Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Legendy Archeonu. Nocne słońca

Legendy Archeonu. Nocne słońca

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65950-27-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Legendy Archeonu. Nocne słońca

Po upadku Hellekina Królestwem Archeonu, do niedawna uznawanym przez wielu za centrum świata, zaczęli władać padlinożercy. Jedynie czasem płoszyła ich Śmierć, gdy przechadzała się zarastającymi drogami i zaglądała do opuszczonych chat w poszukiwaniu bytów, które postanowiły rzucić jej wyzwanie – skryć się przed zagładą, jaką horda sprowadziła na te ziemie. Archeończycy, którzy przeżyli czarną falę, wierzyli, że po śmierci przywódcy Venenów jego słudzy wrócą do tuneli i tam dokonają żywota. Tymczasem mroczne legiony jedynie się przegrupowały – generałowie odzyskali wolną wolę, co doprowadziło do licznych konfliktów. Rozpoczęły się walki o strefy wpływów, a głównym obiektem sporu stała się przerzedzona wojną ludność Archeonu. Na początku każdy pragnął jedynie przeżyć, lecz ci, którym to się udało, szybko pojęli, że to śmierć jest łaską, a nie życie.

Polecane książki

Wszechstronny przewodnik inspirujący do aktywnego spędzenia urlopu w okolicach Chamonix. Znajdziecie tu propozycje tras pieszych o zróżnicowanym stopniu trudności: od wycieczek z dziećmi po wyprawy lodowcowe i  najciekawsze w okolicy trasy dla biegaczy górskich. Dla rowerzystów – urozmaicone górskie...
Jeśli w chwilach radości lub podekscytowania widzisz wokół kogoś jasną, żółtą poświatę, a w chwilach złości brunatnoczerwoną mgiełkę, oznacza to, że widzisz aurę tej osoby.Aura, czyli świetlista otoczka wibrująca wokół ciała każdego człowieka – to nic innego, jak fizyczny przejaw jego duszy – może o...
Dzieciństwo we dworze szlacheckim w I połowie XIX wieku Dzieciństwo w dziewiętnastowiecznym dworze, to czas lalek, żołnierzyków, wieczorów przy kominku, mamek, nianiek i służby zapinającej buciki... Czy tylko? Niezupełnie. To także świat konwenansów i ujarzmionej przez sztywną etykietę uczuciowo...
Poradnik do gry Need for Speed Shift pozwoli zapoznać się z podstawowymi informacjami dotyczącymi zachowania się samochodów na torze, tego jak pokonywać zakręty na trasach oraz informacjami na gier wyścigowych i tuningowania posiadanych aut. Need for Speed Shift - poradnik do gry zawiera poszukiwane...
Wiem, że myśli wyrażone w odpowiednich - dla nich - chwilach, podtrzymują nas jak ramię przyjaciela z nieba, jak najwyższa miłość istnienia, miłość własna... Nie istotne jest, czy dialog trwa za dnia, o poranku, czy ciemną nocą, gdy wszyscy już śpią... Monolog prowadzimy sami, a właściwie ten dialog...
  Niniejsza książka ma uświadomić polskiej – i nie tylko polskiej – opinii publicznej,  jak ważne jest to, żeby wiedzieć i rozumieć, jak i dlaczego dochodzi do aktów ludobójstwa. Dzięki tej wiedzy będziemy w stanie zbudować zbroję, która – zarówno w sferze psychologicznej, jak i politycznej – pozw...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Thomas Arnold

RedakcjaRobert Ratajczak

KorektaRobert Ratajczak

IlustracjeFranciszek Nieć

Projekt okładkiNatalia Jargieło

Opracowanie graficzne i skład,przygotowanie publikacji elektronicznejArtur Kaczor, PUK KompARTCzerwionka-Leszczyny

© by Thomas Arnold

ISBN 978-83-65950-27-7(wydanie elektroniczne)

ISBN 978-83-65950-25-3(wydanie papierowe)

Druk i oprawaOpolgraf, Opole

WydawcaWydawnictwo „Vectra”Czerwionka-Leszczyny 2019www.arw-vectra.pl

THOMAS ARNOLDLEGENDY ARCHEONUNOCNE SŁOŃCA

Stelli – Prawdziwej Damie

Nie chcę słyszeć dźwięku trąb

Ani czuć drżenia murów po uderzeniach tarana.

Mdlą mnie zgrzyty mieczy ślizgających się po kratownicy

I świsty strzał przelatujących nad głową.

Wojna przywołuje demony,

Których boją się nawet bogowie.

Wolą skryć się iprzeczekać,

Niż ryzykować objawieniem.

Chciałbym wreszcie umrzeć

Albo dryfować wieczną łodzią po oceanie spokoju,

Trawiony jedynie rozmyślaniami owszystkim,

Codotej pory mnie spotkało.

Marzę, byopuścić płonący nienawiścią padół

Iwwieczności ukryć się przed obłudą,

Zignorować kłamstwa,

Otulając się melodią prawdy.

Gawen, syn Leoda

ostatni król Archeonu

Cztery obietnice człowieka prawego

Manifest ludzi honoru potępiających wiarę jako wartość niepotrzebną do życia zgodnie z zasadami poszanowania prawdy. Powstał za czasów króla Leoda, syna Embara.

Korząc się przed Przodkami…

I

Obiecuję wypełznąć spomiędzy kłamliwych odpadków zatruwających ludzkość izasiąść nakryształowym tronie prawdy.

II

Obiecuję gardzić występkiem iwspierać szlachetność,

nie kierując się własnymi korzyściami, ajedynie dobrem narodu.

III

Obiecuję, żeme słowa będą zgodne zmyślami,

aczyny zesłowami.

IV

Obiecuję, żeżyciem będę ręczył zaprzyrzeczenia.

Czarna Era – Czas Przemian

(autor nieznany, nazywany przez wielu

synem Odda)

I Czarny Zwój

Po upadku Hellekina Królestwem Archeonu, do niedawna uznawanym przez wielu za centrum świata, zaczęli władać padlinożercy. Jedynie czasem płoszyła ich Śmierć, gdy przechadzała się zarastającymi drogami i zaglądała do opuszczonych chat w poszukiwaniu bytów, które postanowiły rzucić jej wyzwanie – skryć się przed zagładą, jaką Czerń sprowadziła na te ziemie.

Archeończycy, którzy przeżyli czarną falę, wierzyli, że po śmierci przywódcy Venenów jego słudzy wrócą do tuneli i tam dokonają żywota, a tymczasem mroczne legiony jedynie się przegrupowały. Generałowie odzyskali wolną wolę, co doprowadziło do licznych konfliktów – rozpoczęły się walki o strefy wpływów, a głównym obiektem sporu stała się przerzedzona wojną ludność Archeonu.

Na początku każdy pragnął jedynie przeżyć, lecz ci, którym to się udało, szybko pojęli, że to śmierć jest łaską, a nie życie.

II Czarny Zwój

Veneńskie armie prowadzone przez byłych dowódców najwyższego kapłana nie znały strachu – żaden rycerz nie opuścił pola bitwy, dopóki nie otrzymał takiego rozkazu – więc Tereny Centralne pogrążyły się w wojnie, jakiej te ziemie jeszcze nie doświadczyły. Czerń stanęła przeciwko Czerni, a pierwsi generałowie polegli, zanim jeszcze nauczyli się imion swych wojowników.

Przejęcie archeońskich miast i ich zapasów miało zapewnić zwycięzcom spokojną zimę, więc tak naprawdę walczono o przeżycie. Na Wschodzie przewagę szybko zdobył Agon – były generał Namiestnika Kasarak znał te ziemie jak własną kieszeń. Błyskawicznie zajął Undur i jeszcze przed nadejściem mroźnych wiatrów umocnił miasto, a dzięki machinom wojennym pozyskanym z anxieńskich statków z łatwością odparł wszelkie ataki swych braci.

Zachód również pogrążył się w wojnie, choć nie tak brutalnej, gdyż jeszcze przed śmiercią Hellekin podzielił najstarsze archeońskie ziemie i oddał je we władanie zaufanym dowódcom, którzy mieli strzec poszczególnych regionów. Każdy generał ze swym legionem szybko osiadł we własnym kącie, by go pilnować – Bazak przyczaił się w Hirze, Malduk w Edefor, a Iwen zajął Temor. Czwartym dowódcą, który miał wziąć udział w cichym podziale Zachodu, był Rim. Hellekin powierzył mu opiekę nad Antiem, więc posiadał najliczniejszą armię – prawie trzykrotnie przeważała nad oddziałami każdego z generałów, jednakże gdy mistrz upadł, a wejścia do tuneli w Świątyni Żywiołów i Samotni Królów zostały zniszczone, Rim wraz ze swym oddziałem utknął w podziemiach. Wprawdzie wydostał się z nich po kilku dniach, lecz po wschodniej stronie Pasma Centralnego. Specjalnie wybrał ten kierunek, gdyż nie widział sensu w powrocie do upadłego miasta. Nie czekało tam na niego nic prócz olbrzyma. Zapasy na zimę znalazł w tunelach pod górami – w dawnych składach Hellekina – a osiedlił się na bezpiecznych terenach Śródgórza, zimując w jaskiniach i opuszczonych osadach Merodytów.

III Czarny Zwój

Uszczuplone licznymi konfliktami oddziały Czerni długo gromadziły siły, a generałowie, zwłaszcza na Zachodzie, nie cofali się przed niczym, by je wzmocnić. Brutalnymi torturami przemieniono niemalże wszystkich ocalałych, którzy byli w stanie utrzymać w ręku miecz, ludzi starszych zaś, kobiety oraz małe dzieci pod groźbą śmierci zmuszano do katorżniczej pracy.

Na Zachodzie spory pomiędzy generałami nigdy nie ustały, lecz po pierwszej zimie, podczas której wielu Venenów głodowało, a nawet przypłaciło ją życiem, skupiono się głównie na odbudowie zniszczonych portów. Najwięcej uwagi poświęcono umocnieniom oraz nabrzeżom. We wszystkich miastach wznowiono także budowę łodzi rybackich i statków, które miały szybko rozwiązać problem braku pożywienia.

IV Czarny Zwój

Gdy nie pozostał już prawie nikt do przemiany, a zwykłe życie skupiło się w kilku oazach-portach nazwanych z czasem stolicami czerni, Veneni skierowali swą uwagę na Stepy Hereńskie, tereny Wiecznie Zielonego Lasu, a nawet na Krwawe Bagna. Coraz częściej mówiono też o Wyspach Czaszki zamieszkałych przez Sekalczyków. Były to miejsca dotychczas nienaruszone przez Czerń.

Jednakże zarówno wyżywienie armii, jak i jej wzmocnienie, wymagało rozsądnych posunięć, a nie desperackich ruchów. Najszybciej pojął to Agon. Podczas gdy zachodni generałowie wciąż myśleli jedynie o tym, jak przechytrzyć wroga, on skupił się na ustabilizowaniu sytuacji w Undur i na rozwoju swego miasta. Wiedział, że dobrze funkcjonująca stolica potrzebuje rolników, hodowców bydła, rzeźników, cieśli, kowali, browarników, szkutników i wielu innych rzemieślników. Ostatecznie doszedł do najdziwniejszego wniosku, jaki kiedykolwiek zrodził się w jego umyśle – by stać się najpotężniejszym Venenem, musiał przestać rozumować jak rycerz Czerni i zacząć postępować jak światły mąż stanu.

Wierząc w swój rozsądek, Agon porzucił wciąż nękające go myśli o zemście zaszczepione jeszcze przez Hellekina i zapragnął tego samego, o czym marzył każdy władca – chciał po prostu… świata. Śnił o podbojach, bogactwach oraz czynach, które zaniosłyby jego imię w najdalsze zakątki. Nagle pewnego ranka zrozumiał, że ostatecznie wyzwolił się spod jarzma Hellekina, a Angor utracił nad nim władzę. Mimo to Agonnie miał zamiaru się go wyrzec. Wiedział, czym jest czerń i jaką potęgę ze sobą niesie, lecz wreszcie odnalazł wewnętrzną równowagę, a byt zła, dawniej władający jego ciałem, zmienił się w uniżonego sługę.

1Uczymy się przez całe życie.Dlaczego więc najważniejsze decyzjemusimy podejmować zamłodu?(Odd)Las Fraboński, Zachodni Archeon2 czarny rok (314 rok ery nowoarcheońskiej)

Większe znocnych słońc zbliżało się do pełni i jego blask umożliwiał poruszanie się po zmierzchu bez pochodni.

– Przeklęte bagno! Wracajmy, póki jeszcze żyjemy.

– Nie jęcz i zamknij się.

– A kto mnie tu usłyszy? Trupy?

– Powiedział, że przyjdzie. Wierzę mu…

– Jak byłem mały, mój ojciec też powiedział matce, że wróci, a do dziś go nie widziała.

– Miejmy więc nadzieję, że to nie jest znajomy twego ojca.

Stary Temorczyk nieufnie rozejrzał się po zapomnianym cmentarzu. Otaczały ich setki drewnianych tabliczek z wyrytymi imionami, zatkniętych na grubych patykach. Większość z nich stała przekrzywiona lub leżała na ziemi, a kilka wchłonął podmokły grunt. Już dawno nikt tutaj nie przychodził, gdyż teren był grząski i niebezpieczny. Cmentarz podtopiła jedna z zabłąkanych, stale tamujących się odnóg rzeki Frabo, a z powodu wilgoci nocą i rankiem groby często spowijała gęsta mgła. Po tym, jak matka z dwojgiem dzieci wizytę na cmentarzu przypłaciła życiem – rodzina zapadła się w grzęzawisku – postanowiono o porzuceniu tego siedliska Śmierci. Zmarłych zaczęto grzebać po drugiej stronie portu, z dala od palisady chroniącej miasto, a o dawnym miejscu pochówku z czasem zapomniano. Powracało ono jedynie w historiach, jakie po zmierzchu opowiadali sobie ludzie w karczmach.

– Przez tę mgłę nie zobaczymy go nawet, gdyby stał dziesięć kroków od nas. Przyjrzałeś mu się chociaż?

– Chyba jego kapturowi…

– Świetnie… Jesteś głupszy od dziurawego buta! Wychodzi na to, że przyszliśmy tutaj, nie wiadomo dla kogo.

– Wiesz, że nikomu nie pokazuje twarzy.

– Bo by w nią dostał! – Młody mężczyzna pociągnął nosem i wytarł go o naderwany rękaw koszuli. – Jestem zmarznięty i głodny…

– Ja też, a jakoś nie skrzeczę jak nienażarty kadawar. Jeżeli prawdą jest, co mówią, to kryjąc się po lasach i atakując z zaskoczenia, zabił już setki Venenów. Może nam pomóc…

– Chyba trafić do Czeluści… Też słyszałem te bajki, ale gdyby były prawdą, Archeon zmierzałby w stronę odrodzenia, a tymczasem popada w coraz większą ruinę. Ludzie mówią, że Mściciela już dawno pojmano, a po lasach snują się jedynie jego marni naśladowcy.

– Zawsze możesz tupodejść isię przekonać… – Usłyszeli niski męski głos dobiegający gdzieś z tyłu. Błyskawicznie się odwrócili, ale dostrzegli jedynie przewalające się po cmentarzysku obłoki ciemnoszarej mgły.

– To byty przodków – wyjąkał młody Temorczyk, któremu serce prawie wyskoczyło z piersi.

– Nie, głupcze, to on… – Wiekowy starzec ściągnął brwi. – Przyszliśmy, jak chciałeś! Pokaż się!

Obok przewróconego przez wiatr butwiejącego drzewa ukazała się mroczna postać. Osobnik miał założony kaptur i był o głowę wyższy od nich. U pasa zwisał mu długi miecz. Zauważyli też łuk, a zza pleców olbrzyma wystawały strzały. Gdy się zbliżył, dostrzegli szeroki pas ozdobiony ćwiekami, zaopatrzony w kilka miejsc na sztylety. Dwa były puste.

– Na Stwórców… To naprawdę ty…

– A kogoś się spodziewał? – mruknął tajemniczy przybysz. – Miało was być trzech…

– Ale przyszliśmy tylko my dwaj – odszczeknął młodszy.

Postawny Archeończyk obrócił się na pięcie. Już miał zamiar odejść, gdy stary Temorczyk trzepnął hardego młokosa w głowę i rzekł:

– Wybacz nieporozumienie, przyjacielu. Veneni zatrzymali naszego towarzysza na nabrzeżu. Nie wywiązał się z powierzonego mu zadania i musi dokończyć pracę w nocy.

– Nie jestem twym przyjacielem – warknął zakapturzony, nie obracając głowy.

– Kazałeś nam przyjść, więc jesteśmy. Nie traćmy czasu na słowne przepychanki. Skaczmy do gardeł Venenom, a nie sobie.

Archeończyk odwrócił się i zapytał:

– Ktoś wie, że tu jesteście? Matka? Żona? Brat? Dziecko?

– Nie… – odparli zgodnie.

Zbliżył się nieco, aby móc mówić szeptem, ale jednocześnie stanął tak, by cień rzucany przez kaptur na twarz nie ujawnił jego tożsamości.

– Powiadają, że to ty zabiłeś Hellekina.

– Ludzie wygadują różne rzeczy…

– To prawda?

– Prawda o przeszłości nie ma znaczenia. Liczy się teraźniejszość…

– Po co kazałeś nam przyjść? – wtrącił się chłystek, któremu odwaga coraz bardziej rozwiązywała język.

– Potrzebuję waszej pomocy.

Spojrzeli na siebie niepewnie.

– A czego dokładnie? – zapytał starszy.

– Chcę, żebyście mieli oczy dookoła głowy i przysłuchiwali się każdemu słowu, a zwłaszcza szeptom wędrującym pomiędzy Venenami.

– Jak sobie to wyobrażasz?

– Spotkamy się tu za trzy dni o tej samej porze, gdy większe z nocnych słońc zaświeci w pełni. Powiecie mi, czego się dowiedzieliście.

– Wybacz, przyjacielu, ale nie rozumiem.

– Chcę, żebyście szpiegowali dla mnie. Muszę wiedzieć o wszystkim. Dowiedzcie się, co Veneni planują, którędy zamierzają maszerować, dokąd chcą płynąć, ilu strażników pilnuje bramy, a ilu w tym samym czasie przebywa w koszarach, jak są uzbrojeni, kto…

– Hola! – odezwał się rozeźlony młokos.

– Nie tak głośno – stonował go Archeończyk.

– Nie będziemy dla ciebie szpiegować. Z turusa spadłeś? Jeżeli Veneni się zorientują, skończymy z mieczami w bebechach. Śmierć grozi za niewykonanie rozkazu, a co dopiero za…

– To trudne, o co prosisz – przerwał towarzyszowi starszy Temorczyk.

– Jakie czasy, takie prośby… Sam nie dam rady. Ktoś musi mi pomóc.

– Dlaczego przychodzisz z tym do nas? W porównaniu z Temor, Hira i Edefor to znacznie większe miasta. W okamgnieniu znalazłbyś w nich sojuszników. Słyszałem nawet, że nocą grasują tam skrytobójcy, czając się na veneńskich strażników.

– Więc słyszałeś jedynie o moich poczynaniach… Byłem w obydwu tych miastach i nocą bezbronny Venen może czuć się w nich bezpieczniej niż dziecko w łonie swej matki.

– Oczekujesz, że knując i donosząc, w trójkę rozprawimy się z tysięcznym oddziałem? Kim jesteś, że w to wierzysz? – zapytał ze zgrozą Temorczyk.

– Ostatnią nadzieją Archeonu… Co lepszego was tutaj czeka? Katorżnicza praca do końca życia przy ścince drzew albo przemiana i wcielenie do czarnego legionu…

– Nie każ nam wybierać…

– Proszę jedynie o pomoc.

– Widziałem, jak Veneni postępują z nieposłusznymi i…

Archeończyk uniósł dłoń.

– Zastanówcie się, po co żyjecie. Za trzy dni dacie mi odpowiedź. Niepojawienie się również będzie jasnym przekazem.

– Ale…

Starszy Temorczyk wstrzymał swego towarzysza, pozwalając Archeończykowi się oddalić. Mgła szybko otuliła olbrzyma i zostali sami.

– Chyba nie myślisz poważnie o jego prośbie?

Zmęczony życiem starzec wzruszył ramionami.

– Ma rację… Co nam pozostało?

– Wystarczy, że raz cię złapią, jak szwendasz się nocą przy siedzibie generała, a stracisz nogi. Znasz prawo…

– Rób, jak chcesz, ale ja mam zamiar mu pomóc. I tak już długo nie pożyję. Ty jesteś młody. Nie oczekuję pomocy, ale przynajmniej siedź cicho.

– A jeżeli cię złapią i zaczną wypytywać o wspólników? Niedawno poznałem tę dziewkę, o której ci mówiłem. Lubi mnie… Mam ryzykować i jej życiem?

– Nie bój się, nie zdradzę nikogo.

Młodzik chwycił towarzysza za ramię.

– Torturowany przyznasz się do czynów, których nigdy byś się nie dopuścił.

– Moje życie, moja decyzja… – Starzec odtrącił rękę i ruszył pomiędzy grobami w stronę miasta. – Idziesz?!

W młodym Temorczyku zawrzała krew. Nie mógł pozwolić towarzyszowi odejść, więc wyszarpnął z grzęzawiska najbliższy patyk z tabliczką i zapadając się w bagnie, dogonił żwawo maszerującego kompana.

– Już myślałem, że tam…

Powietrze przeciął cichy świst i twarde drewno rozłupało czaszkę sędziwego mieszkańca portu. Trafiony nawet nie jęknął. Wydając z siebie ostatnie tchnienie, osunął się na kolana, po czym upadł twarzą w błoto.

V

Archeończyk ze smutkiem patrzył, jak młodzik szarpie się z ciałem towarzysza, którego jeszcze przed zmrokiem nazywał bratem,i zaciąga je na kraniec cmentarza, gdzie grunt był najbardziej podmokły. W pierwszej chwili chciał odpłacić chudzielcowi tym samym, ale ostatecznie tylko pokręcił głową. Nie przybył tu zabijać swoich, a Venenów. Żal mu było jedynie starca, który przez niego zginął.

Często mu odmawiano, ale zazwyczaj kończyło się na krótkim Nie. Czasem bardziej wygadani mówili: Wynoś się, mamy dość własnych problemów. Temor było ostatnim miejscem, gdzie mógł liczyć na pomoc.

Miesiącami przemierzał piechotą ziemie Zachodniego Archeonu, próbując w ocalałych rozpalić płomień nadziei, ale z każdym kolejnym dniem po trochu umierała ona także w nim.

Nigdy nie zatrzymywał się w miastach. W najlepszym wypadku nocował gdzieś w lesie, milę od zabudowań, a na miejsce dłuższego postoju obierał jakąś chatę w opuszczonej wsi. Nie było to najbezpieczniejsze rozwiązanie, zwłaszcza przez kilka pierwszych miesięcy po upadku Hellekina, gdy przez Tereny Centralne przewalały się bandy szabrowników. Jednakże z czasem Veneni wyłapali także ich, wcielając ostatnich wolnych Archeończyków do swych armii i łapanki się skończyły.

Na początku Czerń nie zwracała uwagi na osamotnionego buntownika, ale gdy ten zaczął się zasadzać na rycerzy i agitować nieprzemienionych mieszkańców, Veneni musieli zareagować. Co więcej, przydomki nadane nieznanemu z twarzy skrytobójcy: ArcheońskiMściciel, Ostatni Sługa Gawena, Miecz Królów, jeszcze bardziej rozsierdziły zachodnich generałów, którzy wysłali za tajemniczym wojownikiem wiele grup pościgowych.

By uciszyć szepty mieszkańców, Malduk zajmujący ze swą armią Edefor oficjalnie oznajmił, że pojmano i zabito wroga nowego porządku. Oczywiście była to nieprawda, a na oszczep zatknięty w sam środek placu targowego nabito głowę przypadkowego Archeończyka. Po ukaraniurzekomegobuntownika mordy w portach ustały, ale tylko dlatego, że Mściciel ograniczył się do polowań na Venenów poza miastami. Najczęściej jego ofiarą padali zwiadowcy oraz strażnicy przyczółków, gdyż z czasem Veneni podwoili, a nocą nawet potroili straże i ufortyfikowali bramy, mury oraz palisady, zwracając szczególną uwagę na najsłabsze punkty.

Archeończyk nigdy nie pozostawał długo w jednym rejonie. Po udanym ataku często wędrował dziesiątki mil, aby zaczaić się na rycerzy Czerni będących pod władaniem innego generała. Czasem odnajdywano jego byłe kryjówki, ale żadnemu oddziałowi nie udało się go namierzyć. Jeżeli Veneni znajdowali cokolwiek, to tylko dlatego, że on tak chciał – nieraz wykorzystywał opuszczone przez siebie miejsca, by wabić do nich wrogów.

Ludność powoli zapominała o dzielnym wojowniku, ale generałowie, choć walczyli także ze sobą o wpływy, wciąż zmagali się ze wspólnym problemem. Z czasem zaczęli się zastanawiać, czy nieuchwytny Mściciel nie jest po prostu grupą osób. Później podejrzenie padło na zbuntowanego Venena, gdyż nieuchwytny Archeończyk wydawał się równie wytrzymały jak rycerze Czerni i podobnie jak oni potrafił się poruszać po ciemnym lesie bez pochodni. Mówiono nawet, że może to być jeden z byłych dowódców Hellekina, który nie otrzymał armii lub ją stracił na skutek potyczki z innym generałem. Ta myśl długo nie dawała spokoju nowym namiestnikom, ale w którymś momencie upadła, gdyż po jednym ze starć, oprócz czterech trupów swych braci, Veneni znaleźli także ślady żywoczerwonej krwi świadczącej o tym, że ich wróg to jednak zwykły człowiek.

Pomimo wielu spekulacji, Czerni nie udało się ustalić, kogo tak naprawdę ściga. Ostatecznie postawieni pod ścianą Veneni postanowili przeciwdziałać skutkom ataków skrytobójcy na kilka sposobów, nie tylko fortyfikując miasta. Najskuteczniejszym z nich okazało się przekupywanie chłopów żyjących w swych gospodarstwach nieopodal portów. Za każdą informację o niezwyciężonym Archeończyku płacono srebrem. Mściciel nigdy nie atakował zwykłych obywateli, więc przestano się skupiać na ich obronie, a małe oddziały połączono, tworząc kilka większych. Te posunięcia nie wyeliminowały zagrożenia, ale skutecznie je zmniejszyły. Ludzie przestali pomagać Obrońcy Archeonu, a on nie miał już takiego pola manewru – ataki ograniczał do jednego lub dwóch w miesiącu i wkrótce Veneni zaczęli je przypisywać dzikim zwierzętom, próbując w ten sposób zdusić tlący się jeszcze w niektórych płomień nadziei.

Wprawdzie Archeończykowi rzucano pod nogi coraz większe kłody, jednakże tylko z jednym faktem nie mógł się pogodzić – z określeniem skrytobójca. Wszystkie inne przydomki przyjmował na chłodno, ale ten po prostu budził w nim odrazę. Od upadku Hellekina uważał, że nie ma nic przyjemniejszego, niż patrzeć swej ofierze prosto w oczy, wiercąc mieczem w jej bebechach, gdy kona. Tak nie postępowali skrytobójcy, a z niejednym w życiu miał do czynienia.

V

Zasmucony obrotem spraw, ze zrezygnowaniem pchnął rozpadające się drzwi starej chaty. Całonocna wędrówka Lasem Frabońskim do opuszczonej wsi, gdzie się przyczaił, dała mu się mocno we znaki i ledwie wlókł za sobą nogi. Zdjął łuk, kołczan, ciężki pas wraz z pochwą oraz mieczem, po czym w skórzanej zbroi padł na wyścielone futrem łoże. W tym miejscu spędził już dziesięć dni i wiedział, że wkrótce ponownie będzie musiał się przenieść.

Zamknął oczy, lecz zanim nadszedł sen, usłyszał dobiegające z sąsiedniej izby stuki, które natychmiast go rozbudziły. Po chwili ucichły. Miał nadzieję, że na dobre, ale wkrótce odgłosy pojawiły się ponownie, a co gorsza, przybrały na sile.

Ciężko westchnął. Zwlókł się z łoża, przeszedł do sąsiedniego pomieszczenia, chwycił grubą gałąź i grzmotnął nią w głowę skrępowanego niczym dzieciobójca Venena. Ofiara leżała w kącie, twarzą do ściany. Od niechcenia sprawdził, czy aby nie uderzył za mocno.

Archeończykowi coraz trudniej było znaleźć sprzymierzeńców, a także zaczajać się na rycerzy wroga, dlatego też przestał się skupiać na zabijaniu jednostek i postanowił opracować skuteczniejsze metody eliminacji wroga. Wiadome było, że spalenie ciała, ucięcie głowy lub skręcenie karku to najprostsze sposoby uśmiercenia rycerza Czerni. Jednak szybko się okazało, że pchnięcie ostrzem w odpowiednie miejsce również może zakończyć żywot Venena, choć Angor nie zawsze od razu ulatywał z ciała.

Każdy schwytany jeniec dostarczał cennych informacji, więc Archeończyk zaczął regularnie eksperymentować na wrogach i niczym mędrzec analizował ich słabe strony. Na podstawie obserwacji zrozumiał, że byt zamieszkuje całe ludzkie wnętrze, a nie tylko dane miejsce w ciele. Przekonał się o tym, gdy pozbawił leżącego w kącie Venena obydwu dłoni, a ucięte kawałki ciała umieścił w dużych szklanych słojach oblepionych drobinkami imerytu wymieszanego z żywicą sosnową. Archeończyk rozpoczął to doświadczenie przed pięcioma dniami, lecz już pierwszego był pewny swego. Mimo to chciał jeszcze sprawdzić, jak długo byt jest w stanie żyć bez ciała i czy zależy to od jego ilości.

Zapalił wcześniej zerwaną kępę suchej trawy, od której odpalił pochodnię, po czym podszedł do trzech szczelnie zamkniętych naczyń. Postukał w szkło, lecz Angor nigdy nie reagował na jego zaczepki. Mimo to Archeończyk odkrył kilka ciekawych zależności. Gdy przysuwał do słoja duży kawałek imerytu, byt oddalał się w przeciwnym kierunku. Gdy zaś odsuwał błękitny minerał, czerń powracała do wcześniejszej pozycji. Co więcej, zależnie od wielkości fragmentu ciała, w naczyniu znajdowała się proporcjonalnie duża ilość Angoru. Najmniej czerni zawierał słój z jednym palcem – był to ledwie widoczny szary obłoczek wielkości paznokcia. Znacznie więcej zła zebrało się z czterech palców, a najwięcej z całej dłoni. Wniosek był prosty… Angor pomagał ciału w regeneracji, ale ucięcie kończyny osłabiało Venena. Wcześniej myślano także, że byt jest nierozerwalny, a tymczasem można go było stopniowo usuwać z ciała. Oczywiście wszystkie wysnute wnioski Archeończyk potwierdzał kolejnymi doświadczeniami, obserwując chociażby szybkość gojenia się ran – po odcięciu Venenowi drugiej dłoni Angor zasklepiał kikut nieco wolniej niż za pierwszym razem.

Po oględzinach czerni wojownik usiadł na stołku. Nogi go bolały, jakby ktoś mu je obił, ale miał jeszcze sporo do zrobienia przed udaniem się w dalszą drogę. Venen skutecznie go rozbudził, więc postanowił odłożyć sen na później. Chwycił kawałek zaostrzonego przez długotrwałe szlifowanie błękitnego minerału i zaczął go ostrożnie osadzać na prostym patyku. Nie mógł sobie pozwolić na zakucie błękitu w żelaznym grocie strzały, bo powodowałby tym zbyt wiele hałasu.

Ostatnie doświadczenia zAngorem potwierdziły, że minerał nie tylko powstrzymuje byt przed ucieczką z ciała, ale może go też z niego przegnać, gdyż najwyraźniej czerń stroniła od błękitu. Strzały z imerytem miały ostatecznie potwierdzić lub obalić tę teorię. Nie było też jasne, ile minerału należy użyć do ich wytworzenia, więc osadziwszy średniej wielkości grot, Archeończyk sięgnął po największy kawałek imerytu, jaki posiadał, i po raz czwarty rozpoczął żmudny proces szlifowania.

2Wiedza ułatwia życie, aletodoświadczeniepozwala przeżyć.(Odd)Temor – siedziba generała Iwena, Zachodni Archeon3 czarny rok (315 rok ery nowoarcheońskiej), późna wiosna

– Wiara, powiadasz… Mam uwierzyć w zwycięstwo i zaryzykować wszystkim, żeby się przekonać, czy masz rację… – rzucił prześmiewczo generał.

– Jeżeli nie mam, panie, i tak czeka nas śmierć, gdyż Bazak lub Malduk z pewnością uderzą na nasze miasto. To kwestia najwyżej kilku miesięcy… – oznajmił doradca, rozkładając ręce. Jego opinająca ciało czerwona szata zdobiona złotą nicią mocno podkreślała szczupłą sylwetkę. Niegdyś Areus był namiestnikiem Temor. Gdy Czerń opanowała Archeon, najlepiej, jak mógł, dostosował się do nowej sytuacji. Obecnie służył radą generałowi Iwenowi, który objął we władanie tereny na zachód od Mostu Trzech Rzek. Dawniej ziemie te zamieszkiwali Fraboni, ale zanim Archeon popadł w ruinę, większość rodzin opuściła osady oraz port i pożeglowała na Południe lub przekroczyła góry w poszukiwaniu schronienia pośród arborańskich plemion w Wiecznie Zielonym Lesie.

– Według ciebie mamy się udać na Północ. Myślisz, że Angeci z otwartymi ramionami przyjmą Venenów po tym, jak armia Hellekina wymordowała połowę mężów tego narodu?

– Z otwartymi czy nie, ale przyjmą. Nie będą mieli wyjścia.

– Będą mieli… Chwycą za broń.

– Malduk mobilizuje wojska. Jeżeli pokona Venenów z Hiry, nic nie stanie mu na przeszkodzie, żeby sięgnąć także po twych ludzi, mój panie. Mróz i głód mocno przerzedziły nasze szeregi. Już teraz jego legion rozniósłby nas w pył, a jeśli jeszcze wchłonie chociażby część sługusów Bazaka, to Temor stanie się dla Malduka jedynie miejscem odpoczynku w drodze na południe.

– Mamy więc podkulić ogon i uciekać na Północ?

– Aby przeżyć, powiększyć armię i wrócić… Angeci to najwaleczniejsi ludzie, jakich gościły te ziemie. Kilku zasila naszą armię, panie, więc sam oceń.

– I jak niby mam przemienić północnych zwyrodnialców, nie posiadając mocy Hellekina? Nie przeniosę Angoru z przerażonych chłopów do ciał martwych wojowników, a Angeci nie boją się śmierci. Podczas tortur będą mi się śmiali w twarz. Dobrze wiesz, że czarny byt nie powstaje ot tak, po prostu… Zaszczepienie strachu w ludziach Północy będzie trudne, jeśli nie niemożliwe, gdyż oni nie boją się niczego.

– Może więc Angor już w nich mieszka?

– Jeżeli by tak było, nasi dowódcy dawno przejęliby nad nimi władzę, i to bez walki. Tymczasem niewiele brakowało, a jeden z ich wojów zgładziłby generała, bez cienia strachu stając z nim w potyczce jeden na jeden.

– Bo nie wiedział, z kim ma do czynienia.

– Po co mam płynąć na Północ, jeżeli nawet nie wiem, czy tamtejsze skały kryją w sobie imeryt? Tutaj jest, więc po kiego czorta opuszczać żyzne ziemie? Pokryte lodem góry mogą się okazać równie puste w środku jak zjedzony przez robaka orzech.

– Panie mój…

– Niech twe rady pozostaną w gębie, a jeszcze lepiej w głowie, gdzie się rodzą, bo utnę ci język, który bez zastanowienia zamienia myśli w słowa.

– Nigdy w życiu nie podpowiedziałbym ci źle, mój panie.

– Nigdy?! Przecież właśnie to robisz! Nużą mnie już twe pomysły, jak sięgnąć po nieosiągalne, Areusie.

Generał myślą rozkazał stojącym przy drzwiach strażnikom, aby chwycili byłego namiestnika. Jeden z nich wydobył z krótkiej pochwy sztylet, a drugi przytrzymał biedaka od tyłu. Chwilę później na kamiennej posadzce wylądował odcięty koniec języka, a komnatę Iwena wypełnił stłumiony okrzyk bólu.

Strażnicy puścili Areusa, który padł na kamienie. Nie mogąc już dłużej powstrzymać gromadzącej się w ustach krwi, wypluł ją, zalewając czerwienią kawałek podłogi.

Jeden z Venenów potrzymał sztylet w ogniu pochodni, po czym zbliżył się do nieszczęśnika. Drugi strażnik ponownie mocno złapał cierpiącego, a jego kompan wsadził Areusowi do ust rozpalone ostrze. Venen zasklepił ranę, boleśnie parząc przy tym podniebienie i wargi wyjącemu z bólu Temorczykowi.

Iwen spokojnie patrzył, jak strażnicy, bez mrugnięcia okiem, wykonują kolejne polecenia, choć od krzyku i zawodzenia Areusa rozbolała go głowa. Ostatecznie Veneni postawili mężczyznę na nogi. Generał spojrzał nieszczęśnikowi prosto w oczy, przenikając do jego wnętrza.

– Widzisz… Mimo iż kazałem okaleczyć takiego tchórza jak ty, nawet w tobie jeszcze nie zamieszkał Angor. Co więc musiałbym uczynić mieszkańcom Północy, którzy są dziesięć razy dzielniejsi od ciebie, a ucięty język zjedliby na wieczerzę z uśmiechem na ustach?

Przerażony mężczyzna spuścił wzrok, bojąc się spojrzeć na swego pana.

– Raz mnie zabito i nie mam zamiaru ponownie do tego dopuścić. A już na pewno nie, podejmując pochopne decyzje! – Iwen grzmotnął pięścią w stół, aż pusty kufel podskoczył. – Od teraz, jeżeli będziesz chciał coś powiedzieć, możesz to napisać. Dzięki temu dwa razy się zastanowisz, zanim uraczysz mnie kolejnymi bezwartościowymi pomysłami. Na moje pytania zaś odpowiadać będziesz prosto, kiwając lub kręcąc głową. Tak lub Nie w zupełności wystarczy. Zrozumiałeś?

Temorczyk nerwowo potaknął. Wciąż jeszcze drżał.

– Bo jeśli nie, osobiście wbiję ci sztylet w plecy. W Kasarak nauczono mnie, jak to zrobić, aby ofiara takiego ataku przeżyła, lecz utraciła władzę w całym ciele. Wtedy nie będziesz już w stanie nawet potakiwać. Oczywiście zawsze możesz mrugnąć, ale jeśli i tym mnie zirytujesz, z powiekami również sobie poradzę. – Generał położył na stole sztylet, którym wcześniej potraktowano Temorczyka.

Strażnicy stali niewzruszeni. Na niemy rozkaz puścili Areusa, który grzmotnął kolanami o kamienie i popłakał się jak dziecko. Iwen wrócił na krzesło.

– Zanim generał Amargain odprawił mój byt z tego świata, przekazał mi wiele ważnych mądrości. Bydlak był dwulicowy, ale znał się na wojaczce i wiedział, kiedy należy unikać wroga. Jestem mu niezmiernie wdzięczny za ostatnią lekcję. I choć wtedy zakończyła się ona dla mnie tragicznie, to dzięki wydarzeniom tamtego dnia tym lepiej ją zapamiętałem.

Temorczyk ponownie potaknął.

– Widzisz, uczysz się… Czuję, że wreszcie znaleźliśmy wspólny język.

Załamany Areus pustym wzrokiem spojrzał na fragment swego ciała leżący na ziemi w kałuży krwi.

– Wracając do naszych planów… Już wiesz, że mroźna Północ to ostatnie miejsce, gdzie się udam, by szukać nowych bytów. Z drugiej strony pozostanie tutaj będzie równie rozsądne, jak bieganie nago przed głodną hereńską pumą. W przeklętym Temor nie mamy niczego oprócz kilku statków oraz drewna do ich budowy. Wykorzystamy więc je i… popłyniemy, lecz nie na Północ, a na Południe.

Sługa Iwena uniósł brwi, ale natychmiast przestał się dziwić i gorliwie skinął głową.

– Cieszę się, że rozumiesz, choć pewnie nie wiesz, czego będziemy tam szukać.

Areus wymownie spojrzał na generała, prosząc o wyjaśnienie.

– Swoją drogą, nie wyobrażasz sobie, jak trudno mi o wszystkim z tobą rozmawiać. Tych dwóch rozumie mnie bez słów. – Wskazał strażników. – Wystarczy, że pomyślę. Tobie zaś muszę tłumaczyć każdą kwestię. Zastanawiam się, czy nie prościej byłoby cię wcielić do oddziału.

Były namiestnik nerwowo pokręcił głową. Wiedział, co oznaczała przemiana – wielomiesięczne tortury zakończone śmiercią i odrodzeniem w postaci zła, które zewsząd go otaczało. Intensywnie myśląc, spojrzał na kredens. Nagle wstał, podbiegł do niego i z górnej szuflady wyjął mapę zachodniego wybrzeża. Rozwinął ją przed dowódcą, który z niemałym zaciekawieniem przyglądał się spanikowanemu słudze.

Areus wymownie postukał palcem w wyspy należące do Archipelagu Czaszki. Obok nich gęsim piórem napisał cyfrę jeden, a później jeszcze trzy zera. Po nich narysował prostą podobiznę człowieka i strzałką połączył ją z największą wyspą.

– Chcesz powiedzieć, że żyje tam tysiąc osób, które tylko czekają na przemianę?

Sługa ponownie wziął do ręki pióro i pod liczbą tysiąc również nakreślił strzałkę, na której końcu dopisał dziesięć tysięcy. Obok całości postawił znak zapytania.

– Kilka tysięcy?

Areus pewnie skinął głową.

Iwen spojrzał na swych ludzi, jakby szukał w ich twarzach potwierdzenia tej informacji, ale byli równie pozbawieni uczuć, jak głazy na dnie starego rumowiska.

– To mogłoby się udać – potwierdził zamyślony. Wtedy wzrokiem przeskoczył jeszcze niżej, na sam dół starej mapy, która kończyła się na Górach Imeryckich. Tym razem on w nią postukał.

Temorczyk natychmiast zrozumiał. Przeciągnął palcem od miasta do Wysp Czaszki, a później przeciął Cieśninę Sierpu i skończył na piaszczystym wybrzeżu Martwego Lasu.

– Dokładnie tak… Jeżeli zachowamy ostrożność, to przez bagna przejdziemy bez straty jednego rycerza.

Nagle Areusa coś zaniepokoiło. Uniósł rękę, a gdy Iwen na niego spojrzał, wyszczerzył zakrwawione zęby i warknął, naśladując psy bagienne, które od wieków zamieszkiwały tamte rejony.

– Palukany same uciekną, słysząc maszerujący oddział. A jeśli nie, to przez kilka dni nie będziemy musieli się martwić, co włożyć do gara. Na szczęście dla nas Barhoga jest opuszczona. Przyczaimy się w górskiej osadzie i wznowimy wydobycie. Mając imeryt, szybko zyskamy przewagę. Wkrótce inni generałowie będą się nam kłaniać, zamiast grozić mieczami.

Temorczyk niepewnie spojrzał na Iwena i wykonał wymowny ruch ręką, jakby chciał sobie podciąć gardło.

– Nie obawiaj się ataku. Barhoga jest idealnie usytuowana. Nawet jeśli u podnóża gór stacjonowałaby dziesięciotysięczna armia Agona, niewielu może jednocześnie piąć się stromym szlakiem do osady. Leży też ona zbyt wysoko, aby prowadzić ostrzał z przedgórza. Przejmiemy ten zapyziały zakątek i ufortyfikujemy go. Stanie się najbardziej niedostępnym miejscem na świecie, a każdy, kto zapragnie uszczknąć choć kawałek z naszych dóbr, będzie musiał słono zań zapłacić. Złotem… albo życiem.

Areus uśmiechnął się chytrze, jakby już zapomniał o wyrządzonej mu krzywdzie.

– Ile statków udało się nam już zwodować?

Gdy były namiestnik wyciągnął obie dłonie i pokazał na palcach dziewięć, Iwen spochmurniał.

– To by oznaczało, że na ich pokładach zmieszczą się jedynie rycerze, a chcę zabrać stąd wszystkich. Przecież ktoś musi dla nas pracować! Do tego dochodzą jeńcy z Wysp Czaszki. Myślę, że będziemy potrzebować co najmniej dwudziestu statków i mnóstwa klatek. A rybakom każ pleść grube sieci.

Temorczyk ściągnął brwi.

– Przecież jakoś musimy połapać tych szaleńców! Dawniej to Sekalczycy polowali na nieostrożnych żeglarzy. Teraz my zapolujemy na nich.

Areus potaknął.

– Jeśli moi ludzie wam pomogą, jak długo potrwa wybudowanie jedenastu statków?

Kręcąc głową, sługa rozłożył ręce i wzruszył ramionami.

– Jak długo, pytam?!

Niepewnie wystawił cztery palce, po czym dłońmi zakreślił duży okrąg i pokazał na sufit.

– Cztery dni? – zdziwił się Iwen.

Były namiestnik natychmiast zaprzeczył. Złożył dłonie jak do modlitwy, przytknął je do policzka i pochylił głowę na bok, a zaraz potem zakreślił duży okrąg.

– Cztery pełnie większego z nocnych słońc…

Potwierdził.

Tym razem to Iwen zaprzeczył bez słów, kręcąc głową. Mocno chwycił dłoń rozmówcy, siłą wyprostował mu cztery palce, po czym brutalnie złamał dwa skrajne. Biedak zawył i łapiąc się za rękę, padł na stół przed generałem.

– I ani dnia dłużej!

3Strach nie rodzi się zpustki,azwątpliwości.(Odd)Północna część Wiecznie Zielonego Lasu3 czarny rok (315 rok ery nowoarcheońskiej), wczesne lato

Siedzący na swym koniu generał czerni – Agon – wrogo spojrzał w górę. Gdzieś tam, w koronie drzewa, krył się półnagi dzikus.

Arboranin zastygł w bezruchu. Kurczowo trzymał się gałęzi, a oczyma przepełnionymi strachem wpatrywał się w ścigających go Venenów.

Od dwóch pełni większego z nocnych słońc rycerze Czerni zapuszczali się coraz głębiej w zieloną dzicz. Wcześniej polowali jedynie na obrzeżach Wiecznie Zielonego Lasu, ale gdy wieść o uprowadzeniach Arboran obiegła okoliczne tereny, zamieszkujące je plemiona przeniosły się bliżej Oka Świata w nadziei, że wróg za nimi nie podąży.

W głowach rycerzy rozbrzmiał głos: Zetnijcie todrzewo!

Dowódcy czarnych legionów nie odzywali się niepotrzebnie, gdyż panowali nad umysłami swych rycerzy, a ich rozkazy wykonywano bez mrugnięcia okiem. Zabierali głos tylko wtedy, gdy chronił ich pancerz z imerytu – błękitny minerał nie pozwalał energii opuścić ciała. Agon nigdy nie zakładał takiej zbroi na polowania, gdyż nie lubił strzępić sobie języka.

Pierwsze łapanki dzikusów, jak nazywali Arboran Veneni, trwały długo, a czasem… bardzo długo. Jednak Czerń potrzebowała każdego mieszkańca lasu, jakiego udało się wytropić, dlatego też szybko dopracowano technikę polowań.

Gdy rębacze wgryzali się w pień, dwudziestu sieciarzy otaczało ich szerokim kręgiem, a kilku wojowników Czerni wspinało się na sąsiednie, blisko rosnące drzewa, aby zwinna ofiara nie uciekła tą drogą.

U podstawy dąb miał ponad trzy stopy średnicy, więc rębacze co chwilę się zmieniali, aby jak najszybciej powalić potężne drzewo. Gdy to wreszcie zaczęło się chwiać, Arboranin siedzący w dwóch trzecich jego wysokości rozpaczliwie rozejrzał się za ewentualną drogą ucieczki. Wiedział, że jeśli pozostanie bierny, skończy w klatce. Mimo narastającego zagrożenia postanowił wyczekać do samego końca.

Veneni odłożyli topory, a na najniższe konary zarzucili łańcuchy, by olbrzymie drzewo upadło dokładnie tam, gdzie tego chcieli. Gdy Agon dał cichy znak, jego słudzy jednocześnie pociągnęli podcięty dąb. Drzewo odchyliło się od pionu, a pień strzelił.

Arboranin nie miał dokąd uciec. Złapał się mocno gałęzi i w myślach poprosił swego leśnego opiekuna o ratunek.

Dąb runął na ziemię z potężnym impetem. Dzikus w ostatniej chwili odskoczył i spadł na rozłożysty krzak gorzkiej cierminy. W jego stronę natychmiast poleciały sieci. Opadły na oszołomionego tubylca i obalone drzewo niczym potężna pajęczyna. Było ich tak wiele, że przygniotły Arboranina do ziemi.

Rycerze doskoczyli do sparaliżowanego strachem mężczyzny i grożąc mu mieczami oraz toporami, wydobyli go spod plątaniny lin. Jedną z sieci błyskawicznie owinęli jeńca, po czym przerzucili biedaka przez konia i mocno przywiązali do siodła. Tak zabezpieczony transport w eskorcie dwóch Venenów natychmiast ruszył na północ.

V

Wiozący Arboranina do Undur rycerze z trudem minęli się na wąskim szlaku z dowódcą zwiadowców. Segedon właśnie wracał ze Śródgórza, by zdać raport. Ujrzawszy swych braci, mocno ściągnął cugle i zatrzymał archeońskiego rumaka. Zwierzę głośno zarżało, a Venen zeskoczył z ciężko dyszącego konia. Natychmiast odszukał generała, który ze spokojem obserwował, jak jego ludzie porządkują sieci i przygotowują się do dalszej drogi.

– Panie mój…

– Segedonie… – Agon natychmiast zajrzał w myśli Venena. – Rad jestem, że cię widzę, choć wyczuwam w tobie niepokój. Być może nasze metody nie pozwolą nam na szybkie powiększenie armii, lecz materiał, jaki w ten sposób pozyskujemy, jest znacznie więcej wart, niż chuderlawi chłopi. Arboranie potrafią przeżyć w trudnych warunkach. To wojownicy i myśliwi… Do tej pory złapaliśmy około sześciu tuzinów dzikusów, a polujemy zaledwie od dwóch pełni. Mam więc nadzieję, że rozwiałem twe wątpliwości i przestaniesz po cichu wątpić w moje decyzje.

Zwiadowca przełknął ślinę.

– Mów, co cię trapi, gdyż twe obawy niepotrzebnie tłumią rozsądek.

– Nasi ludzie donoszą o oddziale generała Rima, który przekroczył Wrota Erredona i prawdopodobnie zmierza do Heren.

– A niech sobie zmierza! Heren jest opuszczone… – odparł spokojnie Agon. – Nawet Śmierć już tam nie zagląda. W upadłej stolicy ten tchórz znajdzie jedynie piasek zryty przez skorpiony, węże i pająki.

– To prawda, ale nieopodal Wielkich Gór Północnych gnieżdżą się Karaanie oraz Wareeni. Nie zapominajmy też o Gernalczykach. To tysiące bytów, mój panie. Ludzie stepów wojowanie wyssali z mlekiem matki. Jeśli dołączą do Rima, zwielokrotni on liczebność swej armii, a już dowodzi sześcioma tysiącami zbrojnych.

– Jeśli dołączą? A jakie będą mieli wyjście? – warknął generał. – Oczywiście pod warunkiem, że ich pokona i się przed nim ukorzą.

– Panie mój, jestem…

– Wciąż zapominasz, że ten tchórz potrzebuje nie tylko bytów, ale i imerytu. Na nic mu najlepsi wojownicy, jeżeli nie zdobędzie minerału. Poza tym dzikusy ze stepów nie pójdą za nim ot tak. Karaanie i Wareeni szybciej poderżną sobie gardła, niż do niego dołączą. A nawet jeśli ostatecznie uklękną przed Rimem, wcześniej dadzą mu porządnie w kość. Głupiec wypatruje ludzi, a powinien szukać imerytu na zbroje, aby wzmocnić swe oddziały. Upłyną lata, zanim stworzy armię mogącą nam zagrozić. Do tego czasu będziemy jedynymi panami tych ziem. To my, mając zbroi pod dostatkiem, moglibyśmy sobie pozwolić na takie posunięcie.

Segedon skinął głową, choć nie podzielał spokoju generała.

– Moi ludzie czatujący na Zachodzie donieśli również, że generał Malduk najwyraźniej przygotowuje się do ekspansji. Mobilizuje armię… Być może chce wrócić do Barhogi, by…

– Ekspansji? Armię? – Agon roześmiał się szyderczo. – Jeśli wcześniejsze słowa twych ludzi są prawdą, jego oddział liczy niecałe dwa tysiące rycerzy. Nie zająłby bezludnej wyspy, nie mówiąc o opanowaniu bardziej wymagającego terenu. Choć powrót do Barhogi faktycznie byłby najrozsądniejszym posunięciem. Pewnie przyczai się w starej melinie i będzie liczył na to, że nikt sobie o nim nie przypomni.

– Podobno w zachodnich miastach coraz głośniej szepczą też o południowych jaskiniach Gór Imeryckich.

To dało generałowi do myślenia.

– Nic dziwnego, gdyż północne są wyeksploatowane z błękitu. Dlatego nie sądzę, aby zachodni generałowie pozwolili Maldukowi opuścić Archeon, bo zrobi dokładnie to samo, co my. Zacznie polować w Wiecznie Zielonym Lesie, a przy okazji odszuka najbogatsze złoża minerału i rozpocznie wydobycie.

– Jeżeli tak się stanie, może i nam zagrozić!

– Nie sądzę… Życie w górach na wietrznych zboczach nie należy do przyjemnych, a leśne dzikusy nie są łatwą zdobyczą. Większą część swych ludzi Malduk będzie musiał oddelegować do zdobywania pożywienia i umocnienia osady. Ze stu trafi do kopalń, reszta zajmie się łapankami. Stworzy naród, a nie armię. My zaś mamy tysiące zbroi zebranych z pola bitwy, które tylko czekają, aż ktoś je oblecze. Łupy z Krwawej Równiny zapewniły nam zwycięstwo, zanim jeszcze przystąpiliśmy do tej wojny.

– To prawda, lecz ludzie w mieście znowu zaczynają głodować, a mamy lato. Co będzie, gdy nadejdzie zima?

– Nikt nie powiedział, że utrzymanie dziesięciotysięcznej armii to łatwe zadanie. Jednak wierzę w undurską ziemię. Jest żyzna i powinna jeszcze raz obrodzić przed zimą. Poza tym posłaniec Mangera doniósł, że północna grupa kończy odgruzowywać ujście rzeki. Na jeziorach czeka mnóstwo statków oraz łodzi. Lada chwila wypłyną na wody Bezwietrznej Zatoki i rozpoczniemy połowy. Gdy to nastąpi, już nigdy nie zabraknie nam żywności.

– Wybacz śmiałość, mój panie, ale szydziłeś z Malduka, a sam planujesz zrobić z naszych rycerzy rolników i rybaków.

– Tylko chwilowo…

– Mówimy o tysiącach bytów. A jeśli stracą zapał do walki lub się zbuntują?

– To zginą… – oznajmił pewnie Agon. – Posłuchaj, Segedonie. – Ruszyli w stronę koni. – Myślisz, że polowania na dzikusów urządzam tylko dla zabawy czy chęci pozyskania kolejnego bytu? – Generał ściszył głos. – Temperuję w ten sposób ich mordercze zapędy. – Wskazał swych ludzi. – Zostaliśmy powołani w jednym celu i wiem, jak bardzo nasi wojownicy potrzebują widoku śmierci. Ich uszy stale powinien drażnić krzyk ofiar. Polowania na Arboran stały się dla nich ciekawą formą rozrywki zaspokajającą tę żądzę. Sam czasem czuję potrzebę zabijania, podobnie jak ty. Zaszczepił ją w nas Hellekin, a podtrzymuje Angor.

– Panie… Mówisz, jakbyś uważał, że misja rozpoczęta przez naszego mistrza, to coś złego.

– Nie, Segedonie. Każdemu z nas marzy się władza nad światem, ale niewielu potrafi pojąć, jak zdobyć przewagę. Malduk, który, jak mówisz, mobilizuje armię, to szaleniec i nic go nie powstrzyma przed realizacją założeń. Czerń wyzwoliła w nim jeszcze większą determinację, lecz wkrótce przyczyni się ona do jego zguby. O wiele bardziej martwi mnie ten głupiec Rim. Niegdyś był protegowanym generała Amargaina, a potem Hagana, dowódcy królewskich strażników. Mam go za tchórza i nic tego nie zmieni, lecz w przeciwieństwie do Malduka ten Archeończyk doskonale zna podstawy taktyki. Wie też wszystko o otaczających go terenach. Uważam, że bez problemu już dawno mógłby opanować Zachód.

– Dlaczego więc jeszcze tego nie zrobił, tylko błąka się po stepach?

– Bo jest tchórzem. Z pewnością postanowił zaczekać, aż zachodni generałowie się wybiją. A że w opuszczonych osadach Merodytów nie znalazł nowych rekrutów, udał się na stepy. Jedno jest pewne… Jeżeli nie pożrą go pumy, kiedyś wróci, i to dobrze przygotowany.

– Wcześniej mówiłeś, panie, że jest głupcem, bo nie ma zbroi ani imerytu, a…

– Uznajmy, że to sprytny tchórz… – poprawił sam siebie generał. – Im dłużej się zastanawiam, tym większe odnoszę wrażenie, że chodzi mu o coś jeszcze.

– Nie rozumiem, panie…

– Myślę, że chce zniewolić Sendenitów, aby zaprząc ich do pracy. Na Terenach Centralnych nie ma już zwykłych, wolnych ludzi. Do codziennych prac coraz częściej musimy wyznaczać rycerzy. Dla niego harować będą jeńcy, a zbrojnych wykorzysta do tego, do czego zostali wyszkoleni.

– Skorzystajmy więc z jego nieobecności… Śródgórze stoi przed nami otworem. Z łatwością pokonamy Pasmo Centralne i zajmiemy Antiem. Olbrzym nie sprawi wielkiego problemu, a…

– Panie, jesteśmy gotowi do drogi! – krzyknął dowódca sieciarzy.

– Wreszcie… – odparł generał i dosiadł konia, po czym zwrócił się do Segedona:

– Myślałem już, że czegoś cię nauczyłem.

– Panie…

– Wszyscy upatrują w Antiem symbolu, a tymczasem po upadku Hellekina miasto stało się jedynie nieistotnym punktem na mapie świata. Wioska rybacka ma dziś dla mnie większe znaczenie niż ta nora olbrzyma. Górska stolica utrzymywała się z żerowania na innych miastach i ziemiach. To tylko mury otaczające prawie puste budynki. Poza tym, kogo interesują spustoszone zachodnie ziemie… Jeżeli ci głupcy nie przestaną ze sobą wojować i nie skupią się na całkowitej odbudowie portów, zima ponownie przerzedzi ich szeregi. Zachód jest przeszłością, Segedonie… To na Wschodzie rodzi się nowa potęga. Głupi ten, kto myśli inaczej. Mamy dziesięciotysięczną armię, dach nad głową, zapas zbroi i mnóstwo statków oraz łodzi, a to dopiero początek.

Generał miał już dość dyskusji. Chciał ruszyć, lecz zwiadowca ponownie go wstrzymał:

– Mój panie… Być może Malduk jest szalony, ale nie zapominajmy też o walecznym Bazaku i Iwenie.

– Mówiłeś, że ten pierwszy szykuje się do powrotu na Północ.

– Ale plotki bywają nieprawdziwe. Angeta wciąż czai się w Hirze, choć już dawno mógł odpłynąć.

– Myślę, że to tylko kwestia odpowiedniej liczby statków. Jeżeli interesują go wody skute lodem i zmarznięta ziemia, to cóż mogę rzec… Życzę mu jak najlepiej! Dopóki będzie się trzymał z dala od Archeonu, nic mu z naszej strony nie grozi. Myślisz, że chciałoby mi się go ścigać?

– Oczywiście, że nie, panie, ale Północ już raz przybiła do naszych brzegów. Gdy się przegrupuje, zrobi to ponownie, a wtedy…

– …spotka na swej drodze Rima, Malduka i Iwena, a my wybijemy resztki, po czym opanujemy Śródgórze oraz Zachód. Dość gdybania… Ostatecznie Archeon i tak padnie przed nami na kolana. Jednak na wszystko potrzeba czasu, a los nagradza cierpliwych.

– Twój spokój, panie, udziela się i mnie.

Agon spiął rumaka. Wraz z nim ruszył cały oddział.

Wtedy przed koniem generała wyrósł jak spod ziemi zdyszany, zakrwawiony tropiciel. Venen przestraszył zwierzę, które stanęło na tylnych nogach i głośno zarżało.

– Panie mój…

– Mów!

– Dwie mile na południe stąd, podążając wzdłuż rzeki… znaleźliśmy wioskę tubylców – wystękał Venen. – Najpierw myśleliśmy, że jest opuszczona, więc… ponownie zagłębiliśmy się w las. Wtedy wpadliśmy w zasadzkę. Tylko ja przeżyłem… – Chudzielec pochylił głowę.

– Było was pięciu… – warknął poirytowany Agon.

– Wybacz, panie. Arboranie zaatakowali nas wirującymi ostrzami. Celnymi rzutami pozbawili mych towarzyszy głów. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałem.

– Ilu ich było?

– Mnóstwo… Myśleliśmy, że las ożył.

Generał popadł w zadumę. Gdy wreszcie przemyślał sprawę, postanowił zmienić podejście.

– Pędź do Undur i każ przygotować jeden legion do wymarszu – rozkazał Segedonowi. – Te przeklęte łapanki zaczynają mnie męczyć. – Gdy Agon wypowiedział te słowa, jego oddział zawrócił jak na rozkaz i zaczął podążać przeciwnie do kierunku wcześniejszego marszu. – Rozbijemy obóz nieopodal starych archeońskich strażnic, na granicy lasu. Tam się spotkamy. Weź mego konia, jest wypoczęty. – Generał zeskoczył z rumaka.

– Ale, mój panie… – Segedon niepewnie przejął od Agona cugle.

– Bierz, jak daję! Poganiaj go, dopóki będzie miał siłę galopować.

– Tak jest!

4Zabijaj sprytem, gdyż siły prędzej czy później cię opuszczą.(Odd)Heren – dawna stolica Sendenitów, Stepy Hereńskie3 czarny rok, lato, obecnie…

Zekan – przywódca Wareenów – przyklęknął i patykiem rozgrzebał luźną piaszczystą glebę. Już po kilku ruchach w drewno wbił się kolec jadowy czarnego skorpiona przyczajonego tuż pod powierzchnią.

Murtagh Wschodu rozejrzał się dookoła. Spomiędzy pobliskiej sterty desek osnutych szarą, przyprószoną pomarańczowym pyłem pajęczyną w jego stronę spoglądał włochaty pająk.

Kilkaset lat temu Wareeni nie zgodzili się na powrót do Heren, by służyć Murtaghowi Stolicy. Teraz byli wdzięczni Szenowi, że niegdyś obdarzył ich rozsądkiem i pozostali na północnym wschodzie, gdzie rozwinęli nową cywilizację, której początki sięgały Ery Olbrzymów.

Gdy już po raz drugi w swej historii Heren zostało opuszczone, Wareeni postanowili upomnieć się o ziemie, które przed wiekami należały także do nich. Jednakże stolica stepów nie przywitała ich przyjaźnie. Wszystkie stworzenia, którymi niegdyś hereńczycy torturowali swych więźniów, rozpełzły się po opuszczonym mieście, uznając je za bezpieczną enklawę wśród bezkresnych stepów.

Zekan odrzucił patyk i przywołał swego człowieka. Wyraźnie dał mu do zrozumienia, żeby uważał, gdzie stąpa. Na terenach Wareenów – w pobliżu Wielkich Gór Północnych – pająki, węże oraz skorpiony występowały znacznie rzadziej i nie wszyscy wojownicy byli z nimi obyci. Mimo to Zekan nigdy nie wyrzekł się dziedzictwa. W swym domu stale otaczał się tymi stworzeniami – odwiecznymi symbolami stepów – a ich obecność napawała go radością i spokojem.

Wezwany wojownik ostrożnie zbliżył się do Murtagha Wschodu, pozostawiając za plecami niewielki oddział, który czekał nieopodal tylnej bramy Heren.

– Panie mój… Odejdźmy stąd, póki jeszcze możemy.

– Wychowaliśmy się wśród skorpionów, pająków i pum. Niestraszne nam te stworzenia, a skutecznie ostudzą one zapędy wroga.

– Panie, po Heren rozpełzły się wszystkie skorpiony, które niegdyś żyły w arenie – oznajmił z trwogą wojownik.

– Być może, lecz to tylko stworzenia, które się nas boją. – Zekan przykucnął przy stercie desek i zaczął drażnić kryjącego się w niej pająka. – Widzisz… boją się, gdyż nikt się nimi nie opiekuje.

– Nie sądzę, panie, aby… – Strażnik nagle odskoczył, dobywając zakrzywionego miecza, gdy tuż obok jego stopy z piasku wyłonił się olbrzymi skorpion. – Niech Szen ma nas w swej opiece…

Zekana rozbawiła nieporadność wojownika. Nie bacząc na niebezpieczeństwo, szybkim ruchem złapał uciekającego skorpiona za ogon. Zwierzę próbowało kąsać szczypcami, ale Murtagh Wschodu patykiem skutecznie przeciwdziałał jego atakom.

– Wyciągnij dłoń…

Wareena sparaliżował strach.

– Wyciągnij dłoń… – powtórzył spokojnie, choć już bardziej stanowczo Zekan.

– Dlaczego, panie?

– Pokażę ci, że nie ma się czego bać. Trzeci raz nie poproszę.

Gdy i tym razem wojownik się zawahał, Murtagh podciął go od tyłu. Wareen wylądował na plecach. Zekan poddusił go, a gdy zwolnił ucisk i mężczyzna wziął potężny haust powietrza, przywódca brutalnie wsadził mu do ust skorpiona, po czym szczelnie zatkał je dłońmi.

Wojownik wybałuszył oczy.

Słysząc stłumiony krzyk, oczekujący pod bramą Wareeni zaczęli się krzywić z wyimaginowanego bólu. Gdy stworzenie ukąsiło dowódcę oddziału w język, nieszczęśnik zawył niczym północny wilk.

Niewzruszony Murtagh wciąż siedział na swej ofierze, którą wstrząsały agonalne spazmy. Przypierając umierającego do ziemi, dusił go, zatykając mu usta i nos potężnymi dłońmi. Gdy wojownik wreszcie skonał, Zekan odmówił za niego krótką modlitwę, zwracając się w niej do Szena – potężnego boga, władcy i opiekuna wszystkich pustynnych stworzeń. Ostatecznie wstał, a skorpion, jak gdyby nigdy nic, wydostał się z ust martwego Wareena i nieco zdezorientowany podreptał w stronę wysokiego muru.

Murtagh przywołał następnego strażnika. Zanim ten podszedł, przywódca zlokalizował kolejnego skorpiona z potężnym kolcem jadowym. Poprosił wojownika, aby wyciągnął rękę. Tym razem nie spotkał się z odmową i rozdrażnione stworzenie natychmiast wylądowało na otwartej dłoni Wareena.

Skorpion nie miał dokąd uciec. Tak długo się wiercił, dopóki sługa Murtagha nie otrzymał od swego pana znaku. Wojownik przytrzymał rozsierdzone stworzenie za ogon i ostrożnie, choć szybko, zdecydowanym ruchem odłożył je na piasek.

– Szacunek dla tych stworzeń i dla ziemi, na której żyją, to podstawa naszego istnienia.

– Tak, mój panie.

– Cieszę się, że doceniasz spuściznę swych przodków i uczysz się na ich błędach.

Wojownik usłużnie się pokłonił.

– Weźmy chociażby Stepowego Węża… Poprowadził on hereńczyków prosto w pułapkę. Odwrócił się od ziemi, która dała mu życie, wykarmiła go i ofiarowała schronienie. Zaślepiony żądzą zemsty zapomniał o tradycji. Chciał podarować poddanym świetlistą przyszłość, a sprowadził na nich śmierć. To tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że nasze miejsce jest wśród Morza Traw. Próby podboju Południa nigdy nikomu nie wyszły na dobre, więc ich zaniecham, dając wreszcie Wareenom to, co zostało im odebrane.

– Jakie rozkazy mam przekazać?

– Rozbijcie obóz i poszukajcie studni. Bez wody te mury są jedynie kolejną przeszkodą dla wiatru.

– Tak jest…

– Uważajcie jedynie na doły z pająkami. Jestem przekonany, że znajdziecie niejeden.

– Tak, mój panie.

Heren nigdy nie było typowym miastem, a jedynie wysokimi murami otaczającymi tysiące namiotów. W ciągu dwóch lat porywisty stepowy wiatr zniszczył tutaj niemalże wszystko. Potargał skóry, a nawet połamał drewniane stelaże stanowiące podporę dla większych konstrukcji. Takie domostwa zamieszkiwali niegdyś obywatele o wysokim statusie społecznym.

Obecnie większość zakamarkówprzekształciła się w siedliska stepowych stworzeń. Pod murami Heren piętrzyły się sterty zwianych z namiotów skór, a pył zdążył już pokryć większość przewróconych konstrukcji. Step pochłonął stolicę, podobnie jak kiedyś stało się to z Oazami Murtagha.

Choć w Heren ostały się jedynie mury, to przez pokolenia stanowiły one o jedności narodu. Właśnie tego hereńczykom Zekan najbardziej zazdrościł i gdy tylko nadarzyła się okazja powrotu na rodzime tereny, od razu postanowił z niej skorzystać. Koniecznie chciał wyprzedzić Karaan, którzy zamieszkiwali północno-zachodnie ziemie, gdyż narody ze stepów od pokoleń wyznawały niepisaną zasadę: Ten, kto zajmuje Heren, włada Morzem Traw. Inni szybko przestawali się liczyć w tej rywalizacji i odchodzili w cień.

Jednakże Murtagh Wschodu nie chciał być jak jego hereński poprzednik – Wielki Murtagh XXVI, zwany Stepowym Wężem. Gardził sposobem bycia dawnych władców stolicy, którzy z czasem przestali się otaczać wojownikami, a radą służyli im jedynie żyjący w strachu dowódcy. Murtaghowie Stolicy nie obcowali z poddanymi, nie polowali z nimi ani nawet nie jeździli konno. Chodzili boso, a przed nimi często rozwijano dywan, aby ich stóp nie palił żar bijący od nagrzanej ziemi. Żyli w alienacji, ograniczając swe kontakty z ludem do zebrań rady. Pobierali także nauki i zawzięcie uczyli się języków obcych. Wyróżniali się nawet ubiorem.

Zekan nie wyobrażał sobie paradować pośród swych wojowników boso i w jasnych zwiewnych szatach niczym dziewica wystawiona na sprzedaż. Każdorazowo jego ciałem wstrząsał dreszcz obrzydzenia, gdy przypominał sobie, kto jeszcze niedawno rządził tym miejscem. Wrócił więc do Heren nie tylko po to, aby ofiarować swym ludziom utraconą spuściznę, ale też, by przywrócić stepom zapomniane tradycje. Zachowaniem i czynami nawiązywał do dawnych dziejów, gdy władcy Morza Traw bratali się ze swymi ludźmi – tak samo się ubierali, jedli razem z nimi, polowali, walczyli, a także umierali. Mimo to każdy wojownik szanował przywódcę i bez wahania wypełniał jego rozkazy.

V

Wraz ze swym nowo mianowanym dowódcą straży Murtagh Wschodu wspiął się na mury. Stając na nich, otrzepał z pyłu ręce i przymrużył oczy. Uwagę Wareenów natychmiast przykuł pociemniały horyzont. Inaczej wyobrażali sobie widoczne z murów Heren Morze Traw.

– Czyżby część stepu spłonęła?

– Nie, panie. To coś się… porusza.

Słońce w zenicie niemiłosiernie paliło i utrudniało obserwację. Mrużąc oczy, osłaniali je rękami, próbując rozeznać się w ciemnym horyzoncie.

– To musi być spalona trawa, bo cóż innego – oznajmił stanowczo Zekan. – Gdzieś tam są Oazy Murtagha. Pewnie skryli się w nich wędrowcy szukający schronienia przed słońcem. Nocą rozpalili ognisko, chcąc odstraszyć drapieżniki, a wiatr porwał płomienie, od których zajęła się trawa.

– I nagle ogień zgasł, nie paląc reszty?

– Jeżeli masz inne przypuszczenia, to chętnie ich wysłucham.

– To może być archeońska Czerń, która wchłonęła Stepowego Węża.

– Obyś się mylił, bo…

– Cokolwiek to jest, panie, wciąż się zbliża.

– Jeśli to prawda… – Zekan uciął w pół zdania. – Ledwie tu przybyliśmy, znów ktoś chce nas przegnać.

– Mieliśmy z murów zobaczyć Morze Traw, a tymczasem widzimy Morze Czerni.

– Uważasz, że powinniśmy uciekać?

– Nie uciekać, a galopować na wschód, by przygotować naszych braci do walki z wrogiem, jakiego jeszcze nie spotkali. Te istoty zmiażdżyły hereńczyków, mimo iż Sendenitami dowodzili najlepsi generałowie Murtagha, a jego armia była znacznie liczniejsza od naszej.

– Pewnie masz rację… – stwierdził obojętnie Zekan, wciąż wpatrując się w czarny horyzont. – Jednak ludzie Stepowego Węża polegli, gdyż zachłysnęli się żądzą zemsty. Podjęli Czerń na obcej ziemi. Zapomnieli, że to trawa od zawsze jest naszym sprzymierzeńcem.

– Nie damy rady skrycie zabić tylu wojowników, którzy ponoć nie padają od strzał ani pchnięć mieczy. Jedyny sposób, aby ich pokonać, to uciąć im głowę lub…

– …spalić ich – dokończył Zekan. – Słyszałem o boskich cechach Venenów, ale nie zapominajmy o wydarzeniach w Edefor i Kasarak. W tych archeońskich miastach strawionych przez płomienie poległo wielu przemienionych rycerzy. Obecnie, bez swego mistrza, Veneni to nie Czerń, tylko czarna, przez nikogo niekontrolowana banda. Niegdyś rycerzy tych przyrównywano do duchów, przypisywano im boskie moce, a ich nazwę wzięto od dawnego archeońskiego bóstwa… Dopiero później ludzie poszli po rozum do głowy. Bo jakiegoż to stwórcę możesz zabić? Jaki bóg błąka się po świecie, szukając zguby?

– Nie wiem, panie. Mam jedynie nadzieję, że opowieści o ich śmiertelności nie są tylko czczymi przechwałkami archeońskich psów.

– Wkrótce się przekonamy.

– Jakie rozkazy przekazać?

– Zwołaj swych ludzi. Niech przygotują konie do galopu przez wysoką trawę.

V

Hereńskie wierzchowce dosiadane niegdyś przez Sendenitów miały bardzo grubą skórę chroniącą przed ostrymi źdźbłami, jednakże brązowo umaszczone konie z terenów przedgórza były nieco mniej wytrzymałe. Miały cieńszą skórę, więc galop przez step był dla nich bolesny. Dlatego też na łby, szyje i przednie części tułowia zakładano im skórzane osłony, skutecznie chroniące przed uderzeniami ostrej trawy.

Zekan błyskawicznie przekazał wojownikom wskazówki, jak mają zaatakować. Musieli działać, gdyż Czerń szybko się zbliżała. Nadciągała z południowego zachodu i właśnie w tamtym kierunku ruszyli konni. Rumaki nie były zbyt wysokie, więc dosiadający je Wareeni podczas jazdy w pochyleniu stawali się dla wroga niemalże niewidoczni. Na murach pozostał jedynie Murtagh. Jego obecność na trawiastym przedpolu była zbędna, a chciał widzieć, jak Veneni zareagują na atak. Jeszcze nigdy z nimi nie walczył, więc zapragnął poznać taktykę wroga, który z taką łatwością zniszczył Archeon, a także pokonał Stepowego Węża.

Po opowieściach, jakie płynęły ze znienawidzonego Południa, Zekan spodziewał się zobaczyć horyzont zalany czarną nieskończonością, a tymczasem w jego stronę zmierzała może kilkutysięczna armia, z którą jego ludzie mieliby szansę nawet na otwartym terenie. Jakże był sobie teraz wdzięczny, że postanowił udać się do Heren. Gdyby nie wizyta w opuszczonej stolicy, nawet nie wiedziałby o zagrożeniu zmierzającym w jego stronę.

Wareeni zatrzymali się pół mili od nieprzyjaciela. Dowodzący atakiem wojownik uniósł się w siodle. Gdy dostrzegł nadciągający czarnylegion, zeskoczył z konia. Błyskawicznie rozniecił ogień, od którego towarzysze odpalili pochodnie i żwawo pognali w stronę Venenów. Dwieście kroków przed oddziałem wroga zaczęli podpalać trawę.

Płomienie z łatwością przeskakiwały z pochodni na przesuszone źdźbła, a jeźdźcy się rozdzielili, by zatoczyć duży okrąg. Wkrótce do ich uszu doleciały nerwowe pokrzykiwania i brzęki stali. Najwyraźniej Czerń, nie wiedząc, co się dzieje, szykowała się na atak.

Stojący na murach Zekan z radością patrzył, jak jego wierni wojownicy obejmują płonącym pierścieniem potężny oddział wroga.

Rycerze Czerni nie dysponowali końmi. Gdy ich dowódca dostrzegł ciemne obłoki unoszącego się w powietrze dymu, natychmiast pojął, co się dzieje i zarządził odwrót. Z pewnością Veneni się łudzili, że dotrą do Oaz Murtagha i tam znajdą schronienie, ale piechurzy nie mieli szans przegonić wareeńskich jeźdźców, którzy gnali na złamanie karku, aby tylko jak najszybciej zamknąć ognisty krąg na tyłach wroga.

Deszcze bardzo rzadko nawiedzały to miejsce, więc grube źdźbła zapalały się równie łatwo niczym suche gałązki. Ogień nie pochłaniał ich tak szybko jak zwykłej trawy, w efekcie czego płonący step oddawał potworne ciepło, a płomienie buchały na kilkanaście stóp w górę. Nikt nie był w stanie przeżyć starcia z nimi, ani też uciec przed pożogą, która zaczęła pochłaniać Morze Traw w niewyobrażalnym tempie.

Wkrótce Zekan i jego wojownicy usłyszeli krzyki pierwszych Venenówdosięgniętych przez płomienie. Armia, która wcześniej rozlewała się po horyzoncie, obecnie stworzyła zbitą masę.

Osaczeni żywiołem rycerze ścinali otaczającą ich trawę i odrzucali ją na boki, próbując w ten sposób powstrzymać ogień, aby nie uderzył w nich z pełną siłą. Na niewiele się to jednak zdało, gdyż płonący pierścień szybko się zacieśniał. Wkrótce zaczął ich piec żywcem, a ciemne obłoki duszącego dymu zostały intensywniej podbarwione ulatującą do Czeluściczernią. Zekan miał nadzieję, że ogień pochłonie całą armię, ale liczył się z tym, iż wielu rycerzy może przetrwać. Mimo to z radością patrzył na powracający zastęp wojowników, którzy powitali go radosnymi okrzykami. Wiedział już, że odniósł swe pierwsze zwycięstwo, a co najważniejsze – nie stracił w tym starciu ani jednego człowieka.

Murtagh natychmiast udał się do narożnej strażnicy, którą zszedł do swych ludzi pospiesznie kopiących rów na całej szerokości głównej bramy Heren – szykowali oni kolejną pułapkę. Z pewnością znacznie mniej skuteczną od ognistego pierścienia, ale mogła pochłonąć nawet kilkunastu rycerzy wroga. Jej zasada działania była bardzo prosta. Pierwszą taką zapadnię wykonano wieki temu. Była znacznie większa i miała posłużyć uśmierceniu niszczyciela. Wtedy się nie sprawdziła, lecz później wielokrotnie zadziałała, chociażby podczas polowań na grubego zwierza. Zapadała się dopiero pod określonym ciężarem. Tę w bramie Heren skonstruowano tak, aby uruchomiła się w chwili, gdy stanie na niej przynajmniej dziesięciu rycerzy wroga. W zależności od potrzeb, na dnie pułapki umieszczano zaostrzone patyki, skorpiony lub węże.

Zekan był pewny, że jeżeli Veneni przeżyją starcie z ogniem, z pewnością zajrzą do Heren.

Gdy wojownicy zamaskowali dół, Murtagh Wschodu zebrał wszystkich i razem ze swymi ludźmi ruszył w długą drogę powrotną do Uphall, gdzie czekały ich rodziny.

Mimo odniesionego sukcesu w walce z Czernią Zekan nie popadł w samozachwyt. Jak się okazało, potrafił walczyć z wrogiem pośród traw, ale trudno mu było sobie wyobrazić starcie na innym terenie. Jakiekolwiek byłyby jego rozkazy, na szali kładł życie swych braci i sióstr. Ostatecznie więc postanowił nie pozostawiać niczego przypadkowi. Co kilkanaście mil wydzielał z oddziału czteroosobowe grupy. Wszystkim wojownikom wydał identyczne rozkazy:

– Gdyby ogień zgasł, a Veneni przetrwali i wciąż uparcie zmierzali na wschód, otoczcie ich kolejnym pierścieniem płomieni. Postępujcie tak do chwili, aż spalicie ostatniego zagrażającego nam rycerza Czerni. Po udanym ataku wracajcie do Uphall, by zdać raport ze swych działań.

5Zyskując przyjaciela,przysparzasz sobie nowych wrogów,jego wrogów.(Odd)Antiem – Miasto Olbrzyma,Zachodni Archeon

Jeszcze nigdy wcześniej historia nie zatoczyła tak potężnego koła. Antiem – dawna stolica i siedziba królów Nowego Archeonu – na powrót stała się osadą olbrzymów, a dokładniej… olbrzyma. Żyli oni tutaj niegdyś przez blisko trzysta lat – do czasów Rigarda, który ostatecznie wygnał ich z Zachodniego Archeonu, potopił w Krwawych Bagnach i przejął Antiem. Na znak ostatecznego zwycięstwa uczynił je nową stolicą. Niecałe trzy wieki później zrządzenie losu spowodowało, że Jer – ostatni znany olbrzym – dotarł do Miasta nad Wodospadem, wyzwolił je z objęć Czerni, po czym sam zasiadł na tronie.

Po upadku Archeonu nawet szabrownicy drżeli ze strachu przed monstrum, lecz mimo to znaleźli się śmiałkowie, którzy postanowili szukać schronienia w Mieście Olbrzyma. W zamian za opiekę Jera służyli mu bezgranicznym oddaniem. W ten sposób rozwinęła się nowa cywilizacja naznaczona współpracą ludzi i istoty, która do niedawna była uznawana za należącą do wymarłego gatunku.

Na początku Jer niechętnie przyjmował kolejnych mieszkańców, ale gdy zauważył, że zaczyna z tego czerpać coraz większe korzyści, przestał przejmować się… baranami. Właśnie tak nazywał ludzi, a im to nie przeszkadzało. Dopóki mieli za sobą olbrzyma z korbaczem większym od człowieka, byli gotowi na wiele, aby tylko Jer wstawił się za nimi w chwili próby – gdy nadejdzie wróg, przed którym drżał cały świat.

Przez długi czas Veneni omijali Antiem szerokim łukiem, gdyż żaden z generałów nie miał ochoty na potyczkę z olbrzymem. Dopiero z czasem zaczęli się baczniej przyglądać dawnej stolicy, ponieważ osiedlało się w niej coraz więcej wolnych ludzi. Najwyraźniej Archeończycy widzieli w górskim mieście oazę dobrobytu – uwierzyli, że nawet Czerń boi się Olbrzyma spod Najwyższej Góry.

Liczba tytułów, jakie nadano Jerowi, szybko przewyższyła łączną liczbę przydomków noszonych przez wszystkich królów Terenów Centralnych razem wziętych, a każdy nowo przybyły Archeończyk wymyślał kolejne, aby tylko przypodobać się Najwyższemu zKrólów. Większość z nich brzmiała wzniośle, inne dziwnie, a niektóre wręcz śmiesznie, lecz żaden nie przeszkadzał nowemu władcy – Jer zdawał sobie sprawę z faktu, że dla Antiemczyków stał się ważniejszy od Stwórców.

V

– O Przewyższający Najwyższych!!! – krzyknął strwożony mieszkaniec i z obawą podszedł do Jera.

Znudzony władca siedział na swym potężnym kamiennym tronie wyłożonym ciemnobrązowym futrem turusa. Nie miał na sobie korony ani wytwornych szat. Mimo panującego na zewnątrz upału wolał kamizelkę z byczej skóry i sztywne nogawice.

– Nie wrzeszcz tak, nie jestem głuchy… – odburknął olbrzym.

– Wybacz mi, Najwyższy…

– Kilku takich jak ty, a ogłuchnę, zanim dzień się skończy. – Jer przewrócił oczyma i potarł strapione czoło. Przywołał Antiemczyka bliżej, ale zanim pozwolił mu dalej mówić, wezwał swego skrybę siedzącego nieopodal na trójnogu. Ten natychmiast podszedł, podciągając długą brązową szatę, nisko się ukłonił i cierpliwie zaczekał, aż władca przemówi. – Postaw kogoś przed salą i niech powie tym błaznom, żeby tak nie wrzeszczeli – wymamrotał groźnie król, po czym dodał natychmiast: – Ale niech też nie mówią za cicho, bo oszaleję. Dzień ledwie się zaczął, a już mam dość. Baranie łby…

– Natychmiast… – Skryba usłużnie skinął głową i podreptał w stronę głównych drzwi.

– Czego chcesz? – zagrzmiał olbrzym.

– O Przenajwyższy