Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Lata chude, lata tłuste. Moja autobiografia.

Lata chude, lata tłuste. Moja autobiografia.

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7985-049-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Lata chude, lata tłuste. Moja autobiografia.

Gok Wan – stylista, projektant mody i prezenter telewizyjny – opowiada o szczęśliwym dzieciństwie, niełatwym okresie dorastania, o zmaganiach z nadwagą, a potem anoreksją, wreszcie – o trudnym procesie akceptowania swojej orientacji seksualnej i ujawniania jej przed najbliższymi. Robi to zabawnie, ciepło, czasem z zadumą. Jego droga na szczyt nie była usłana różami, ale to właśnie zmagania z przeciwnościami losu i własnymi ograniczeniami okazały się pomocne w poszukiwaniu swojej tożsamości oraz dodawały siły w dążeniu do celu.
Niezwykle wciągająca, wzruszająca i zabawna Sunday Express

Polecane książki

Poradnik do gry przygodowej „Nostradamus The Last Prophecy” zawiera opis wszystkich czynności niezbędnych do pomyślnego ukończenia gry. Nostradamus: Ostatnia Przepowiednia - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje jak m.in. Wednesday, March 27, 1566 cz.2Wednesday, March 27,...
Poradnik zawiera zestawienia dwóch nowych postaci - krasnoluda i demona, oraz opisy prawdopodobnie wszystkich questów zawartych w dodatku Sacred: Podziemia. Sacred: Podziemia - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje jak m.in. Questy 16-20 (Solucja)Questy 11-15 (Solucja)Que...
Sprzedaż i handel w Internecie rozwijają się bardzo szybko zarówno w Polsce, jak i na Świecie. Ale czy wiesz, że udana sprzedaż to przede wszystkim znajomość języka angielskiego w e-handlu?Ta publikacja wprowadzi cię w świat handlu elektronicznego, aby twoja działalność dotarła do szerszego kręgu po...
Zapach pomarańczy to psychoterapeutyczna opowieść, może być traktowana jako swoiste studium przypadku. Bohaterką jest ONA. HOPE jest neurotyczką i zmaga się z własną śmiertelnością, depresją, bólem związanym z licznymi stratami, samotnością, odrzuceniem i lękiem przed codziennością....
Sprawne zarządzanie budżetem to – obok realizacji wszystkich zaplanowanych działań w projekcie – gwarancja przeprowadzenia z sukcesem projektu, osiągniecie zamierzonych celów i otrzymanie planowanych skutków działań. Opiera się przede wszystkim na regularnej współpracy pomiędzy koordynatorem a księg...
Nieoficjalny poradnik do gry The Banner Saga 3 oferuje komplet informacji i wskazówek pomocnych w szczęśliwym dobrnięciu do finału przygody. Poradnik otwierają strony z róznorakimi poradami na temat funkcjonowania podstawowych elementów gry. Mechanika rozgrywki nie zmieniła się znacząco w stosunku d...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Gok Wan

Wydanie elektroniczne

O książce

W swo­jej au­to­bio­gra­fii Gok Wan bry­tyj­ski sty­li­sta, pro­jek­tant mody i pre­zen­ter te­le­wi­zyj­ny – opo­wia­da o szczęśli­wym dzie­ciństwie, niełatwym okre­sie do­ra­sta­nia, o zma­ga­niach z nad­wagą, a po­tem ano­reksją, wresz­cie o trud­nym pro­ce­sie ak­cep­to­wa­nia swo­jej orien­ta­cji sek­su­al­nej i ujaw­nia­nia jej przed naj­bliższy­mi. Robi to za­baw­nie, ciepło, cza­sem z za­dumą.

Jego dro­ga na szczyt nie była usia­na różami, ale to właśnie zma­ga­nia z prze­ciw­nościa­mi losu i własny­mi ogra­ni­cze­nia­mi oka­zały się po­moc­ne w po­szu­ki­wa­niu własnej tożsamości nie tyl­ko sek­su­al­nej oraz bu­do­wa­niu pew­ności sie­bie i do­da­wały siły w dążeniu do celu. A te­raz Gok Wan prze­ka­zu­je te doświad­cze­nia nam!

Tytuł ory­gi­nału:

THRO­UGH THICK AND THIN. MY AU­TO­BIO­GRA­PHY

Co­py­ri­ght © Gok Wan 2010

All ri­ghts re­se­rved

First pu­bli­shed by Ebu­ry Press, an im­print of Ebu­ry Pu­bli­shing, a Ran­dom Ho­use Gro­up com­pa­ny

Gok Wan has as­ser­ted his ri­ght to be iden­ti­fied as the au­thor of this work

in ac­cor­dan­ce with Co­py­ri­ght, De­si­gns and Pa­tents Act 1988

Po­lish edi­tion co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Al­ba­tros An­drzej Kuryłowicz s.c. 2014

Po­lish trans­la­tion co­py­ri­ght © Anna Es­den-Temp­ska 2014

Re­dak­cja: Je­rzy Lewiński

Zdjęcia na okładce: © Tre­vor Le­igh­ton

Pro­jekt gra­ficz­ny okładki: An­drzej Kuryłowicz

ISBN 978-83-7985-049-5

WYDAWCA

Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.

Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa

www.wydawnictwoalbatros.com

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Dla Mai i Loli. Ko­cham Was naj­bar­dziej na świe­cie i jesz­cze bar­dziej, na za­wsze i jesz­cze trochę. Mam na­dzieję, że kie­dyś prze­czy­ta­cie tę książkę i na­uczy­cie się cze­goś na mo­ich błędach. Obie­cuję, że nig­dy nie będzie­cie sa­mot­ne… dopóki żyję.

Całuję, wu­jek Gok

Od au­to­ra

Ta książka w całości opie­ra się na mo­ich wspo­mnie­niach. Ale nie ma pamięci nie­za­wod­nej i je­stem prze­ko­na­ny, że niektórzy pew­ne rze­czy mo­gli za­pa­miętać in­a­czej. Jed­nak to moje życie, wi­dzia­ne z mo­jej per­spek­ty­wy – tak je pamiętam. Siądźcie, odprężcie się; mam na­dzieję, że spodo­ba się Wam ta jaz­da.

Jaj­ka po bab­ci­ne­mu

Skład­ni­ki

2 duże jaj­ka

sól

lek­ki sos so­jo­wy

Sposób przy­go­to­wa­nia

Go­tuj jaj­ka około 10 mi­nut albo tyle, ile trze­ba, żeby były na twar­do. Ostudź pod zimną wodą. Potłucz sko­rup­ki i obierz. Wrzuć jaj­ka do mi­secz­ki i po­sie­kaj byle jak zwykłym nożem. Do­daj szczyptę soli i kap­nij 4-6 razy so­sem so­jo­wym. Jedz małą łyżeczką i myśl o swo­ich bli­skich. O tym, jak bar­dzo są dla cie­bie ważni.

PRO­LOGJe­dze­nie

Za­wsze ko­chałem jeść. Nie mogło być in­a­czej, sko­ro je­dze­nie od początku było w cen­trum mo­je­go świa­ta. Żar­tu­je­my z mamą, że wy­sko­czyłem z niej z pałecz­ka­mi w dłoni i gdy­by po­wi­tała mnie mat­czy­nym uśmie­chem, za­miast po­da­wać mi od razu miskę ma­ka­ro­nu, to może i lubiłbym sport, a nie spring rol­l­sy!

Dla mo­jej ro­dzi­ny je­dze­nie jest wszyst­kim. Było nam nie tyl­ko niezbędne do życia tak jak in­nym, ale i po­trzeb­ne, żeby prze­trwać fi­nan­so­wo. Sta­no­wiło źródło na­sze­go utrzy­ma­nia. Przez całe moje życie ro­dzi­ce pro­wa­dzi­li ta­kie czy inne re­stau­ra­cje, więc nig­dy nie bra­ko­wało nam je­dze­nia i wszy­scy bar­dzo je lu­bi­liśmy. Hołdo­wa­liśmy za­sa­dzie: jeśli spra­wi ci to przy­jem­ność, zjedz to. Nie­ustan­nie kar­mi­liśmy gości, ale prze­strze­ga­liśmy też własnych pór posiłków i zwy­cza­ju wspólne­go sia­da­nia do stołu. Nadal tak jest.

Jak się spo­ty­ka­my, to już po pięciu mi­nu­tach mówimy o je­dze­niu albo za­czy­na­my jeść. Od­wie­dzi­ny w domu, w Le­ice­ste­rze, nie byłyby uda­ne bez dim sum w re­stau­ra­cji cio­ci albo do­mo­we­go posiłku przy­go­to­wa­ne­go pie­czołowi­cie przez mamę i bra­ta. Kie­dy sia­da­my w ja­kimś lo­ka­lu na mieście całą ro­dziną, każdy zaj­mu­je zwy­cza­jo­we po­zy­cje. Tata sia­da u szczy­tu stołu obok mamy. Ja przy sio­strze i dzie­ciach mo­je­go bra­ta, a brat i jego żona na po­zo­stałych miej­scach. Zamówie­nie za­wsze składa tata. Pod­cho­dzi kel­ner z dzban­ka­mi gorącej her­ba­ty ulung, na­le­wa, a tata pyta nas, na co mamy ochotę. Od­po­wiedź jest za­wsze ta sama:

– Co­kol­wiek, tato. Sam wy­bierz.

Po tym stwier­dze­niu odkłada­my z trza­skiem jadłospi­sy z długi­mi, spi­sa­ny­mi po chińsku li­sta­mi dań. Po­nie­waż żadne z nas, poza oj­cem, nie zna chińskie­go, zda­rzają się nie­spo­dzian­ki. Nig­dy nie wie­my, co zo­stało zamówio­ne, ale na ogół po­tra­fi­my zgadnąć, co się po­ja­wi. Kie­dy za­czy­nają nad­ciągać da­nia, gra­tu­lu­je­my ojcu wy­bo­ru.

– Mmm, fa­sze­ro­wa­na pa­pry­ka i czar­na fa­so­la… pysz­ności. Albo:

– Nie jadłem tego od wieków, czy to z wie­przo­winą?

Albo:

– Fa­sol­ka w so­sie… mmm… Ale gdzie jej do two­jej, tato!

Po­tem kosz­tu­je­my wszyst­kich po­traw, za­chwy­cając się, że ryba taka świeża albo ma­ka­ron taki chrup­ki. Wszyst­kie chińskie re­stau­ra­cje po­dają je­dze­nie na śro­dek stołu, więc dzie­li­my się ulu­bio­ny­mi kąska­mi. Mama uwiel­bia chińskie grzy­by, więc jak tyl­ko zje je­den, to na pew­no do­sta­nie dru­gi od kogoś z nas. Lisa, moja bra­to­wa, lubi biały ryż w otocz­ce hau gau, ale nie cier­pi na­dzie­nia z kre­we­tek. Brat spraw­nie roz­bie­ra całość, zręcznie wyj­mu­je na­dzie­nie i zja­da je, żeby podać żonie chrup­kie sko­rup­ki – mi­strzo­stwo w sztu­ce wal­ki na pałecz­ki!

Za­wsze jest duża mi­cha go­to­wa­ne­go ryżu. Tra­dy­cja na­ka­zu­je, aby po­da­wała go in­nym najmłod­sza zdol­na do tego oso­ba przy sto­le. Kie­dy byłem najmłod­szy w ro­dzi­nie, to mnie – zgod­nie z sięgającym tysięcy lat zwy­cza­jem – przy­pa­dał ten obo­wiązek. Pamiętam radość z wypełnia­nia tego, co do mnie należy. Czułem się ważny, pełniąc tę za­szczytną po­win­ność. I uwiel­białem to. Do tej pory, kie­dy po­daję ryż, zda­rzają mi się chwi­le ab­so­lut­ne­go szczęścia, bo dla mnie ryż to sym­bol sta­bi­li­za­cji, jed­ności, by­cia ra­zem. Je­dze­nie to miłość i ro­dzi­na.

* * *

Ale gdzieś tam po dro­dze je­dze­nie zaczęło zna­czyć dla mnie zbyt wie­le. Stało się moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem. Dawało mi szczęście, ciepło, po­czu­cie bez­pie­czeństwa i po­ciechę. Stało się moim nałogiem, ta­jem­nicą, wszyst­kim. Całe dnie myślałem o je­dze­niu i zdo­by­wa­niu go, bo tyl­ko wte­dy po­tra­fiłem czuć się szczęśliwy. Jadłem za dużo, nie umiałem się po­wstrzy­mać, po części dla­te­go, że jadłem nie to co trze­ba (sta­le miałem wokół sie­bie go­to­we da­nia w za­chod­nim sty­lu), i nie o tej po­rze co trze­ba (w mo­jej ro­dzi­nie sia­da­nie do stołu i za­bie­ra­nie się do so­lid­ne­go posiłku w środ­ku nocy, kie­dy ro­dzi­ce wra­ca­li z re­stau­ra­cji, było całkiem nor­mal­ne), a po części dla­te­go, że za bar­dzo to po­ko­chałem. Je­dze­nie miało strasz­ne skut­ki dla mo­je­go ciała, puchłem w oczach, z pulch­ne­go dziec­ka stałem się cho­ro­bli­wie otyłym pod­rost­kiem, który czuł się za­wsty­dzo­ny, bez­war­tościo­wy i od­rzu­co­ny.

Je­dze­nie mi to zro­biło, ale jed­no­cześnie stało się moją je­dyną ucieczką od świa­ta, który pa­trzył na mnie i śmiał się, drwił ze mnie, dręczył i mi za­grażał. Je­dze­nie było te­raz moim wro­giem. Mu­siałem sto­czyć z nim walkę… i ten poje­dynek omal mnie nie zabił. Myślę, że w je­dze­niu tkwi se­kret całego mo­je­go życia.

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZYGdzie się to wszyst­ko zaczęło

Nie mam pojęcia, jak to się stało, że utyłem. Oczy­wiście wiem, jak utyłem – bo jeśli trzy­la­tek je tyle co do­rosły żołnierz, to uty­je – ale po pro­stu nie pamiętam, jak prze­isto­czyłem się z chu­de­go chłopczy­ka w cy­ca­te­go gru­ba­sa. Mam bar­dzo mało zdjęć z dzie­ciństwa (tak mało, że przez wie­le lat sio­stra dro­czyła się ze mną i mówiła, że je­stem ad­op­to­wa­ny), no i w efek­cie nie wiem dokład­nie, kie­dy to się stało.

Ostat­ni dowód, że byłem szczupły, to zdjęcie zro­bio­ne, za­nim po­szedłem do szkoły, więc mam na nim ja­kieś czte­ry lata. Stoję przed re­stau­racją dziad­ka o na­zwie Hung Lau – pierw­szym chińskim lo­ka­lem w Le­ice­ste­rze. Dzia­dek otwo­rzył ją pod ko­niec lat sześćdzie­siątych i to tam zaczął prak­ty­ko­wać tata. Po­zuję do fo­to­gra­fii w wiel­kich oku­la­rach prze­ciwsłonecz­nych taty, w szor­tach i ko­szul­ce z ob­raz­kiem z Księgi dżungli (już wte­dy wyraźnie nie czułem się skrępo­wa­ny przed obiek­ty­wem i widać, że jest we mnie coś dziewczęcego). W owym cza­sie mój brat i moja sio­stra byli pulch­ni. Ja naj­wy­raźniej nie chciałem zo­stać w tyle.

Moja sio­stra Oilen jest z nas naj­star­sza, uro­dziła się czte­ry lata przede mną. Jest wrażliwa i bar­dzo mądra – mama do dziś opo­wia­da, jak to w wie­ku sied­miu lat na­pi­sała książkę, i do tej pory nie mogę wyjść z po­dzi­wu – sio­stra za­wsze mi im­po­no­wała. No i mam jesz­cze star­sze­go bra­ta za­wa­diakę. Kwok-Lyn jest ode mnie star­szy tyl­ko o piętnaście mie­sięcy, więc do­ra­sta­liśmy bar­dziej jak bliźnięta – mama ubie­rała nas jed­na­ko­wo, mie­liśmy po­dob­ne na­wy­ki i chi­cho­ta­liśmy z tych sa­mych rze­czy. Po­ja­wiłem się na sce­nie jako ostat­ni, przy­szedłem na świat w roku 1974 i zo­stałem ochrzczo­ny imie­niem Kow­khyn, zdrob­nia­le Gok. Byłem bar­dzo małym dziec­kiem. Według ro­dzin­nej le­gen­dy po uro­dze­niu ważyłem tyle co to­reb­ka cu­kru i kie­dy przy­wieźli mnie do domu, byłem mniej­szy niż mój pierw­szy plu­szo­wy miś. Na­wet najbar­dziej ma­ciup­kie pie­lu­chy były dla mnie za duże, więc mama używała za­miast nich pa­pie­ro­wych chu­s­te­czek. Wszy­scy w ro­dzi­nie na­zy­wa­li mnie „Mały” i choć byłem nie mniej re­zo­lut­ny od nich, to prze­zwi­sko szyb­ko do mnie przy­lgnęło.

Jako ro­dzeństwo byliśmy do sie­bie po­dob­ni, a jed­nak i bar­dzo różni. Oilen była pew­na sie­bie i bar­dzo zdol­na, Kwok-Lyn sil­ny i sta­now­czy, choć łagod­ny. Ja nie byłem ani by­stry, ani sil­ny, ale po­tra­fiłem wszyst­kich rozśmie­szyć. Łatwo nawiązywałem kon­takt z ludźmi i lubiłem czułości. Uwiel­białem przy­tu­lać lu­dzi i bar­dzo się do nich przy­wiązywałem, zwłasz­cza do żeńskich przed­sta­wi­cie­lek ro­dzi­ny, do których garnąłem się, kie­dy nas od­wie­dzały. Swo­jej cio­ci Dawn mówiłem, jaka jest piękna, i to było szcze­re. Za­wsze, od najmłod­szych lat, umiałem do­strzec w ko­bie­tach piękno.

Różnice różni­ca­mi, ale cała trójka była pra­co­wi­ta. Tę cechę wpoił nam oj­ciec, John Tung Shing Wan. Uro­dził się w wio­sce na północy Hong­kon­gu – w miej­scu, gdzie mamy łowią ran­kiem ryby na lunch. Do Wiel­kiej Bry­ta­nii wy­emi­gro­wał z ro­dzi­ca­mi. W la­tach sześćdzie­siątych przy­był do Le­ice­ste­ru. Wkrótce dzia­dek otwo­rzył tu re­stau­rację, w której oj­ciec uczył się fa­chu.

Pew­ne­go razu tata wy­brał się do So­uthamp­ton. Tam po­znał moją mamę Myrę, nie­winną córkę sa­mot­nej sprzątacz­ki. Za­ko­cha­li się w so­bie od pierw­sze­go wej­rze­nia. Mama mówi, że kie­dy tyl­ko się spo­tka­li, od razu wie­działa, że to ten je­dy­ny, ale związek nie był dla nich łatwy. W la­tach sześćdzie­siątych małżeństwa mie­sza­ne właści­wie nie ist­niały. Z tego po­wo­du ze­tknęli się z mnóstwem uprze­dzeń, doświad­czy­li ostra­cy­zmu. Ale ko­cha­li się, zo­sta­li ra­zem i całe życie poświęcili stwo­rzo­nej przez sie­bie ro­dzi­nie. Ich wza­jem­na miłość jest tak wiel­ka, że cza­sem myślę, czy w ogóle na świe­cie mogła być jakaś miłość przed nimi. Uważam mamę za jedną z naj­bar­dziej spełnio­nych ko­biet na świe­cie, bo osiągnęła to, cze­go naj­bar­dziej pragnęła – zna­lazła mężczyznę, którego ko­cha, i ma ro­dzinę, którą ubóstwia i którą będzie się opie­ko­wać do końca swo­ich dni.

Poza in­ny­mi prze­ciw­nościa­mi losu moi ro­dzi­ce nie mie­li pie­niędzy. Utrzy­my­wa­li się z nie­wiel­kiej pen­sji wy­pra­co­wy­wa­nej przez ojca w ro­dzin­nej re­stau­ra­cji. Kie­dy się uro­dziłem, miesz­ka­liśmy w przy­cze­pie kem­pin­go­wej w par­ku – je­stem praw­dzi­wym par­ko­wym lum­pem. Po­tem, kie­dy nam się po­lep­szyło, prze­pro­wa­dzi­liśmy się do Be­au­mont Leys, no­we­go, naj­no­wo­cześniej­sze­go osie­dla ko­mu­nal­ne­go w Le­ice­ste­rze, które two­rzyły rzędy zgrab­nych domków z czer­wo­nej cegły, z białymi okien­ni­ca­mi i porządnie ogro­dzo­ny­mi szta­che­ta­mi ogródka­mi z tyłu. Było tak, jak­byśmy przy­by­li do swo­jej kra­iny Oz (tyle że na­sza dro­ga do celu nie była wy­bru­ko­wa­na żółtą kostką, ale kre­wet­ko­wy­mi chip­sa­mi). Byliśmy tam szczęśliwi, a w mo­ich naj­wcześniej­szych wspo­mnie­niach za­pi­sały się za­ba­wy w ogro­dzie w let­nim słońcu z mamą. W dzie­ciństwie za­znałem wie­le miłości, roz­piesz­cza­ny przez ro­dziców czułem się bez­piecz­nie, uwiel­białem bra­ta i siostrę.

Kie­dy Kwok-Lyn po­szedł do szkoły, tęskniłem za nim, bo do tej pory sta­le się ra­zem ba­wi­liśmy, ale przy­jem­nie było stać się pępkiem świa­ta w domu, kie­dy star­sze dzie­ci szły na lek­cje. Każdego ran­ka mama, ze mną w wózku, od­pro­wa­dzała do szkoły mo­je­go bra­ta i moją siostrę. Mi­ja­liśmy dziel­nicę, w której miesz­ka­liśmy, i pięliśmy się na wzgórze, aż pod bra­my szkoły. Kie­dy tam do­cie­ra­liśmy, mama mówiła: „Po­ma­chaj i po­wiedz »do zo­ba­cze­nia«”. Te­raz zdaję so­bie sprawę, że w ten sposób chciała mi dać do zro­zu­mie­nia, że oni nie opusz­czają nas na za­wsze – po pro­stu do­ra­stają. Oilen za­wsze chętnie szła do szkoły – była by­stra i lubiła się uczyć – a mój wspa­niały brat uśmie­chał się tyl­ko za­wa­diac­ko i pędził do kla­sy do ko­legów.

Kie­dy ru­sza­liśmy z po­wro­tem, od­wra­całem się w wózku i pytałem: „Mamo, możemy pójść kupić coś słod­kie­go? Przy­rze­kam, że nie po­wiem nic Kwok-Ly­no­wi ani Oilen”. Mama najczęściej ule­gała moim prośbom o cu­kier­ko­we szczęście, bo lubiła mnie trochę roz­pusz­czać. Zwy­kle wy­bie­rałem mie­szankę, po­nie­waż wy­da­wało mi się, że do­staję za wy­da­ne pie­niądze trochę więcej. Od najmłod­szych lat w je­dze­niu cho­dziło mi o ilość, nie jakość. Ku­po­wałem dwa­dzieścia gu­mo­wa­tych misiów po pół pen­sa, w su­mie za dzie­sięć pensów – no i niech jakiś su­per­mar­ket po­bi­je taką ofertę! – do tej pory czuję te kwa­sko­wa­te owo­co­we sma­ki i kawałki ga­la­ret­ki przy­le­piające się do zębów. Kto mógł wte­dy przy­pusz­czać, że je­stem żel­ko­wym ćpu­nem?

Dzi­siaj, kie­dy trud­no wy­pa­trzyć mnie na pla­nie Jak do­brze wyglądać nago, pra­wie za­wsze znaj­dzie się mnie sku­lo­ne­go gdzieś w kącie, plot­kującego przez iPho­ne i wżerającego się w paczkę żelków! Uwiel­białem słody­cze, a moja ko­chająca mat­ka chciała, żebym był szczęśliwy, szyb­ko więc przy­zwy­czaiłem się, że mogę do­stać tyle sma­kołyków, ile tyl­ko za­pragnę, a pragnąłem dużo. Tak zaczął się mój tre­ning, jak (nie) jeść.

* * *

Kie­dy miałem rok, tata od­szedł z re­stau­ra­cji swe­go ojca i otwo­rzył własną – Bam­boo Ho­use. To było w połowie lat sie­dem­dzie­siątych i Bam­boo należała do bar­dzo nie­licz­nych jesz­cze chińskich knaj­pek w Le­ice­ste­rze. Miała fan­ta­styczną lo­ka­li­zację, w sa­mym cen­trum, i każdy, kto li­czył się w mieście, mu­siał słyszeć o ojcu, Bam­boo, miłej at­mos­fe­rze w tym lo­ka­li­ku i wspa­niałym je­dze­niu. Bam­boo po­wstała w samą porę, go­to­wa na boom eko­no­micz­ny w la­tach osiem­dzie­siątych. Oj­ciec mógł na­cie­szyć się tym, że lu­dzie dzięki do­brej ko­niunk­tu­rze sta­li się bar­dziej roz­rzut­ni.

Bam­boo Ho­use przy­ciągała bar­dzo różną klien­telę, od biz­nes­menów po piłka­rzy i wszyst­ko, co pomiędzy. Re­stau­rację upodo­ba­li so­bie też ak­to­rzy z Hay­mar­ket The­atre i tata pamięta wie­czor­ne po­pi­ja­wy z ta­ki­mi sława­mi, jak Rod Hull i Jim Da­vid­son (le­gen­da ro­dzin­na głosi, że oj­ciec od­gry­wał rolę te­ra­peu­ty i po­wier­ni­ka Jima, kie­dy ten prze­cho­dził je­den z kry­zysów małżeńskich).

Tata pro­wa­dził in­te­res z po­wo­dze­niem przez dzie­sięć lat i spędzał mnóstwo cza­su w Bam­boo. Tak na­prawdę le­piej pamiętam re­stau­rację niż nasz dom w Be­au­mont Leys. Kie­dy byliśmy jesz­cze bar­dzo mali, tata często za­bie­rał wie­czo­rem mnie i bra­ta do pra­cy. Ubie­ra­liśmy się w maleńkie smo­kin­gi i musz­ki, a on opro­wa­dzał nas dum­nie po re­stau­racji niby ku­cy­ki na po­kaz, pięknie przy­cze­sa­ne, strze­lające ocza­mi, za­chwy­co­ne tym, że są w cen­trum uwa­gi. Ko­bie­ty w re­stau­racji za­wsze się nade mną roz­czu­lały, mówiły, że je­stem taki mi­lut­ki, i po­zwa­lały mi wdra­py­wać się im na ko­la­na i przy­tu­lać się do nich, co uwiel­białem.

Kie­dy zacząłem cho­dzić do szkoły, wa­ka­cje spędzałem w piw­ni­cy pod re­stau­racją, śpie­wając z siostrą, bra­tem i Lo­uise, córką przy­ja­ciół ro­dziców, pio­sen­ki Abby. Uda­wa­liśmy, że je­steśmy słyn­nym ze­społem po­po­wym. Do tej pory mam żal, że przy­dzie­lo­no mi rolę Bjor­na, naj­mniej cha­ry­zma­tycz­nej po­sta­ci z tej czwórki. Tańczy­liśmy w piw­ni­cy, która służyła jako ma­ga­zyn do­dat­ko­wych sto­lików i krze­seł, a Oilen układała cho­re­ogra­fię, jak­byśmy byli praw­dzi­wym ze­społem co­ve­ro­wym. Używając sta­rych bu­te­lek po coli jako mi­kro­fonów, śpie­wa­liśmy z play­bac­ku pio­sen­ki i naśla­do­wa­liśmy ulu­bio­ne nu­me­ry, aż opa­no­wa­liśmy je do per­fek­cji i mo­gliśmy je od­gry­wać z całą pasją.

Na górze, w re­stau­ra­cji, wi­dy­wałem, jak tata wita gości i za­pra­sza ich do środ­ka. Był fan­ta­stycz­nym go­spo­da­rzem – znał ulu­bio­ne da­nia klientów, śmiał się z ich żartów i pytał, co u nich słychać. Pamiętał naj­drob­niej­sze szczegóły do­tyczące ich ro­dzin, zdro­wia i pra­cy. Goście uwiel­bia­li go za to i wra­ca­li do jego lo­ka­lu, za każdym ra­zem ser­decz­nie wi­ta­ni i po­dej­mo­wa­ni prze­pysz­nym je­dze­niem. Lu­bi­li swo­bodną at­mos­ferę w Bam­boo. Dla­te­go chciałem być taki jak tata. Świet­nie czuł się we własnej skórze i za­wsze się spraw­dzał jak ulu­bio­ne da­nie. Był i nadal jest dla mnie wzo­rem.

Pod ko­niec 1979 roku in­te­res w Bam­boo Ho­use szedł kwitnąco i na­szej ro­dzi­nie do­brze się po­wo­dziło. Tata jeździł ogrom­nym ja­gu­arem, a mama miała w sza­fie fan­ta­stycz­ne kre­acje, które wkładała wie­czo­rem do pra­cy. Nadal miesz­ka­liśmy w tej sa­mej dziel­ni­cy, ale ona bar­dzo się zmie­niła. Kie­dyś było tu czy­sto i ład­nie jak w pudełecz­ku. Te­raz wszyst­ko się roz­ra­stało, sięgało co­raz da­lej od cen­trum han­dlo­we­go Be­au­mont leżącego w ser­cu tej części mia­sta. I w miarę eks­pan­sji na­sze osie­dle sta­wało się jed­nym z naj­bar­dziej nie­bez­piecz­nych w Le­ice­ste­rze – z mnóstwem pro­blemów społecz­nych, bez­ro­bo­ciem (mimo że w oko­li­cy były zakłady prze­mysłowe) i przestępczością. Ale byłem za mały, żeby do­strzec pogłębiającą się biedę i bez­na­dzieję. Wy­da­wało mi się, że możemy żyć bez­tro­sko w na­szym przy­tul­nym ko­ko­nie na­sy­co­nym aro­ma­tem nie­skończo­nej, wy­smażonej na głębo­kim tłuszczu miłości.

Sko­ro re­stau­ra­cja cie­szyła się ta­kim po­wo­dze­niem, tata po­sta­no­wił roz­sze­rzyć działalność i udostępnić naszą salę prób gościom (zdraj­ca). Choć in­te­res szedł do­brze, zdał so­bie sprawę, że po­wi­nien za­in­we­sto­wać więcej gotówki, niż jest w sta­nie, i przyjął jed­ne­go ze swo­ich przy­ja­ciół na wspólni­ka. Nie­ste­ty, plan nie do końca wy­pa­lił i niedługo po­tem tata mu­siał sprze­dać swoją połowę re­stau­ra­cji temu człowie­ko­wi. I to był dla nas ko­niec Bam­boo Ho­use.

Stek o dru­giej w nocy

Skład­ni­ki

ładny kawałek wołowi­ny T-bone

słodka ce­bu­la

pie­czar­ki

biały długo­ziar­ni­sty ryż

olej roślin­ny

ko­niak Remy Mar­tin

sól i biały pieprz

Sposób przy­go­to­wa­nia

Przepłucz ryż trzy­krot­nie zimną wodą, żeby oczyścić go z mączki, po­tem wsyp do ko­ciołka do go­to­wa­nia ryżu i go­tuj (około 20 mi­nut). Wlej 4 łyżki ole­ju do moc­no roz­grza­ne­go woka i pokręć nim, aby roz­pro­wa­dzić olej po całej po­wierzch­ni. Kie­dy za­czy­nie skwier­czeć, do­daj po­sie­kaną ce­bulę, grzy­by i szczyptę soli z pie­przem. Smaż do uzy­ska­nia złoci­ste­go ko­lo­ru. Po­tem przełóż ce­bulę i pie­czar­ki do na­czy­nia i przy­kryj, żeby nie wy­stygły.

Wlej na wok ko­lej­ne 4 łyżki ole­ju i pod­grzej. Połóż wołowinę i pod­pie­kaj z jed­nej stro­ny 3 mi­nu­ty, a z dru­giej 2, do­praw solą i pie­przem do sma­ku. Kie­dy stek jest nie­mal go­to­wy, ostrożnie chlup­nij odro­binę ko­nia­ku Remy Mar­tin do woka i szyb­ko roz­pro­wadź z trium­fal­nym uśmie­chem.

Weź so­bie so­lidną porcję pu­cha­te­go ryżu na duży ta­lerz z lat osiem­dzie­siątych, na brze­gu ułóż pod­smażoną ce­bulę i pie­czar­ki. Na środ­ku – stek. Po­lej stek i ryż so­sem, który po­wstał z ole­ju i al­ko­ho­lu. Ser­wuj z maźnięciem an­giel­skiej musz­tar­dy i jedz o dru­giej w nocy, kie­dy mama i tata wra­cają z re­stau­ra­cji.

Fan­ta­stycz­ne!

ROZ­DZIAŁ DRU­GIPan­da

Utra­ta Bam­boo Ho­use była dla taty cio­sem, ale po­sta­no­wił znów spróbować i zaczął rozglądać się za od­po­wied­nim miej­scem na re­stau­rację. W roku 1984 wpadł mu w oko sta­ry dwu­piętro­wy dom na obrzeżach cen­trum Le­ice­ste­ru, przy Fos­se Road North. Choć pier­wot­nie w bu­dyn­ku mieściły się biu­ra, tata stwier­dził, że na górze da się urządzić wy­god­ne miesz­ka­nie dla nas wszyst­kich, a na dole lo­kal. Am­bit­nie uznał, że to będzie do­bra in­we­sty­cja. Re­stau­ra­cja miała się na­zy­wać Pan­da. Przesądni krew­ni taty ostrze­ga­li, że to może przy­nieść pe­cha, bo pan­dy to ginący ga­tu­nek i lo­kal na pew­no w ciągu kil­ku ty­go­dni zro­bi klapę. Tata nie dał za wy­graną. Pan­da to od­po­wied­nia na­zwa, no i po­wstała Pan­da.

Miałem je­de­naście lat, kie­dy się prze­pro­wa­dzi­liśmy na Fos­se Road North. Bar­dzo się cie­szyłem, że będę miesz­kał nad re­stau­racją. Wy­da­wało się to ta­kie ele­ganc­kie i no­wo­cze­sne, a także ozna­czało, że będzie­my więcej cza­su spędzać z mamą i tatą. Jak to bywa w każdym biz­ne­sie, szczególnie ga­stro­no­micz­nym, suk­ces jest oku­pio­ny wiel­kim wysiłkiem, a z po­wo­du fa­tal­nych go­dzin pra­cy mama i tata rzad­ko by­wa­li w domu. Moim ro­dzi­com niełatwo było go­dzić pro­wa­dze­nie po­pu­lar­nej re­stau­racji z wy­cho­wy­wa­niem trójki małych dzie­ci. Nie było dnia, żebyśmy ich nie wi­dy­wa­li, ale spędza­liśmy ze sobą nie­zbyt dużo cza­su. Mama za­wsze rano od­pro­wa­dzała nas do szkoły i cze­kała w domu, kie­dy wra­ca­liśmy o wpół do czwar­tej po południu. Tata po­ja­wiał się, kie­dy tyl­ko mógł, sta­rając się spro­stać wy­mo­gom życia ro­dzin­ne­go i pro­wa­dze­nia re­stau­racji.

Nie­dzie­le były dla nas świętem. Tyl­ko w te dni ro­dzi­ce za­my­ka­li lo­kal i pla­no­wa­liśmy wszy­scy ra­zem coś miłego. Na przykład szliśmy popływać albo do kina. Głównym punk­tem pro­gra­mu było wspólne je­dze­nie. Za­czy­na­liśmy od śnia­da­nia, a po­tem za­bie­ra­liśmy sporą wałówkę na pik­nik albo szliśmy gdzieś do re­stau­ra­cji. Za­wsze było mnóstwo je­dze­nia i śmie­chu w tym dniu, w którym tata sta­rał się nad­ro­bić cały ty­dzień.

Wkrótce zaczął się re­mont lo­ka­lu na nową re­stau­rację i do dziś za­pach gip­su i far­by przy­po­mi­na mi tam­ten dom. Kie­dy wspo­mi­nam wystrój Pan­dy, stwier­dzam, że tata był całkiem na cza­sie jak na tam­te lata. Ścia­ny po­kry­to mo­krym gip­sem i zo­sta­wio­no, żeby wy­sechł bez gładze­nia, z nierównościa­mi. Na podłodze ciem­no­wiśnio­wa wykładzi­na z mosiężnymi wykończe­nia­mi przy pro­gach. Ele­men­ty drew­nia­ne po­ma­lo­wa­no na ciem­ny brąz. A pod su­fi­tem po­wie­szo­no elek­trycz­ne trzy­skrzydłowe wia­tra­ki. Ob­ru­sy były kre­mo­we i w brązach. A każde na­kry­cie miało pod­stawkę na pałecz­ki, co w owych cza­sach było nowością. W sali dla gości mieściło się tyl­ko osiem stołów, co sprzy­jało ro­dzin­nej, przy­tul­nej at­mos­fe­rze; klient mógł się tu spo­dzie­wać ser­decz­ne­go przyjęcia.

Dość duży, żeby ro­zu­mieć, ja­kie wy­zwa­nie po­dej­mu­je tata, byłem bar­dzo pod­eks­cy­to­wa­ny. To było wiel­kie ry­zy­ko, bo w ten in­te­res za­in­we­sto­wał wszyst­kie oszczędności, ale chciał zbu­do­wać nowe życie dla swo­jej ro­dzi­ny, a to jest war­te ry­zy­ka. Był dum­nym, pra­co­wi­tym człowie­kiem, który wie­rzy, że może coś osiągnąć. Wyraźnie widzę w so­bie ce­chy, które mu­siałem po nim odzie­dzi­czyć – de­ter­mi­nację, chęć działania, ob­se­syj­ne dążenie do celu, strach przed porażką i po­trzebę by­cia naj­lep­szym. Dziękuję, tato!

* * *

Pan­da miała być re­stau­racją, ja­kiej w Le­ice­ste­rze jesz­cze nie wi­dzia­no. Od cza­su, kie­dy dzia­dek zakładał tu swój lo­kal, po­wstało spo­ro chińskich knaj­pek i barów z je­dze­niem na wy­nos, kon­ku­ren­cja była więc duża, ale tata wy­ro­bił już so­bie markę wśród tam­tej­szych miesz­kańców i przed­siębiorców jako sza­no­wa­ny re­stau­ra­tor. Te­raz two­rzył nową jakość ja­da­nia na mieście. Nie trze­ba już było wy­bie­rać pomiędzy ty­po­wym chińskim menu z różnymi ro­dza­ja­mi ma­ka­ro­nu a ste­kiem z fryt­ka­mi. Dzięki Joh­no­wi Wa­no­wi goście mo­gli we­dle życze­nia zagłębić się w cu­dow­ny świat chińskiej kuch­ni.

Tata wpro­wa­dził bar­dziej wy­kwint­ne menu niż w Bam­boo Ho­use i na­gle chińskie je­dze­nie, dotąd nie­zna­ne, stało się w Le­ice­ste­rze dostępne – wo­do­ro­sty, kung pao, zupa z płetwy re­ki­na… to wszyst­ko było nowe, fa­scy­nujące i lu­dzie chcie­li tego spróbować. Naj­wy­raźniej Pan­dzie nie gro­ziła plaj­ta. Kie­dy re­stau­ra­cja zo­stała otwar­ta, szyb­ko od­niosła nie­by­wały suk­ces.

Z oka­zji otwar­cia lo­ka­lu tata wydał przyjęcie, na które za­pro­sił wier­nych gości Bam­boo Ho­use. Niektórzy sta­li się na­szy­mi przy­ja­ciółmi. Byłem na tej im­pre­zie i to tam po raz pierw­szy zdałem so­bie sprawę, jak bar­dzo przez ostat­nich parę lat zmie­niłem się fi­zycz­nie. Dotąd pamiętam, jak tego wie­czo­ru wyglądała moja sio­stra. Miała ład­nie ostrzyżone włosy z grzywką, prostą su­kienkę w czar­no-czer­wo­ne az­tec­kie wzo­ry, płaskie pan­to­fel­ki ze zwężonym no­skiem i pla­sti­ko­wy czar­no-czer­wo­ny na­szyj­nik z za­chodzących na sie­bie ośmiokątów, które układały się półkoliście wokół jej szyi. Robiła wrażenie do­rosłej. Była piękna, pew­na sie­bie.

Dla kon­tra­stu ja nie byłem już uro­czym che­ru­bin­kiem, z którym mój tata pa­ra­do­wał po re­stau­ra­cji i który gra­mo­lił się na ko­la­na gości. Urosłem i przy­brałem na wa­dze, stałem się otyłym dwu­na­sto­lat­kiem u pro­gu doj­rze­wa­nia. W py­za­tej twa­rzy pra­wie nie było widać mi oczu. Miałem pod­strzyżone na okrągło włosy, choć byłem już trochę za duży na fry­zurę na grzyb­ka. W tłustych pa­lu­chach robiły się dołecz­ki, nogi na­brały masy, ale nie jak u spor­tow­ca – przy­po­mi­nały bar­dziej dwa gru­be wałki ke­ba­bu. Po­ja­wiło mi się brzu­szy­sko, wy­le­wające się znad pa­ska spodni. Górna część tułowia też się roz­rosła, ale nie jak u umięśnio­ne­go wo­jow­ni­ka, tyl­ko na­brała krągłości, z zaczątka­mi tłustych pier­si. Skóra napięła się moc­no pod na­po­rem powiększającej się masy, tak jak­by ciała przy­by­wało szyb­ciej, niż ona dawała radę rosnąć. Tego dnia, na przyjęciu, do­tarło do mnie, że je­stem grub­szy od bra­ta i sio­stry.

W na­szej ro­dzi­nie nikt nie wyglądał na nie­dożywio­ne­go, ale ja byłem najmłod­szy i do tej pory naj­drob­niej­szy. Dla­te­go nowe od­kry­cie tak mną wstrząsnęło. Oni byli ode mnie star­si, więc wy­da­wało mi się, że po­win­ni da­lej przy­bie­rać na wa­dze, no, może choć po sześć kilo rocz­nie jak ja – a tu na­gle ich wy­prze­dziłem. Byłem te­raz naj­grub­szy z ro­dzi­ny gru­basów Wanów.

Tego dnia zdałem też so­bie sprawę, że Oilen już nie jest tęga. Stra­ciła dzie­cięcą pulch­ność i wy­szczu­plała. Wy­rosła z niej piękna pan­na. Tak jak­by tam­te­go dnia prze­isto­czyła się z dziew­czyn­ki w ko­bietę. Uosa­biała wszyst­ko, czym chciałem być. Ale nie byłem taki mądry i do­rosły jak Oilen, tyl­ko gru­by, nieśmiały i zażeno­wa­ny. Po raz pierw­szy w życiu wsty­dziłem się swo­je­go wyglądu.

* * *

Kie­dy mama wyszła za tatę, od razu chętnie przejęła war­tości kul­tu­ry, z ja­kiej wy­ra­stał. Choć urządził so­bie życie na Za­cho­dzie, kul­ty­wo­wał wie­le chińskich tra­dy­cji, zwy­czajów i przesądów. W ich du­chu zo­sta­liśmy wy­cho­wa­ni. Nasz dom zdo­biły chińskie sym­bo­le. Na­prze­ciw okien wi­siały lu­stra, pa­li­liśmy ka­dzi­dełka przy drzwiach, co było dość oso­bli­we jak na Le­ice­ster w la­tach sie­dem­dzie­siątych i na początku osiem­dzie­siątych. Za tatą przy­je­cha­li tu z Hong­kon­gu jego bra­cia; cała ro­dzi­na osiadła w Le­ice­sterze i założyła re­stau­ra­cje i knajp­ki z je­dze­niem na wy­nos. Spo­ty­ka­liśmy się z chiński­mi krew­ny­mi pod­czas świąt i ro­dzin­nych uro­czy­stości, ta­kich jak uro­dzi­ny i przyjęcia z oka­zji ukończe­nia mie­siąca życia (chińskie dzie­ci są trzy­ma­ne do tego mo­men­tu w domu). Mama upie­rała się, że mu­si­my po­znać wszyst­kie chińskie tra­dy­cje i prze­strze­gać chińskich oby­czajów, po­czy­nając od chińskie­go No­we­go Roku, a kończąc na pa­le­niu sym­bo­licz­nych bank­notów dla przodków i je­dze­niu pro­siacz­ka. Nadal to ro­bi­my i te­raz to uwiel­biam – sma­ku­je mi moje chińskie dzie­dzic­two.

Tata chciał, żebyśmy po­zna­li też chiński, ale nie miał kie­dy nas uczyć. Tak na­prawdę prak­tycz­niej było, żeby to on na­uczył się an­giel­skie­go, bo w domu roz­ma­wia­liśmy w tym języku. Ale kie­dy byliśmy mali, w so­bot­nie po­ran­ki cho­dzi­liśmy do chińskiej szkoły, tyle że ja tam tyl­ko sie­działem pod ławką i zaglądałem dziew­czyn­kom pod spódnicz­ki (wiem, to dziw­ne, praw­da?). Ogólnie byłem nie­znośny i trud­no było so­bie ze mną po­ra­dzić. Cho­dzi­liśmy tam zresztą tyl­ko dla­te­go, że prze­ku­py­wa­no nas słody­cza­mi i chrup­ka­mi, które do­sta­wa­liśmy na drogę po­wrotną.

To chińska kul­tu­ra taty pod­kreślała zna­cze­nie je­dze­nia. W niej nie jest możliwe prze­kar­mie­nie ko­go­kol­wiek. Im więcej daje się komuś jeść, tym bar­dziej oka­zu­je się mu miłość, więc sta­le zachęcano nas do je­dze­nia, bez umia­ru. Im ro­bi­liśmy się grub­si, tym bar­dziej czu­liśmy się ko­cha­ni.

* * *

Po­ma­gałem w Pan­dzie od cza­su jej otwar­cia i te­raz wiem, że to tam uczyłem się, ja­kie to ważne, by inni czu­li się do­brze, by czu­li się mile wi­dzia­ni i do­war­tościo­wa­ni. To tam zdałem so­bie sprawę, jak istot­ne jest zro­zu­mie­nie dru­gie­go człowie­ka i za­trosz­cze­nie się o nie­go. Każdym trze­ba się od­po­wied­nio zająć. Te umiejętności do­sko­na­liłem każdego wie­czo­ru, ty­dzień po ty­go­dniu, rok po roku w Pan­dzie.

Pra­ca w re­stau­ra­cji była faj­na. Do­sta­wałem sym­bo­liczną zapłatę i lubiłem być w tym całym roz­gar­dia­szu i krzątać się wśród gości. W week­en­dy obsługę sta­no­wiły zwy­kle przy­ja­ciółki mo­jej sio­stry, które chciały so­bie do­ro­bić do kie­szon­ko­we­go. Nie było cza­su na sa­mot­ność. Wie­lu stałych by­walców już mnie znało, wi­ta­li mnie z otwar­ty­mi ra­mio­na­mi i z uśmie­chem na twa­rzy. Dzięki temu czułem się ważny i byłem szczęśliwy.

Jed­nym z pierw­szych po­wie­rzo­nych mi zadań była pra­ca w szat­ni. Witałem przy­chodzących gości, od­bie­rałem od nich płasz­cze i dawałem im w za­mian nu­mer­ki. Od­zna­czałem ich na­zwi­ska w no­te­sie i pro­wa­dziłem do środ­ka. Tam za­czy­nały się cza­ry-mary mamy i taty. Mama, ze swoją trwałą z lat osiem­dzie­siątych, była tą nieśmiałą, ale to świet­nie się spraw­dzało w ich do­brze przećwi­czo­nym du­ecie. Tata był show­ma­nem. Znał imio­na gości i witał ich tu jak u sie­bie w domu. Kie­dy usie­dli, za­czy­nał swój występ, uśmie­chał się, kla­skał w dłonie i mówił: „Pozwólcie, że was na­kar­mię!”. Sta­li by­wal­cy wie­dzie­li już, co będzie da­lej, nowi goście byli za­in­try­go­wa­ni i za­chwy­ce­ni, kie­dy czy­tał im menu, kom­po­nując prze­pyszną i prze­bo­gatą w sma­ki ucztę.

Kie­dy posiłek był zamówio­ny, przy­cho­dziła ko­lej na mnie, abym ode­grał swoją rolę w ro­dzin­nym cyr­ku. Rzu­całem się od swe­go sta­no­wi­ska przy wejściu, uzbro­jo­ny w mały no­tes z kalką, i przyj­mo­wałem zamówie­nia na na­pit­ki. Jak wie­cie, to bar­dzo ważne za­da­nie! Trak­to­wałem je sza­le­nie poważnie i często po­le­całem wino: „Próbo­wa­li państwo do­mo­we­go białego? Jest wspa­niałe do kur­cza­ka, którego za­su­ge­ro­wał tata. A może wolą państwo czer­wo­ne? Po­dob­no co­tes du rho­ne jest bar­dzo do­bre”.

Aż się wzdry­gam, kie­dy te­raz o tym myślę, bo prze­cież nie miałem więcej niż dwa­naście lat, kie­dy tak do­ra­dzałem gościom, które wino mają pić. Naj­wy­raźniej nie miałem pojęcia, o czym mówię, ale pra­ca w re­stau­ra­cji do­da­wała mi od­wa­gi, żeby być god­nym sy­nem mo­je­go ojca. Goście przez grzecz­ność szli zwy­kle za mo­imi pod­po­wie­dzia­mi i wkrótce wy­kom­bi­no­wałem, że to pew­ny sposób na sprze­da­nie naj­droższych ga­tunków win.

Szko­liłem się, pod­pa­trując nie tyl­ko ro­dziców, ale i siostrę. Oilen była kel­nerką w na­szej re­stau­ra­cji od jej otwar­cia. Świet­nie ra­dziła so­bie z klien­ta­mi, bo znała tę grę – kie­dy mówić, kie­dy podać i kie­dy szyb­ko po­sprzątać ze stołu. Goście ją lu­bi­li i ona umiała z nimi roz­ma­wiać. Nie bała się wda­wać w po­gawędki, ale ja nie miałem ta­kiej pew­ności sie­bie i mogłem po­le­gać tyl­ko na swo­im uśmie­chu, żeby zjed­nać so­bie sym­pa­tię.

Kwok-Lyn nie chciał pra­co­wać po stro­nie ja­dal­nej, więc po­ma­gał w kuch­ni i zmy­wał na­czy­nia. W białym far­tu­chu i dre­sie ciągnął wiel­kie kon­te­ne­ry ze sta­li nie­rdzew­nej pełne brud­nych na­czyń. Od pa­rującej gorącej wody pot za­le­wał mu czoło, ale nig­dy nie na­rze­kał.

Tak to wyglądało. Cała ro­dzi­na w kom­ple­cie. Każde z nas od­gry­wało wy­zna­czoną so­bie rolę.

„Przy­by­waj­cie, przy­by­waj­cie! Oto je­dy­ny w swo­im ro­dza­ju cyrk ro­dzi­ny Wanów!”

So­lo­na ryba i smażony ryż

Skład­ni­ki

ugo­to­wa­ny dzień wcześniej ryż

4 jaj­ka (roz­trze­pa­ne)

gro­szek

dym­ka

su­szo­na so­lo­na ryba

sos ryb­ny

sól i pieprz

sos so­jo­wy

olej roślin­ny

Sposób przy­go­to­wa­nia

Na­grzej wok z 4-5 łyżkami ole­ju. Kie­dy za­cznie dymić, do­daj gro­szek i dymkę i smaż pół mi­nu­ty. Do­daj roz­trze­pa­ne jaj­ka, sól i pieprz. Mie­szaj około 20 se­kund. Kie­dy jaj­ka się zetną, do­daj ugo­to­wa­ny ryż i moc­no po­mie­szaj, żeby nie przy­warł do woka. Do­daj sosu so­jo­we­go i ryb­ne­go do sma­ku i po­krusz na to su­szoną rybę. Po­mie­szaj w woku jesz­cze ze 2 mi­nu­ty, a po­tem nałóż do dużej okrągłej mi­ski i ude­ko­ruj po­sie­kaną dymką. Jedz, smacz­ne­go, tyl­ko za­re­zer­wuj so­bie czas, żeby po­tem trochę poleżeć.

ROZ­DZIAŁ TRZE­CILata Goka-ba­le­ri­ny

W ro­dzi­nie i w re­stau­ra­cji czułem się bez­piecz­nie. Poza nimi to inna spra­wa. Ro­dzi­na Wanów wyróżniała się w mo­rzu białych twa­rzy. Tata Chińczyk, duża, ubra­na w far­tuch mama An­giel­ka i trójka gru­bych, mie­sza­nej rasy dzie­ci. Narażaliśmy się na wie­le przy­krości, kie­dy tyl­ko wy­sta­wi­liśmy nos za próg. Mamę za­cze­pia­no na uli­cy i mówio­no, że te dzie­ci, które wozi spa­cerówką, to chy­ba nie jej własne. A nas prze­zy­wa­no i wołano za nami „kun­dle”.

W pe­wien sposób spływało to po nas jak po kacz­ce. Jako komórka ro­dzin­na byliśmy sil­ni jak mi­ska ma­ka­ro­nu, gdzie każdy skład­nik wzmac­nia smak, two­rzy jakość da­nia i spra­wia, że jest ono całością. W obrębie swo­jej nie­za­wod­nej, zżytej, ko­chającej ro­dzi­ny byłem chro­nio­ny. Ale kie­dy zna­lazłem się poza nią, miałem więcej lat i trochę więcej samoświa­do­mości, od­kryłem, że je­stem łatwym ce­lem ataków.

Moją pierwszą szkołą była pod­stawówka Bar­ley Croft mieszcząca się w par­te­ro­wym bu­dyn­ku w sa­mym ser­cu Be­au­mont Leys. W la­tach świet­ności szkoła szczy­ciła się ofe­ro­wa­ny­mi udo­god­nie­nia­mi, ta­ki­mi jak ogrom­ne bo­isko i własne „stu­dio mu­zycz­ne” (tak na­prawdę ozna­czało to pudło tam­bu­rynów i pia­ni­no trzy­ma­ne w maleńkim po­ko­ju prze­zna­czo­nym na pra­cow­nię mu­zyczną).

Lubiłem szkołę pod­sta­wową i czułem się tam szczęśliwy. Było faj­nie. Mili na­uczy­cie­le i nikt mi nie do­ku­czał. Byłem potężniej­szy od większości uczniów i pew­nie bali się mnie za­cze­piać. Uczyłem się śred­nio, ale ra­dziłem so­bie z lek­cja­mi, nie miałem ani szczególnie do­brych, ani złych stop­ni.

Wkrótce po moim po­ja­wie­niu się w szko­le dy­rek­tor wygłosił mowę na te­mat chińskie­go No­we­go Roku, a Oilen, Kwok-Lyna i mnie po­pro­szo­no, żebyśmy usie­dli z przo­du. To był je­den z tych mo­mentów w moim życiu, kie­dy czułem się naj­bar­dziej dum­ny. Myślałem, że mam coś wyjątko­we­go, cze­go inni nie mają. Choć nic nie mówiłem ani nic nie robiłem, to było jak występ i bar­dzo mi się po­do­bało, że wszy­scy na nas patrzą.

W szko­le od­kryłem, że świet­nie ro­zu­miem dziew­czyn­ki i ko­bie­ty. Ota­czałem się barw­nym gro­nem koleżanek i za­wsze bar­dziej in­te­re­so­wały mnie ry­sun­ki i ska­kan­ka niż piłka nożna i la­ta­nie po bo­isku. Bawiłem się włosa­mi koleżanek, do­ra­dzałem, jak je przy­cze­sać, albo sta­ran­nie spla­tałem im war­ko­czy­ki. Oce­niałem ubio­ry na­uczy­cie­li: „Po­do­ba mi się su­kien­ka pani Clark, pięknie wygląda” albo „Pan Mer­ton ma za krótkie spodnie, widać mu skar­pet­ki”. Dziew­czy­ny słuchały z uwagą i za­wsze się ze mną zga­dzały, co spra­wiało, że czułem się świet­nie, i choć za­rzu­ciłem ten zwy­czaj na wie­le lat, to było coś w ro­dza­ju prak­tyk z pa­trze­nia na lu­dzi i do­cie­ka­nia, kim są, na pod­sta­wie tego, jak się ubie­rają.

Chy­ba od naj­wcześniej­szych lat wie­działem, że moje życie będzie związane z płcią prze­ciwną. Jak sądzę, to coś więcej niż to, że je­stem ge­jem. W wie­ku sześciu lat ra­czej się nie za­sta­na­wiałem, z kim wolę cho­dzić do łóżka, więc chy­ba nie dla­te­go wy­bie­rałem so­bie ta­kie, a nie inne to­wa­rzy­stwo. Pra­wie nie zda­wałem so­bie wte­dy spra­wy, że mam pe­ni­sa, nie mówiąc już o tym, bym chciał go wy­ko­rzy­sty­wać z chłopa­ka­mi! Chłopcy za­wsze wy­da­wa­li mi się nie­znośni, pry­mi­tyw­ni, nie­chluj­ni i aro­ganc­cy. Dziew­czyn­ki były o wie­le spo­koj­niej­sze. Po­tra­fiły dys­ku­to­wać, słuchały, co się do nich mówi, i – jeśli nie zwiodły mnie moje różowe oku­la­ry – po­zwa­lały mi od­czuć, że je­stem wyjątko­wy. Jako je­dy­ny chłopak w gru­pie mogłem zabłysnąć i się wyróżnić. Wśród chłopców nig­dy by mi się to nie udało. Byłbym tyl­ko jed­nym z wie­lu na bo­isku.

Na­wet na­uczy­ciel­ki zda­wały się mnie le­piej ro­zu­mieć. Jedną z nich w szko­le pod­sta­wo­wej była pan­na Ri­chards, wy­so­ka, piękna ko­bie­ta, która nie mogła mieć wte­dy więcej niż dwa­dzieścia osiem lat. Za­wsze ubie­rała się w neu­tral­ne kre­mo­we od­cie­nie beżu i lek­kie­go różu. Miała oliw­kową kar­nację, a jej włosy w ko­lo­rze kar­me­lu z mio­do­wy­mi pa­sem­ka­mi przez cały rok wspa­nia­le har­mo­ni­zo­wały z cerą. Pan­na Ri­chards była miła i ser­decz­na, tak­tow­na i łagod­na, nig­dy nie krzy­czała jak inni na­uczy­cie­le.

Każdego dnia o trze­ciej po południu cała kla­sa za­my­kała podręczni­ki, porządko­wała szaf­ki, pa­ko­wała swo­je za­baw­ki i zbie­rała się na dy­wa­nie. Pan­na Ri­chards sia­dała na po­ma­rańczo­wym pla­sti­ko­wym krześle i za­czy­nała czy­tać hi­sto­rię „na ko­niec dnia”. Na wyścigi biegłem naprzód, żeby zdo­być przy­wi­lej przy­cup­nięcia naj­bliżej jej krzesła. Prze­su­wałem le­ciut­ko dłonią po jej no­gach, kie­dy czy­tała. Miękki, ciepły do­tyk jej ny­lo­no­wych raj­stop prze­pełniał mnie roz­koszą. Byłem ocza­ro­wa­ny jej ci­chym głosem, kie­dy tak nam czy­tała z ide­al­nym wy­czu­ciem tem­pa i eks­presją. Przy jej krześle mogłem so­bie wy­obrażać, że to ja sam przeżywam przy­go­dy bo­ha­terów ba­jek. Wiem, że to może się wy­da­wać dzi­wacz­ne, i je­stem pe­wien, że dziś władze szkol­ne miałyby coś na ten te­mat do po­wie­dze­nia, ale wte­dy dla mnie, nie­win­ne­go dziec­ka, to wszyst­ko było cu­dow­ne.

Od najmłod­szych lat miałem ob­sesję na punk­cie porządko­wa­nia i ak­ce­so­riów. Uwiel­białem tor­by, piórni­ki i nowe podręczni­ki. Na każdy se­mestr do­sta­wa­liśmy ze­szy­ty w łoso­sio­wym ko­lo­rze, z li­nio­wa­ny­mi kre­mo­wy­mi kart­ka­mi w środ­ku i z za­zna­czo­ny­mi na bla­do­nie­bie­sko mar­gi­ne­sa­mi. Było coś bar­dzo przy­jem­ne­go w otwie­ra­niu no­wych ze­szytów. Do tej pory prze­pa­dam za ich za­pa­chem – czy­stym, świeżym. Moje zamiłowa­nie do ak­ce­so­riów miało cha­rak­ter prak­tycz­ny. Cho­dziło mi bar­dziej o or­ga­ni­zację niż o ob­raz­ki z Su­per­ma­nem. Chciałem mieć piórnik, w którym można porządnie poukładać ołówki, żeby nie walały się gdzieś na dnie ple­ca­ka i się nie nisz­czyły. Chciałem pisać w ze­szytach sta­ran­nie i nie psuć ich bałaga­niar­ski­mi ba­zgrołami. Ćwi­czyłem ka­li­gra­fię, żeby „k” w moim pod­pi­sie było ide­al­nie fo­rem­ne, moc­ne i ma­je­sta­tycz­ne, a „y” tra­fiało ogon­kiem dokład­nie tuż za linię. Po­chy­lo­ny, z no­sem przy kart­ce, pisałem wol­no i uważnie, za­zna­czając swo­je własne te­ry­to­rium.

Lubiłem różne za­da­nia, szczególnie jeśli trze­ba było coś zro­bić lub ude­ko­ro­wać, i uwiel­białem zajęcia pla­stycz­ne, choć ry­sun­ki nie wy­cho­dziły mi naj­le­piej. Ale miałem wy­czu­cie ko­lo­ru i po­tra­fiłem skom­po­no­wać wszyst­ko tak, żeby ład­nie wyglądało. Za­wsze bar­dzo mi na tym zależało i bar­dzo się o to sta­rałem.

Od cza­su ode­gra­nia wiel­kiej roli pod­czas spo­tka­nia poświęco­ne­mu chińskie­mu No­we­mu Ro­ko­wi lubiłem zwra­cać na sie­bie uwagę i występy. Nie­ste­ty, ze szkol­ne­go chóru mnie wy­rzu­co­no, bo bar­dzo kiep­sko śpie­wałem. Zo­stałem zde­gra­do­wa­ny do ude­rza­nia w trójkąt, cze­go się strasz­nie wsty­dziłem. Lubiłem bawić lu­dzi i łatwo mi to przy­cho­dziło. Kie­dy miałem ja­kieś sie­dem lat, sio­stra prze­bie­rała mnie w różową kry­no­linę ba­let­ni­cy, a ja bie­gałem po domu tam i z po­wro­tem na czub­kach palców, że niby je­stem Go­kiem-ba­le­riną. Tak strasz­nie bolały mnie sto­py, że na samo wspo­mnie­nie robi mi się słabo, ale cier­pie­nie nie miało zna­cze­nia, bo uda­wało mi się zwrócić na sie­bie uwagę.

Wkrótce chciałem tego więcej i więcej. Uwiel­białem to, że wszy­scy na mnie patrzą, i płakałem, kie­dy mu­siałem zdej­mo­wać strój ba­let­ni­cy. Oilen la­ta­mi się ze mną dro­czyła, według niej to był wyraźny znak, że je­stem ge­jem, ale ja sądzę, że bar­dziej cho­dziło o występy.

Kie­dy miałem osiem lat, mama upie­rała się, żebyśmy z Kwok-Ly­nem wy­cho­dzi­li pięknie wy­stro­je­ni na śro­dek pełnej gości sali i śpie­wa­li kolędy. Cza­sa­mi ma­ru­dziłem, że się wstydzę, ale w głębi du­szy bar­dzo to lubiłem i byłem za­chwy­co­ny, kie­dy dorośli bili nam bra­wo, uśmie­cha­li się i chwa­li­li nas na potęgę.

* * *

W miarę jak do­ra­stałem i robiłem się co­raz bar­dziej świa­do­my świa­ta, osobą, która za­czy­nała wy­wie­rać na mnie naj­większy wpływ, stała się moja sio­stra. Myślę, że niełatwo jej było jako naj­star­szej z ro­dzeństwa. Na­sza ro­dzi­na żyła w gorączko­wym ryt­mie i nie­kon­wen­cjo­nal­nie, a po­nie­waż mama i tata mie­li mnóstwo pra­cy w re­stau­ra­cji, na Oilen spa­dało wie­le obo­wiązków – często mu­siała zaj­mo­wać się nami, młod­szy­mi. W efek­cie dla mnie była kimś do­rosłym, kto tłuma­czy, do­ra­dza i w wie­lu przy­pad­kach uczy do­ra­stania. Spo­ra od­po­wie­dzial­ność jak na kogoś za­le­d­wie o czte­ry lata star­sze­go! Ale mnie się za­wsze wy­da­wało, że Oilen tak dużo wie. W szko­le tyl­ko ona po­cho­dziła z mie­sza­ne­go an­glo-azja­tyc­kie­go związku i mu­siała być bar­dzo twar­da, żeby so­bie z tym ra­dzić. Do­ku­cza­li jej, jak zresztą większości dzie­ci, ale nig­dy nie stała się praw­dziwą ofiarą, w dużym stop­niu dla­te­go, że była pew­na sie­bie i nie bała się mówić tego, co myśli. Była sil­na i za­wsze zda­wała się pa­no­wać nad swo­imi re­la­cja­mi z ludźmi, cze­go nie da się po­wie­dzieć o mnie. Sta­le bra­ko­wało mi wia­ry w sie­bie, ciągle szu­kałem ak­cep­ta­cji, a ni­czy­ja ak­cep­ta­cja nie li­czyła się bar­dziej niż ta Oilen.

Dla mnie sio­stra była uoso­bie­niem piękna, z tymi swo­imi wiel­ki­mi, okrągłymi jak czar­ki sto­pio­nej cze­ko­la­dy ciem­ny­mi ocza­mi i gęsty­mi, lśniącymi włosa­mi, które prześlicz­nie oka­lały jej przy­po­mi­nającą kształtem ser­dusz­ko twarz. Była ko­bie­ca i drob­na – w prze­ci­wieństwie do mnie. Miałem gru­bo cio­sa­ne rysy, gar­gan­tu­iczną po­sturę i wszyst­ko przy­duże. Jak cała ro­dzi­na Wanów Oilen wal­czyła od cza­su do cza­su z nad­wagą, ale ja za­wsze za­chwy­całem się siostrą. Za­kra­dałem się do jej li­lio­we­go po­ko­ju, kie­dy jej tam nie było, kładłem się na jej łóżku, brałem książkę Małe ko­biet­ki w okładce w ko­lo­rze zga­szo­ne­go różu i uda­wałem, że je­stem Oilen.

Mój gust był kształto­wa­ny przez gust sio­stry; uwiel­biała Abbę, Eu­ry­th­mics i Roxy Mu­sic, więc ja też – do tego stop­nia, że, za­pro­szo­ny do au­dy­cji ra­dio­wej Czwórki De­sert Is­land Di­scs (Płyty z bez­lud­nej wy­spy), wy­brałem Thorn in My Side i Je­alo­us Guy jako dwa z ośmiu na­grań, które bym wziął ze sobą na swoją wyspę. To ona za­pro­wa­dziła mnie do skle­pu w Le­ice­ste­rze, żebym kupił so­bie pierwszą płytę w życiu – Uptown Girl Bil­ly’ego Jo­ela. Przy­czy­niła się też w wiel­kim stop­niu do mo­je­go za­in­te­re­so­wa­nia ubra­nia­mi. Gdy do­ra­stała, zaczęła bawić się sty­lem. Pa­no­wał wte­dy neo­ro­man­tyzm, moda na tren­dy an­dro­gy­nicz­ne i wy­zy­wającą ele­gancję. Mężczyźni się ma­lo­wa­li, lu­bi­li fal­ban­ki, długie włosy i sza­leńcze fry­zu­ry. Dziew­czy­ny pro­wo­ko­wały kre­acja­mi o męskim kro­ju, spódnicz­ka­mi bomb­ka­mi, raj­sto­pa­mi w pa­ski i sta­ran­nie nałożony­mi na po­wie­ki cie­nia­mi we wszyst­kich ko­lo­rach tęczy. Oilen nosiła czarną wąską spódnicę, czar­ne raj­sto­py i za dużą szarą męską ma­ry­narkę. Nie­dba­le związywała włosy w koński ogon i stro­szyła grzywkę. Całości dopełniały wiel­kie srebr­ne koła w uszach. Moja sio­stra bar­dzo mi się po­do­bała w tym stro­ju, był faj­ny i no­wo­cze­sny i wy­da­wało się, że wraz z nim zmie­nia się jej oso­bo­wość. Biła od niej ab­so­lut­na pew­ność sie­bie.

Za­fa­scy­no­wała mnie potęga ubio­ru. Na długo przed­tem, nim do­wie­działem się cze­go­kol­wiek o ty­pach syl­wet­ki czy o tym, jak po­przez od­po­wied­nie do­dat­ki two­rzyć kre­acje, zacząłem wi­dzieć w ubio­rze coś więcej niż kawałki ma­te­rii, którą się okry­wa­my dla przy­zwo­itości. Za­uważyłem, że strój zmie­nia nie tyl­ko twoją oso­bo­wość, ale i to, jak inni na cie­bie re­agują. Wyraża te ce­chy, które chcesz de­mon­stro­wać. Daje ci możliwość by­cia kimś in­nym. Chciałem się ubie­rać sty­lo­wo, z po­lo­tem, ale to było nie­możliwe – nadal byłem dziec­kiem, a zresztą moje ciało zaczęło wy­kra­czać poza wszel­kie nor­my wie­ko­we, więc należało przede wszyst­kim za­dbać o wy­godę i względy prak­tycz­ne. Nosiłem wor­ko­wa­te spodnie i wiel­kie bawełnia­ne ko­szul­ki. O mo­dzie mogłem so­bie po­ma­rzyć.

Oilen miała tak wiel­ki wpływ na moje życie, że właści­wie zro­biłbym wszyst­ko, żeby tyl­ko być z nią albo – jesz­cze le­piej – jak ona. Pew­ne­go dnia od­bie­rała mnie po lek­cjach. Często się to zda­rzało, bo tata i mama mu­sie­li trochę od­sapnąć między porą lun­chu i ko­la­cji. Sio­strze to­wa­rzy­szyła barw­na grup­ka jej szkol­nych koleżanek. Wszyst­kie w gra­na­to­wych mun­dur­kach i spusz­czo­nych do połowy pod­ko­lanówkach. Jed­na z dziew­czyn opo­wia­dała o czymś, co się tego dnia zda­rzyło, i na­zwała jed­ne­go z na­uczy­cie­li zbo­czeńcem. Nie mogłem mieć więcej niż dzie­więć lat, ale do­sko­na­le pamiętam, jak za­in­try­go­wało mnie to nowe słowo. Wydało mi się sza­le­nie do­rosłe, po pro­stu fan­ta­stycz­ne – zbo­czeniec! Oilen i jej przy­ja­ciółki były ta­kie doj­rzałe i mądre w porówna­niu ze mną, z tym swo­im rzu­ca­niem mi­mo­cho­dem słów, których nie ro­zu­miałem. Cały za­mie­niłem się w słuch, ale nie poj­mo­wałem, o czym mówią. Idąc za bandą mo­jej sio­stry, zacząłem więc wrzesz­czeć na całe gardło: „Je­stem zbo­czeniec… cześć, je­stem zbo­czeniec… miło mi po­znać, je­stem zbo­czeniec… Prze­pra­szam, jak na­zwi­sko?… Zbo­cze­niec!”. Moja sio­stra i jej koleżanki obej­rzały się na mnie zdu­mio­ne, ale jak to na­sto­lat­ki, tyl­ko zaczęły się skręcać ze śmie­chu, uba­wio­ne głupotą bra­cisz­ka Oilen. A ja pomyślałem, że to im się spodo­bało, więc za­chwy­co­ny, że zwróciłem na sie­bie ich uwagę, po­pi­sy­wałem się da­lej i krzy­czałem jesz­cze głośniej: „Je­stem zbo­czeniec!” w na­dziei, że się im pod­liżę, choć tyl­ko robiłem z sie­bie jesz­cze większe­go głupka.

Bar­dzo chciałem, żeby Oilen i jej koleżanki przyjęły mnie do swo­jej pacz­ki, ale oczy­wiście one miały swo­je spra­wy, a sio­stra nie chciała, żeby młod­szy brat sta­le się za nią włóczył i za­wra­cał jej głowę. Przez lata doj­rze­wa­nia, kie­dy ja nadal byłem dziec­kiem, od­ga­niała mnie od sie­bie. Za­my­kała się w swo­im po­ko­ju, „se­kre­to­wała się” z przy­ja­ciółkami i nie po­zwa­lała mi wcho­dzić. Albo szła przo­dem z koleżan­ka­mi ze szkoły, a ja mu­siałem iść kawałek z tyłu, żeby nie podsłuchi­wać, o czym mówią. Strasz­nie chciałem do nich dołączyć. Kie­dyś przy­biegłem do nich do kuch­ni i za­pro­po­no­wałem, że po­mogę im robić ka­nap­ki.

– No, do­brze – po­wie­działa Oilen. – To rób.

I wszyst­kie wyszły, zo­sta­wiając mnie tam sa­me­go. (Na­wet te­raz, kie­dy o tym piszę, czuję go­rycz tam­te­go od­rzu­ce­nia!).

Do­sko­na­le ro­zu­miem, dla­cze­go ta­kie rze­czy się zda­rzały, i nie ob­wi­niam sio­stry, ale ciężko mi z tym było w cza­sach, kie­dy naj­bar­dziej na świe­cie zależało mi na jej ak­cep­ta­cji. Oczy­wiście ona za­wsze mnie ko­chała i wie­działem, że się o mnie trosz­czy.

Tym­cza­sem Kwok-Lyn i ja – bli­scy wie­ko­wo i nadal bar­dzo po­dob­ni pod względem za­cho­wa­nia – spa­liśmy we wspólnym po­ko­ju, przez co bar­dzo zżyliśmy się ze sobą (do­pie­ro gdy Oilen wy­je­chała na stu­dia, do­cze­kałem się własne­go kąta). Za­wsze kie­dy byłem z bra­tem, czułem się sil­ny. Ak­cep­to­wał mnie ta­kim, ja­kim je­stem, bez­wa­run­ko­wo. Nig­dy mnie nie oce­niał, jak to się zda­rzało Oilen. Nig­dy nie mówił, co po­wi­nie­nem zro­bić, jak mama i tata. I nig­dy nie stroił so­bie ze mnie żartów, jak ko­le­dzy w szko­le. Kwok-Lyn był moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem, ale mu­siało minąć dużo cza­su, za­nim zdałem so­bie z tego sprawę.