin wiązano wielkie nadzieje. Krótko mówiąc, obszar ten ówcześni utożsamiali z królestwem przyrody, które bezsprzecznie musiało skrywać oręż przeciwko przeróżnym dolegliwościom. Badania nad lapońską roślinnością miały być remedium na wiele chorób, wobec których do tej pory medycyna była bezradna. Takiego zdania był również Linneusz.

12 maja 1732 roku Linneusz zdecydował się więc wyruszyć w samotną podróż, którą hojnie sfinansowała Królewska Akademia Nauk w Uppsali. W trakcie na poły pieszej, na poły konnej wyprawy wiódł żywot iście przygodowy. Zupełnie nie zważał na pogodę, hartował ciało i ducha, spędzając przypominające dzień noce pod gołym niebem lub pod odwróconymi łodziami, łaskawie udostępnianymi mu przez rybaków. Poza tym żywił się oczywiście wszystkim, co miał pod ręką, a więc głównie smakołykami, których dostarczała mu natura. Tak jak wcześniej zakładał, udało mu się odszukać tu bardzo dużo roślin, z którymi nigdy dotąd nie miał styczności. Już przed wyjazdem spodziewał się wiele po miejscowej tundrze, jednakże jego reakcję na to, co zastał, można określić jedynie mianem prawdziwych botanicznych uniesień.

Urzeczony jej bogactwem, uczony dokonał rzeczy nieprzeciętnej: udało mu się skatalogować ponad sto gatunków roślin, o których istnieniu nikt do tej pory nie miał pojęcia. Jego lapońska eskapada zaowocowała także napisaniem książki zatytułowanej Flora Lapponica. Linneusz opatrzył tekst również własnoręcznymi rysunkami roślin, bo po tundrze nieodmiennie zwykł chodzić ze szkicownikiem. Książka została wydana w 1737 roku, niemalże natychmiast zyskując popularność i wielkie uznanie nie tylko w kręgach akademickich. Prócz niewątpliwego wkładu badawczego w naukę publikacja przyczyniła się do jeszcze jednego: ulokowała Laponię w umysłach ludzi, którzy dotychczas nawet nie zaprzątali nią sobie głów.

Na tym jednak się nie skończyło, ponieważ Linneusz wyszukiwał nie tylko rośliny, lecz także obserwował ludzkie zachowania. Jeszcze innym plonem jego sześciomiesięcznej ekspedycji było sprawozdanie obejmujące szczegóły życia mieszkańców Laponii, życia uznawanego za niebywale tajemnicze. Uczony poczynił wówczas także wnikliwe obserwacje medyczne, a do tego z pasją godną etnografa opisał między innymi zwyczaje tubylców.

Podczas swej wędrówki dotarł do położonego w szwedzkiej części Laponii Lycksele. W historii wyprawy zapisało się ono wspomnieniem drewnianego kościoła z niemiłosiernie przemakającym dachem, ale i intrygującą historią pewnej Laponki, która mieszkała w tych stronach. W zapiskach Linneusz omówił jej osobliwe dolegliwości. Otóż żona miejscowego organisty była w stu procentach pewna, że w jej brzuchu świetnie bawią się pewni nieproszeni lokatorzy[4].

Mówiąc o nich, nie myślała jednak o bakteriach. Podejrzewała natomiast gromadkę nikczemnych żab, które zaczynały wniebogłosy rechotać, gdy tylko sobie znanym sposobem wyczuwały zbliżającą się wiosnę. Na domiar złego, ze względu na uciążliwy bardzo głośny rechot, można było mniemać, że są to płazy nie tylko perfidnej natury, lecz i pokaźnych rozmiarów. Ostatecznie po długich obserwacjach kobieta naliczyła ich przynajmniej trzy sztuki. W sytuacji gdy nie dowierzało się historii o wiosennych żabich przewinieniach, w żadnym razie nie można było uznać jej za osobę szaloną czy też za niewybredną żartownisię. Nikt nie śmiał takich rzeczy nawet sugerować, zwłaszcza że słyszalność rechotu płazów zgodziło się poręczyć wielu świadków, którzy mieli okazję przebywać z kobietą i znaleźli się dość blisko niej.

Kiedy Linneusz przeprowadził skrupulatny wywiad środowiskowy, okazało się, że to wcale nie pierwszy taki przypadek odnotowany w Laponii. Także i inny mieszkaniec okolicy swego czasu w okresie przedwiośnia i wiosny bez przerwy narzekał na natrętne żaby, które postanowiły zadomowić się w jego żołądku. Szczęśliwie udało mu się pozbyć płazów przy użyciu kulczyby wroniego oka. Kulczyba wronie oko to silnie trująca roślina, która zawiera w nasionach sporą dawkę strychniny, używanej kiedyś jako trutka na myszy i szczury. Nic więc dziwnego, że po zastosowaniu medykamentu o takim rażeniu żaby od razu zaczęły skłaniać się do myśli o przeprowadzce. Linneusz nie zamierzał wprowadzać jednak tak ryzykownej metody leczenia, jako że lecznicze dawki kulczyby były niebezpiecznie bliskie dawek śmiertelnych. Trochę się pogłowił i ostatecznie zaproponował strudzonej rechotem Laponce inną terapię.

Kuracja ta obejmowała między innymi picie ciekłego dziegciu, specyfiku powstającego wskutek suchej destylacji drewna lub kory. Dziegieć przez wielu był uznawany za preparat cenny, o cudownym działaniu. Jego przygotowanie zazwyczaj trwało wiele godzin, a receptura była pilnie strzeżona. Znać ją to tak, jakby posiadać wiedzę tajemną. W czasach Linneusza zalety preparatu wychwalano pod niebiosa, bo nie dość, że uszczelniał on beczki, impregnował łodzie, płótna czy skóry i każdorazowo skutecznie przyklejał groty do strzał, pielęgnował raciczki i kopyta, to jeszcze miał właściwości bakteriobójcze. Na terenie Finlandii, a także w jej lapońskich rewirach, zwykło się nawet mówić, że „jeśli alkohol, dziegieć i sauna ci nie pomogą, to choroba jest śmiertelna” (Jos ei sauna ja viina, ja terva auta niin se tauti on kuolemaksi[5]). Co się tyczy przypadku Laponki, terapia dziegciem musiała być zapewne dla Linneusza eksperymentalna, gdyż w jego rodzinnych stronach raczej mało kto borykał się z podobnymi żabimi przypadłościami.

Niestety uczonemu nie udało się sprawdzić, czy dziegieć jest skuteczny również jako preparat żabobójczy. Wizja spożywania podejrzanie się prezentującego smolistego płynu o dziwnym aromacie w ogóle nie przekonała niedoszłej pacjentki. Ostatecznie nie zastosowała się ona wcale do kuracji dziegciowej, a do uprzednio już wdrażanej, która polegała na przyjmowaniu sporych racji brandy, działającej na żaby uspokajająco i wyciszająco.

Pomimo humorystycznego wydźwięku żabiej obecności w miejscu tak zaskakującym jak dno ludzkiego żołądka sprawę traktowano bardzo poważnie. Gdyby się zastanowić, w jaki diabelski sposób płazy się tam pojawiły, to najpierw należałoby wykluczyć wszelkie magiczne interwencje. Choć wielu osobom przychodziła do głowy podobna myśl, żaby w żołądku nie były efektem złorzeczeń nieprzyjaciół. Linneusz mniemał, że problem tkwi w wodach pitnych przyjmowanych przez Saamów. Jak wspominały żabie ofiary, ich opresje zaczynały się w chwili, kiedy nadchodził w Laponii okres wiosenno-letni. Działo się więc to dokładnie wtedy, gdy atmosfera w nurtach rzecznych stawała się bardzo romantyczna, a w konsekwencji zaczynał pojawiać się w nich skrzek. Wedle teorii uczonego musiano niefortunnie czerpać wodę wraz z pewną niespodzianką, która szybko przechodziła metamorfozę: z kijanki aż do dorodnego żabska.

Oj, biada tym, których nieodpowiednią porą i w niewłaściwym zakątku dopadnie uporczywe pragnienie…

[4] Jan Bondeson, A Cabinet of Medical Curiosities, London 1997, s. 38.

[5]American Folklore: An Encyclopedia, ed. Jan Harold Brunvand, New York & London 1996, s. 56.

Imperium

Powróćmy jeszcze do przywołanych przez Linneusza lapońskich owadów, które niestety popsuły mu rajskie wyobrażenie tej krainy. Muszę przyznać, że trudno się z nim nie zgodzić. Owady są tu w lecie prawdziwym utrapieniem ludzi i zwierząt. W lapońskim klimacie komarom i meszkom żyje się wspaniale, w następstwie czego Laponię można ochrzcić mianem nie tylko królestwa roślin, lecz także potężnego imperium owadów.

Z tego właśnie względu lapońskie tereny były intrygujące także dla rzesz entomologów, którzy od pierwszej wizyty w tym miejscu rozpoczęli badania nad owadzimi mieszkańcami krainy. Zaczęto przypatrywać się uważnie na przykład zwyczajom regionalnych mszyc. W XVIII stuleciu ogromny szok wywoływały doniesienia badaczy na temat ich przedziwnego rozmnażania. Mszyce znajdowały się bowiem w grupie organizmów, które są przystosowane do rozmnażania bezpłciowego. Tym samym owady te traktowano jako przykład entomologicznych dewiantów. Kolejnym owadzim dziwem tamtej doby był pewien gatunek ciem, których samice nie posiadły sztuki latania. Współżycie tych motyli nocnych odbywało się w locie, a zatem panie ćmy wzbijały się w powietrze jedynie w chwilach, gdy dochodziło do zapłodnienia. Poza tym, ze względu na zatarcie się granicy pomiędzy dniem i nocą, lapońskie ćmy wyraźnie kpiły sobie z odwiecznej tradycji gatunku. Pojawiały się tu i ówdzie także o porankach[6].

Najbardziej jednak zadziwiała obecność niezliczonych komarów, mueiva (sitssaw języku lule). Temperatura wahająca się latem w granicach dziesięciu do piętnastu stopni Celsjusza nie była dla nich absolutnie żadną przeszkodą w pomnażaniu swych szeregów. Chwalą sobie one nadzwyczaj często nawiedzające owe tereny deszcze i bliską obecność oceanu, zapewniającego jeszcze większą wilgotność powietrza. Lapońskie warunki sprawiają, że natknąć się tu można na wręcz nieprawdopodobną hałastrę żądnych krwi komarzysk. Nie ma w tym stwierdzeniu niestety żadnej przesady – komary w Laponii to nieustraszona bzycząca plaga, zawsze gotowe do ataku gigantyczne czarne roje, przez które każdemu piechurowi jeży się włos na głowie. Finowie plagę tę zwykli nazywać räkkä.

Nietrudno się domyślić, że wszyscy obawiają się räkkä. Dzieje się tak zwłaszcza podczas trekkingów, jeśli człowiek zostaje pozbawiony możliwości skorzystania z toalety w budynku i musi się oddać pewnej nieodzownej czynności w okolicznościach przyrody. W podobnej nieciekawej sytuacji znajduje się ten, kto zamieszkuje teren w pobliżu rzeki lub jeziora (tak się składa, że jest ich tu więcej niż pod dostatkiem). Oj, w podobnym przypadku komarza banda to jego bardzo bliski sąsiad, a zdaniem Lapończyków po stokroć uciążliwszy nawet od żab o słusznych gabarytach, rechoczących w okolicach żołądka.

Komarze draństwo nigdy nie traci czujności. Biorąc przykład z nieuciążliwych na szczęście ciem, szykuje się do napaści zarówno dniami, jak i widnymi nocami, jeżeli tylko ktoś ośmieli się wyjść na chwilę z domu. Za zaproszenie na ucztę zostaje uznany każdy nawet nieznacznie odsłonięty fragment ciała, który nie został uprzednio spryskany preparatem odstraszającym natrętnych krwiopijców. W związku z nagminnymi napadami bzyczącej ferajny latem Lapończycy zmieniają się wręcz nie do poznania. Ponadto identyczne metamorfozy przechodzą również wszyscy odwiedzający ich rodzinne strony, którzy zamierzają spędzić na świeżym powietrzu trochę więcej czasu.

Otóż w niesamowitych okolicznościach lapońskiej przyrody można napotkać ludzi prezentujących się z daleka niczym pszczelarze albo przygotowani do starcia ze śmiertelnym szczepem bakterii epidemiolodzy. Nie wszyscy oczywiście opatulają się aż tak szczelnie, jednakże większość rezolutnie decyduje się na włożenie bardzo nietypowego kapelusza wyposażonego w moskitierę. Latem jest to na tutejszych szlakach zdecydowanie najlepsza antykomarowa broń dla okolic twarzy oraz nieodzowny i niezwykle praktyczny element lapońskiej garderoby. No bo jakże inaczej rozkoszować się czarownymi widokami, gdy wciąż coś nam zajadle pobrzękuje pod nosem?

Do powyższych garderobianych zaleceń stosują się wyjątkowo przykładnie wędkarze. Jak przystało na pasjonatów tej rekreacji z dalekiej Północy – są to wędkarze owładnięci niezwykłą pasją. Potrafią oni mocować się z wodnym żywiołem przez długie godziny, zupełnie nie zważają na wiatr, chłód czy słotę i z nadzieją w sercach oczekują rozkosznego momentu, gdy upragniony rybi łup znajdzie się w końcu w ich przemarzniętych na kość dłoniach. Zważywszy na to, iż gęstość zaludnienia nie należy na tym obszarze do zbyt wysokich, Laponia jest regionem, w którym żyje bardzo wielu takich pasjonatów rybołóstwa. Do rdzennych wędkarzy przyłączają się równie zapaleni miłośnicy łowienia, przybywający ze wszystkich zakątków świata. Wędkarska wyprawa za koło podbiegunowe to marzenie ogromnej rzeszy ludzi, a lapońskie wody są uznawane za jedne z najlepszych wędkarskich terenów na świecie.

Nie ma się czemu dziwić, bo tutejsze czyste wody lśnią obietnicami przeobfitych łowów. W lapońskich jeziorach, rzekach, w fiordach i przy wybrzeżach błyskają niezliczone srebrzyste płetwy o rozmiarach dalece przekraczających ludzkie wyobrażenia o standardowej rybie. Poza łososiami, pstrągami, paliami alpejskimi czy halibutami wędkarzom niekiedy zdarza się resztkami sił wyciągać na brzeg prawdziwe morskie potwory, jakich nie widzieli dotąd nawet w rybich atlasach. Można więc śmiało rzec, iż Laponia stała się w tej dziedzinie światową legendą. A wędkarze z zagranicy pielgrzymują ku lapońskim wodom nie tylko latem.

Na początku kwietnia, gdy w Polsce każdy chce już poczuć pierwsze tchnienie wiosny, w wielu miejscach w Laponii nadal trwa zima. W końcu jednak w niepamięć odchodzą intrygujące, ale i odrobinę przerażające wielu turystów mroki. Wciąż jest więc śnieżnie, ale na szczęście – jak na dzień przystało – widno. W tym czasie zjawia się tu ich kolejna rzesza. Wtedy wędkarze zostawiają okrycia głowy z moskitierami na dnie przepastnych szaf, zabierając zamiast nich inne ciekawe i bardzo przydatne atrybuty: wielkie świdry do lodu. Wędkowanie odbywa się wówczas we wręcz nierealnych warunkach, które prezentują się niemalże tak zjawiskowo jak włości Królowej Śniegu z baśni Andersena. Rozległe zmrożone pustynie przemierza się wtedy na skuterach śnieżnych, których posiadaniem może się poszczycić prawie każda lapońska familia. Prócz frajdy wodzenia na pokuszenie mieszkańców głębin różnorodną przynętą dochodzi również radość z odkrywania, gdzie na dobrą sprawę znajdują się wymarzone do łowienia jeziora, w których grubaśne tafle można by się wwiercić. Teren przed oczyma prezentuje się bowiem jako jednolita harmonijna biel.

Z dobrodziejstw tej krainy obfitości korzystają również inni wielcy amatorzy ryb. Mowa o niedźwiedziach brunatnych, które w większości omijając tereny lapońskich wybrzeży, skryły się na dobre w szwedzkiej i fińskiej głuszy. Grasuje ich tam dość pokaźna liczba, a ogromne łososie, dla których rzeczny nurt wydaje się czasem za płytki i które niemalże same wskakują do paszczy, to dla wielkich misiów wielka gratka. W Laponii niedźwiedzie prowadzą żywot bardzo wygodny i podobnie jak ludzie wcale nie muszą się zbytnio natrudzić podczas polowania, gdy najdzie je ochota na świeżą rybkę.

[6] Giuseppe Acerbi, Travels Through Sweden, Finland and Lapland, to the North Cape in the Years 1798 and 1799, vol. 2, London 1802, s. 246, 247.

Niedźwiedzia przysługa

WLaponii zwierzęta wydają się istotami fantastycznymi. Z pewnością ma w tym udział baśniowa sceneria, ale i to, że zwierzaki chętnie pojawiają się na ludzkiej drodze w najmniej oczekiwanych momentach. Zdarza się, że na samotną wędrówkę wzdłuż fiordu wybiorą się prócz nas na przykład gromadnie zamieszkujące ten teren łosie i swoim zwyczajem wyłonią się zupełnie znienacka, kompletnie nie zważając na to, że na widok ich imponujących rozmiarów człowiek z