
Lata chude, lata tłuste. Moja autobiografia.
- Wydawca:
- Wydawnictwo Albatros
- Kategoria:
- Literatura faktu, reportaże, biografie
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-7985-049-5
- Rok wydania:
- 2014
- Słowa kluczowe:
- autobiografia
- chude
- express
- nadwaga
- okazały
- okresie
- orientacji
- różami
- seksualnej
- tłuste
- właśnie
- wzruszająca
- zabawnie
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Lata chude, lata tłuste. Moja autobiografia.”
Niezwykle wciągająca, wzruszająca i zabawna Sunday Express
Polecane książki

Kupiliśmy ZOO. Niesamowita, lecz prawdziwa historia podupadającego zoo i dwustu zwierząt, które na zawsze odmieniły pewną rodzinę
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Gok Wan
Wydanie elektroniczne
O książce
W swojej autobiografii Gok Wan brytyjski stylista, projektant mody i prezenter telewizyjny – opowiada o szczęśliwym dzieciństwie, niełatwym okresie dorastania, o zmaganiach z nadwagą, a potem anoreksją, wreszcie o trudnym procesie akceptowania swojej orientacji seksualnej i ujawniania jej przed najbliższymi. Robi to zabawnie, ciepło, czasem z zadumą.
Jego droga na szczyt nie była usiana różami, ale to właśnie zmagania z przeciwnościami losu i własnymi ograniczeniami okazały się pomocne w poszukiwaniu własnej tożsamości nie tylko seksualnej oraz budowaniu pewności siebie i dodawały siły w dążeniu do celu. A teraz Gok Wan przekazuje te doświadczenia nam!
Tytuł oryginału:
THROUGH THICK AND THIN. MY AUTOBIOGRAPHY
Copyright © Gok Wan 2010
All rights reserved
First published by Ebury Press, an imprint of Ebury Publishing, a Random House Group company
Gok Wan has asserted his right to be identified as the author of this work
in accordance with Copyright, Designs and Patents Act 1988
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. 2014
Polish translation copyright © Anna Esden-Tempska 2014
Redakcja: Jerzy Lewiński
Zdjęcia na okładce: © Trevor Leighton
Projekt graficzny okładki: Andrzej Kuryłowicz
ISBN 978-83-7985-049-5
WYDAWCA
Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.
Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa
www.wydawnictwoalbatros.com
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Dla Mai i Loli. Kocham Was najbardziej na świecie i jeszcze bardziej, na zawsze i jeszcze trochę. Mam nadzieję, że kiedyś przeczytacie tę książkę i nauczycie się czegoś na moich błędach. Obiecuję, że nigdy nie będziecie samotne… dopóki żyję.
Całuję, wujek Gok
Od autora
Ta książka w całości opiera się na moich wspomnieniach. Ale nie ma pamięci niezawodnej i jestem przekonany, że niektórzy pewne rzeczy mogli zapamiętać inaczej. Jednak to moje życie, widziane z mojej perspektywy – tak je pamiętam. Siądźcie, odprężcie się; mam nadzieję, że spodoba się Wam ta jazda.
Jajka po babcinemu
Składniki
2 duże jajka
sól
lekki sos sojowy
Sposób przygotowania
Gotuj jajka około 10 minut albo tyle, ile trzeba, żeby były na twardo. Ostudź pod zimną wodą. Potłucz skorupki i obierz. Wrzuć jajka do miseczki i posiekaj byle jak zwykłym nożem. Dodaj szczyptę soli i kapnij 4-6 razy sosem sojowym. Jedz małą łyżeczką i myśl o swoich bliskich. O tym, jak bardzo są dla ciebie ważni.
PROLOGJedzenie
Zawsze kochałem jeść. Nie mogło być inaczej, skoro jedzenie od początku było w centrum mojego świata. Żartujemy z mamą, że wyskoczyłem z niej z pałeczkami w dłoni i gdyby powitała mnie matczynym uśmiechem, zamiast podawać mi od razu miskę makaronu, to może i lubiłbym sport, a nie spring rollsy!
Dla mojej rodziny jedzenie jest wszystkim. Było nam nie tylko niezbędne do życia tak jak innym, ale i potrzebne, żeby przetrwać finansowo. Stanowiło źródło naszego utrzymania. Przez całe moje życie rodzice prowadzili takie czy inne restauracje, więc nigdy nie brakowało nam jedzenia i wszyscy bardzo je lubiliśmy. Hołdowaliśmy zasadzie: jeśli sprawi ci to przyjemność, zjedz to. Nieustannie karmiliśmy gości, ale przestrzegaliśmy też własnych pór posiłków i zwyczaju wspólnego siadania do stołu. Nadal tak jest.
Jak się spotykamy, to już po pięciu minutach mówimy o jedzeniu albo zaczynamy jeść. Odwiedziny w domu, w Leicesterze, nie byłyby udane bez dim sum w restauracji cioci albo domowego posiłku przygotowanego pieczołowicie przez mamę i brata. Kiedy siadamy w jakimś lokalu na mieście całą rodziną, każdy zajmuje zwyczajowe pozycje. Tata siada u szczytu stołu obok mamy. Ja przy siostrze i dzieciach mojego brata, a brat i jego żona na pozostałych miejscach. Zamówienie zawsze składa tata. Podchodzi kelner z dzbankami gorącej herbaty ulung, nalewa, a tata pyta nas, na co mamy ochotę. Odpowiedź jest zawsze ta sama:
– Cokolwiek, tato. Sam wybierz.
Po tym stwierdzeniu odkładamy z trzaskiem jadłospisy z długimi, spisanymi po chińsku listami dań. Ponieważ żadne z nas, poza ojcem, nie zna chińskiego, zdarzają się niespodzianki. Nigdy nie wiemy, co zostało zamówione, ale na ogół potrafimy zgadnąć, co się pojawi. Kiedy zaczynają nadciągać dania, gratulujemy ojcu wyboru.
– Mmm, faszerowana papryka i czarna fasola… pyszności. Albo:
– Nie jadłem tego od wieków, czy to z wieprzowiną?
Albo:
– Fasolka w sosie… mmm… Ale gdzie jej do twojej, tato!
Potem kosztujemy wszystkich potraw, zachwycając się, że ryba taka świeża albo makaron taki chrupki. Wszystkie chińskie restauracje podają jedzenie na środek stołu, więc dzielimy się ulubionymi kąskami. Mama uwielbia chińskie grzyby, więc jak tylko zje jeden, to na pewno dostanie drugi od kogoś z nas. Lisa, moja bratowa, lubi biały ryż w otoczce hau gau, ale nie cierpi nadzienia z krewetek. Brat sprawnie rozbiera całość, zręcznie wyjmuje nadzienie i zjada je, żeby podać żonie chrupkie skorupki – mistrzostwo w sztuce walki na pałeczki!
Zawsze jest duża micha gotowanego ryżu. Tradycja nakazuje, aby podawała go innym najmłodsza zdolna do tego osoba przy stole. Kiedy byłem najmłodszy w rodzinie, to mnie – zgodnie z sięgającym tysięcy lat zwyczajem – przypadał ten obowiązek. Pamiętam radość z wypełniania tego, co do mnie należy. Czułem się ważny, pełniąc tę zaszczytną powinność. I uwielbiałem to. Do tej pory, kiedy podaję ryż, zdarzają mi się chwile absolutnego szczęścia, bo dla mnie ryż to symbol stabilizacji, jedności, bycia razem. Jedzenie to miłość i rodzina.
* * *
Ale gdzieś tam po drodze jedzenie zaczęło znaczyć dla mnie zbyt wiele. Stało się moim najlepszym przyjacielem. Dawało mi szczęście, ciepło, poczucie bezpieczeństwa i pociechę. Stało się moim nałogiem, tajemnicą, wszystkim. Całe dnie myślałem o jedzeniu i zdobywaniu go, bo tylko wtedy potrafiłem czuć się szczęśliwy. Jadłem za dużo, nie umiałem się powstrzymać, po części dlatego, że jadłem nie to co trzeba (stale miałem wokół siebie gotowe dania w zachodnim stylu), i nie o tej porze co trzeba (w mojej rodzinie siadanie do stołu i zabieranie się do solidnego posiłku w środku nocy, kiedy rodzice wracali z restauracji, było całkiem normalne), a po części dlatego, że za bardzo to pokochałem. Jedzenie miało straszne skutki dla mojego ciała, puchłem w oczach, z pulchnego dziecka stałem się chorobliwie otyłym podrostkiem, który czuł się zawstydzony, bezwartościowy i odrzucony.
Jedzenie mi to zrobiło, ale jednocześnie stało się moją jedyną ucieczką od świata, który patrzył na mnie i śmiał się, drwił ze mnie, dręczył i mi zagrażał. Jedzenie było teraz moim wrogiem. Musiałem stoczyć z nim walkę… i ten pojedynek omal mnie nie zabił. Myślę, że w jedzeniu tkwi sekret całego mojego życia.
ROZDZIAŁ PIERWSZYGdzie się to wszystko zaczęło
Nie mam pojęcia, jak to się stało, że utyłem. Oczywiście wiem, jak utyłem – bo jeśli trzylatek je tyle co dorosły żołnierz, to utyje – ale po prostu nie pamiętam, jak przeistoczyłem się z chudego chłopczyka w cycatego grubasa. Mam bardzo mało zdjęć z dzieciństwa (tak mało, że przez wiele lat siostra droczyła się ze mną i mówiła, że jestem adoptowany), no i w efekcie nie wiem dokładnie, kiedy to się stało.
Ostatni dowód, że byłem szczupły, to zdjęcie zrobione, zanim poszedłem do szkoły, więc mam na nim jakieś cztery lata. Stoję przed restauracją dziadka o nazwie Hung Lau – pierwszym chińskim lokalem w Leicesterze. Dziadek otworzył ją pod koniec lat sześćdziesiątych i to tam zaczął praktykować tata. Pozuję do fotografii w wielkich okularach przeciwsłonecznych taty, w szortach i koszulce z obrazkiem z Księgi dżungli (już wtedy wyraźnie nie czułem się skrępowany przed obiektywem i widać, że jest we mnie coś dziewczęcego). W owym czasie mój brat i moja siostra byli pulchni. Ja najwyraźniej nie chciałem zostać w tyle.
Moja siostra Oilen jest z nas najstarsza, urodziła się cztery lata przede mną. Jest wrażliwa i bardzo mądra – mama do dziś opowiada, jak to w wieku siedmiu lat napisała książkę, i do tej pory nie mogę wyjść z podziwu – siostra zawsze mi imponowała. No i mam jeszcze starszego brata zawadiakę. Kwok-Lyn jest ode mnie starszy tylko o piętnaście miesięcy, więc dorastaliśmy bardziej jak bliźnięta – mama ubierała nas jednakowo, mieliśmy podobne nawyki i chichotaliśmy z tych samych rzeczy. Pojawiłem się na scenie jako ostatni, przyszedłem na świat w roku 1974 i zostałem ochrzczony imieniem Kowkhyn, zdrobniale Gok. Byłem bardzo małym dzieckiem. Według rodzinnej legendy po urodzeniu ważyłem tyle co torebka cukru i kiedy przywieźli mnie do domu, byłem mniejszy niż mój pierwszy pluszowy miś. Nawet najbardziej maciupkie pieluchy były dla mnie za duże, więc mama używała zamiast nich papierowych chusteczek. Wszyscy w rodzinie nazywali mnie „Mały” i choć byłem nie mniej rezolutny od nich, to przezwisko szybko do mnie przylgnęło.
Jako rodzeństwo byliśmy do siebie podobni, a jednak i bardzo różni. Oilen była pewna siebie i bardzo zdolna, Kwok-Lyn silny i stanowczy, choć łagodny. Ja nie byłem ani bystry, ani silny, ale potrafiłem wszystkich rozśmieszyć. Łatwo nawiązywałem kontakt z ludźmi i lubiłem czułości. Uwielbiałem przytulać ludzi i bardzo się do nich przywiązywałem, zwłaszcza do żeńskich przedstawicielek rodziny, do których garnąłem się, kiedy nas odwiedzały. Swojej cioci Dawn mówiłem, jaka jest piękna, i to było szczere. Zawsze, od najmłodszych lat, umiałem dostrzec w kobietach piękno.
Różnice różnicami, ale cała trójka była pracowita. Tę cechę wpoił nam ojciec, John Tung Shing Wan. Urodził się w wiosce na północy Hongkongu – w miejscu, gdzie mamy łowią rankiem ryby na lunch. Do Wielkiej Brytanii wyemigrował z rodzicami. W latach sześćdziesiątych przybył do Leicesteru. Wkrótce dziadek otworzył tu restaurację, w której ojciec uczył się fachu.
Pewnego razu tata wybrał się do Southampton. Tam poznał moją mamę Myrę, niewinną córkę samotnej sprzątaczki. Zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia. Mama mówi, że kiedy tylko się spotkali, od razu wiedziała, że to ten jedyny, ale związek nie był dla nich łatwy. W latach sześćdziesiątych małżeństwa mieszane właściwie nie istniały. Z tego powodu zetknęli się z mnóstwem uprzedzeń, doświadczyli ostracyzmu. Ale kochali się, zostali razem i całe życie poświęcili stworzonej przez siebie rodzinie. Ich wzajemna miłość jest tak wielka, że czasem myślę, czy w ogóle na świecie mogła być jakaś miłość przed nimi. Uważam mamę za jedną z najbardziej spełnionych kobiet na świecie, bo osiągnęła to, czego najbardziej pragnęła – znalazła mężczyznę, którego kocha, i ma rodzinę, którą ubóstwia i którą będzie się opiekować do końca swoich dni.
Poza innymi przeciwnościami losu moi rodzice nie mieli pieniędzy. Utrzymywali się z niewielkiej pensji wypracowywanej przez ojca w rodzinnej restauracji. Kiedy się urodziłem, mieszkaliśmy w przyczepie kempingowej w parku – jestem prawdziwym parkowym lumpem. Potem, kiedy nam się polepszyło, przeprowadziliśmy się do Beaumont Leys, nowego, najnowocześniejszego osiedla komunalnego w Leicesterze, które tworzyły rzędy zgrabnych domków z czerwonej cegły, z białymi okiennicami i porządnie ogrodzonymi sztachetami ogródkami z tyłu. Było tak, jakbyśmy przybyli do swojej krainy Oz (tyle że nasza droga do celu nie była wybrukowana żółtą kostką, ale krewetkowymi chipsami). Byliśmy tam szczęśliwi, a w moich najwcześniejszych wspomnieniach zapisały się zabawy w ogrodzie w letnim słońcu z mamą. W dzieciństwie zaznałem wiele miłości, rozpieszczany przez rodziców czułem się bezpiecznie, uwielbiałem brata i siostrę.
Kiedy Kwok-Lyn poszedł do szkoły, tęskniłem za nim, bo do tej pory stale się razem bawiliśmy, ale przyjemnie było stać się pępkiem świata w domu, kiedy starsze dzieci szły na lekcje. Każdego ranka mama, ze mną w wózku, odprowadzała do szkoły mojego brata i moją siostrę. Mijaliśmy dzielnicę, w której mieszkaliśmy, i pięliśmy się na wzgórze, aż pod bramy szkoły. Kiedy tam docieraliśmy, mama mówiła: „Pomachaj i powiedz »do zobaczenia«”. Teraz zdaję sobie sprawę, że w ten sposób chciała mi dać do zrozumienia, że oni nie opuszczają nas na zawsze – po prostu dorastają. Oilen zawsze chętnie szła do szkoły – była bystra i lubiła się uczyć – a mój wspaniały brat uśmiechał się tylko zawadiacko i pędził do klasy do kolegów.
Kiedy ruszaliśmy z powrotem, odwracałem się w wózku i pytałem: „Mamo, możemy pójść kupić coś słodkiego? Przyrzekam, że nie powiem nic Kwok-Lynowi ani Oilen”. Mama najczęściej ulegała moim prośbom o cukierkowe szczęście, bo lubiła mnie trochę rozpuszczać. Zwykle wybierałem mieszankę, ponieważ wydawało mi się, że dostaję za wydane pieniądze trochę więcej. Od najmłodszych lat w jedzeniu chodziło mi o ilość, nie jakość. Kupowałem dwadzieścia gumowatych misiów po pół pensa, w sumie za dziesięć pensów – no i niech jakiś supermarket pobije taką ofertę! – do tej pory czuję te kwaskowate owocowe smaki i kawałki galaretki przylepiające się do zębów. Kto mógł wtedy przypuszczać, że jestem żelkowym ćpunem?
Dzisiaj, kiedy trudno wypatrzyć mnie na planie Jak dobrze wyglądać nago, prawie zawsze znajdzie się mnie skulonego gdzieś w kącie, plotkującego przez iPhone i wżerającego się w paczkę żelków! Uwielbiałem słodycze, a moja kochająca matka chciała, żebym był szczęśliwy, szybko więc przyzwyczaiłem się, że mogę dostać tyle smakołyków, ile tylko zapragnę, a pragnąłem dużo. Tak zaczął się mój trening, jak (nie) jeść.
* * *
Kiedy miałem rok, tata odszedł z restauracji swego ojca i otworzył własną – Bamboo House. To było w połowie lat siedemdziesiątych i Bamboo należała do bardzo nielicznych jeszcze chińskich knajpek w Leicesterze. Miała fantastyczną lokalizację, w samym centrum, i każdy, kto liczył się w mieście, musiał słyszeć o ojcu, Bamboo, miłej atmosferze w tym lokaliku i wspaniałym jedzeniu. Bamboo powstała w samą porę, gotowa na boom ekonomiczny w latach osiemdziesiątych. Ojciec mógł nacieszyć się tym, że ludzie dzięki dobrej koniunkturze stali się bardziej rozrzutni.
Bamboo House przyciągała bardzo różną klientelę, od biznesmenów po piłkarzy i wszystko, co pomiędzy. Restaurację upodobali sobie też aktorzy z Haymarket Theatre i tata pamięta wieczorne popijawy z takimi sławami, jak Rod Hull i Jim Davidson (legenda rodzinna głosi, że ojciec odgrywał rolę terapeuty i powiernika Jima, kiedy ten przechodził jeden z kryzysów małżeńskich).
Tata prowadził interes z powodzeniem przez dziesięć lat i spędzał mnóstwo czasu w Bamboo. Tak naprawdę lepiej pamiętam restaurację niż nasz dom w Beaumont Leys. Kiedy byliśmy jeszcze bardzo mali, tata często zabierał wieczorem mnie i brata do pracy. Ubieraliśmy się w maleńkie smokingi i muszki, a on oprowadzał nas dumnie po restauracji niby kucyki na pokaz, pięknie przyczesane, strzelające oczami, zachwycone tym, że są w centrum uwagi. Kobiety w restauracji zawsze się nade mną rozczulały, mówiły, że jestem taki milutki, i pozwalały mi wdrapywać się im na kolana i przytulać się do nich, co uwielbiałem.
Kiedy zacząłem chodzić do szkoły, wakacje spędzałem w piwnicy pod restauracją, śpiewając z siostrą, bratem i Louise, córką przyjaciół rodziców, piosenki Abby. Udawaliśmy, że jesteśmy słynnym zespołem popowym. Do tej pory mam żal, że przydzielono mi rolę Bjorna, najmniej charyzmatycznej postaci z tej czwórki. Tańczyliśmy w piwnicy, która służyła jako magazyn dodatkowych stolików i krzeseł, a Oilen układała choreografię, jakbyśmy byli prawdziwym zespołem coverowym. Używając starych butelek po coli jako mikrofonów, śpiewaliśmy z playbacku piosenki i naśladowaliśmy ulubione numery, aż opanowaliśmy je do perfekcji i mogliśmy je odgrywać z całą pasją.
Na górze, w restauracji, widywałem, jak tata wita gości i zaprasza ich do środka. Był fantastycznym gospodarzem – znał ulubione dania klientów, śmiał się z ich żartów i pytał, co u nich słychać. Pamiętał najdrobniejsze szczegóły dotyczące ich rodzin, zdrowia i pracy. Goście uwielbiali go za to i wracali do jego lokalu, za każdym razem serdecznie witani i podejmowani przepysznym jedzeniem. Lubili swobodną atmosferę w Bamboo. Dlatego chciałem być taki jak tata. Świetnie czuł się we własnej skórze i zawsze się sprawdzał jak ulubione danie. Był i nadal jest dla mnie wzorem.
Pod koniec 1979 roku interes w Bamboo House szedł kwitnąco i naszej rodzinie dobrze się powodziło. Tata jeździł ogromnym jaguarem, a mama miała w szafie fantastyczne kreacje, które wkładała wieczorem do pracy. Nadal mieszkaliśmy w tej samej dzielnicy, ale ona bardzo się zmieniła. Kiedyś było tu czysto i ładnie jak w pudełeczku. Teraz wszystko się rozrastało, sięgało coraz dalej od centrum handlowego Beaumont leżącego w sercu tej części miasta. I w miarę ekspansji nasze osiedle stawało się jednym z najbardziej niebezpiecznych w Leicesterze – z mnóstwem problemów społecznych, bezrobociem (mimo że w okolicy były zakłady przemysłowe) i przestępczością. Ale byłem za mały, żeby dostrzec pogłębiającą się biedę i beznadzieję. Wydawało mi się, że możemy żyć beztrosko w naszym przytulnym kokonie nasyconym aromatem nieskończonej, wysmażonej na głębokim tłuszczu miłości.
Skoro restauracja cieszyła się takim powodzeniem, tata postanowił rozszerzyć działalność i udostępnić naszą salę prób gościom (zdrajca). Choć interes szedł dobrze, zdał sobie sprawę, że powinien zainwestować więcej gotówki, niż jest w stanie, i przyjął jednego ze swoich przyjaciół na wspólnika. Niestety, plan nie do końca wypalił i niedługo potem tata musiał sprzedać swoją połowę restauracji temu człowiekowi. I to był dla nas koniec Bamboo House.
Stek o drugiej w nocy
Składniki
ładny kawałek wołowiny T-bone
słodka cebula
pieczarki
biały długoziarnisty ryż
olej roślinny
koniak Remy Martin
sól i biały pieprz
Sposób przygotowania
Przepłucz ryż trzykrotnie zimną wodą, żeby oczyścić go z mączki, potem wsyp do kociołka do gotowania ryżu i gotuj (około 20 minut). Wlej 4 łyżki oleju do mocno rozgrzanego woka i pokręć nim, aby rozprowadzić olej po całej powierzchni. Kiedy zaczynie skwierczeć, dodaj posiekaną cebulę, grzyby i szczyptę soli z pieprzem. Smaż do uzyskania złocistego koloru. Potem przełóż cebulę i pieczarki do naczynia i przykryj, żeby nie wystygły.
Wlej na wok kolejne 4 łyżki oleju i podgrzej. Połóż wołowinę i podpiekaj z jednej strony 3 minuty, a z drugiej 2, dopraw solą i pieprzem do smaku. Kiedy stek jest niemal gotowy, ostrożnie chlupnij odrobinę koniaku Remy Martin do woka i szybko rozprowadź z triumfalnym uśmiechem.
Weź sobie solidną porcję puchatego ryżu na duży talerz z lat osiemdziesiątych, na brzegu ułóż podsmażoną cebulę i pieczarki. Na środku – stek. Polej stek i ryż sosem, który powstał z oleju i alkoholu. Serwuj z maźnięciem angielskiej musztardy i jedz o drugiej w nocy, kiedy mama i tata wracają z restauracji.
Fantastyczne!
ROZDZIAŁ DRUGIPanda
Utrata Bamboo House była dla taty ciosem, ale postanowił znów spróbować i zaczął rozglądać się za odpowiednim miejscem na restaurację. W roku 1984 wpadł mu w oko stary dwupiętrowy dom na obrzeżach centrum Leicesteru, przy Fosse Road North. Choć pierwotnie w budynku mieściły się biura, tata stwierdził, że na górze da się urządzić wygodne mieszkanie dla nas wszystkich, a na dole lokal. Ambitnie uznał, że to będzie dobra inwestycja. Restauracja miała się nazywać Panda. Przesądni krewni taty ostrzegali, że to może przynieść pecha, bo pandy to ginący gatunek i lokal na pewno w ciągu kilku tygodni zrobi klapę. Tata nie dał za wygraną. Panda to odpowiednia nazwa, no i powstała Panda.
Miałem jedenaście lat, kiedy się przeprowadziliśmy na Fosse Road North. Bardzo się cieszyłem, że będę mieszkał nad restauracją. Wydawało się to takie eleganckie i nowoczesne, a także oznaczało, że będziemy więcej czasu spędzać z mamą i tatą. Jak to bywa w każdym biznesie, szczególnie gastronomicznym, sukces jest okupiony wielkim wysiłkiem, a z powodu fatalnych godzin pracy mama i tata rzadko bywali w domu. Moim rodzicom niełatwo było godzić prowadzenie popularnej restauracji z wychowywaniem trójki małych dzieci. Nie było dnia, żebyśmy ich nie widywali, ale spędzaliśmy ze sobą niezbyt dużo czasu. Mama zawsze rano odprowadzała nas do szkoły i czekała w domu, kiedy wracaliśmy o wpół do czwartej po południu. Tata pojawiał się, kiedy tylko mógł, starając się sprostać wymogom życia rodzinnego i prowadzenia restauracji.
Niedziele były dla nas świętem. Tylko w te dni rodzice zamykali lokal i planowaliśmy wszyscy razem coś miłego. Na przykład szliśmy popływać albo do kina. Głównym punktem programu było wspólne jedzenie. Zaczynaliśmy od śniadania, a potem zabieraliśmy sporą wałówkę na piknik albo szliśmy gdzieś do restauracji. Zawsze było mnóstwo jedzenia i śmiechu w tym dniu, w którym tata starał się nadrobić cały tydzień.
Wkrótce zaczął się remont lokalu na nową restaurację i do dziś zapach gipsu i farby przypomina mi tamten dom. Kiedy wspominam wystrój Pandy, stwierdzam, że tata był całkiem na czasie jak na tamte lata. Ściany pokryto mokrym gipsem i zostawiono, żeby wysechł bez gładzenia, z nierównościami. Na podłodze ciemnowiśniowa wykładzina z mosiężnymi wykończeniami przy progach. Elementy drewniane pomalowano na ciemny brąz. A pod sufitem powieszono elektryczne trzyskrzydłowe wiatraki. Obrusy były kremowe i w brązach. A każde nakrycie miało podstawkę na pałeczki, co w owych czasach było nowością. W sali dla gości mieściło się tylko osiem stołów, co sprzyjało rodzinnej, przytulnej atmosferze; klient mógł się tu spodziewać serdecznego przyjęcia.
Dość duży, żeby rozumieć, jakie wyzwanie podejmuje tata, byłem bardzo podekscytowany. To było wielkie ryzyko, bo w ten interes zainwestował wszystkie oszczędności, ale chciał zbudować nowe życie dla swojej rodziny, a to jest warte ryzyka. Był dumnym, pracowitym człowiekiem, który wierzy, że może coś osiągnąć. Wyraźnie widzę w sobie cechy, które musiałem po nim odziedziczyć – determinację, chęć działania, obsesyjne dążenie do celu, strach przed porażką i potrzebę bycia najlepszym. Dziękuję, tato!
* * *
Panda miała być restauracją, jakiej w Leicesterze jeszcze nie widziano. Od czasu, kiedy dziadek zakładał tu swój lokal, powstało sporo chińskich knajpek i barów z jedzeniem na wynos, konkurencja była więc duża, ale tata wyrobił już sobie markę wśród tamtejszych mieszkańców i przedsiębiorców jako szanowany restaurator. Teraz tworzył nową jakość jadania na mieście. Nie trzeba już było wybierać pomiędzy typowym chińskim menu z różnymi rodzajami makaronu a stekiem z frytkami. Dzięki Johnowi Wanowi goście mogli wedle życzenia zagłębić się w cudowny świat chińskiej kuchni.
Tata wprowadził bardziej wykwintne menu niż w Bamboo House i nagle chińskie jedzenie, dotąd nieznane, stało się w Leicesterze dostępne – wodorosty, kung pao, zupa z płetwy rekina… to wszystko było nowe, fascynujące i ludzie chcieli tego spróbować. Najwyraźniej Pandzie nie groziła plajta. Kiedy restauracja została otwarta, szybko odniosła niebywały sukces.
Z okazji otwarcia lokalu tata wydał przyjęcie, na które zaprosił wiernych gości Bamboo House. Niektórzy stali się naszymi przyjaciółmi. Byłem na tej imprezie i to tam po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, jak bardzo przez ostatnich parę lat zmieniłem się fizycznie. Dotąd pamiętam, jak tego wieczoru wyglądała moja siostra. Miała ładnie ostrzyżone włosy z grzywką, prostą sukienkę w czarno-czerwone azteckie wzory, płaskie pantofelki ze zwężonym noskiem i plastikowy czarno-czerwony naszyjnik z zachodzących na siebie ośmiokątów, które układały się półkoliście wokół jej szyi. Robiła wrażenie dorosłej. Była piękna, pewna siebie.
Dla kontrastu ja nie byłem już uroczym cherubinkiem, z którym mój tata paradował po restauracji i który gramolił się na kolana gości. Urosłem i przybrałem na wadze, stałem się otyłym dwunastolatkiem u progu dojrzewania. W pyzatej twarzy prawie nie było widać mi oczu. Miałem podstrzyżone na okrągło włosy, choć byłem już trochę za duży na fryzurę na grzybka. W tłustych paluchach robiły się dołeczki, nogi nabrały masy, ale nie jak u sportowca – przypominały bardziej dwa grube wałki kebabu. Pojawiło mi się brzuszysko, wylewające się znad paska spodni. Górna część tułowia też się rozrosła, ale nie jak u umięśnionego wojownika, tylko nabrała krągłości, z zaczątkami tłustych piersi. Skóra napięła się mocno pod naporem powiększającej się masy, tak jakby ciała przybywało szybciej, niż ona dawała radę rosnąć. Tego dnia, na przyjęciu, dotarło do mnie, że jestem grubszy od brata i siostry.
W naszej rodzinie nikt nie wyglądał na niedożywionego, ale ja byłem najmłodszy i do tej pory najdrobniejszy. Dlatego nowe odkrycie tak mną wstrząsnęło. Oni byli ode mnie starsi, więc wydawało mi się, że powinni dalej przybierać na wadze, no, może choć po sześć kilo rocznie jak ja – a tu nagle ich wyprzedziłem. Byłem teraz najgrubszy z rodziny grubasów Wanów.
Tego dnia zdałem też sobie sprawę, że Oilen już nie jest tęga. Straciła dziecięcą pulchność i wyszczuplała. Wyrosła z niej piękna panna. Tak jakby tamtego dnia przeistoczyła się z dziewczynki w kobietę. Uosabiała wszystko, czym chciałem być. Ale nie byłem taki mądry i dorosły jak Oilen, tylko gruby, nieśmiały i zażenowany. Po raz pierwszy w życiu wstydziłem się swojego wyglądu.
* * *
Kiedy mama wyszła za tatę, od razu chętnie przejęła wartości kultury, z jakiej wyrastał. Choć urządził sobie życie na Zachodzie, kultywował wiele chińskich tradycji, zwyczajów i przesądów. W ich duchu zostaliśmy wychowani. Nasz dom zdobiły chińskie symbole. Naprzeciw okien wisiały lustra, paliliśmy kadzidełka przy drzwiach, co było dość osobliwe jak na Leicester w latach siedemdziesiątych i na początku osiemdziesiątych. Za tatą przyjechali tu z Hongkongu jego bracia; cała rodzina osiadła w Leicesterze i założyła restauracje i knajpki z jedzeniem na wynos. Spotykaliśmy się z chińskimi krewnymi podczas świąt i rodzinnych uroczystości, takich jak urodziny i przyjęcia z okazji ukończenia miesiąca życia (chińskie dzieci są trzymane do tego momentu w domu). Mama upierała się, że musimy poznać wszystkie chińskie tradycje i przestrzegać chińskich obyczajów, poczynając od chińskiego Nowego Roku, a kończąc na paleniu symbolicznych banknotów dla przodków i jedzeniu prosiaczka. Nadal to robimy i teraz to uwielbiam – smakuje mi moje chińskie dziedzictwo.
Tata chciał, żebyśmy poznali też chiński, ale nie miał kiedy nas uczyć. Tak naprawdę praktyczniej było, żeby to on nauczył się angielskiego, bo w domu rozmawialiśmy w tym języku. Ale kiedy byliśmy mali, w sobotnie poranki chodziliśmy do chińskiej szkoły, tyle że ja tam tylko siedziałem pod ławką i zaglądałem dziewczynkom pod spódniczki (wiem, to dziwne, prawda?). Ogólnie byłem nieznośny i trudno było sobie ze mną poradzić. Chodziliśmy tam zresztą tylko dlatego, że przekupywano nas słodyczami i chrupkami, które dostawaliśmy na drogę powrotną.
To chińska kultura taty podkreślała znaczenie jedzenia. W niej nie jest możliwe przekarmienie kogokolwiek. Im więcej daje się komuś jeść, tym bardziej okazuje się mu miłość, więc stale zachęcano nas do jedzenia, bez umiaru. Im robiliśmy się grubsi, tym bardziej czuliśmy się kochani.
* * *
Pomagałem w Pandzie od czasu jej otwarcia i teraz wiem, że to tam uczyłem się, jakie to ważne, by inni czuli się dobrze, by czuli się mile widziani i dowartościowani. To tam zdałem sobie sprawę, jak istotne jest zrozumienie drugiego człowieka i zatroszczenie się o niego. Każdym trzeba się odpowiednio zająć. Te umiejętności doskonaliłem każdego wieczoru, tydzień po tygodniu, rok po roku w Pandzie.
Praca w restauracji była fajna. Dostawałem symboliczną zapłatę i lubiłem być w tym całym rozgardiaszu i krzątać się wśród gości. W weekendy obsługę stanowiły zwykle przyjaciółki mojej siostry, które chciały sobie dorobić do kieszonkowego. Nie było czasu na samotność. Wielu stałych bywalców już mnie znało, witali mnie z otwartymi ramionami i z uśmiechem na twarzy. Dzięki temu czułem się ważny i byłem szczęśliwy.
Jednym z pierwszych powierzonych mi zadań była praca w szatni. Witałem przychodzących gości, odbierałem od nich płaszcze i dawałem im w zamian numerki. Odznaczałem ich nazwiska w notesie i prowadziłem do środka. Tam zaczynały się czary-mary mamy i taty. Mama, ze swoją trwałą z lat osiemdziesiątych, była tą nieśmiałą, ale to świetnie się sprawdzało w ich dobrze przećwiczonym duecie. Tata był showmanem. Znał imiona gości i witał ich tu jak u siebie w domu. Kiedy usiedli, zaczynał swój występ, uśmiechał się, klaskał w dłonie i mówił: „Pozwólcie, że was nakarmię!”. Stali bywalcy wiedzieli już, co będzie dalej, nowi goście byli zaintrygowani i zachwyceni, kiedy czytał im menu, komponując przepyszną i przebogatą w smaki ucztę.
Kiedy posiłek był zamówiony, przychodziła kolej na mnie, abym odegrał swoją rolę w rodzinnym cyrku. Rzucałem się od swego stanowiska przy wejściu, uzbrojony w mały notes z kalką, i przyjmowałem zamówienia na napitki. Jak wiecie, to bardzo ważne zadanie! Traktowałem je szalenie poważnie i często polecałem wino: „Próbowali państwo domowego białego? Jest wspaniałe do kurczaka, którego zasugerował tata. A może wolą państwo czerwone? Podobno cotes du rhone jest bardzo dobre”.
Aż się wzdrygam, kiedy teraz o tym myślę, bo przecież nie miałem więcej niż dwanaście lat, kiedy tak doradzałem gościom, które wino mają pić. Najwyraźniej nie miałem pojęcia, o czym mówię, ale praca w restauracji dodawała mi odwagi, żeby być godnym synem mojego ojca. Goście przez grzeczność szli zwykle za moimi podpowiedziami i wkrótce wykombinowałem, że to pewny sposób na sprzedanie najdroższych gatunków win.
Szkoliłem się, podpatrując nie tylko rodziców, ale i siostrę. Oilen była kelnerką w naszej restauracji od jej otwarcia. Świetnie radziła sobie z klientami, bo znała tę grę – kiedy mówić, kiedy podać i kiedy szybko posprzątać ze stołu. Goście ją lubili i ona umiała z nimi rozmawiać. Nie bała się wdawać w pogawędki, ale ja nie miałem takiej pewności siebie i mogłem polegać tylko na swoim uśmiechu, żeby zjednać sobie sympatię.
Kwok-Lyn nie chciał pracować po stronie jadalnej, więc pomagał w kuchni i zmywał naczynia. W białym fartuchu i dresie ciągnął wielkie kontenery ze stali nierdzewnej pełne brudnych naczyń. Od parującej gorącej wody pot zalewał mu czoło, ale nigdy nie narzekał.
Tak to wyglądało. Cała rodzina w komplecie. Każde z nas odgrywało wyznaczoną sobie rolę.
„Przybywajcie, przybywajcie! Oto jedyny w swoim rodzaju cyrk rodziny Wanów!”
Solona ryba i smażony ryż
Składniki
ugotowany dzień wcześniej ryż
4 jajka (roztrzepane)
groszek
dymka
suszona solona ryba
sos rybny
sól i pieprz
sos sojowy
olej roślinny
Sposób przygotowania
Nagrzej wok z 4-5 łyżkami oleju. Kiedy zacznie dymić, dodaj groszek i dymkę i smaż pół minuty. Dodaj roztrzepane jajka, sól i pieprz. Mieszaj około 20 sekund. Kiedy jajka się zetną, dodaj ugotowany ryż i mocno pomieszaj, żeby nie przywarł do woka. Dodaj sosu sojowego i rybnego do smaku i pokrusz na to suszoną rybę. Pomieszaj w woku jeszcze ze 2 minuty, a potem nałóż do dużej okrągłej miski i udekoruj posiekaną dymką. Jedz, smacznego, tylko zarezerwuj sobie czas, żeby potem trochę poleżeć.
ROZDZIAŁ TRZECILata Goka-baleriny
W rodzinie i w restauracji czułem się bezpiecznie. Poza nimi to inna sprawa. Rodzina Wanów wyróżniała się w morzu białych twarzy. Tata Chińczyk, duża, ubrana w fartuch mama Angielka i trójka grubych, mieszanej rasy dzieci. Narażaliśmy się na wiele przykrości, kiedy tylko wystawiliśmy nos za próg. Mamę zaczepiano na ulicy i mówiono, że te dzieci, które wozi spacerówką, to chyba nie jej własne. A nas przezywano i wołano za nami „kundle”.
W pewien sposób spływało to po nas jak po kaczce. Jako komórka rodzinna byliśmy silni jak miska makaronu, gdzie każdy składnik wzmacnia smak, tworzy jakość dania i sprawia, że jest ono całością. W obrębie swojej niezawodnej, zżytej, kochającej rodziny byłem chroniony. Ale kiedy znalazłem się poza nią, miałem więcej lat i trochę więcej samoświadomości, odkryłem, że jestem łatwym celem ataków.
Moją pierwszą szkołą była podstawówka Barley Croft mieszcząca się w parterowym budynku w samym sercu Beaumont Leys. W latach świetności szkoła szczyciła się oferowanymi udogodnieniami, takimi jak ogromne boisko i własne „studio muzyczne” (tak naprawdę oznaczało to pudło tamburynów i pianino trzymane w maleńkim pokoju przeznaczonym na pracownię muzyczną).
Lubiłem szkołę podstawową i czułem się tam szczęśliwy. Było fajnie. Mili nauczyciele i nikt mi nie dokuczał. Byłem potężniejszy od większości uczniów i pewnie bali się mnie zaczepiać. Uczyłem się średnio, ale radziłem sobie z lekcjami, nie miałem ani szczególnie dobrych, ani złych stopni.
Wkrótce po moim pojawieniu się w szkole dyrektor wygłosił mowę na temat chińskiego Nowego Roku, a Oilen, Kwok-Lyna i mnie poproszono, żebyśmy usiedli z przodu. To był jeden z tych momentów w moim życiu, kiedy czułem się najbardziej dumny. Myślałem, że mam coś wyjątkowego, czego inni nie mają. Choć nic nie mówiłem ani nic nie robiłem, to było jak występ i bardzo mi się podobało, że wszyscy na nas patrzą.
W szkole odkryłem, że świetnie rozumiem dziewczynki i kobiety. Otaczałem się barwnym gronem koleżanek i zawsze bardziej interesowały mnie rysunki i skakanka niż piłka nożna i latanie po boisku. Bawiłem się włosami koleżanek, doradzałem, jak je przyczesać, albo starannie splatałem im warkoczyki. Oceniałem ubiory nauczycieli: „Podoba mi się sukienka pani Clark, pięknie wygląda” albo „Pan Merton ma za krótkie spodnie, widać mu skarpetki”. Dziewczyny słuchały z uwagą i zawsze się ze mną zgadzały, co sprawiało, że czułem się świetnie, i choć zarzuciłem ten zwyczaj na wiele lat, to było coś w rodzaju praktyk z patrzenia na ludzi i dociekania, kim są, na podstawie tego, jak się ubierają.
Chyba od najwcześniejszych lat wiedziałem, że moje życie będzie związane z płcią przeciwną. Jak sądzę, to coś więcej niż to, że jestem gejem. W wieku sześciu lat raczej się nie zastanawiałem, z kim wolę chodzić do łóżka, więc chyba nie dlatego wybierałem sobie takie, a nie inne towarzystwo. Prawie nie zdawałem sobie wtedy sprawy, że mam penisa, nie mówiąc już o tym, bym chciał go wykorzystywać z chłopakami! Chłopcy zawsze wydawali mi się nieznośni, prymitywni, niechlujni i aroganccy. Dziewczynki były o wiele spokojniejsze. Potrafiły dyskutować, słuchały, co się do nich mówi, i – jeśli nie zwiodły mnie moje różowe okulary – pozwalały mi odczuć, że jestem wyjątkowy. Jako jedyny chłopak w grupie mogłem zabłysnąć i się wyróżnić. Wśród chłopców nigdy by mi się to nie udało. Byłbym tylko jednym z wielu na boisku.
Nawet nauczycielki zdawały się mnie lepiej rozumieć. Jedną z nich w szkole podstawowej była panna Richards, wysoka, piękna kobieta, która nie mogła mieć wtedy więcej niż dwadzieścia osiem lat. Zawsze ubierała się w neutralne kremowe odcienie beżu i lekkiego różu. Miała oliwkową karnację, a jej włosy w kolorze karmelu z miodowymi pasemkami przez cały rok wspaniale harmonizowały z cerą. Panna Richards była miła i serdeczna, taktowna i łagodna, nigdy nie krzyczała jak inni nauczyciele.
Każdego dnia o trzeciej po południu cała klasa zamykała podręczniki, porządkowała szafki, pakowała swoje zabawki i zbierała się na dywanie. Panna Richards siadała na pomarańczowym plastikowym krześle i zaczynała czytać historię „na koniec dnia”. Na wyścigi biegłem naprzód, żeby zdobyć przywilej przycupnięcia najbliżej jej krzesła. Przesuwałem leciutko dłonią po jej nogach, kiedy czytała. Miękki, ciepły dotyk jej nylonowych rajstop przepełniał mnie rozkoszą. Byłem oczarowany jej cichym głosem, kiedy tak nam czytała z idealnym wyczuciem tempa i ekspresją. Przy jej krześle mogłem sobie wyobrażać, że to ja sam przeżywam przygody bohaterów bajek. Wiem, że to może się wydawać dziwaczne, i jestem pewien, że dziś władze szkolne miałyby coś na ten temat do powiedzenia, ale wtedy dla mnie, niewinnego dziecka, to wszystko było cudowne.
Od najmłodszych lat miałem obsesję na punkcie porządkowania i akcesoriów. Uwielbiałem torby, piórniki i nowe podręczniki. Na każdy semestr dostawaliśmy zeszyty w łososiowym kolorze, z liniowanymi kremowymi kartkami w środku i z zaznaczonymi na bladoniebiesko marginesami. Było coś bardzo przyjemnego w otwieraniu nowych zeszytów. Do tej pory przepadam za ich zapachem – czystym, świeżym. Moje zamiłowanie do akcesoriów miało charakter praktyczny. Chodziło mi bardziej o organizację niż o obrazki z Supermanem. Chciałem mieć piórnik, w którym można porządnie poukładać ołówki, żeby nie walały się gdzieś na dnie plecaka i się nie niszczyły. Chciałem pisać w zeszytach starannie i nie psuć ich bałaganiarskimi bazgrołami. Ćwiczyłem kaligrafię, żeby „k” w moim podpisie było idealnie foremne, mocne i majestatyczne, a „y” trafiało ogonkiem dokładnie tuż za linię. Pochylony, z nosem przy kartce, pisałem wolno i uważnie, zaznaczając swoje własne terytorium.
Lubiłem różne zadania, szczególnie jeśli trzeba było coś zrobić lub udekorować, i uwielbiałem zajęcia plastyczne, choć rysunki nie wychodziły mi najlepiej. Ale miałem wyczucie koloru i potrafiłem skomponować wszystko tak, żeby ładnie wyglądało. Zawsze bardzo mi na tym zależało i bardzo się o to starałem.
Od czasu odegrania wielkiej roli podczas spotkania poświęconemu chińskiemu Nowemu Rokowi lubiłem zwracać na siebie uwagę i występy. Niestety, ze szkolnego chóru mnie wyrzucono, bo bardzo kiepsko śpiewałem. Zostałem zdegradowany do uderzania w trójkąt, czego się strasznie wstydziłem. Lubiłem bawić ludzi i łatwo mi to przychodziło. Kiedy miałem jakieś siedem lat, siostra przebierała mnie w różową krynolinę baletnicy, a ja biegałem po domu tam i z powrotem na czubkach palców, że niby jestem Gokiem-baleriną. Tak strasznie bolały mnie stopy, że na samo wspomnienie robi mi się słabo, ale cierpienie nie miało znaczenia, bo udawało mi się zwrócić na siebie uwagę.
Wkrótce chciałem tego więcej i więcej. Uwielbiałem to, że wszyscy na mnie patrzą, i płakałem, kiedy musiałem zdejmować strój baletnicy. Oilen latami się ze mną droczyła, według niej to był wyraźny znak, że jestem gejem, ale ja sądzę, że bardziej chodziło o występy.
Kiedy miałem osiem lat, mama upierała się, żebyśmy z Kwok-Lynem wychodzili pięknie wystrojeni na środek pełnej gości sali i śpiewali kolędy. Czasami marudziłem, że się wstydzę, ale w głębi duszy bardzo to lubiłem i byłem zachwycony, kiedy dorośli bili nam brawo, uśmiechali się i chwalili nas na potęgę.
* * *
W miarę jak dorastałem i robiłem się coraz bardziej świadomy świata, osobą, która zaczynała wywierać na mnie największy wpływ, stała się moja siostra. Myślę, że niełatwo jej było jako najstarszej z rodzeństwa. Nasza rodzina żyła w gorączkowym rytmie i niekonwencjonalnie, a ponieważ mama i tata mieli mnóstwo pracy w restauracji, na Oilen spadało wiele obowiązków – często musiała zajmować się nami, młodszymi. W efekcie dla mnie była kimś dorosłym, kto tłumaczy, doradza i w wielu przypadkach uczy dorastania. Spora odpowiedzialność jak na kogoś zaledwie o cztery lata starszego! Ale mnie się zawsze wydawało, że Oilen tak dużo wie. W szkole tylko ona pochodziła z mieszanego anglo-azjatyckiego związku i musiała być bardzo twarda, żeby sobie z tym radzić. Dokuczali jej, jak zresztą większości dzieci, ale nigdy nie stała się prawdziwą ofiarą, w dużym stopniu dlatego, że była pewna siebie i nie bała się mówić tego, co myśli. Była silna i zawsze zdawała się panować nad swoimi relacjami z ludźmi, czego nie da się powiedzieć o mnie. Stale brakowało mi wiary w siebie, ciągle szukałem akceptacji, a niczyja akceptacja nie liczyła się bardziej niż ta Oilen.
Dla mnie siostra była uosobieniem piękna, z tymi swoimi wielkimi, okrągłymi jak czarki stopionej czekolady ciemnymi oczami i gęstymi, lśniącymi włosami, które prześlicznie okalały jej przypominającą kształtem serduszko twarz. Była kobieca i drobna – w przeciwieństwie do mnie. Miałem grubo ciosane rysy, gargantuiczną posturę i wszystko przyduże. Jak cała rodzina Wanów Oilen walczyła od czasu do czasu z nadwagą, ale ja zawsze zachwycałem się siostrą. Zakradałem się do jej liliowego pokoju, kiedy jej tam nie było, kładłem się na jej łóżku, brałem książkę Małe kobietki w okładce w kolorze zgaszonego różu i udawałem, że jestem Oilen.
Mój gust był kształtowany przez gust siostry; uwielbiała Abbę, Eurythmics i Roxy Music, więc ja też – do tego stopnia, że, zaproszony do audycji radiowej Czwórki Desert Island Discs (Płyty z bezludnej wyspy), wybrałem Thorn in My Side i Jealous Guy jako dwa z ośmiu nagrań, które bym wziął ze sobą na swoją wyspę. To ona zaprowadziła mnie do sklepu w Leicesterze, żebym kupił sobie pierwszą płytę w życiu – Uptown Girl Billy’ego Joela. Przyczyniła się też w wielkim stopniu do mojego zainteresowania ubraniami. Gdy dorastała, zaczęła bawić się stylem. Panował wtedy neoromantyzm, moda na trendy androgyniczne i wyzywającą elegancję. Mężczyźni się malowali, lubili falbanki, długie włosy i szaleńcze fryzury. Dziewczyny prowokowały kreacjami o męskim kroju, spódniczkami bombkami, rajstopami w paski i starannie nałożonymi na powieki cieniami we wszystkich kolorach tęczy. Oilen nosiła czarną wąską spódnicę, czarne rajstopy i za dużą szarą męską marynarkę. Niedbale związywała włosy w koński ogon i stroszyła grzywkę. Całości dopełniały wielkie srebrne koła w uszach. Moja siostra bardzo mi się podobała w tym stroju, był fajny i nowoczesny i wydawało się, że wraz z nim zmienia się jej osobowość. Biła od niej absolutna pewność siebie.
Zafascynowała mnie potęga ubioru. Na długo przedtem, nim dowiedziałem się czegokolwiek o typach sylwetki czy o tym, jak poprzez odpowiednie dodatki tworzyć kreacje, zacząłem widzieć w ubiorze coś więcej niż kawałki materii, którą się okrywamy dla przyzwoitości. Zauważyłem, że strój zmienia nie tylko twoją osobowość, ale i to, jak inni na ciebie reagują. Wyraża te cechy, które chcesz demonstrować. Daje ci możliwość bycia kimś innym. Chciałem się ubierać stylowo, z polotem, ale to było niemożliwe – nadal byłem dzieckiem, a zresztą moje ciało zaczęło wykraczać poza wszelkie normy wiekowe, więc należało przede wszystkim zadbać o wygodę i względy praktyczne. Nosiłem workowate spodnie i wielkie bawełniane koszulki. O modzie mogłem sobie pomarzyć.
Oilen miała tak wielki wpływ na moje życie, że właściwie zrobiłbym wszystko, żeby tylko być z nią albo – jeszcze lepiej – jak ona. Pewnego dnia odbierała mnie po lekcjach. Często się to zdarzało, bo tata i mama musieli trochę odsapnąć między porą lunchu i kolacji. Siostrze towarzyszyła barwna grupka jej szkolnych koleżanek. Wszystkie w granatowych mundurkach i spuszczonych do połowy podkolanówkach. Jedna z dziewczyn opowiadała o czymś, co się tego dnia zdarzyło, i nazwała jednego z nauczycieli zboczeńcem. Nie mogłem mieć więcej niż dziewięć lat, ale doskonale pamiętam, jak zaintrygowało mnie to nowe słowo. Wydało mi się szalenie dorosłe, po prostu fantastyczne – zboczeniec! Oilen i jej przyjaciółki były takie dojrzałe i mądre w porównaniu ze mną, z tym swoim rzucaniem mimochodem słów, których nie rozumiałem. Cały zamieniłem się w słuch, ale nie pojmowałem, o czym mówią. Idąc za bandą mojej siostry, zacząłem więc wrzeszczeć na całe gardło: „Jestem zboczeniec… cześć, jestem zboczeniec… miło mi poznać, jestem zboczeniec… Przepraszam, jak nazwisko?… Zboczeniec!”. Moja siostra i jej koleżanki obejrzały się na mnie zdumione, ale jak to nastolatki, tylko zaczęły się skręcać ze śmiechu, ubawione głupotą braciszka Oilen. A ja pomyślałem, że to im się spodobało, więc zachwycony, że zwróciłem na siebie ich uwagę, popisywałem się dalej i krzyczałem jeszcze głośniej: „Jestem zboczeniec!” w nadziei, że się im podliżę, choć tylko robiłem z siebie jeszcze większego głupka.
Bardzo chciałem, żeby Oilen i jej koleżanki przyjęły mnie do swojej paczki, ale oczywiście one miały swoje sprawy, a siostra nie chciała, żeby młodszy brat stale się za nią włóczył i zawracał jej głowę. Przez lata dojrzewania, kiedy ja nadal byłem dzieckiem, odganiała mnie od siebie. Zamykała się w swoim pokoju, „sekretowała się” z przyjaciółkami i nie pozwalała mi wchodzić. Albo szła przodem z koleżankami ze szkoły, a ja musiałem iść kawałek z tyłu, żeby nie podsłuchiwać, o czym mówią. Strasznie chciałem do nich dołączyć. Kiedyś przybiegłem do nich do kuchni i zaproponowałem, że pomogę im robić kanapki.
– No, dobrze – powiedziała Oilen. – To rób.
I wszystkie wyszły, zostawiając mnie tam samego. (Nawet teraz, kiedy o tym piszę, czuję gorycz tamtego odrzucenia!).
Doskonale rozumiem, dlaczego takie rzeczy się zdarzały, i nie obwiniam siostry, ale ciężko mi z tym było w czasach, kiedy najbardziej na świecie zależało mi na jej akceptacji. Oczywiście ona zawsze mnie kochała i wiedziałem, że się o mnie troszczy.
Tymczasem Kwok-Lyn i ja – bliscy wiekowo i nadal bardzo podobni pod względem zachowania – spaliśmy we wspólnym pokoju, przez co bardzo zżyliśmy się ze sobą (dopiero gdy Oilen wyjechała na studia, doczekałem się własnego kąta). Zawsze kiedy byłem z bratem, czułem się silny. Akceptował mnie takim, jakim jestem, bezwarunkowo. Nigdy mnie nie oceniał, jak to się zdarzało Oilen. Nigdy nie mówił, co powinienem zrobić, jak mama i tata. I nigdy nie stroił sobie ze mnie żartów, jak koledzy w szkole. Kwok-Lyn był moim najlepszym przyjacielem, ale musiało minąć dużo czasu, zanim zdałem sobie z tego sprawę.