Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Legendy poznańskie

Legendy poznańskie

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7177-860-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Legendy poznańskie

Znajdziecie tu rzecz o św. Bernardzie, o trębaczu i dziwach na ratuszu, o burakach zamienionych w pieniądze i jeżyckim oporze przeciwko Szwedom, ale też powiastki obyczajowe – o pierdole z Gądek i elegancie z Mosiny czy maciejówce.

Niech porwie Was magia opowieści o grodzie Przemysła i życiu jego mieszkańców. Opowieści niezwykłych, tworzących jedyny w swoim rodzaju splot poznańskich legend, podań, facecji i baśni. Przenieście się w czasy najdawniejsze, dotknijcie ich na nowo.

„Poznańskie legendy”, zebrane i opracowane przez Krzysztofa Kwaśniewskiego, to bogaty, najpełniejszy zbiór podań i legend, a także anegdot i facecji z Poznaniem związanych. Obok popularnych, „sztandarowych” wręcz opowieści, znajdziemy w książce wiele historii wyjątkowych, będących zupełnym rarytasem, opatrzonych przy tym równie ciekawym komentarzem. Możemy dotknąć tutaj zarówno początków miasta (w tym samym i historii Polski), jak i czasów nam bliskich; splecionych razem, przenikających się wzajemnie – „czasu historycznego” i „czasu baśniowego”. Celem tego zbioru jest popularyzacja lokalnych, poznańskich tradycji ludowych.

Polecane książki

Pasjonująca powieść, w której zręcznie zostały połączone fakty historyczne i fikcja. Jan XXIV, pierwszy w historii szwajcarski papież, stara się wprowadzić reformy, jakich oczekuje spora część Kościoła katolickiego. Na swej drodze napotyka jednak przeszkodę: konserwatyzm Watykanu zdominowaneg...
Wszyscy czarownicy są źli. Elisabeth wie o tym, odkąd sięga pamięcią. Wychowana jako podrzutek w jednej z Bibliotek Austermeer, dorastała pośród narzędzi magii–grymuarów, szepczących na półkach i drżących w żelaznych okowach, gotowych przemienić się w potwory z tuszu i sk&...
„Emisja głosu w pigułce” to idealna propozycja dla wszystkich, którzy chcą wzmocnij swoje kompetencje werbalne. Praca w wielu zawodach związana jest z mówieniem i bezpośrednim kontaktem z klientami; konferencjami, prezentacjami. Często nasz głos nie oddaje w pełni naszych kompetencji. Książka, w pro...
Ktoś kiedyś powiedział, że nie ma jednej Afryki. Afryka, jak i każdy kraj tego kontynentu, ma wiele twarzy. Pod każdym względem – przyrodniczym, ekonomicznym i przede wszystkim społecznym. W Demokratycznej Republice Konga żyje ponad 400 grup etnicznych, na Wybrzeżu Kości Słoniowej około 100, a...
W odległej przyszłości ludzie panują nad większą częścią ramienia Galaktyki. Jednak nie są to czasy pokoju. Dwie główne siły, Cesarstwo i Republika, wciąż toczą wojnę. Wrogie floty ścierają się, próbując przejąć kontrolę nad nowymi terytoriami i zasobami kosmosu. Kapitan Aidan Samuels, dowódca niszc...
W świecie, gdzie dane jest ci wszystko za jednym kliknięciem, gdzie cała wiedza podana jest na tacy… tracisz tożsamość i pamięć. Wszystko, co potrafisz, to pisać i czytać. Nikt cię nie zna, nikt cię nie szuka. Gdzie pójść? W co wierzyć? Komu ufać? Pascal Kirski, komisarz lubelskiej policji wł...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Krzysztof Kwaśniewski

Krzysztof Kwaśniewski

LEGENDY POZNAŃSKIE

Wydawnictwo Poznańskie

Poznań 2013

Copyright © by Krzysztof Kwaśniewski, 2013

Copyright © by Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., Poznań 2013

Redakcja Roman Bąk

Projekt okładki i stron tytułowych Kinga Kałużna

Opracowanie typograficzne Jacek Grześkowiak

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

ISBN 978-83-7177-860-5

Wydanie elektroniczne 2013

Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o.

61-701 Poznań, ul. Fredry 8

Sekretariat: tel. 61 853 99 10

Dział handlowy: tel. 61 853 99 16, fax 61 853 80 75

e-mail:handlowy@wydawnictwopoznanskie.com

http://www.wydawnictwopoznanskie.com

1. Herb Poznania z epigramatem

Od Wydawcy

Bezpieczny bądź Poznaniu, czyście-ć wieże stoją:

Stróże stojąc nad nimi najmniej się nie boją.

Orzeł wysoko lata, Piotr i Paweł w niebie,

BÓG, święci, Król, twa Cnota bronią zawżdy ciebie.

Jakub Wujek, epigramat na herb Poznania,

Postille mniejsze, [Poznań] 1579-1580, Jan Wolrab

Uważa się, że prawie nie ma legend o Poznaniu. To nieprawda. Trzeba tylko ich poszukać.

Każdy, kto zagłębi się w tomy mówiące o poznańskiej historii i tradycji, zadziwi się ich wielością, bogactwem treści i erudycją ich autorów. Brakuje jednak wśród nich jakiegoś pełniejszego, zbiorowego opracowania związanych z Poznaniem podań i legend, czy to w formie prostych zapisów ludowych opowiadań, czy w wierszowanej postaci ballad.

Niniejsza pozycja lukę tę znakomicie uzupełnia. To jak dotąd najpełniejszy zbiór poznańskich podań i legend, a także anegdot i facecji. Obok popularnych, ‘sztandarowych’ opowieści, znajdziemy w książce historie wyjątkowe, smakowite, będące zupełnym rarytasem.

Możemy dotknąć tutaj zarówno początków miasta, tym samym i wczesnej historii Polski, jak również czasów nam bliskich; splecionych razem, przenikających się wzajemnie — ‘czasu historycznego’ i ‘czasu baśniowego’.

Od Autora

Opracowanie niniejsze ma charakter antologii, z tym tylko, że oprócz głównego tekstu starano się przedstawić i inne wersje i warianty, co uzupełnione jest przez końcowe, osobne dla każdego podania, zestawienie bibliograficzne. Najpierw uwzględniono podania odnoszące się do ‘czasu mitycznego’. Nie było ich zbyt wiele, jakby sąsiedztwo z ogólnopolskimi ‘mitami początku’ jednak wyczerpało w tym zakresie lokalną, poznańską inwencję i tradycję. Teksty, które dało się przyporządkować ‘czasowi historycznemu’, zestawiono w porządku chronologicznym. Nieliczne, pozostałe opowieści, których akcja toczy się zwykle w nieokreślonym ‘czasie baśniowym’, zestawiono na końcu.

Komentarze nie mają charakteru ani ściśle historycznego, ani folklorystycznego. Zawierają trochę dopowiedzeń historycznych, topograficznych, a także, oprócz poszukiwania ogólnych przejawów ‘poznańskości’ i ‘legendarności’, są w dużej mierze domysłami co do roli społecznej, historycznej, a nawet politycznej, jaką pełnić mogły te podania w wydarzeniach historycznych, których dotyczą, a nawet w świadomości społecznej. Uwagi, przedstawione w tych komentarzach, są jednak zebraniem i przedstawieniem najrozmaitszych refleksji i wątpliwości, do których znaleziono pretekst w tekstach podań. Czytelnicy, których nie zainteresują dodatkowe dywagacje, niech się też nie zrażają obecnością przypisów, które zgromadzone zostaną na końcu książki.

OPOWIEŚCIO POZNANIUI JEGO DZIEJACH

2. Głowy Lecha, Czecha i Rusa z Ratusza

O założeniu i nazwie Poznania

Kronikarze nasi przytaczają z największą powagą i pewnością mnóstwo podań o założeniu Poznania. Sarnicki utrzymuje śmiało, że Poznań jest Stragoną starożytnych, która nazwisko swoje wtenczas dopiero zamieniła na Poznań, gdy Bolesław Chrobry z cesarzem Ottonem w tym miejscu poznał się. Twierdzenie to upada samo przez się, zważywszy, że Bolesław Chrobry jeszcze za życia swego ojca, Mieczysława I, mógł się znać i zapewne znał się z cesarzem Ottonem, a zatem na wiele lat przed przybyciem tego ostatniego do Poznania; że Dytmar [Thietmar] miastu temu nazwisko Poznań przed wzmiankowanym przybyciem Ottona nadaje. Jan, archidiakon gnieźnieński, twierdzi, że Poznań stąd nazwisko swoje otrzymał, że tu najpierw wiarę chrześcijańską w dawnej Polsce poznano. Inni [KronikaMarcina Bielskiego z 1551 roku] utrzymują, że Poznań początek i nazwisko swoje winien Późnemu [tak ongiś nazywano synów-pogrobowców], jednemu z potomków Lecha. Inni na koniec prawią, że trzej bracia, Lech, Czech i Rus, założyciele trzech państw, Polski, Rusi i Czech, po długim niewidzeniu się z sobą, zeszli się przypadkiem w tym miejscu [nad Cybiną] i poznali, krzycząc: „Poznan! Poznan!”. Na pamiątkę tego zdarzenia założyli osadę, którą Poznaniem nazwali.

O wiele obszerniej, acz nie dokładniej, przedstawiono to w innym ujęciu:

POZNAŃ

(Julia Męcińska)

Poszli trzej bracia w różne świata strony,

każdy z nich łuk wziął dla własnej obrony,

w razie napadu, by dzikiego zwierza

strzałą ugodzić i nie stać się łupem,

bo dzikie stwory kładły człeka trupem.

Żaden z nich borom nie bardzo dowierza,

więc każdej chwili do boju gotowi,

bo wszyscy równo silni, równo zdrowi.

Szli więc z ochotą — każdy kawał ziemi

pięknej i żyznej przeszedł, lecz odludnej,

każdy już miał z nich upatrzony kątek,

kędy to wzięły narody początek.

Lecz każdy chciał się jeszcze z braćmi swymi

podzielić szczerze zamysłami tymi.

Lecz trudną była odszukania sprawa,

każdy z nich szuka, woła i przystawa;

poszukiwania są natury żmudnej.

Każdemu wołań kilkakrotne echo

było jedyną nadzieją, pociechą,

bo każdy sądził, że go brat posłyszy,

ale odpowiedź nie przerwała ciszy.

Tylko głos wołań chłoną bory ciemne,

więc się daremnie szukali wzajemnie.

Lecz trudno było odstąpić życzenia

i nie dotrzymać braciom przyrzeczenia.

Dokucza im już głód i pragnienie,

wtem nagle miłe potoku szumienie

doszło ich uszu, wnet ich zapach nęci,

usypiające w nich pobudza chęci.

Biegną, gdzie wody odgłos, — gdzie koń ich prowadzi,

że się pokrzepią samą myślą radzi,

jak mogli, raźno naprzód przed się biegli,

choć szedł z nich każdy z zgoła innej strony,

aż tu nad rzeką wzajem się spostrzegli,

powitali się mile radosnymi słowy

i po bratersku objęli ramiony.

Już i pragnienia, i głodu niepomni,

opowiadali wzajem swe przygody,

jak się to ziemia dziwnie w krąg ogromni

i jako czeka dobrej, ludzkiej ręki.

Wzajem więc bogom składali swe dzięki,

że każdy znalazł sobie dobre włości

i że nie było powodu zazdrości,

że się nad rzeką błękitną poznali

i że bratersko dłonie swe ściskali.

Gawędka braci była pełna treści,

końca nie miały mnogie ich powieści,

aż upomniały się o napój krtanie

i głód się ozwał w braciach po raz wtóry.

Każdy z nich z rzeki wody w dłoń dostanie

i pokarm z miodu u lesistej góry

znalazł się wewnątrz dębu spróchniałego,

uraczyli się jak nigdy dnia tego.

Dobrze odpocząwszy, leśnym miodem syci,

już każdy z braci kij wędrowny chwyci,

lecz ich wstrzymuje zawołanie Lecha:

„Mówcie, bracia, jak nazwiecie kraj, gdzie wasza strzecha?”.

„Gdy pokumam się z bogami, aby kraju pilnowali,

kraj piękny, wybrany, nazwę Czechami” —

tak się pierwszy brat Czech chwali.

Rus swej ziemi chwali wiano,

podobnie jak Czech da miano,

Rusią ziemia będzie zwaną.

„Za przykładem iść się godzi —

najstarszy się Lech rozwodzi —

klnę się tu na nieb błękity,

że ród mój będą Lechity,

tam, gdziem gniazdo orle znalazł,

tam zbuduję chatę zaraz,

stamtąd wyjdzie ród Lechowy,

orzeł jego godłem będzie,

aby wyrósł bujny, zdrowy,

by w narodów przetrwał rzędzie.

Tu, w tym miejscu, nad tą rzeką

co odpływa w dal daleką,

założę dzieciom gród drugi

na pamiątkę naszego spotkania,

niechaj na wieki ma nazwę Poznania.

Niech te dwa grody wzajem

na usługi rodu mego stoją wieków szereg długi.

Stoim teraz silni u ludów zarania,

ród mój ma dwie gwiazdy z Gniezna i Poznania”.

Odrzekli mu na to: „Dobrze mówisz bracie,

każdy gazdą będzie w swojej własnej chacie,

wszyscy na swych gruntach pobudujem grody

i pilnować będziem dostatku, swobody!”.

Autorka tego niezbyt wysokich lotów wierszyka obficie skorzystała z uprawnień autorki ballady do pomijania szczegółów, tradycja zna znacznie więcej wytłumaczeń nazwy Poznania; wręcz wzruszająca jest inteligencka ignorancja (do dziś czasem występująca), która pozwala na przykład w Wielkopolsce mówić o „gazdach”.

Już samo podanie o Lechu, Czechu i Rusie uzupełnione bywa opowieścią, że w dalszej drodze z nowo założonego Poznania bracia zatrzymali się na obiad, który tak im smakował, że w miejscu tym założyli na tę pamiątkę Pobiedziska (po-obiedziska), pod Pobiedziskami, na Lennej Górze osiedlili się na czas jakiś, a potem jechali przez pola czerwone od maków, nad którymi zobaczyli białego orła i dlatego białego orła na czerwonym tle Lech przybrał sobie za herb, a w miejscu, gdzie było gniazdo ptaka (więc dopiero po Poznaniu), założył Gniezno[1]. Jeszcze inni twierdzili, że przed założeniem Poznania, gdy się już pogodzili i poznali — bili się i kaleczyli tam, gdzie dziś leży miasto Kalisz, tak też na tego pamiątkę nazwane. Dodajmy nawiasem, że bracia Czesi uważają, iż miejscem spotkania Czecha i Lecha była święta góra Řip i tam, głównie we wsi Ètine, osiedlili się Czech i jego potomkowie, a dopiero stamtąd Lech powędrował nad Gopło i nie chciał już tam wracać, nawet zapraszany na sukcesję po śmierci Czecha.

Dość znacznie już popuścił wodzów fantazji (zwłaszcza toponomastycznej) autor innej wierszowanej wersji tego podania, którą właśnie ze względu na to też warto przytoczyć:

POLSKO

czyli: Założenie Poznania.

(Sierp Polaczek [Juliusz Preis])

Jak to niegdyś Lech rozsądził,

Polsko syn swą Polską rządził.

Syn zaś drugi, ach niebożę!

Ma pojechać aż nad morze;

Tam on szabelką

Ma wywijać;

Tam on se kraje

Ma podbijać;

Więc się dąsa, szarpie,

Gniewa, złości;

Bratu-ć polskich ziem zazdrości.

I wyjeżdża, a z drużyną;

Jedzie, a ze straszną miną,

I rozbija zbrojne zgraje,

I podbija różne kraje.

Już mu hołdują

I narody.

Wszędzie zakłada

Miasta, grody:

Berlin, Hambór, Bremę

I z Lubeką —

I zaszczyca je opieką.

Berlin, boć tam ku ozdobie,

Kazał okuć berło sobie;

Hambór, bo tam bór był Hama;

Brema, jako morska brama;

A zaś Lubeka,

Że ją lubił,

Że się tam nawet

I zaślubił, —

Tylko mi nie wiada,

Czy z Duńczanką,

Czy ze Szwabką, czy z Poganką.

I szczęśliwie mu się wiedzie;

Je-ć sztokfisze, flądry, śledzie; —

Pije i angielskie piwo;

Czego nie znał Lech jak żywo;

I holenderskim

Serem żyje,

I holenderskie

Mleko pije;

Od Holendra także

Ma dukaty,

Boć to sąsiad, a bogaty.

Tylko mu ptasiego mleka!

Przecie jeszcze se wyrzeka;

Boć już dawno nie pił wina;

Bo daleko od Węgrzyna!

A Angielczyki win nie mają,

A z Francuzami

Się gniewają, —

A okręty jeszcze

Są da małe

I na morzu za nieśmiałe.

Stąd na Polskę się uzbraja

Dla Węgrzyna, dla Tokaja,

I przez długie, długie lata,

Godzi brat na zgubę brata.

Wreszcie zaś przyszli

Do poznania,

Co ich do zgody

Da nakłania.

Już się też przez posły

Szczerze godzą,

I ku sobie już nadchodzą.

Tam zaś, gdzie się powitali,

Gdzie się znowu da poznali,

Gdzie poznali szczęście zgody

I spokoju i swobody, —

Gdzie też zapoznali

Ludy swoje,

Gdzie im poznać dali

Szczęścia zdroje:

Tam nad Wartą miasto

Zbudowano

I Poznaniem je nazwano.

A gdy cesarz choć Niemiecki,

Poznał sławny lud sąsiedzki,

Poznał, że w nas duch rycerski,

A nasz oręż bohaterski,

Chciał się też poznać

Z Polski Panem,

Chociaż mu nie był

Równy stanem.

I wyjeżdża Cesarz

Do Poznania;

Król mu wjazdu nie zabrania.

I przyjmuje go wspaniale,

Nawet daje uczty, bale,

I biesiady i zabawy.

Nawet nie brakuje kawy.

To Cesarzowi

Bardzo miło,

Aż mu serduszko

Skocznie biło.

I koroną złotą

Się odwdzięcza,

Wieczną zgodę nam zaręcza.

Nawet się z Polakiem brata.

Lecz to próżno bracie Łata.

Jeszcze jedna ludowa etymologia nazwy Poznania przedstawiona jest poniżej, w podaniu o księciu Kazimierzu Odnowicielu. Oczywiście wszystkie są jednakowo fantastyczne. Ale to przecież podanie, które tylko daje wyraz (może szczególnie wielkopolskiemu) poczuciu wspólnoty z ziemiami dawnych, wytępionych plemion zachodniosłowiańskich. A są w Poznaniu ulice: Bobrzańska, Chrobacka, Drewlańska, Dziadoszańska, Hawelańska, Gołężycka, Lubuszańska, Lutycka, Milczańska, Morzyczańska, Obodrzycka, Połabska, Pyrzyczańska, Rzeczańska, których mieszkańcy nawet nie zawsze wiedzą, że to nazwy upamiętniające te plemiona. Ono właśnie leżało u podstaw zarówno (niebezpodstawnego przecież) przyjęcia w latach czterdziestych ubiegłego wieku nazwy Ziem Odzyskanych, jak i wielkopolskiego i poznańskiego patronatu nad poszczególnymi miejscowościami na tych ziemiach. (Obecnie natomiast spotkać już można nawet „hiperpoprawne” politycznie określenie „ziemie, które po wojnie znalazły się w granicach Polski”). I to już było nie tylko podanie, ale społeczne poczucie historyczne, świadomość historyczna w nim odzwierciedlona. Zaś nazwa Poznania wywodzi się od imienia własnego Poznan (czy nawet Poznamir), czyli kogoś, kto był przez kogoś jakoś poznany, które jest poświadczone jeszcze w późniejszych dokumentach z XII i XIII wieku, a według niektórych od określenia-imienia „Późny” — czyli posthumus, pogrobowiec.

Kamienne figury Lecha, Czecha i Rusa miały stać na wierzchołku ratuszowej wieży jeszcze za czasów Stanisława Augusta, kiedy to zastąpiono je miedzianym orłem polskim, takim samym jak dziś. Figury, według świadectwa Władysława Łubieńskiego[2], zostały wtedy umieszczone w facjacie kamienicy Rogozińskich w Rynku, a co się z nimi stało po jej rozebraniu, nie wiadomo; nie pisze on też o innych wizerunkach Lecha, Czecha i Rusa na wieżyczce Ratusza (o których istnieniu wspomina się gdzie indziej). „Do dziś dnia zachowuje pamiątkę ratusz poznański, gdzie na gzymsie małej wieżyczki po lewej stronie frontu widać kształt trzech głów pod jednym kapeluszem”[3]. Jak widać, od czasu tej relacji sterczyna z głowami uległa przemieszczeniu i dziś jest przy tylnej ścianie Ratusza. A idea słowiańskiej wspólnoty, wyrażana przez te figury mitycznych braci, nadal ma chyba zrozumienie u Wielkopolan, nawet mimo dawnych tradycji łupieżczych, czeskich najazdów, a potem świeższej potrzeby wspomagania przeciw Rosji (głównie warszawsko-kresowych) powstań polskich.

Podania o założeniu miejscowości w pewnym sensie są pierwotną formą przekazania tradycji historycznej. Wszystko się przecież zawsze zaczynało od tego, że jakiś człowiek sam lub z innymi obierał sobie gdzieś siedzibę. On nadawał nazwę od cech miejsca lub inni nadawali temu miejscu nazwę od jego imienia czy zajęć i w tych nazwach streszczała się historia miejscowości; ta nazwa łączyła jej mieszkańców, tworzyła z nich wspólnotę, odróżniała swoich, z którymi we własnym interesie należało współpracować, od obcych, przed którymi nieraz trzeba się było razem bronić. Powstawało podanie o nazwie, to podanie tworzyło wspólnotę lokalną, plemienną, narodową. A później, gdy znajomość rzeczywistych dziejów korygowała nieścisłą lub ubarwianą z czasem fantazją pseudowiedzę, znajomość podań przestawała być uzasadnieniem, a stawała się sama w sobie elementem związków z miejscem i praw do niego. I tę funkcję podania pełnią do dziś, dlatego i dziś warto do nich wracać. A dodajmy, że niektórzy widzą w takich podaniach jak o Lechu, Czechu i Rusie jeden z pierwowzorów popularnych dowcipów „etnicznych”, w których i dziś nieraz przecież występują Czech, Polak i Rosjanin. Historycy uważają zresztą tę opowieść za całkowity wytwór fantazji, w której jednak zaznacza się przywiązanie do idei słowiańskiego powinowactwa i wspólnoty interesów. Znamienne też jest, być może, że opowieść o Lechu, Czechu i Rusie pojawiła się po raz pierwszy i w pełniejszej wersji właśnie w Kronice wielkopolskiej, która zresztą mówi także, że ojcem wszystkich trzech był Pan, wywodzący swe pochodzenie z Panonii. A nawiązując do czeskiej legendy o spotkaniu braci w Czechach, nie sposób nie przypomnieć, że rzeczywiście to tam powstały pierwsze impulsy tworzenia słowiańskich, nowoczesnych organizmów państwowych, tam w VII wieku, i to w związku z powstaniem przeciw Awarom (z Panonii), utworzono pierwsze państwo Samona, tam w IX wieku zrodziło się państwo wielkomorawskie, które swymi wpływami sięgało może i do Wiślan (a więc do Małopolski), te ziemie pragnął, jak gdyby dla legitymizacji swej władzy, przyłączyć do swego państwa Bolesław Chrobry.

Dodajmy tu jeszcze pewną ciekawostkę. Oto swój „mit początku” usiłowali w Poznaniu i Wielkopolsce utworzyć (w krainie, którą, by uniknąć nazwy Wielkopolska, przemianowali na Wielkie Księstwo Poznańskie na Posener Land, a już w czasach hitlerowskich nawet na Warthegau) także później tu przybyli, a nawet w czasie zaborów panujący Niemcy. I oto tak (tragicznie) widzieli koniec owego swojego, rzekomo pradawnego początku:

OSTATNI BURGUND

(Rudolf Kussmann, swobodny przekład z niemieckiego)

W dawno minionych czasach nad brzegiem Warty stał

Burgundów gród co się Wysokim Kręgiem zwał.

Radowech i Rydygier i Rugfried żyli tam,

Krzepki Radbod z synami strzegł tego grodu bram.

I wtedy ciemnowłosego Wenda tu wjechał koń

A śmierć tu i pożogę przyniosła jego dłoń.

Brzeg Warty swoją krwią niejeden zbroczył zuch

I musiał zginąć Radbod i jego synów dwóch.

Młodego Radowecha tylko oszczędził los

I nawet wodza Słowian dosięgnął jego cios

A kiedy gromad Wendów napór się zaczął chwiać

On do odparcia wroga znów powiódł swoją brać.

Pociągnął wtedy Burgund, gdzie jego władzy gród

Gdzie jego ziemskie włości i jemu bliski lud.

Przed wiecznym parciem Słowian jednak opuszcza kraj

Większość jego rodaków i tylko on sam trwa.

Stawia czoło naporom, a jego wnuk z nim wraz.

Lecz wśród młodzieży tej obyczaj ojców zgasł

Już im się nie podoba ciężki dziadowy miecz,

Wolą słowiańską szablę, a ów rzucają precz.

A słowo, którym matkę zwał ongiś mały syn,

Mniej dzisiaj wpada w ucho niż obcej mowy rytm.

I ciężko patrzeć starym, i w starym sercu gniew,

Gdy młodzież w obyczaju do obcych wzorów lgnie.

I pewnej nocy stał raz tak z sercem pełnym trosk,

Co w żarze dawnych wspomnień topniało mu jak wosk.

I własną swoją ręką miecz w swoje serce wbił

I padł ostatni Burgund, który nad Wartą żył.

Rzecz znamienna, że opowieść tę wymyślił, a wierszyk napisał i opublikował Niemiec w Poznaniu, i to nie w 1918, ani w 1945, ale już w 1909 roku. Mowa tu oczywiście o starogermańskim plemieniu Burgundów, którego obecność między Wartą a Notecią, ale w czasach około narodzenia Chrystusa, uważana jest za prawdopodobną. Ich klęska daleko, nad Renem z rąk Hunów w 436 roku stanowiła historyczne podwaliny mitu Nibelungów, a o to skojarzenie być może też autorowi właśnie chodziło, tak jak imiona postaci miały może być nawiązaniem do imienia pierwszego znanego, przypuszczalnie normańskiego księcia połockiego Rogwolda. Tu interesujące jest jednak staranie o tworzenie z niczego niemieckiego „mitu początku”. Nie jest to usiłowanie odosobnione (w okresie hitlerowskim przechrzczono przecież nawet Szubin na Altburgund), choć w tym wypadku dość późne. Dla Wrocławia na przykład obowiązywały ongiś dwie niemieckie etymologie nazwy: paradoksalnie albo wywodzono polską nazwę Wrocław od niemieckich wyrazów Wurzel Au, albo niemiecką nazwę Breslau od polskich wyrazów „bród Słowian”. Trudno było może pogodzić się z tym, że ani dla Wrocławia, ani dla Poznania niemieckie „mity początku” po prostu nie istnieją i nie da się ich tworzyć na zawołanie. Podobnie zresztą jak na przykład nie istnieją albańskie mity początku dla Kosowa, albo i polskie dla Lwowa i Wilna. Podania okazują się tu bardziej obiektywne i bezstronne niż wiele naukowych (nie mówiąc o pseudonaukowych) rozważań. W takim właśnie micie początku widzi przecież swoje fundamenty na przykład Izrael jako państwo, ale taki mit bywa politycznie i społecznie nie tylko uznawany, ale i dezawuowany nie bez związku z realnym układem wpływów, sił i interesów. Dlatego coraz częściej słychać o coraz zacieklejszych walkach o „domeny symboliczne”, o burzeniu zupełnie „apolitycznych”, ale prastarych i o czymś jednak świadczących zabytków kultury, trwają walki, czasem nie tylko słowne, o zachowanie, a nawet rewindykacje pomników i grobów, nawet o wykarczowanie i wymianę tego, co chroni się tylko w pamięci, legendy.

Zresztą może wiersz był pomyślany nawet jako rodzaj wskazówki, co winien, według autora, zrobić w Wielkopolsce opanowanej przez Niemców „ostatni Polak”…? Może jako wytłumaczenie długotrwałego zjawiska samorzutnego i licznego opuszczania przez Niemców wschodnich ziem państwa niemieckiego, znanego pod nazwą Ostflucht? A może głównym zamysłem autora był wyrzut w obliczu tak przecież częstej w Wielkopolsce polonizacji osadników, przybyłych zresztą często nie z ziem rdzennie niemieckich, jak na przykład właśnie z Gubińskiego, skąd pochodził zasadźca Poznania na prawie magdeburskim. Publikacja Kussmana zawiera zresztą tylko jedną prawdziwą legendę poznańską, o pożarze na ul. Ślusarskiej (59 w niniejszym zbiorze), poza tym pisze o podaniach wielkopolskich spoza Poznania.

O nazywaniu Słowian Wendami (Wenetami) napisano bardzo wiele. Najczęściej przyjmuje się, że Wenetowie był to starożytny lud, którego język został zapomniany, i który uległ częściowo slawizacji, tak że dla Niemców jego nazwa służyła jako określenie sąsiednich ludów słowiańskich, najdłużej Serbów Łużyckich.

O Chwaliszewie i krawcu

(JULIA MĘCIŃSKA)

Lata mijały, domków przybywało

i ożywienie grodów się zwiększało,

Lecha znajomi, krewni i bliscy

skupiali w grodach siedziby swe wszyscy.

Każdy z nich raźno gromadził dobytek,

każdy się starał żyć na czyjś pożytek. —

Kobiety, dzieci z mężami pospołu

nie unikali trudu i mozołu.

Główną robotą było drzew ścinanie,

znoszenie kłodów i chat budowanie.

Co kto miał czynić, rozstrzygała siła,

przeto się żadna kłótnia nie odbyła,

każdy oddawał ochoczo swe ramię,

a praca chętna nigdy sił nie łamie.

Ale i w owych odległych nam czasach,

nie wszyscy mogli drzewo zwalać w lasach,

wielu z ludności szło na polowanie,

aby mieć żywność i ze skór ubranie.

Juścić jedzenie każdy piekł na rożnie,

ale z odzieżą szło wolno, ostrożnie.

Bodaj wierzycie, że najpierwsi krawcy,

to od zmarznięcia bywali wybawcy.

Lecz oni jako dziś jeszcze nie szyli,

bez nici, igieł jeszcze wówczas żyli.

Całą ich pracą kawałów złączanie

przez umiejętne węzłów zapętanie.

Zmyślnie to było jak na owe czasy —

z całych połaci skór zdzierano pasy

i około bioder ściągano odzieże,

by nie wyglądać jako leśne zwierzę.

Po prawej stronie Warty mieszkał jeden krawiec,

poczciwy człeczyna, nie żaden szubrawiec,

ozdobę miał na czole z płowej, pięknej grzywy,

piękną twarz posiadał, był niestety krzywy;

bezużytecznym bywał przez swe słabe barki,

ani do budowania zdatny, ani do owczarki.

Że nie pożyteczny wymówi mu który,

przeto na odzieże począł pętłać skóry.

Udawała mu się ta pętłania sztuka,

że wnet rozgłos zyskał, że go każdy szuka.

Nie tylko, że doskonale odzież ze skór wiązał,

on do nowych sposobów spajania podążał.

Skóry przedziurawiał świerkową iglicą

i potem nią samą dwa kawały spajał,

ale to się zrywało, więc sam siebie łajał,

lecz i na swe wysiłki nie patrzał z goryczą

i wnet się też poprawił, szczeciną połączył

i sam przyznać musiał, że rzecz dobrze skończył.

Wielka była z tego w całym grodzie radość,

że wielkiej potrzebie on uczynił zadość,

wnet rozgłos się rozszedł w Lechowej krainie

o ułomnego krawca nadzwyczajnym czynie.

Ci, którzy mieszkali od Warty na lewo,

nazwali krawca raz Chwaliszewą,

bo wszyscy mieszkańcy zza brzegu prawego,

chwalili za szewki krawca onego.

Wieść o nim dotarła także do Gniezna,

Lecha gniewało, że krawca on nie zna,

przeto wraz z synem Przemkiem przybył do Poznania,

aby im krawiec uszył najnowsze ubrania.

Juścić gdy spieszyli stroną Warty lewą,

mówili przechodnie, że zwie Chwaliszewą

się ów krawiec kaleka, że ludzie z daleka

chcą mu skóry znosić i o szycie prosić.

Skoro Lech stanął w krawieckiej świetlicy

wnet zasób krawca według skór obliczy,

a krawiec serdecznie dostojników wita,

prosi zasiąść na ławie, co futrem pokryta.

Potem zaraz przedstawia własnej ręki dzieła

i pokornie prosi, by dostojność wzięła

kaftanów po parze, które swoim panom

kornie składa w darze.

Lech pyta go ciekawie, czy nie chce zapłaty.

A on odrzekł skromnie, że z innych bogaty

jeszcze będzie za szycie, bo jest w dobrej wprawie,

ale prosi przytem, by Lech wziął łaskawie

szyte przezeń okrycie.

Przyjął Lech dar tak szczery,

uścisnął go za to razów ze cztery,

życzliwość nigdy nie wadzi, oboje tedy z niej radzi.

Chwaliszewa wciąż skory wnosi jeszcze z komory,

jakby nie syt ofiary,

coś jak nogi foremka,

łapci pięknych dwie pary

dla Lecha i syna Przemka.

Dziwi się Lech i z nim razem Przemko

nad ładną łapci foremką,

nad miękkiem wnętrzem wilczury

i nad pięknością wierzchniej skóry.

Niezwykłym darem szczęśliwi

Chwaliszewie w podzięce

serdecznie ściskali ręce.

Najwięcej podeszwa ich dziwi,

zgrabne to łapci wzmocnienie,

wygodne nóg obleczenie.

Dotychczas kto w skóry bogaty,

owijał skórzane szmaty

w okół nóg aż ku kolanom,

by noga była odzianą.

Ale się skóry pod stopą

zbyt prędko darły kobietom jak chłopom,

a teraz szycia okrycie świeże

pozwala kształtne łapcie i odzieże

pięknie wykończać i ludzi odziewać

i wynalazcy grosza się spodziewać.

Juścić i Lech zamierza jemu płacić.

lecz krzywy krawiec nie przyjmie zapłaty,

bo choć nie mienny, sercem on bogaty,

nie da Lechowi słów daremnie tracić.

„Nie próżnoś panie ludziom grody wznosił

rzecze mu krawiec z szczerością prawdziwą

nie każ, bym dłużej przyjąć dar cię prosił,

obdarz mnie w łasce tą chwilą szczęśliwą”.

Juścić Lech na to odmówić nie zdołał,

nagrodę taką w głos ludziom obwołał:

„Na cześć tego krawca, co zysków nie zlicza,

niechajże nazwę jego nosi ta ulica,

albo niech lepiej cała ta dzielnica,

zowie się odtąd zawsze Chwaliszewem,

za to, że Chwaliszewa darzył nas odzieniem.

Niechaj ta nazwa przetrwa całe wieki,

choć sam Chwaliszewa zamknie już powieki,

niechaj go sławią przyszłe pokolenia

za pierwsze szyte łapcie i odzienia!”.

Stało się zadość tej Lechowej mowie,

dopóki Warta nie powstrzyma biegu,

dzielnica dawna z prawego jej brzegu

Chwaliszewem wciąż się zowie.

Jest jednak i inna wersja wyjaśnienia nazwy Chwaliszewa. Miała ona powstać od tego, że przez osadę prowadziła droga do tumu, czyli do katedry, gdzie się Boga c h w a l i.

Następna ludowa etymologia dotyczy dzisiejszej dzielnicy Poznania, określanej w późniejszej tradycji jako proletariacka i zawadiacka (juchta z Chwaliszewa), a nie ozdobionej dawnymi, rzemieślniczymi tradycjami, sięgającymi w dodatku aż czasów legendarnego Lecha. Być może jest to jakaś analogia do warszawskiego podania, wywodzącego nazwę tego miasta od polecenia „Warz Ewo!” (co mogło być, dodajmy, wyrazem przekonania o wiejskiej, nie grodowej i książęcej genezie miejscowości). Znana też była wielkopolska, ale szlachecka, nie szewska, rodzina Chwaliszewskich. Niestety, był wśród nich i taki (z Rękawczyna), który wywołał 21 sierpnia 1692 roku burdę przy kramie, a potem, zatrzymywany przez straż miejską, nawet dał hasło do krwawych rozruchów w Poznaniu, zakończonych zabójstwami i rabunkiem Ratusza, i w dodatku których sprawiedliwego osądzenia nie wspomina się w aktach miejskich[4].

Jest to jedno z podań (będzie ich więcej), o którym milczą starsze źródła. Czy relacjonuje ono ludową tradycję ustną, czy też jest tylko literacką konfabulacją — trudno orzec. Ale przecież wszystkie podania zostały w całości lub częściowo kiedyś wymyślone, albo tylko wzbogacone fantazją opowiadających o dodatkowe szczegóły, warianty. Kiedy i kto uprawniony jest do takich uzupełnień, kto jest powołany do osądzania, co jest w nich autentyczne (i dlaczego), a co nie — to pytania bez kategorycznych i jasnych odpowiedzi.

Literatura ludowa, do której należą podania, nie przestaje być literaturą, której podstawą jest uprawnienie do konfabulacji właśnie.

Jeżeli zaś chodzi o metrykę czasową opowieści, to przypomnijmy, że pierwszymi chyba zanotowanymi polskimi podaniami były opowieści klasztornego chłopa Kwiecika, zanotowane w XIII wieku przez mnicha z Henrykowa na Dolnym Śląsku (prawdopodobnie Niemca) po łacinie, w Księdze Henrykowskiej, w której przytoczył po polsku słynne słowa „daj, ać ja pobruszę, a ty poczywaj” (w polskiej pisowni wynalezionej przez siebie, jako że oficjalnej jeszcze nie było: „day ut ia pobrusa a ti poziwai”), wypowiedziane przez Boguchwała Czecha (który więc z Czech pochodził, a może i był Czechem) w chęci wyręczenia żony od żmudnego obowiązku mielenia na żarnach, na wiele wieków przed wynalezieniem tezy o równouprawnieniu płci w robotach domowych. Co wcale nie oznacza, że nie ma o wiele starszych, ale w pamięci społecznej zatartych, a później od tych na piśmie uwiecznionych, polskich, także poznańskich podań.

O mieczu św. Piotra

Jan Długosz wspomniał o nim następującymi słowami:

Papież Stefan, by uczynić początki pobytu Jordana milszymi dla kleru i ludu polskiego, ofiarował mu miecz św. Piotra, którym apostoł, jak wierzą, miał odciąć uszy Malchiasa w Ogrodzie Oliwnym — może ten sam miecz, a może inny zamiast tamtego — i pobłogosławił na pamiątkę tak świetnego czynu apostoła; aby Kościół w Polsce posiadał jawny klejnot, którym mógłby się szczycić za sprawą kapłana Chrystusa i następcy Piotra, na chwałę i sławę św. Piotra.

To zasadnicza treść podania.

Już w tej opowieści rysuje się pewien sceptycyzm Długosza co do autentyczności miecza. Daje do zrozumienia, że św. Piotr użył „może innego” miecza, a więc ten byłby tylko kopią. W dodatku istnieje późniejsze świadectwo, że w 1067 roku w Górze na Śląsku miejscowy rycerz Rafał podpisał się na dokumencie króla Bolesława Śmiałego, jako pasowany takimże mieczem, uznanym też za oręż św. Piotra przeciw Malchusowi. Kopii było więc chyba więcej, podobnie jak kopii owej włóczni św. Maurycego, z których jedną ofiarował Bolesławowi Chrobremu cesarz Otto III. Jan Jabczyński wysuwa też własną hipotezę, że papieski dar miecza mógł być nie bez związku z imieniem księcia „Mieczysław” (w rzeczywistości Mieszko), a nawet uważa, że w sławnym dokumencie Dagome iudex, którym Mieszko, ówczesnym zwyczajem chrześcijańskich władców (według niektórych był w tym nawet prekursorem), oddawał swe państwo pod opiekę papieża, imię Dagome było tłumaczeniem imienia Mieczysław w związku z niemieckim wyrazem Degen (szpada, miecz). Nie jest to domysł trafny, jako że w rzeczywistości książę nosił imię Mieszko, choć mógł mieć i inne, nadane na chrzcie imię (Dago, Dagobert), albo też Dagome mogło być błędnym odczytaniem słów Ego Mesco (ja, Mieszko). Tradycja ustna dorobiła też jeszcze inne, mniej uczone wyjaśnienia: że jest to miecz otrzymany przez Bolesława Chrobrego z rąk anielskich, by nim zwalczał nieprzyjaciół Boga, albo że jest to „ten istny”, prawdziwy Szczerbiec, którym Bolesław uderzył w zdobytym Kijowie w Złotą Bramę (której w jego czasach, jak wiadomo, jeszcze nie zdążono wybudować). Miecz cieszył się w Kościele poznańskim kultem podobnym do relikwii, znalazł się w XVII wieku na tłoku pieczętnym wójta Chwaliszewa, a także był obnoszony w procesjach i podawany wiernym do ucałowania w dniu świętych Piotra i Pawła. Zwyczaju tego zaniechano (to też ustna tradycja) dopiero po jego krytyce przez poetę i biskupa Ignacego Krasickiego; odtąd miecz przechowywany jest tylko w skarbcu katedry.

3. Miecz św. Piotra

Wiadomo dziś o wątpliwej autentyczności niektórych relikwii (nie tylko tych sprzedawanych przez Sanderusa, jak pisał już Henryk Sienkiewicz w Krzyżakach). Rzadko jednak powstawały w związku z nimi takie podania — a może już raczej legendy, skoro zahaczały o sferę sacrum? W każdym razie opowieść służyć mogła podbudowaniu autorytetu poznańskiego biskupa, mimo że tradycja nie ozdobiła jej jakąś bardziej rozbudowaną fabułą, choć poznańska katedra miała pierwotnie za patrona tylko św. Piotra, i to aż do 1830 roku, kiedy to przyjęto za jej patronów świętych Piotra i Pawła. Wszak nie tylko władzę duchowną, ale nawet świecką podbudowywano opowieściami o gwoździu krzyża Chrystusowego w koronie cesarskiej, o świętej włóczni, która miała być narzędziem męki Chrystusa, o Świętym Graalu, czarze, w której ponoć zebrano krew Chrystusa. Nie wiadomo, czy taki niedostatek fabularyzacji uznać należy za dowód większej wiarygodności, czy tego, że tradycja po prostu nie zakorzeniła się wśród szerszych kręgów społeczeństwa i właśnie dlatego nie obrosła fabułą. Bo fabuła stanowi przecież element wzmacniający wiarygodność opowieści w oczach słuchaczy, wprawdzie nieco mniej niż (też nie zawsze prawdziwe) zapewnienie, że „sam widziałem” lub „sam słyszałem”, ale jednak działające bardziej niż ogólnikowe określenie, że zdarzyło się to gdzieś, niewiadomo dokładnie gdzie, nieokreślonemu „pewnemu człowiekowi”. Miejsce bywa pierwszym stopniem uwiarygodnienia opowieści: powiedzieć, że coś zdarzyło się „pewnemu człowiekowi w Poznaniu”, jest już bardziej wiarygodne, niż powiedzenie, że coś zdarzyło się „pewnemu człowiekowi w pewnym mieście”. Zupełnie wiarygodnie zdarzeniom i osobom mogą też być przypisywane dodatkowe, nawet fikcyjne zdarzenia i przedmioty. Gdy w grę wchodzi sacrum, mówimy właśnie o legendzie, nie o podaniu, zaś opis takiej niezupełnie potwierdzonej sytuacji określany bywa jako apokryf, w odróżnieniu od tego, co wiadomo z ksiąg kanonicznych. Pisma apokryficzne, nie uznawane przez Kościół za składnik Pisma Świętego, ongiś tępione i niszczone, obecnie są przedmiotem wnikliwych studiów jako źródła historyczne, świadczące nie tyle o kształcie i rozwoju samej doktryny religijnej, co o polemikach wokół tej doktryny i o mentalności czasów, w których powstawały. Tak więc pośrednio świadczą też i o doktrynie, jako że ponoć gdyby nie było wątpliwości, nie byłoby też i wiary.

A miecz jest nadal przechowywany jako szacowny zabytek. Czy jednak zupełny brak jakiejkolwiek fabuły związanej z opowieścią, a także związek z Poznaniem tylko przez usytuowanie obiektu wystarczą, by uznać opowieść za podanie? Czy, od kiedy i jaka musi być niezbędna doza narracji fabularnej, i jak mierzyć intensywność związków podania z historycznym miejscem? Widzimy też, że tradycja dotyczyć może nie tylko samego obiektu i jego historii, ale także różnych prób jego interpretacji naukowej, a nawet kolei poglądów na intensywność jego kultu. Legendą (jak szczególnie w wypadku Świętego Graala) zaczyna być bardziej historia poszukiwań i kultu danego obiektu, a mniej samo jego pojawienie się i uwarunkowania. Może też być tak, jak w wypadku owego miecza: nie same jego dzieje, potwierdzone w ewangeliach, ale fakt i cel jego przekazania, osoba ofiarodawcy i nowego depozytariusza oraz miejsce przechowywania są najistotniejsze.

Dodajmy, że w tej opowieści nie zgadza się chronologia. Przyjmuje się, że biskup Jordan przybył do Poznania w 966 roku, objął biskupstwo w 968 roku, a zmarł w 982 lub 984 roku. Pontyfikat papieża Stefana VIII (IX) to jeszcze lata 939-942. Za pontyfikatu Jordana natomiast papieżami byli: Jan XIII (965-972, jego uważa ks. Jan Jabczyński za najbardziej prawdopodobnego ofiarodawcę miecza), Benedykt VI (973-974), Benedykt VII (974-983) i (ewentualnie) Jan XIV (983-984).

Św. Wojciech w Poznaniu

W drodze ze Śląska, na Wzgórzu św. Wojciecha, gdzie dziś stoi kościół jego imienia, święty miał zatrzymać się w Poznaniu i głosić kazanie do jego ówczesnych mieszkańców, którzy na tę pamiątkę nadali wzgórzu jego imię, a potem zbudowali tam i kościół pod jego, jako patrona, wezwaniem.

Taka jest treść podania. Często same wydawnictwa zachęcają autorów do ujęć bardziej „popularnych” czy „literackich”, zwłaszcza że podanie stereotypowo uchodzi za bliskie baśni, przeznaczone głównie „dla dzieci”. Dopiero filmowy gatunek fantasy przypomniał, że i arabskie baśnie z 1001 nocy i większość podań różnych narodów powstała dla dorosłego odbiorcy, i nawet włączana była do kronik i opracowań historycznych, że czasem bardziej oficjalna historia oddzielała się dopiero od podań, niż podania powstawały na marginesie historii.

Przecież można (i niejeden, i XIX-wieczny, i dzisiejszy autor to robił i robi) — niczego nie przeinaczając — napisać tak:

Skromny orszak zbliżał się od strony Śląska do Poznania. W grupie jezdnych wyróżniał się mąż o surowym, skupionym obliczu, w biskupich szatach. Był to sławny już biskup Wojciech z możnego, czeskiego rodu Sławnikowiców (zwany w Niemczech Adalbertem), który jechał na zaproszenie księcia wszystkich Polan Bolesława zwanego Chrobrym, aby za jego namową i poparciem udać się z misją nawracania Prusów; wybrał się tam zapewne nie tylko dlatego, że jako chrześcijanin chciał dopomóc sąsiadom, którzy wciąż pozostawali przy wierzeniach w starych bogów, w poznaniu swej religii, ale i dlatego, że oni, nie czując wspólnoty wiary z polskimi sąsiadami, byli im czasem wielce uciążliwi.

Miało się ku wieczorowi, więc jezdni postanowili poszukać w mieście noclegu, ale żarliwe serce biskupa nie mogło oprzeć się chęci głoszenia i tu słowa bożego. Wszak wiedział, że ziarno nowej wiary zasiane tu zostało dopiero niedawno, że wielu może potrzebować dalszych o niej nauk. Gdy więc zobaczył niewielkie wzgórze, wokół którego gromadziło się sporo ludzi — wstąpił na nie i zaczął kazanie. Okazało się, że słowa jego zainteresowały ludzi, że coraz więcej przechodniów zatrzymywało się, aby go posłuchać, a gdy o zmroku, zmęczony kończył swoje nauki — otaczała go cała ciżba zasłuchanych.

4. Wzgórze św. Wojciecha

Po paru dniach Wojciech wraz z orszakiem ruszyć musiał w dalszą drogę, ku Gnieznu, a potem aż do Prus. Już niedługo roznieść się miała wieść o jego męczeńskiej śmierci, a następnie o cudach i o uznaniu przez Kościół za świętego. Poznańczycy, pamiętając mądre i żarliwe jego nauki, postanowili nadać wzgórzu, które upamiętnił swoim nauczaniem, jego imię. A później stanął tam kościół pod wezwaniem św. Wojciecha, ten sam, przy którym dziś roztacza się cmentarz najbardziej zasłużonych Wielkopolan.

Wielka jest liczba miejsc, w których św. Wojciech miał w Polsce nauczać (czasami, jak w Opolu, pozostawiając nawet ślady swych stóp w kamieniu, z którego przemawiał, a który przechowywany jest w katedrze wrocławskiej)[5]. Także w Wielkopolsce św. Wojciech pozostawić miał — według legend — ślady swego pobytu w Wilkowyi (koło Gniezna), Parszewie, Gościeszynie (koło Trzemeszna), Kamieńcu (koło Kłecka), Budziejewku (koło Wągrowca), Straszewiei Strzelnie[6]. Wzgórze św. Wojciecha jest jednym ze starszych miejsc osadnictwa w Poznaniu, znaleziono tam relikty z epoki brązu (kultura unietycka).

5. Boża Męka na Śródce

Początki chrześcijaństwa w Poznaniu — ze Śródki

Niektórzy, nie zrażeni opowieścią o pierwszych kazaniach św. Wojciecha na Wzgórzu św. Wojciecha, opowiadali o jeszcze dawniejszych miejscach związanych z wprowadzeniem do Polski i Poznania nowej wiary. Oto miejsce, gdzie według tradycji po raz pierwszy w Poznaniu miało być głoszone chrześcijaństwo; znajduje się ono nie gdzie indziej, lecz na niewielkim wzgórku przed kościołem św. Kazimierza, dawniej należącym do klasztoru reformatów na Śródce, odebranym w 1804 roku reformatom przez Prusaków, a który obecnie służy (od 1963 roku) Kościołowi polskokatolickiemu. Upamiętniać je miała, ufundowana dopiero w 1706 roku, piękna kapliczka, czyli, jak tu powszechnie mówiono, Boża Męka, stojąca od początków XVIII wieku przy drodze prowadzącej do klasztoru z ulicy Bydgoskiej. Barokowa kapliczka składa się z ozdobnej „latarni” ograniczonej czterema kolumienkami, na pięknie zdobionej kolumnie, a w niej znajdował się wyrzeźbiony z drewna krucyfiks. Z początkiem XX wieku latarnia już nie istniała, a jej jedynym śladem był sterczący z głowicy kolumny żelazny pręt, na którym podobno była niegdyś osadzona figurka św. Kazimierza Królewicza, a i cztery wnęki miały być wypełnione czterema figurkami świętych — dziś nikt nie pamięta jakich — gdyż już około 1833 roku były zniszczone i pozbawione głów; obecnie kapliczka jest (choć bez figurek) zrekonstruowana. Dodajmy, że niektórzy uważali Śródkę także za pierwotne miejsce słowiańskich kultów przedchrześcijańskich (nazywanych dość powszechnie „pogańskimi”, od łacińskiego paganus, czyli „wieśniak”, albo, według niektórych dzisiejszych, subtelnych intelektualistów wielkomiejskich, „burak”). Tradycje te mówiły o umiejscowieniu ówczesnej świątyni tych kultów na pobliskim wzgórzu, na którym stoi prastary kościół św. Jana Jerozolimskiego.

Wersję tę zanotowano także, powołując się na świadectwo kawalera maltańskiego Michała Dąbrowskiego z początków XVIII wieku, który popierał ją wspomnieniem o wielu urnach z popiołami, wykopanych na wspomnianym wzgórzu w jego czasach. Stąd wnioskowano, że najstarsze osadnictwo poznańskie obejmowało tereny dzisiejszych dzielnic Śródki, Zawad i Zagórza.

Podanie wydawałoby się dość prawdopodobne, gdyby nie to, że w Kronice Wielkopolskiej zapisano wyraźnie, iż dawna Śródka leżała w okolicach katedry i dopiero książę Przemysł I, dokonując lokacji Poznania, przeniósł jej mieszkańców za Wartę, do posiadłości, której własność nadał Kościołowi poznańskiemu. Dzieje się ono więc w nieokreślonym czasie mitycznym „drugiego początku”, którym dla wielu polskich dziejopisów z Gallem Anonimem na czele było przyjęcie przez Polskę chrześcijaństwa[7].

O tym, jak diabli górę ze Śląska do Poznania przynieśli

(FRANCISZEK MORAWSKI)

Słuchajcie gadki starożytnej treści,

Słuchajcie sercy waszemi:

Któż wie, jak długo, te stare powieści,

Będą w waszej brzmiały ziemi?

Kiedy Bolesław świętą szerząc wiarę

Ciemne wykorzeniał wieki;

Strącał i kruszył Polan bogi stare,

W nurtach szumnej topił rzeki,

Miłoż to było pociągnąć oczami

Po wielkopolskiej krainie;

Cała się wkoło zwieńczyła krzyżami

I z gór wyrosły świątynie.

W dźwięcznych się zdrojach rozpływało wszędy

Religijnej spiży brzmienie,

Wszystkimi drogi, na nowe obrzędy,

Lały się ludu strumienie.

I ciągnąc w boje dzielne hufce państwa,

Grzmiały hymn Boga Rodzicy,

A Szczerbiec słońcem ranku chrześcijaństwa

W Chrobrego jaśniał prawicy.

Nie mogło piekło tyle ścierpieć blasku

Tryumfu króla i wiary,

Takim więc grzmotem czartowskiego wrzasku,

Straszliwie rykły pieczary:

„Wstrzymajmy Wartę, przetnijmy jej wody,

Niech wzrosną w morze topieli;

Zanurzmy wszystkie świątynie i grody,

Zalejmy krzyża czcicieli!”.

I wichry w jarach, wilki w puszczach wyją,

Głębsza noc czernieć zaczyna,

Drżące się gwiazdy za chmurami kryją,

Wybija duchów godzina.

Snują się, bielą w okropnej ciemności,

Huczą puszczyki i sowy,

Słychać w kostnicach chrzęsty ludzkich kości,

Trupie przemawiają głowy.

I gdzie tę górę zwaną kopcem N i j

W pogańskiej czczono ślepocie;

Gdzie sprośne kłęby i wężów i żmij

I okropnych ropuch krocie,

Gdzie czarne świerki, gdzie ów wiąz spróchniały

W ostatnim listku już kona.

I wciąż ku niebu, jak nędzarz zgłodniały,

Uschłe wyciąga ramiona,

Jakiż tam hałas i krzyki radosne,

Jakiż szum, szelest po puszczy?

Z wszystkich ziem Polski lecą czarty sprośne,

Do wściekłej łączyć się tłuszczy!

Pędzi, przypada Rokita sromotny,

I Smułka potwór dziwacki,

I czarny Węglik i Boruta psotny,

I okropny Widoracki.

Leci i wyje czarny duch za duchem,

Kupi się poczet szatański,

I wielkim ramion złączonych łańcuchem,

Otacza kopiec pogański.

I trzykroć szumnym okrążywszy lotem,

Z dzikim go wrzaskiem opada,

Ciągnie, oddziera, wykorzenia z grzmotem

I na spiekłe barki wkłada.

I hura! hura! z wściekłym leci rykiem,

Jak groźną niesie nawałę;

Nocne się ptaki rozpierzchają z krzykiem

Okropnym widmem zdumiałe.

Z wszystkich stron wichry szumnym lecą hurmem

W rozległej huczeć równinie,

I bory strasznym rozrzucają szturmem,

A góra płynie i płynie.

I grom za gromem, błysk za błyskiem goni

Rozświeca larwy piekielne;

A choć od ludzkiej nie dotknięte dłoni,

Wciąż jęczą dzwony kościelne.

Pędzi i pędzi zgraja przeraźliwa,

I góra wichry przegania,

Szumi nad puszczą, nad Obrą przepływa

Dosięga murów Poznania.

I już, już widzą, dopadają Warty,

Cieszy się tłuszcza zajadła:

Gdy wtem kur zapiał, i prysnęły czarty

A góra w miasto upadła.

Zatrząsł się Poznań, na pół w gruzach runął

Czarna pękła nawałnica;

Skoczył nurt rzeki i wstecz się odsunął,

Zadrżały Gniezno, Kruszwica.

I długo, długo, liczne echa grzmiały,

Jakby setne rykły burze:

A gdy dzień błysnął, zbiegł się lud struchlały

Zjawionej dziwić się górze.

I przez lat wiele, mimo nowej wiary,

Straszliwym była przestrachem,

Aż na nią wstąpił nasz Mieczysław stary

I świetnym zwieńczył ją gmachem.

Licznym on szturmem, licznym łupem męstwa

W wojennych wsławiał się latach,

Wzniosłe tam psalmy i hymny zwycięstwa

Po złotych brzmiały komnatach.

I coraz, coraz bujniej w państwie młodym

Wzrastały wiary nasiona,

A krzyż zbawienia nad całym narodem

Święte rozciągnął ramiona.

Kolberg zapisał to podanie mniej romantycznie, ale za to z większą liczbą szczegółów:

Przemysław I, znudzony częstymi wylewami Warty, które dzielnic miasta po prawym brzegu tej rzeki, a zatem i zamku książęcego sięgały, chcąc się przeciw uprzykrzonemu żywiołowi ubezpieczyć, upatrzył na lewym brzegu Warty wzgórek dość wyniosły, i na nim w środku XlII wieku zamek książęcy założył. Wzgórek ten jest pierwotnym, nie zaś ludzką ręką sypany; a w roku 1837 zrobiono przezeń przekop, dla wyprowadzenia nowej ulicy z rynku ku bibliotece Raczyńskich. Tymczasem wieść gminna nadaje mu wcale inny początek. Według niej, wzgórek ten powstał następującym sposobem: Po śmierci Mieczysława Gnuśnego, gdy niedobrze jeszcze w wierze chrześcijańskiej utwierdzeni poznańczycy do bałwochwalstwa zaczęli powracać, Pan Bóg rozgniewany rozkazał Lucyperowi, aby ich ukarał. Otóż Lucyper zlecił czartom porwać górę jedną na Śląsku i wrzuceniem jej w koryto Warty zatamować wodę, aby ta, wystąpiwszy z brzegów, pogrążonych snem mieszkańców zalała. Jakkolwiek czarci uwijali się dość żwawo z przeniesieniem nocą góry ze Śląska do Poznania, to wszelako opóźnili się nieco; albowiem gdy już byli o paręset kroków od brzegów Warty, kogut zapiał. Na głos koguta, świtanie zwiastującego, upuścili diabli górę, nie wypełniwszy zlecenia Lucyperowego i wrócili do piekła, a potop nie przyszedł do skutku. Nazajutrz mieszkańcy Poznania wstawszy, zdziwili się niezmiernie, gdy ujrzeli wzgórek tam, gdzie dniem wprzód była płaszczyzna. Podanie na tym ich zdziwieniu rzecz swą kończy, nie donosząc bynajmniej, czy poznańczycy, mimo że ich kara Boża nie dosięgła, poprawili się; w następstwie wnioskować jednak trzeba, że tak było istotnie, i że widok nowej góry wraz z obawą nowej podobnej katastrofy, silniej odtąd w nowej utwierdzić ich musiał wierze.

Według jeszcze innej wersji góra nie miała zatamować biegu Warty, ale zniszczyć nowo wybudowaną katedrę, i nie miała to być kara boska, ale właśnie diabelskie działanie, aby dziełu chrześcijaństwa przeszkodzić.

Ale jest i inna wersja tego podania, odnosząca się do czasów późniejszych.

W Poznaniu, nad Wartą, jest góra zamkowa, o której tak się opowiada: w czasach króla Kazimierza Wielkiego poddani byli bardzo uciskani przez wojewodów, choć sam król był łaskawy i dobrotliwy. Także w Poznaniu był taki wojewoda, nazwiskiem Borkowski. Zawarł on pakt z diabłem, który miał mu dostarczać wszystkiego, czego tylko zapragnął; za to zaś, po jego śmierci, miał otrzymać jego duszę. Żył więc wśród bogactw, a według swoich poddanych lepiej niż król. Zaś gdy przyszedł czas, gdy miał oddać się diabłu, to oszukał go kilkakrotnie tak, że musiał zrezygnować z jego duszy. Z zemsty diabeł przyniósł na plecach z okolic Skwierzyny, gdzie były wtedy wysokie góry, wielką górę, i chciał ją wrzucić pod Poznaniem do Warty i zatopić miasto. Już miał wrzucić górę do Warty, gdy został spłoszony przez pianie koguta. Góra upadła więc na brzegu Warty. Wojewoda zaś jeszcze bardziej uciskał swych poddanych i dlatego król wkrótce kazał na tym wzgórzu zbudować podziemny loch, w którym zamknięto wojewodę. Tu zmarł z głodu, bo dostał jako pożywienie tylko jeden dzban wody i garść siana. Dopiero później na tym miejscu zbudowano królewski zamek.

Wersja o górach i głazach przenoszonych i upuszczanych przez diabły należy do szeroko rozpowszechnionych w różnych miejscowościach, nie tylko Polski. Ciekawe, że ostatni wariant, zanotowany przez Otto Knoopa, wyraźnie nawiązuje do ponurej i nie w pełni do dziś jasnej historii Maćka Borkowica ze śląsko-wielkopolskiego rodu Wezenborgów herbu Tur (względnie Napiwo), choć zginął on z wyroku króla Kazimierza Wielkiego (rzeczywiście głodową śmiercią) ale, według powszechniejszej tradycji, w wieży zamku w Olsztynie koło Częstochowy, nie w Poznaniu, ani nawet w Wielkopolsce (co mogło nie być bez znaczenia). (W jakim stopniu był on rzeczywiście buntownikiem przeciw królowi, a w jakim nawet obrońcą Wielkopolski przed rodzącą się właśnie hegemonią Małopolski, do której król Władysław Łokietek przeniósł ostatecznie ośrodek stołeczny — chyba nigdy nie będzie pewne[8]. W każdym razie był on już drugim po Wincentym z Szamotuł wojewodą wielkopolskim, który w krótkim czasie zginął śmiercią gwałtowną).