Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Legendy wrocławskie i dolnośląskie

Legendy wrocławskie i dolnośląskie

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7976-308-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Legendy wrocławskie i dolnośląskie

Jak założono Wrocław i jaka jest tajemnica Wielkiego Stawu? Gdzie we Wrocławiu diabły porywają pijaków? Czy w Nysie Kłodzkiej żyją wodniki, a na Łysym Garbie smok?

 

W tym fascynującym zbiorze legend i podań dolnośląskich znajdziecie historie najdawniejsze – o dzwonie biednego grzesznika, pławieniu czarownic i karzełku z wieży kościoła św. Elżbiety. Dowiecie się, skąd się wzięła nazwa Milicza, co robił w Sudetach jeździec bez głowy i dlaczego książę Konrad lubił ścinawskie piwo.

 

Większość opowiadań zawartych w tym zbiorze to opowieści nawiązujące do wydarzeń i postaci historycznych zachowanych w pamięci ludu. Ludzka fantazja często ubarwiała te opowieści, wprowadzając do nich elementy niezwykłe, czarodziejskie, stanowiące wyraz ludowej wyobraźni, elementy baśniowe, które nieraz trudno oddzielić od podań. Dlatego też zebrane tu opowieści określić można jako legendy, podania, a nawet baśnie.

 

Książkę polecamy wszystkim pragnącym odbyć wyprawę przez stulecia historii, od początków samego miasta, które urodziło się w postaci kilku lepianek i rodzin rybackich, przechodziło z rąk do rąk, podlegając to Czechom, to Polakom, a to Niemcom. A także wszystkim wybierającym się na wycieczkę na malowniczy Dolny Śląsk lub po prostu chcącym poznać pasjonującą historię...

Polecane książki

„To jest za drogie!” mówią klienci i odprawiają handlowca z pustą listą zamówień. To najczęściej stosowany argument klientów, którzy nie są zdecydowani na zakup. Innym „wykrętem” jest wypytywanie o detale produktu, porównywanie do konkurencji, stawianie handlowca w niedoczasie, bo klient nigdy nie m...
Przedsiębiorczość należy do aktualnej i stale rozwijającej się problematyki prac naukowych, zarówno na polu rozważań teoretycznych badań podstawowych, jak i prac aplikacyjnych. Ukształtowana postawa przedsiębiorcza, aktywność przedsiębiorców i społeczeństwa, w decydującym stopniu wpływają na wzrost...
Jeśli postępowanie administracyjne prowadzone przez ZUS kończy się decyzją administracyjną, osoba ubezpieczona może wnieść od niej odwołanie do sądu okręgowego lub rejonowego rozpoznającego sprawy z zakresu ubezpieczeń społecznych, właściwego ze względu na jej miejsce zamieszkania. Odpowiednie p...
Dziewiętnastoletni Tomasz jest przeciętnym młodym człowiekiem, trawiącym wolny czas na snucie sięz kumplami po osiedlu, gadaninę o niczym i popijanie taniego wina. Przypadkowo spotkany dawny znajomy Beniamin, nie mogąc patrzeć, jak jego niegdyś najlepszy kolega marnotrawi swoje życie, podejmuje n...
Jeżeli myślicie, że bycie mężatką jest proste, to jesteście w błędzie! Zastanawiałyście się kiedyś, jak to jest mieszkać pod jednym dachem z mężem, obłędnie przystojnym wuefistą i byłym narzeczonym? Zuzanna właśnie znalazła się w takiej sytuacji. Gdyby tego było mało, do Jaszczurek przyjeżdża ekipa ...
Z ebooka dowiesz się między innymi: 1. Kogo nie dotyczą nowe regulacje 2. Jak wypełnić zaświadczenie o oddelegowaniu 3. Jakie dokumenty muszą znajdować się w pojeździe 4. Jakie są obowiązki przedstawiciela 5. Za co odpowiadają zleceniodawca i odbiorca towaru 6. Jak obliczyć minimalne wynagrodzenie 7...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Krzysztof Kwaśniewski

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Copyright © by Krzysztof Kwaśniewski, 2015

Copyright © by Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2015

 

 

Redaktor prowadząca: Dominika Kuczyńska

 

Redakcja i korekta: Lidia Wrońska-Idziak

 

Projekt okładki: Kinga Kałużna-Ryżyńska

 

Skład i łamanie: Barbara Adamczyk

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

 

ISBN: 978-83-7976-308-5

 

 

 

Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853 99 10

fax: 61 853 80 75

redakcja@wydawnictwopoznanskie.com

www.wydawnictwopoznanskie.com

 

 

 

Od autora

 

 

Legendy, podaniai baśnie nie służą tylko dziecinnej rozrywce. Czymże innym są książki, komiksy, filmy, seriale fantastyczne i kostiumowe dla zupełnie dorosłych? I dawniej, i obecnie natomiast aktualne jest stwierdzenie Gerarda Labudy, że „legenda, jeśli nie mówi prawdy o czasach, o których prawi, mówi wieleo ludziachi czasach, które legendę tworzyły i rozwijały”. Dlatego, nie negując dorobku innych, warto choćby poprzez te zebrane ułomki dawnych tradycji spojrzeć także na polskie i słowiańskie dawniejsze czasy i ludzi we Wrocławiu i na Dolnym Śląsku, wpływające przecież jakoś na polską, europejską i po prostu ludzką samoświadomość dzisiejszych wrocławian i Dolnoślązaków. Ważne jest także to, że nadal coraz więcej jest czytelników takich publikacji, czego dowodem jest choćby potrzeba niniejszego, trzeciego wydania (a było ich dawniej jeszcze więcej). Ja przynajmniej powtarzam je tu i uzupełniam głównie w tej intencji. A sądząc po tak licznych na ten temat inicjatywach i publikacjach na Dolnym Śląsku, może spełniła się moja, wyrażona kiedyś nieśmiało, nadzieja, że opracowania te mogą mieć „socjologiczną podmiotowość”?[1]

Dziś rodzi się we Wrocławiu i na Dolnym Śląsku już czwarte i piąte polskie pokolenie jego powojennych mieszkańców. Dla większości z nich jest to „prywatna ojczyzna” od urodzenia, jak dla większości z ich przodków była prywatną ojczyzną z wyboru. Nawet ci, których dziadkowie przybyli tu z konieczności, z dawnych polskich Kresów Wschodnich, coraz powszechniej myślą mądrze za Romanem Kołakowskim, że „Lwów to dla mnie zagranica … i łyczakowski cmentarz…” I właśnie dlatego nie mogą zapominać o elementach także polskiej swojskości w swoim przecież regionie – nie ujmując nic jego historycznemu dorobkowi czeskiemu, niemieckiemu, żydowskiemu czy też dorobkowi zawdzięczanemu tym Grekom, Holendrom, Rosjanom, Walonom, Węgrom, Włochom, którzy związali z nim część lub całość swego życia i działalności. Przecież i Polska była tu nie od wczoraj i nie bez znacznego dorobku. Zresztą i Polacy przybywali tu czasem z elementami tradycji francuskiej, rumuńskiej, serbskiej. Frazes o tym, że „przeszłość nas nie interesuje” słyszymy zwykle od tych, którzy wcale nie chcą o przeszłości zapomnieć, tylko ją „po swojemu” zmienić. I ta polska, dolnośląska przeszłość nie może się opierać wyłącznie na tym, jak piosence kabaretowej ze słowami Agnieszki Osieckiej: „Cichy wieczór, czarowny wieczór, jakby w dzień zaręczyn, a dookoła, a dookoła, a dookoła sami dobrzy Niemcy” (i oby te słowa też już wreszcie nigdy nie zabrzmiały ani ironicznie, ani poddańczo).

Chciałbym, by te opowieści o dawnych, zwłaszcza polskich postaciach, wyobrażeniach i tradycjach Wrocławia i Dolnego Śląska przyczyniły się do tego, by jego dzisiejsi mieszkańcy potrafili w nawiązaniu do swojego doń przywiązania bronić się od tego, aby nasz, lub jakikolwiek inny naród nie stał się już nigdy poligonem ani kozłem ofiarnym żadnych, ani narodowych, ani też ponadnarodowych interesów.

Pierwsza część zbioru obejmuje większość wrocławskich (to znaczy Wrocławia dotyczących oraz we Wrocławiu i w okolicy powstałych) podań historycznych, czyli opowieści ludowych o historycznych postaciach i miejscach, opowieściach niew pełni potwierdzonych wiedzą historyczną lub wręcz z nią sprzecznych. Jest też wśród nich kilka legend, za jakie tradycyjnie uznaje się hagiograficzne opowieści o świętych, ale legendy, jako dotyczące postaci historycznych są przecież jakoś też podaniami. Z tym tylko, że potocznie termin „legenda” jest rozumiany bardziej jednoznacznie i nie kojarzy się, jak wyraz „podanie” na przykład z pismem do jakiegoś urzędu.

Drugą część tej książki stanowi opracowanie wyboru podań dolnośląskich. Jeszcze w formie opracowań prasowych były dość poczytne, zwłaszcza wśród nauczycieli poszukujących materiałów do nauczania wiedzy o regionie (wycinki były systematycznie gromadzone, a nawet wklejane do kronik szkolnych). Tą drogą, a także w związku z wykorzystywaniem tych materiałów przez przewodników turystycznych i popularyzatorów, niektóre podania przedostały się do ludowej tradycji ustnej i uległy ponownej folkloryzacji, co jest dla autora największą satysfakcją. Zresztą około 10% podań już wtedy uzyskano z relacji ustnych mieszkańców wsi dolnośląskich i była to „historia ustna” powstała samorzutnie, a nie wyczytana z przewodników lub wymyślona na konkurs. W tym opracowaniu w dużej mierze korzystano z obfitych źródeł niemieckich, ale wiele legend i podań dolnośląskich zostało też potwierdzonychw polskiej tradycji i w polskich źródłach z XIX wieku. Z tego co wiem, osoby, które czytywały te książki i składające się na nie fragmenty należą do tych, w których towarzystwie ja sam przebywałbym chyba z dużą przyjemnością, co oczywiście żadną rekomendacją nie jest, ale co nam się, niestety, nie tak często dziś zdarza.

Kto ciekaw dokładniejszej prezentacji przyjętych w tym zbiorze ustaleń definicyjnych oraz zasad układu treści, opracowania i interpretacji – może je znaleźć na końcu książki, w posłowiu wyodrębnionym tam, by nie nużyć szczegółami w tym miejscu. Z tego samego powodu umieszczono na końcu tekstu wszystkie przypisy dokumentacyjne. Jestem bowiem bardzo daleki od lekceważenia Czytelnika pasjonata i nie uważam, że zbędną pedanterią jest wskazanie, skąd zaczerpnięto wiedzę o legendzie czy inspirację innych dociekań. Ta książka dalej chce i temu służyć.

 

 

 

CZĘŚĆ I

 

LEGENDY I PODANIA WROCŁAWSKIE

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

DZIEJE MIASTA WROCŁAWIA W PODANIACH

 

 

 

 

Jak założono Wrocław

 

 

Wrocław, jak mówią dzieje, Warcisław założył

Za czasów bardzo dawnych, płytami wyłożył,

Murami i basztami obwiódł obronnymi

I okopał rowami wodą zalanymi.

A tak ubezpieczywszy miasto naokoło

Obdarzył przywilejem, by sobie wesoło

Żył każdy, kto osiędzie z słowiańskiego rodu,

W swobodzie, przy dostatku ziemi polskiej płodu.

Aby obywatele w zgodzie z sobą żyli,

A wtargnienia cudzego do miasta bronili!

(B.Z. Stęczyński, [1844] 1949)

 

Dawne to były czasy, gdy na miejscu dzisiejszego Wrocławia szumiały gęste lasy, a nad brzegami Odry i Oławy bobry budowały swoje żeremie. A że nie było jeszcze wtedy uczonych kronikarzy, więc tylko wśród ludu przechowały się niewyraźne wspomnienia o tym, jak na owym miejscu osiedlili się pierwsi ludzie. Na wysepkach, na połaciach suchego gruntu wśród grzęzawisk u ujścia Oławy, stanęły pierwsze ubogie chałupy. Były to siedliska rybaków, których rzeka tu na swoich falach przyniosła i żywiła. Położenie u zbiegu dwu rzek, stanowiących jedyne w owych czasach drogi przez puszczę, rychło podniosło znaczenie osady. Na Ostrowie Tumskim stanął niewielki, drewniany zameczek; na wzgórzu, na miejscu dzisiejszego ratusza, wśród świętych dębów wyrosła świątynia dawnych bogów. (Na tę właśnie pamiątkę nad wejściem do Piwnicy Świdnickiej w ratuszu wrocławskim umieszczono ponoć później widoczne do dziś ozdoby kamienne w kształcie żołędzi). Nad osadą wyrosły wieżyczki trzech czy czterech większych budynków, znacząc się spiczastymi dachami na tle nieba, a fale rzeki zaczęły poruszać koła wodne, napędzając pierwsze prymitywne tartaki.

 

 

1. Wratysław I, książę czeski

 

 

Pochodzenie nazwy miasta tłumaczył sobie lud rozmaicie. Niektórzy wywodzili ją od imienia księcia czeskiego Wratysława (ryc. 1) czy Brzetysława, któremu przypisywano założenie Wrocławia. Inni uważali, że nazwa ta jest pamiątką „powrotu Słowian” w te strony. Przybyli później do miasta Niemcy usiłowali wywodzić polską nazwę Wrocław od niemieckiego określenia „Wurzel-Au” (karczowisko) albo później powstałą, niemiecką nazwę Breslau tłumaczyli polskim określeniem „Bród-sław”, bród słowiański.

 

 

 

 

Najczęściej opowiadano jednak, że Wrocław założył książę polski Mieszko I. Był on władcą potężnym, a rządził swym krajem roztropnie i sprawiedliwie. Jedno miał tylko strapienie: choć starym, pogańskim zwyczajem pojął aż siedem żon, żadna z nich nie urodziła mu następcy, który kiedyś, po jego śmierci, mógłby objąć dziedzictwo. Wtedy to ktoś poradził mu, by ożenił się z chrześcijanką, a może ona mu da upragnionego syna. Wybór księcia padł na księżniczkę czeską, Dąbrówkę. Dąbrówka jednak nie chciała zostać ósmą żoną pogańskiego księcia i postawiła warunek: Mieszko musi się wpierw ochrzcić i oddalić wszystkie swe żony, a wówczas dopiero zgodzi się z nim związać uroczystym ślubem.

Po długich wahaniach przystał na to Mieszko. Z bogatym orszakiem wyruszył z Gniezna na spotkanie jadącej z Czech Dąbrówki i spotkał ją w niewielkiej wówczas osadzie, zwanej Wrocławiem. W tym to miejscu odbyła się ceremonia chrztu Mieszka i jego zaślubin z Dąbrówką, pamiętnego dnia 7 marca 965 roku. Na rozkaz księcia strącono posągi dawnych bóstw, a topór powalił święte drzewa. Na pamiątkę tego zdarzenia Mieszko rozszerzył granice miasta i obdarował jego mieszkańców, zaś wśród prostego ludu rozpowszechnił się znany na całym Śląsku zwyczaj topienia wiosną Marzanny, kukły ze słomy i szmat, podobnie jak w rzekach utopione zostały obalone dawne bożyszcza. Niektórzy twierdzili nawet, że Mieszko urodził się ślepy, a wzrok odzyskał cudownie dopiero po ochrzczeniu się, a obrzęd Goika, znany nie tylko na całym Śląsku, wywodzi się we Wrocławiu właśnie z tego, że jest pamiątką owego chrztu Mieszka.

Wrocław jednak długo jeszcze pozostał małą, niewiele znaczącą osadą, tak że gdy na prośbę św. Wojciecha przystąpiono do budowy w Polsce dziesięciu nowych kościołów, na Śląsku wybrano ponoć w tym celu Smogorzów w dzisiejszym powiecie namysłowskim, gdyż była to podówczas miejscowość większa od Wrocławia.

 

 

 

 

Jeszcze inne podanie głosiło, że piastowski ród książęcy na Śląsku pochodzi od Juliusza Cezara. Wersję tę, oczywiście zupełnie wymyśloną przez nadwornych historyków, przedstawiono podobno w 1459 roku papieżowi Juliuszowi II (który, nawiasem mówiąc, był jednak papieżem dopiero od 1503 roku!), gdy poselstwo śląskich książąt i duchowieństwa przybyło do Rzymu. Ponoć Juliusz Cezar już w starożytności pragnął tak jak Galię, podbić i Śląsk pod swoje panowanie, ale potężny książę tej ziemi, Lestek, stawił mu zajadły opór. Po trzykrotnym zwycięstwie Cezar, doceniając przeciwnika, dał mu za żonę swoją siostrę Julię i ustanowił go władcą Śląska jako swego wasala.

 

 

 

Nazwa Wrocławia jest jedną z licznych nazw miejscowych, pochodzących od imienia założyciela, w tym wypadku Wrocisława (w skrócie Wrocława, choć Zygmunt Gloger wiążę imię Warcisław raczej z Warszem i Warszawą, zaś imię w formie Wrocław, Wrocisz noszono w Polsce, jak podaje, około 1200 roku), podobnie jak nazwy Sędzisław, Wodzisław, Przemyśl, Sandomierz i inne (por. J. Miodek, w: Jańczak, 1993, s. 9–12). Niemiecki i nieprzychylny Polsce kronikarz Thietmar już w XI wieku pisze o Wortizlawa civitas, mieście Wrocławiu (a oczywiście nie o „mieście Wortizlawa”). Pomysły wysuwania tez, że było tyle nazw Wrocławia, ile różnych, trafnych i zniekształconych zapisów w różnych ortografiach i językach — a naliczono ich aż ponad 50 — można tylko uznać za nieusprawiedliwione. Możliwość takich zniekształceń, związanych bardziej z językiem i narodowością piszącego, niż mówiących, zauważają także ci, którzy taką klasyfikację nazw czynią osią całej książki[2]. Należy już przy tej okazji wyrazić podziw (choć nie aprobatę) dla tak zadawnionych i tak uporczywych innych tradycji niemieckich tłumaczenia nawet polskiej nazwy — byle po niemiecku albo nawet po polsku — byle niemieckiej nazwy. Uporczywości w trzymaniu się własnej racji stanu Polacy, a zwłaszcza wrocławianie, mogą się z tego uczyć. Bo jeżeli prawdą jest, że nie ma „obiektywnej historii”, tylko są spojrzenia na historię różnych społeczeństw, z różnych perspektyw i w różnych epokach, to prawdą musi być i to, że trzeba mieć jakąś własną, niezapożyczoną lub wymuszoną wizję własnej historii. Założenia Wrocławia przez WratysławaI księcia czeskiego nie można wykluczyć. W XII wieku istniał nawet gród Vraclavw północno-wschodnich Czechach. W każdym razie założycielem Wrocławia nie był książę czeski Brzetysław (choć to bardziej współbrzmi z „Breslau”), gdyż w czasach jego panowania Wrocław z pewnością już istniał. Istotne też chyba, że niemieckie nazwy Wrocławia nie mają żadnych poprawnych naukowo etymologii. Jest rzeczą charakterystyczną, że staropolskie podania o chrzcie i małżeństwie Mieszka I były przez tradycję ludową silnie związane z podaniem o założeniu Wrocławia, mimo że Wrocław znajdował się w tym czasie w granicach państwa czeskiego, a do polskiego został przyłączony dopiero w 992 roku.

To, że Mieszko był ślepy od urodzenia, a dopiero po ochrzczeniu się przejrzał, jest jaskrawo sprzeczne z prawdą historyczną i opowieść powstała zapewne w kołach kościelnych, aby nadać aktowi chrztu Mieszka wymowę symboliczną. Całą tę wersję przedstawia w skrócie ogromny, barokowy tytuł książeczki Klosego (1765). Chodzenie z „Goikiem”, to jest ozdobionym drzewkiem w czwartą niedzielę Wielkiego Postu, było najbardziej chyba polskim zwyczajem ludowym dawnego Wrocławia (ryc. 2). Opis tego zwyczaju z Wrocławia znajdujemy jeszcze w polskim czasopiśmie „Kronika” z 1859 roku. Z Goikiem (Maikiem) jeszcze w XIX wieku chodziły zwykle dzieci z przytułków wrocławskich, śpiewając pieśni i zbierając datki. We Wrocławiu było to najczęściej związane, jak na całym Śląsku, z uprzednim wyniesieniem i utopieniem słomianej kukły zwanej Marzanną, symbolizującej śmierć-zimę, po czym dopiero wnoszono triumfalnie zieloną gałąź, symbolizującą powrót wiosny i życia. Zwyczaj ten znany jest do dziś wśród ludu śląskiego; jest to jednak obrzęd o wiele starszy niż wprowadzenie chrześcijaństwa i sięga korzeniami dawnych zwyczajów i wierzeń przedchrześcijańskich[3]. Nikt jednak nie mógł zaprzeczyć słowiańskiego i polskiego rodowodu obrzędu.

Jak wiadomo, przyjęcie przez Mieszka chrześcijaństwa też miało zupełnie inne przyczyny niż te, o których mowa w podaniu; był to akt wyjątkowej mądrości politycznej, odbierający Niemcom pretekst do „nawracania” Polski siłą.

Co do śladów miejsc kultowych dawnych wierzeń na terenie dzisiejszego Wrocławia nie dotrwały do nas żadne wyraźne o tym wiadomości. Można wątpić, czy był tu taki ważny ośrodek, skoro w pobliżu znajdowało się centrum kultowe — Ślęża.

Wersja o Juliuszu Cezarze, zapisana dopiero w kronice Kadłubka w XIII wieku (o czym nie wie jednak Kühnau [1926, s. 207], mimo odwołania się w bibliografii do Kadłubka) jest oczywiście dworskim zmyśleniem i erudycyjnym, retorycznym popisem, tak częstym w wywodach tego kronikarza.

 

 

2. Obrzęd Goika we Wrocławiu

 

 

 

 

 

 

O odbiciu stóp św. Wojciecha

 

 

Wojciechu święty! wojen cieszycielu,

Bogarodzice wybrany czcicielu:

Zastaw się, proszę, za przedstępnikami,

Niech cię obrońcą dawnym nowo mamy.

(z rękopisu J. Lompy ok. 1843 r.,

według starych kantyczek śląskich)

 

Już tysiąc lat minęło od chwili, gdy na wezwanie Bolesława Chrobrego przybył do Polski z Czech biskup Wojciech. Przybywał, aby pracą misjonarską wśród pogańskich Prusów rozszerzać grono wyznawców nowej wiary chrześcijańskiej, a że miał do nich wyruszyć z ramienia polskiego monarchy, więc i polską władzę państwową miał nieść razem z Ewangelią.

W drodze doszło jednak do uszu Wojciecha, że wśród lasów Śląska ukrywają się jeszcze gromady pogan, do których nie dotarli księża. Nie zwlekając, postanowił przystąpić do ich nawracania.

Wśród lasów, na dużej polanie, u której brzegów przycupnęły nieliczne niskie chałupy, stanął naprzeciw ciekawego gminu wąsatych kmieci i chichoczących białogłów. Zaczął kazać z przejęciem, wynosząc wysoko nową wiarę i gromiąc pogańskie praktyki. Słuchano go z niedowierzaniem. Spokojny był ich żywot, krzywdy nikomu nie wyrządzali, las i ziemia dawały im wszystko, czego do życia potrzebowali. Bogowie ich byli pogodni i prości jak oni sami. Nie pragnęli nowych praw ani nawet korzyści.

Zmęczony zstąpił Wojciech z ogromnego głazu, na którym stał. I wtedy dopiero okrzyk zdumienia wyrwał się z ust jego słuchaczy. Ci, którzy tak obojętnie słuchali wymownych słów, tłoczyli się teraz wokół głazu, aby ze zdumieniem oglądać ślady stóp kaznodziei, wyraźnie odbite w twardym kamieniu! W podnieceniu zapomnieli o mówcy, a kiedy zwrócili się znów ku niemu, już go nie było między nimi.

 

 

 

Kamień, o którym mowa w podaniu, miał się znajdować pierwotnie w Opolu, skąd przywieziono go do Wrocławia (ryc. 3). Odtąd stał on w południowej nawie katedry, a nad nim wisiało siedemnastowieczne malowidło, przedstawiające św. Wojciecha, który trzyma w rękach swą uciętą głowę. Obecnie kamień znajduje się w Muzeum Archidiecezjalnym we Wrocławiu.

Kamienie takie, podobnie jak i cegły z odciskami stóp, były — jak wykazały badania — używane w dawnych czasach jako znaki graniczne i własnościowe, a przesądny lud łatwo wiązał później z takimi przedmiotami „cudowne” opowieści, jak na przykład z tak zwaną „stopką królowej Jadwigi” na Wawelu. Interesujące, choć chyba niehistoryczne, jest powiązanie osoby tego pierwszego czczonego w Polsce świętego ze Śląskiem i Wrocławiem.

Oprócz przytoczonego podania znana też była wersja, że na opisanym tu kamieniu św. Wojciech został ścięty, co jest oczywiście niezgodne z prawdą historyczną, bo zginął on w Prusach. Informacje o innych podaniach polskich mówiących o odciskach stóp pozostawionych w kamieniach przez sławne osoby zestawia Gloger[4].

 

 

3. Kamień z rzekomym odbiciem stóp św. Wojciecha

 

 

 

 

 

 

O Wojsławie Złotej Pięści

 

 

Na wojnach i wyprawach upływał burzliwy żywot Bolesława Krzywo-ustego. Od Szczecina po Morawy ciągnął się szlak bojowy tego zjednoczyciela Pomorza i obrońcy Śląska. A we wszystkich wyprawach towarzyszył mu wiernie kasztelan Wojsław, dla siły swej i waleczności zwany Żelazną Pięścią.

Był on kasztelanem we Wrocławiu i Głogowie; nie były to spokojne rządy, lecz ciągle odpierane napaści i wyprawy wojenne. Tak upływało jego życie w walkach, z których zawsze wychodził zwycięzcą. Ale pewnego razu zły los dosięgnął rycerza. Było to wtedy, gdy Wojsław wyruszył razem z księciem na wyprawę przeciw Morawcom. W bitwie obskoczyła go przeważająca liczba wrogów, a jeden z nich strasznym cięciem odrąbał mu prawicę. Mimo to ciosami lewicy przerąbał się dalej nieugięty rycerz przez gąszcz nieprzyjaciół i dopiero gdy rozstrzygnęły się losy bitwy, padł zemdlony na ręce towarzyszy.

Rozgrzany bitwą i triumfami przycwałował Bolesław.

— Oto znów Żelazna Pięść wywalczyła nam zwycięstwo! — zawołał.

— Ale nie ma już tej żelaznej pięści — odparł smutno rycerz, pokazując straszliwą ranę.

Zasmucił się Bolesław Krzywousty.

— Cokolwiek bym dla ciebie zrobił — rzekł — dłużnikiem twym pozostanę. I rozkazał, by ze szczerego złota pięść odlać i sztucznie Wojsławowi do ręki przymocować.

I jeździł jeszcze ze swym władcą na wyprawy wojenne dzielny kasztelan Wojsław, odtąd Złotą Pięścią zwany. Niektórzy mówili, że i w tej złotej prawicy mógł miecz utrzymać, inni zaś, że samą ową złotą pięścią wrogów młócił. Podobno, gdy go raz jadącego wraz ze Stefanem z Budziszyna otoczyli na błoniach pod Żaganiem leśni opryszkowie, Wojsław sam, złotą swą pięścią po łbach tłukąc, napastników rozegnał.

 

 

 

Rycerz Wojsław, występujący w podaniu, łączy w sobie dzieje dwóch postaci, o których mamy wiadomości ze źródeł historycznych. Wojsław (być może z rodu Powałów bądź Gryfitów) to wychowawca i doradca Bolesława Krzywoustego. Wojsław (nie wiadomo, czy ten sam) był też kasztelanem w Głogowie i we Wrocławiu. On właśnie dowodził prawdopodobnie bohaterską obroną Głogowa przed cesarzem Henrykiem V w 1109 roku. Gdy Niemcy, według tradycji zbrodniczo łamiąc powszechnie szanowane zwyczaje wojenne, przywiązali do machin oblężniczych dzieci głogowskie — zakładników wydanych im przez głogowian na czas rokowań, to on rozkazał ponoć zniszczyć machiny, choć pociągnęło to za sobą śmierć zakładników, między innymi jego własnego syna.

Podanie o Wojsławie i jego złotej pięści wspomina już Kronika Galla Anonima, natomiast Kronika książąt polskich odnosi je do rycerza imieniem Żelisław. O Żelisławie pisze też Szymon Starowolski, umieszczając jego życiorys w dziele Wojownicy sarmaccy z 1631 roku, twierdzący, że rękę stracił on, dowodząc w zwycięskiej bitwie z wojskami księcia morawskiego Świętopełka pod Greczem, w 1103 roku.

Późniejsza śląska tradycja ludowa związała podanie znów z osobą znanego w historii Śląska i Wrocławia Wojsława.

A prawdziwy Wojsław miał być krewnym wojewody Sieciecha, przeciw którego wpływom na dworze ojca, księcia Władysława Hermana, Bolesław Krzywousty wystąpił zbrojnie już wcześniej, razem z bratem Zbigniewem. I wtedy o swych planach nie powiadomił Wojsława… Czyżby nie zawsze mu ufał? Ufał natomiast wiernym wrocławianom. Gdy chciał wystąpić przeciw Sieciechowi, to „po powrocie do Wrocławia” Bolesław „zebrał starszych z grodu, a potem cały lud na wiec”, na którym obaj bracia skarżyli się ludowi na uzurpacje Sieciecha. „Na to cały tłum wrocławian, do głębi bólem wstrząśnięty, przez chwilę zachował ciszę, wnet jednak wybuchnął wielkim głosem… My zaiste pragniemy zachować wierność przyrodzonemu panu naszemu…!” (jak pisał Gall w swej Kronice, ks. 3, rozdz. 15–16).

 

 

 

 

Psie Pole

 

 

Blisko Wrocławia bój się krwawy wszczyna,

Brzmią w powietrzu trąb odgłosy,

Uderza książę, Niemców w pień wycina,

Poległy trupów ich stosy;

Tłum psów żarłocznych pokrwawione szczątki

Okropnie wyjąc rozrywa;

A lud to miejsce dla srogiej pamiątki

Psim Polem dotąd nazywa.

(J.U. Niemcewicz, Śpiewy historyczne, 1816)

 

Kiedy w 1109 roku na polu pod Wrocławiem naprzeciw siebie ustawiły się wojska polskie i niemieckie, Niemcy z radością oczekiwali bitwy. Zmęczeni uciążliwym pochodem w kraju wrogiej im polskiej ludności, nękani od dawna przez wojsko polskie w wielu drobnych utarczkach, zmuszeni niedawno do odstąpienia od bohatersko bronionego Głogowa, pragnęli nareszcie rozstrzygnięcia wojny, ufni w swą przewagę liczebną i lepsze uzbrojenie. I choć przeciwnikiem ich miał być Bolesław Krzywousty, ów wódz przesławny, o którym śpiewali w swej mowie pieśni, wychwalając tego, co tak niezmordowanie umie bronić własnego kraju, wszystko było dla nich lepsze od trudów, głodu i ciągłego pogotowia.

Ale losy bitwy potoczyły się inaczej, niż się spodziewano. W zajadłym boju Polacy walczyli bohatersko. Ślady tego przetrwały w legendach herbowych: oto przodek rodów herbu Nowina miał utracić nogę, broniąc się pieszo, bo własnego konia oddał Bolesławowi, którego konia zabito w bitwie i po bitwie dostał za to złotą goleń i herb Nowina, zwany też Złotogoleńczykiem; oto rycerz Drogomir walczył razem z ośmiu synami — i pięciu z nich poległo, a trzej też utracili nogi — i dlatego w nadanym mu herbie Drogomir widnieją trzy nogi rycerskie[5]. W ogromnym otwartym boju pod ciosami polskich włodyków skruszyła się największa potęga ówczesnej Europy — Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego. A po bitwie była taka masa trupów na pobojowisku, że zewsząd zbiegły się gromady bezpańskich psów, urządzając tu sobie straszliwą ucztę. Od tego też czasu miejsce to nosi nazwę Psiego Pola.

Miejsce to i potem nie cieszyło się dobrą sławą, skoro jeszcze 27 marca 1551 roku miał tu spaść deszcz ognisty z nieba.

 

 

4. Pobojowisko na Psim Polu

 

 

 

 

 

 

Nauka do dziś nie wypowiedziała się zupełnie stanowczo, czy bitwa na Psim Polu jest faktem historycznym, czy też raczej miała tam miejsce jakaś mniejsza potyczka, która stała się symbolem całej bohaterskiej kampanii obronnej Bolesława Krzywoustego. Nic nie pisze o bitwie i o nazwie Psie Pole współczesna wydarzeniom kronika Galla Anonima, choć mamy zdanie, że „cesarz podstąpił pod miasto Wrocław, gdzie jednak nic więcej nie zyskał, jak trupy na miejsce żywych”[6]. Wiadomości o bitwie spotykamy dopiero w późniejszej kronice bł.Wincentego Kadłubka, która podaje i nazwę (Caninum campestre). Wiadomo zresztą, że Bolesław raczej unikał walnej rozprawy, prowadząc po mistrzowsku (i wygrywając) wojnę podjazdową (choć i ten fakt bywa przez historyków podważany…). Niektóre kroniki polskie podały inną wersję: że na tym polu Bolesław ze swym wojskiem został pokonany przez Niemców, którzy opadli go tu zdradziecko i dlatego właśnie, aby wyrazić pogardę dla niemieckiej zdradliwości, Polacy nazwali to pole Psim Polem. Ale nie ma o tym wyraźniejszych świadectw, a z pewnością przechowaliby je choćby ci Niemcy, którzy, jak podaje współczesna wydarzeniom kronika Galla Anonima, śpiewali taką pieśń pochwalną o dzielności Bolesława:

 

Bolesławie, Bolesławie, ty przesławny książę panie,

Ziemi swojej umiesz bronić wprost niezmordowanie!

Sam nic sypiasz i nam także snu nie dasz ni chwili,

Ani we dnie, ani w nocy, ni w rannej godzinie!

Szliśmy pewni, że cię z ziemi twej łatwo wyżeniem,

A ty teraz nas zamknąłeś niemal jak w więzieniu!

Taki książę słusznie rządy nad krajem sprawuje,

Który z garstką swych olbrzymie wojsko tak wojuje!

Cóż by było, gdybyś wszystkie swe siły zgromadził,

Nigdy by ci cesarz w polu bronią nie poradził!

Godny jesteś i królewskiej, i cesarskiej władzy,

Gdy z twą garstką tłumy wrogów tak trzymasz na wodzy!

Wszakżeś jeszcze nie wypoczął z walk z Pomorzanami,

A już, karząc naszą śmiałość, uganiasz się z nami!

Miast tryumfatora witać hołdy należnymi,

My przeciwnie zamyślamy pozbawić go ziemi!

On prowadzi dozwolone wojny z poganami,

My wzbronioną walkę wiedziem tu z chrześcijanami!

Dlatego też Bóg poszczęścił mu walką zwycięską,

A nas słusznie za zadane krzywdy karze klęską!

 

Nawet po wiekach pamiętano też o sławie Bolesława, jako zwycięzcy w 47 bitwach[7]. Wacław Potocki jeszcze w XVII wieku aluzję do nazwy Psiego Pola umieścił w opisie herbowego podania o herbie Habdank, pisząc o wrogim wówczas przyjęciu w Niemczech polskiego poselstwa:

 

Jaki skutek był rzeczy? Historyje czytać,

Abo się pod Wrocławiem o Psie Pole pytać.

 

Choć równocześnie tak sumienny przecież badacz niemiecki jak Kühnau[8] bez żadnych poszukiwań źródłowych i archeologicznych już z początkiem XX wieku uważa podanie za „polski wymysł”, a nawet, jak wspomniano, wyraża zdziwienie [!], że niemieccy autorzy w ogóle tę wersję uwzględniali. Toteż Döring (1982) już tego nie zrobił, nie bacząc, że podanie przecież z założenia nie musi być w pełni zgodne z prawdą historyczną.

Po raz pierwszy nazwa pojawiła się już w 1206 roku, przy okazji wiadomości, że książę Henryk Brodaty nadał tę istniejącą już miejscowość klasztorowi św. Wincentego z Ołbina wraz z „kościołem oraz wszelkimi dochodami i z Niemcami” (których tam osadził). W XVI wieku pojawiła się też wersja, jakoby już mityczny Krak miał w tym miejscu zwyciężyć Gallów, i inna, że tu stoczono wielką bitwę z Tatarami[9]. Sprawa tej nazwy nie dawała interpretatorom spokoju przez prawie tysiąc lat, skoro ostatnio pojawiły się też nowe interpretacje niemieckie: oto wojska cesarskie rozbiły na tym polu obóz i dlatego pole zostało nazwane psim przez okoliczną ludność. Ale i to była interpretacja jeszcze za mało zadowalająca. Była więc i druga, że po prostu w tym miejscu znajdowała się niegdyś książęca psiarnia[10]. Nawet w herbie miasta pojawił się pies i data 1109 r. Istnieje też nowsza interpretacja, i to nawet polska[11], według której niemiecka nazwa Hundsfeld oznacza po prostu „pole liche do uprawy”, co byłoby dość dziwne wobec braku choć jednej takiej niemieckiej nazwy innej miejscowości na całych polskich ziemiach zachodnich, podlegających dawniej państwom niemieckim. Na rzecz wersji innej (choć nawet niekoniecznie tak obecnie „niepoprawnej politycznie” wersji Kadłubka) przemawia fakt, że wśród jakże wielu niemieckich nazw miejscowych Ziem Odzyskanych nazwa Hundsfeld nie występuje ani razu, choć były przecież takie nazwy jak: Hundorf (obecnie Biegoszów), Hundsbelle (Chyże), Hundspass (Soplicowo), Hundskopfer Mühle (Psiegłowy), zaś poza Dolnym Śląskiem i jego sąsiedztwem Hundsforth (Żółtew), Hundskopf (Psie Głowy), a niezdatnych do uprawy pól ani nawet dawnych książęcych psiarni wszędzie chyba nie brakowało, nie mówiąc już o tym, że znający się trochę na toponomastyce wiedzą przecież, że z hodowlą psów wiąże się na ogół wsie służebne o nazwie Psary (występują aż cztery razy na Śląsku, a nazywano tak też jedną z dawnych wsi podwrocławskich)! I tyle sobie zadano trudu, podczas gdy jakże liczne wyzwiska i poniżające Polaków teksty występują (na ogół bez polskich replik i reinterpretacji…) w historii niemieckiej[12].

Jeszcze w 1459 roku na Psim Polu wrocławianie mieli pokonać wojska króla Jerzego z Podiebradów. W 1743 roku nadano Psiemu Polu nazwę Friedrichsfeld, gdyż Fryderyk II pruski odbywał tu podobno pierwszy przegląd swych wojsk na Śląsku. Skojarzenie osoby pruskiego najeźdźcy z tą właśnie nazwą i miejscowością było tak niezręczne, że można by się tu domyślić nawet ostrza czyjejś złośliwości. Nazwa ta nie utrzymała się dłużej.

 

 

 

 

O Piotrze Włostowicu, palatynie wrocławskim

 

 

Niewielu było ludzi w Polsce, którzy mogli się mierzyć potęgą i bogactwem z wojewodą Piotrem Włostowicem Duninem, synem Włodzimierza. Dziedzic możnego rodu Łabędziów, osiadłego od dawien dawna u stóp Ślęży, miał młodość bujną i awanturniczą. Liczne wyprawy na czele dzielnej drużyny i wśród wikingów zabijaków, wsławiły jego imię nie tylko w Polsce, ale i na dalekich lądach i morzach (niektórzy przypisywali mu nawet duńskie pochodzenie). Opowiadano także, że z jednej z takich wypraw przywiózł ze sobą żonę cudnej piękności, córkę samego króla Francji.

Bolesław Krzywousty cenił roztropnego wielmożę i jemu właśnie, jako swemu wojewodzie, powierzył we władanie Śląsk i Wrocław. A Piotr odwdzięczał się za to zaufanie wierną służbą. Gdy w 1122 roku Bolesław wyprawił się na Ruś, Piotr zuchwałym porwaniem księcia przemyskiego Wołodara Rościsławowicza rozstrzygnął losy wyprawy. Zwycięski Bolesław ofiarował dzielnemu rycerzowi najwyższą w kraju godność palatyna, a że Piotr owdowiał, oddał mu w nagrodę rękę Marii, księżniczki ruskiej.

Piotr i Maria zamieszkali w starym dworzyszczu Piotra u stóp Ślęży i żyli szczęśliwie, a dzieci ich: syn Świętosław Idzi i córka Beatrycza Agata, rosły miłe i zdrowe. Ale pewnego dnia małżonków dotknęła ciężka troska — dzieci zachorowały poważnie. Ze ściśniętym sercem patrzyła Maria na ich blade twarzyczki, na których — zdawało się — kładzie się już złowieszczy cień śmierci. Z całego serca zaczęła się modlić o zdrowie dla swych dzieci, ślubując wybudować w podzięce nowy kościół. I w tej samej chwili jakiś głos wewnętrzny powiedział jej, że zostanie wysłuchana. Rzeczywiście, dzieci wkrótce powróciły do zdrowia, a Maria, dotrzymując ślubowania, ufundowała kościół Panny Marii Na Piasku we Wrocławiu. Wojewoda kazał przy tym kościele wybudować klasztor i osadził w nim zakon norbertanów, uposażając ich hojnie dobrami.

Po śmierci Bolesława Krzywoustego potężny możnowładca cieszył się nadal zaufaniem i względami nowego monarchy, księcia WładysławaII, zwanego później Wygnańcem. Zmieniło się to dopiero wtedy, gdy Władysław pojął za żonę Agnieszkę, wnuczkę cesarza niemieckiego Hen-ryka IV. Agnieszka otaczała się wrogimi śląskiemu magnatowi Niemcami, wśród których rej wodził faworyt księżnej, rycerz Dobko, żywo nienawidzący Piotra. Włostowic ze swej strony z przykrością patrzył, jak Niemcy panoszą się na polskim dworze, a książę coraz bardziej ulega wpływowi żony, zbyt łaskawej dla Dobka. Pewnego wieczoru, na popasie pod dębem (zwanym dziś dębem Piotra Włostowica, a rosnącym przy ulicy Z. Wróblewskiego, naprzeciw wylotu ulicy E. Wittiga), w czasie biesiady, podochocony mocnym miodem książę zaczął sobie z Włostowica żartować:

— Późno już — rzekł — i chyba u mnie zanocujecie, choć na moim dworze nie tak wygodny mieć będziecie spoczynek, jak wasza żona u opata ze Skrzynna!

— Zbyt skromnie sobie cenicie wygody swego dworu, miłościwy panie — odparł spokojnie obrażony wielmoża — toć łoże, na którym spoczywa księżna pani obok Dobka, też musi być miękkie i wygodne!

Książę przełknął jakoś ostrą odpowiedź na swoją zaczepkę, ale Agnieszka, gdy powtórzono jej słowa Piotra, znienawidziła go jeszcze bardziej. W niedługi czas po tym zdarzeniu, w 1145 roku, w czasie wesela córki Piotra z rycerzem Jaksą z Kopniku, za zgodą księcia Władysława Dobko najechał zbrojnie dwór palatyna, porwał go i wtrącił do lochów. Tam oskarżonego o obrazę majestatu okrutnym zwyczajem oślepiono i ucięto mu język. Ale widocznie na skutek czyjejś życzliwości egzekucja została przeprowadzona tak niezręcznie, że Włostowic nie został pozbawiony całkowicie ani wzroku, ani mowy; niektórzy mówili nawet o cudownym uzdrowieniu. Choć złamany, Piotr uczestniczył jeszcze w powstaniu młodszych książąt, które pozbawiło Władysława tronu, a następnie, odsunąwszy się od działalności, trwał na rodzinnym Śląsku gospodarując, budując klasztory i kościoły, których ufundował ponoć aż siedemdziesiąt siedem.

Zmarł w 1153 roku i został pochowany w założonym i wybudowanym przez siebie klasztorze Benedyktynów św. Wincentego na Ołbinie, a obok niego, w tym samym grobowcu, spoczęła później jego małżonka Maria. Ale i po śmierci ciało tego człowieka nie zaznało spokoju. W 1529 roku, w toku walk religijnych, wrocławska rada miejska zniosła kilka klasztorów i kościołów, uważając, że takie obwarowane budowle poza murami miasta osłabiają jego obronność na wypadek najazdu tureckiego. W tym czasie rozebrano także i klasztor św. Wincentego (biskup wrocławski podobno nawet protestował przeciw temu, ale nic nie wskórał). Podczas robót otwarto grobowiec, a zbydlęceni pachołkowie (czy też nawet byli zakonnicy) zbezcześcili zwłoki, rzucając i tocząc po ziemi głowy. Gdy dotarło to do władz miejskich, ukarano podobno winnych więzieniem i grzywną, ale nie pomyślano już o uczczeniu zwłok palatyna jakimś nowym grobowcem i odtąd nie wiadomo, gdzie spoczęły ostatecznie jego szczątki.

 

 

 

Piotr Włostowic jest postacią historyczną. Żył w latach ok. 1080–1153. Zwano go także Palatynem, gdyż piastował wysoką, zapomnianą później godność kmiecia pałacowego (po łacinie comes palatinus). Godność ta dawała mu przywileje drugiej po księciu osoby w państwie, a należała do niej także opieka nad dziećmi królewskimi i sprawowanie regencji w razie małoletniości władcy. Wiadomość o pierwszej żonie z Francji jest tylko błędną interpretacją tekstu kronik śląskich, która zapis, że żona Włosta była księżniczką „Gallacji” (czyli Halicza) zrozumiała jako „Galii” (czyli Francji)[13]. I z takich pomyłek czasem rodzą się legendy. Legenda herbowa Łabędziów wywodzi ten herb z Danii, stąd za swojego protoplastę uważał Włostowica ród Duninów, a niektórzy badacze niemieccy (polscy też) nazywali go bez żenady Duńczykiem, choć i herb Łabędź, i przydomek Dunin przyjęli dopiero w XIV wieku potomkowie Piotra Włostowica i zaczęli się nazywać Duninami dopiero w XV wieku. Ciekawe, że zausznik Agnieszki i oprawca Piotra miał nosić słowiańsko brzmiące imię Dobko. Czy chodziło o Polaka wysługującego się księżnej, czy też już wtedy brzmienie imienia nie zawsze świadczyło o narodowości? Są twierdzenia, że za inicjatywę rozprawy z Piotrem Agnieszka miała nawet zostać wyklęta przez papieża, ale dopiero w 1148 roku, po zakończeniu sporu z cesarzem[14].

W 1139 roku podjęta została budowa klasztoru pod wezwaniem św. Wincentego, do którego uposażenia przyczynili się oprócz Piotra — jak mówił akt fundacji — także i inni polscy książęta i możnowładcy. Opactwo obejmowało ponoć 48 murowanych, sklepionych budowli, w tym trzy kościoły: św. Wincentego, św. Michała i Wszystkich Świętych. W klasztorze osadzeni zostali benedyktyni sprowadzeni z Tyńca pod Krakowem. Klasztor uposażył biskup wrocławski Robert II oraz zięć Piotra Włostowica Jaksa z Kopniku. Uroczystego poświęcenia klasztoru dokonał w 1148 roku biskup wrocławski Jan II (poprzednio biskup krakowski) w asyście biskupa krakowskiego Mateusza i lubuskiego Stefana, uposażając go dalszymi nadaniami, dzięki czemu stał się najbogatszym klasztorem Śląska. Łaciński napis wotywny na niedawno odnalezionym tympanonie Jaksy na kościele św. Michała brzmiał (w przekładzie J. Sękowskiego):

 

Do tej nowej kaplicy

Książę niesie swe dary.

Te świątynie, które Jaksa ofiarowuje

Przyjm łaskawie, Chryste.

Jestem furtą życia,

Przeze mnie każdy dostąpi zbawienia.

Leszek, Bolesław w Bytomiu.

Jestem tym, który jest.

 

Chodzi tu o upamiętnienie księcia Bolesława Kędzierzawego i jego syna Leszka, jako ofiarodawców kościoła w Bytomiu, obok Jaksy i jegożony Beatryczy Agaty, córki Piotra Włostowica, jako fundatorów klasztoru. Trzeba dodać, że w źródłach i opracowaniach historycznych jest w związku z tymi postaciami wiele niejasności. Nie wiadomo, czy Jaksa z Kopniku (nazywanego czasem Kopanicą, niemieckie Köpenick, dziś dzielnica Berlina), raczej nie tożsamy z Jaksą z Miechowa, był księciem tylko Sprewian, czy także Stodoran (Hawelan), czy jego żona, córka Piotra Włostowica Beatrycza, nosiła równocześnie imię Agapija (czyli Agata, której imię jest wypisane na tympanonie cyrylicą), czy też, jak chcą niektórzy, taż Agapija była żoną księcia Bolesława Kędzierzawego (choć najpoważniejsza Genealogia W. Dworzaczka z 1960 roku wymienia jako jego żony tylko Wierzchosławę i Marię).

Jak piękny musiał być klasztor św. Wincentego na Ołbinie, może nam dziś dać pojęcie tylko jeden z jego portali romańskich, misternie rzeźbiony, który przeniesiony został do kościoła św. Marii Magdaleny i tam wmurowany od strony południowej. Stary sztych daje tylko pojęcie o rozmiarach tego klasztoru. Niemiecki wybitny, ale przekonany o przesiąknięciu Śląska tylko kulturą niemiecką, historyk C. Grünhagen pisał jednak o tej budowli: „promienie blasku, który wtedy otaczał świat romański, docierały na daleki wschód i sprawiały, że Polacy poprzez Niemcy podawali Francuzom rękę”[15]. Inny fragment klasztoru, znajdujący się dziś w muzeum, był wmurowany w kamieniczki zwane Jasiem i Małgosią, obok kościoła św. Elżbiety. Tradycja głosiła, że sporo materiału i rzeźb posłużyło też do budowy wspaniałej rezydencji ówczesnego burmistrza Henryka Rybisza przy dzisiejszej ulicy Ofiar Oświęcimskich (z której zachował się piękny, renesansowy portal), a nawet do wybrukowania Nowego Targu. A przecież twierdzenia o niebezpieczeństwie tureckim były tylko pretekstem. W liście do cesarza Rada Miejska pisze wręcz, że klasztor trzeba zburzyć, „jako że nie tylko wielkie zabudowanie św. Wincentego, lecz także osoby w tamtym miejscu — w połowie Polacy — stały się kłopotliwe i niebezpieczne”. Tak, to był Ołbin, polski Ołbin, o którym Bartłomiej Stenus (i taką pisownię jego nazwiska uzasadniał S. Rospond, 1975) pisał o klasztorze św. Wincentego w dokładnym, nie wyrwanym z kontekstów ustępie swego opisu Wrocławia z 1515 roku: „Następnie powstał słynny targ przy klasztorze, jak powiedzieliśmy, premonstratensów, do którego napływał wielki tłum pobożnych polskich chłopów, jako że dwa razy w roku były tam wystawione relikwie świętych. Tam także Niemcy — przybysze z Rzeszy — przywykli drogo sprzedawać swoje towary albo wymieniać je na więcej warte” [przekład M. Krajewski, podkreślenia moje KK]. To na Ołbinie, jeszcze w początkach XIX wieku, w kawiarniach gromadziły się patriotyczne związki polskich studentów pod hasłem „Wolność i Ojczyzna”.

 

 

5. Nagrobek Piotra i Marii Włostowiców

 

 

Ale bogactwa klasztoru nie wpłynęły dodatnio na cnoty zakonników, którzy wkrótce swym trybem życia zyskali ponoć złą sławę. Biskup Żyrosław II usunął ich i sprowadził norbertanów z klasztoru św.Wawrzyńca pod Kaliszem, co zostało zatwierdzone przez papieża Celestyna III w 1193 roku. Wypędzonym benedyktynom po długich skargach i zabiegach udało się w 1219 roku uzyskać w zamian klasztor w Kaliszu. W klasztorze na Ołbinie spoczęły zwłoki Piotra Włostowica i jego żony Marii, uczczone w latach 1270–1290 wspaniałym marmurowym nagrobkiem przez opata tego klasztoru Wilhelma I (ryc. 5). Na grobowcu widniał łaciński napis o tej treści (przekład J. Sękowskiego):

 

Tutaj Piotr leży, szczęśliwy Marii małżonek,

Pod tym lśniącym marmurem, wzniesionym przez ojca Wilhelma.

 

W miarę jednak jak rosły we Wrocławiu wpływy niemieckie, potężny, warowny kompleks budynków klasztornych stawał się coraz to bardziej solą w oku wrocławskiej Rady Miejskiej. Obronnością swoją i rozmiarami stanowił on przecież niemal przeciwwagę niewielkiego ówczesnego Wrocławia (ryc. 6). Gdy do tej niechęci dołączyły się niesnaski religijne w związku z opanowaniem Wrocławia przez reformację, doszło w 1529 roku do całkowitego zburzenia klasztoru. Został zniszczony tak, jak i jego fundator (ryc. 7).

 

 

6. Opactwo św. Wincentego na Ołbinie

 

 

 

 

 

7. Inicjał z podobizną Piotra Włostowica. Dobek oślepia Piotra

 

 

 

 

8. Klasztor Panny Marii Na Piasku

 

 

Twierdzono dawniej, że klasztor Na Piasku poświęcił biskup wrocławski Żyrosław I w 1112 roku. Nie jest to możliwe, bo zakon norbertanów (kanoników regularnych), który tam osadzono, założono dopiero w 1121 roku w Arrovaise (Francja). Może jakiś starodawny kościółek wbudowany został później jako zakrystia do dużego kościoła Panny Marii Na Piasku (ryc. 8), powstałego po 1150 roku, gdy opat norbertanów, Arnolf, przeniósł tu z Sobótki główną siedzibę klasztoru. Brak postaci Piotra na tympanonie, pięknej tablicy, przedstawiającej jako fundatorów Marię i Świętosława, żonę i syna Włostowica, wskazuje, że kościół ufundowano już po śmierci Piotra. Tablica, o której mowa, znajduje się nad drzwiami dzisiejszej zakrystii, a kopię jej można oglądać w Muzeum w Ratuszu (ryc. 9). Napis na niej brzmi w polskim przekładzie (J. Sękowskiego):

 

Tobie je daję, Matce przebaczenia, Marii, ja Maria;

Te budowle ofiarowuje Ci Świętosław, syn mój.

 

 

 

9. Tympanon fundacyjny z kościoła Panny Marii Na Piasku

 

 

(I tutaj nie jest rzeczą pewną, czy Świętosław i Idzi byli to dwaj różni synowie Piotra Włostowica, czy dwa imiona jednej osoby). Sprawa upadku i odtrącenia Włostowica miała niewątpliwie głębsze podłoże, niż to przedstawia podanie. Piotr Włostowic był przedstawicielem możnowładztwa rosnącego w siłę i znaczenie kosztem władzy książęcej. Sprzymierzali się z nim i inni magnaci śląscy, na przykład organizatorami powstania przeciw Władysławowi II byli między innymi Roger, kasztelan Piotra Włostowica, oraz kasztelanowie Krakowa i Głogowa Jan i Jerzy Mikorowie. Wygnany książę Władysław II, założyciel śląskiej linii Piastów, był żonaty z Agnieszką, córką Leopolda III Świętego, margrabiego Austrii, a wnuczką i siostrzenicą cesarzy niemieckich.

Z przypisywanych mu fundacji 77 kościołów Piotr Włostowic ufundował na pewno przynajmniej osiem. Włostowicowi przypisują fundację kościółka św. Idziego, nazwanego tak na cześć patrona jego syna, młodego Idziego Świętosława. Niektórzy twierdzą jednak, że kościółek ten zbudował dopiero dziekan Wiktor w latach 1212–1228.

Kościółek św. Marcina, którego fundację również przypisywano Włostowicowi, zbudowany był według innych dopiero przez biskupa wrocławskiego Waltera, z pochodzenia Francuza (a właściwie Walona z okolic Liège, Vauthier de Malonne), który rządził diecezją w latach 1148–1176.

 

 

 

 

Biała róża biskupa Wawrzyńca

 

 

Biskup wrocławski Wawrzyniec, herbu Doliwa, znany był z mądrości i pobożności, a diecezją rządził roztropnie i uczciwie. Ale nie wśród przepychu biskupiego dworu lubił przebywać. Najmilszym wypoczynkiem po codziennych trudach było dla niego wymknąć się na parę dni ku Ścinawie, do rodzinnej wioski Przychowej, aby tam spędzić parę chwil wśród kwiatów i zieleni lub na pogawędkach ze starym sąsiadem i przyjacielem, rycerzem Lutkiem, przywitany niewinnym uśmiechem coraz to urodziwszej jego córki Agnieszki.

Ani nabożne modły, ani uczone księgi nie pouczały jednak świątobliwego męża, dlaczego coraz to częściej odwiedza rycerza Lutka, dlaczego coraz to bardziej dłuży mu się czas między jednymi a drugimi odwiedzinami. Powodem tym była nie tylko przyjaźń Lutka, lecz także uroda Agnieszki. Dopiero gdy Agnieszka ciężko zaniemogła, gdy przed oczyma stanęła możliwość utracenia jej na zawsze, zrozumiał biskup, że to, co uważał jedynie za ojcowski sentyment, było miłością, jaką żywić może mężczyzna do uroczego dziewczęcia. Zaprzestał więc odwiedzin, pracą i pokutą daremnie usiłując odegnać od siebie niedozwolone marzenie.

Tymczasem Agnieszka szybko gasła i niewiele minęło czasu, a wieść o jej śmierci doszła biskupa Wawrzyńca. Ale nie czas było na kojenie własnej boleści, bo wkrótce stanął przed biskupem złamany bólem jej zrozpaczony ojciec. Trzeba go było pocieszyć, tłumaczyć, że kiedyś w zaświatach zobaczy może jeszcze swą ukochaną córkę. I rzecz dziwna — wypowiadane do drugiego słowa zaczęły łagodzić i własny żal biskupa. Spokojniejszy już, choć z sercem ściśniętym bezbrzeżnym smutkiem, pojechał biskup Wawrzyniec oddać zmarłej ostatnią przysługę i spojrzeć ostatni raz na nią, leżącą w bieli, z białą różą w drobnych dłoniach.

Wśród nawału pracy minął jakiś czas. Aż wreszcie zatęsknił znów biskup do Przychowej, zapragnął odwiedzić grób Agnieszki, na którym zasadzono krzak białej róży.

Zmęczony wzruszeniem i podróżą udał się w tym dniu wcześniej na spoczynek, a nozdrza jego uderzył znajomy zapach. To służba ustawiła w sypialni naręcza białych róż, jego ukochanego kwiecia. Gdy zasnął, przed oczyma strapionego pojawiła się znów mogiła ukochanej. Ale co to! Spowita w biel Agnieszka podchodzi do niego!

— Pójdź najdroższy! — mówi — Pójdź do mnie w krainę szczęścia i kwiatów, gdzie będziemy razem! Niech kwiat ten otworzy ci drogę ku mnie! — i z tymi słowami podaje mu prześliczną białą różę o odurzającym zapachu.

Rano znaleziono biskupa martwego, z białą różą w dłoni. Uczony kronikarz zapisał, że w dniu 7 czerwca 1232 roku zmarł on od silnego zapachu zbyt wielkiej ilości kwiatów.

Od tego czasu rozpowszechniło się wierzenie, że kanonik katedralny lub kleryk, na którego krześle w katedrze wrocławskiej znajdzie się biała róża, w ciągu trzech dni życie zakończy.

Opowiadają, że pewnego razu znalazł na swoim krześle białą różę jeden bardzo młody ksiądz. Nie chciał umierać, postanowił więc odwrócić uroki i po kryjomu przełożył różę na krzesło najstarszego z kanoników. Ale na nic się to zdało i wkrótce już starzec ten brał wraz z innymi udział w pogrzebie młodzieńca.

 

 

 

Podanie wykazuje sporo podobieństw z podaniem o śmierci kochanków w katedrze. Biskup Wawrzyniec (z Pogorzeli?), herbu Doliwa, był postacią historyczną i rządził diecezją wrocławską w latach 1207–1232. Notatka o jego śmierci, spowodowanej zbyt silnym zapachem róż, rzeczywiście znalazła się w lubiąskich Katalogach biskupów wrocławskich z XIII wieku. Dodajmy, że to on miał być biskupem, na którego ręce składali śluby dozgonnej czystości książę Henryk Brodaty i jego żona, św. Jadwiga, po zabezpieczeniu dziedzictwa tronu przez spłodzenie siedmiorga dzieci. Niektóre zbiory niemieckie przytaczają podanie bez wątku miłosnego, a jako bohatera zdarzenia wymieniają biskupa, którego nazwisko cytowane jest w zniemczonej formie Strachwitz. Jan Maurycy Strachwitz został biskupem sufraganem przy Filipie Gothardzie Schaffgotschu dopiero później, w XVIII wieku, a w 1766 r., gdy biskup Schaffgotsch został zmuszony opuścić Śląsk zajęty przez Prusy, Strachwitz został wikariuszem apostolskim diecezji, którą odtąd faktycznie rządził.

 

 

 

 

O cudach bł. Czesława Odrowąża

 

 

Pamiętam matkę w trzebnickim klasztorze,

gdy w chórze mniszek woła: VICTOR AVE!

Bóg cię przeznacza na tatarskie noże,

byś niezachwiany szedł walczyć za sprawę.

Zgliszczów pożarnych ściele ci podłoże.

W tem Jego ręki znaj dzieła łaskawe.

Dopełnij Śmierci, wybrańcze weselny,

weźmi róż wieniec męczeństw nieśmiertelny.

(S. Wyspiański, Henryk Pobożny, 1900–1903)

 

Lud wrocławski przechowywał zawsze we wdzięcznej pamięci postać świątobliwego zakonnika Czesława Odrowąża, przeora klasztoru Dominikanów, który miał ocalić wrocławian i większość ich majątku od najazdu Tatarów. A było to tak:

Wiosną 1241 roku ziemia śląska zadrżała pod kopytami tatarskich koni. Nikt nie wiedział, skąd wzięli się ci dziwni najeźdźcy, dlaczego przybyli z odległych krańców świata, aby palić śląskie wsie, a ludność uprowadzać w niewolę. Tylko stara pieśń ludowa mówiła, że była to zemsta za śmierć córki chana tatarskiego, którą niecny gospodarz zamordował i obrabował, gdy znużona podróżą przenocowała gdzieś na Śląsku. Nikt nie potrafił się oprzeć skutecznie temu najazdowi. Nie dotrzymał Tatarom pola nawet książę opolski Mieszko II Otyły. Główne siły śląskie pod wodzą księcia Henryka Pobożnego zbierały się dopiero pod Legnicą. A tymczasem hordy Batu-chana parły naprzód i już 1 kwietnia stanęły pod Wrocławiem. Ale wrocławianie — za radą przeora Czesława — schronili się wszyscy wraz z dobytkiem na Ostrowie Tumskim, zerwali mosty, podpalili własne domy (choć inni twierdzą, że miasto spalili dopiero Tatarzy) i oczekiwali wroga, gotowi drogo sprzedać swoje życie.

 

 

10. Tatarska kolumna według Kühnaua

 

 

Batu-chan, a za nim z przeraźliwym wyciem watahy skośnookich wojowników na koniach rzucili się do Odry. Powietrze napełniła wrzawa walki i jęk ginących, zarumieniły się krwią srebrzyste fale Odry. Ale wkrótce już stało się jasne, że obrońcy będą musieli ulec dzikiej zajadłoś-ci przeważających sił przeciwnika. Padł tedy na kolana przeor Czesław, uklękły tłumy wrocławian i podniosła się ku niebu pieśń nabożna, błagająca o ratunek. I oto naraz niebo zajaśniało łuną i jak ulewa wiosennej burzy na barki pogan polał się ogień niebieski, parząc i zabijając, otaczając Ostrów i jego obrońców jakby ochronnym kołem.

 

 

11. Bł. Czesław broni Wrocławia przed Tatarami

 

 

Niektórzy mówili też, że nie mogąc zdobyć Wrocławia, Tatarzy poprzestali na paleniu okolicznych wsi, obcinając i zbierając do worków uszy ich nieszczęsnych mieszkańców. I wtedy podobno dzielni wrocławianie urządzili na wrogów wypad, w którym odnieśli zwycięstwo, a na jego pamiątkę postawili przy końcu ulicy Legnickiej kamienny pomnik zwany Tatarską kolumną (ryc. 10), która stać tam miała długo i zniszczona została dopiero w czasie oblężenia Wrocławia przez wojska francuskie w 1806 roku.

Przerażeni Tatarzy w popłochu odstąpili od miasta. Wrocławianie byli ocaleni. Podobno kilku spomiędzy ustępujących Tatarów przekradło się nawet do Wrocławia, aby przyjąć religię, która takich cudów dokazuje.

Zdarzenie to przedstawił dawny malarz na jednym ze starych obrazów w kościele św. Marcina, a w arsenale miejskim długo jeszcze przechowywano strzały, łuki i miecze, które miały być wtedy zdobyte na Tatarach.

 

 

 

 

O bł. Czesławie opowiadano także, że kiedyś szedł zaopatrzyć na śmierć chorego do ówczesnej wioski podwrocławskiej Szczytniki. Trzeba było przeprawić się przez Odrę, a nie było żadnego mostu, promu ani nawet czółna, prąd rzeki zaś był wartki i wzburzony. Przeor pomyślał jednak z litością o niepokoju umierającego, o jego potrzebie oczyszczenia swego sumienia, o tym, że może on być potępiony, umierając bez rozgrzeszenia — i postanowił jednak się przez Odrę przeprawić. Rozpostarł tylko na wodzie swój płaszcz i, poleciwszy się Bogu, wstąpił nań. I o dziwo! Jak na najlepszym czółnie przeniosła go woda na drugi brzeg rzeki, tak że ani nóg nie zamoczył, ani nawet nie zamokło sukno płaszcza. Chory otrzymał pociechę religijną, a lud dziękował Bogu za cud.

 

 

 

 

Jeszcze inne podanie o bł. Czesławie zapisał O. Kolberg (t. 15, s. 181):

„Roku pańskiego 1570, gdy się wszczął pożar wielki w Wrocławiu, w koło ogarnął klasztor św. Wojciecha, w którym spoczywa ciało bł. Czesława tak, że już dachy się zajmowały, a zakonnicy wzywali o pomoc u Boga, pokazał się jawnie na powietrzu, a płaszczem swoim rozbijał ogień i cale go zatłumił. Podobnej zaś łaski doznały w niebezpieczeństwie klasztoru św. Katarzyny zostające panny zakonu św. Dominika roku Pańskiego 1575”.

 

 

 

Działalność przedstawicieli możnego rodu Odrowążów, który wywodził się ze Śląska albo nawet z Moraw, zaznaczyła się silnie w dziejach Kościoła w Polsce w XIII wieku. Iwo Odrowąż był z pewnością biskupem krakowskim. Z jego ramienia św. Jacek, założyciel pierwszego w Polsce klasztoru Dominikanów w Krakowie, też uważany niekiedy za członka rodu Odrowążów z Kamienia Śląskiego na Śląsku Opolskim, prowadził misje na Rusi, zaś bł. Czesław, niekiedy uważany za jego brata, po studiach w Rzymie został w 1224 roku przeorem klasztoru Dominikanów przy kościele św. Wojciecha we Wrocławiu (i tam do dziś znajduje się jego grobowiec, ryc. 11). Beatyfikowany został dopiero w 1712 roku. Twierdzono (co dziś się kwestionuje), że bł. Czesław był bratankiem biskupa Iwona Odrowąża i bratem św. Jacka i bł.Bronisławy (patrz na przykład Chrząszcz, 1897). Niektóre podania górnośląskie przypisują interwencję w obronie przed Mongołami św.Jackowi. Mongołowie prawdopodobnie w ogóle Wrocławia nie starali się zdobywać, a z pewnością nie dowodził nimi Batu-chan, który był wtedy na Węgrzech.

Podanie o Tatarach i ogniu z nieba przytacza wiele kronik polskich, począwszy od Długosza, a przedstawia je płaskorzeźba w kościele św. Wojciecha we Wrocławiu. Stary obraz w kościele św. Marcina uległ zniszczeniu. O bł. Czesławie napisał w 1608 roku osobną książeczkę polski dominikanin wrocławski, brat Abraham [Stanisław Bzowski], który również pisze o tym, jak Mongołowie (zwani u nas Tatarami, a to jako ludzie rodem z piekła, ze starożytnego Tartaru) odstąpili od Wrocławia „przerażeni zorzą północną” i o bitwie z wojskami Henryka Pobożnego na „Dobrym Polu” pod Legnicą. Klasztor Dominikanów we Wrocławiu uległ kasacie przez władze pruskie w 1810 roku, a został odnowiony dopiero w 1950 roku. W 1963 roku bł. Czesław został przez papieża Pawła VIuznany oficjalnie za patrona Wrocławia.

 

 

12. Klasztor Premonstratensów i kościół św. Jakuba

 

 

Książę Henryk II Pobożny rozpoczął natomiast w 1240 roku budowę kościoła i klasztoru św. Jakuba, takiego jak na rycinie 12. Budowa ukończona została przez małżonkę jego, księżnę Annę, już po śmierci księcia w bitwie z Tatarami pod Legnicą. W tym też kościele spoczęły zwłoki bohaterskiego Piasta, znalezione na pobojowisku bez głowy. Opis bitwy przekazany przez Długosza podaje także i inne, na poły legendarne jej szczegóły: oto bitwa była wyrównana, dopóki jakiś dywersant nie zaczął krzyczeć „biegajcie, biegajcie!”, co Polacy wzięli za hasło do ucieczki. Przeraziła ich też chorągiew tatarska z ogromnym znakiem „X” i z zatkniętą jakąś potworną, czarną głową, zionącą smrodliwym czarnym dymem, który płoszył konie. (Jest jednak i relacja, która mówi, że klęskę spowodowała niezgoda w polskim obozie, jest i inna, według której wojsko chrześcijańskie po prostu uciekło, a księcia wzięto do niewoli i ścięto). Książę Henryk miał wtedy powiedzieć „Gorze się nam stało!” i bronił się otoczony tylko przez czterech wiernych rycerzy: Sulisława, Klemensa z Głogowa, Konrada Konradowica i Jana Iwanowica (który jedynie miał ocaleć i zdać relację). Henryka pojmano, zmuszono do uklęknięcia nad ciałem jakiego poległego chana i ścięto, jego głowę podniesiono nad wojskiem, a ciało porzucono. Ale jest i wersja (niemiecka), że na polu bitwy rósł wielki dąb, do którego zmęczony walką książę przywiązał się i tak bronił do ostatka. Zwłoki rozpoznano po bitwie podobno tylko po tym, że książę miał sześć palców u lewej nogi. W XIV wieku klasztor wybudował dla księcia wspaniały rzeźbiony sarkofag, w którym złożono jego prochy.

Z początku klasztor był siedzibą zakonu franciszkanów, osadzonych przez księżnę Annę we Wrocławiu w 1238 roku, w kościele św. Marcina. Ich pierwszym prowincjałem był Tworzymir, zapewne Czech. Z tego też miejsca wyruszył prawdopodobnie w 1245 roku franciszkanin wrocławski, znany jako Benedykt Polak, wraz z posłem papieża Innocentego IV Janem da Pian del Carpine (którego M. Wiszniewski, 1840, też uznał za Polaka, jako że w liście do króla Francji, LudwikaIX Świętego podpisać się miał: Jean Carpin Polonois) w sławną podróż do Mongolii, skąd jako pierwszy polski podróżnik przywiózł ciekawe obserwacje dotyczące życia i obyczajów tego kraju oraz dworu chana Gujuka w Karakorum. Później franciszkanie nie zapisali się najlepiej w historii Wrocławia. Gdy w 1339 roku biskup Nanker rzucił klątwę na króla Jana Luksemburskiego, tu właśnie, w murach kościoła św.Jakuba, po stronie króla opowiedziała się zniemczona Rada Miejska, ściągając na miasto interdykt. W tym to czasie przychylni Radzie Miejskiej franciszkanie byli jedynymi spomiędzy kościołów i klasztorów wrocławskich, którzy ośmielałi się odprawiać nabożeństwa. Z przybyciem do Wrocławia pierwszych powiewów reformacji większość franciszkanów przyjęła jednak nowe wyznanie i klasztor opustoszał. Ponieważ w tym samym mniej więcej czasie (w 1529 roku) rozebrano na polecenie Rady Miejskiej klasztor św. Wincentego na Ołbinie, przeto klasztor św. Jakuba oddano norbertanom z Ołbina, którzy przechrzcili kościół na wezwanie św. Wincentego. Główna przebudowa klasztoru nastąpiła w latach 1673–1692, a ukończył ją opat norbertanów Gotfryd Czelechowski. Po zniesieniu klasztoru w 1810 roku władze pruskie przekształciły budynek klasztorny na siedzibę władz sądowych. Obecnie, po odbudowie, jest katedrą greckokatolicką.

 

 

 

 

O św. Jadwidze Śląskiej

 

 

Twarde i pełne umartwień było życie świątobliwej księżnej wrocławskiej, Jadwigi. Małżonek jej, książę Henryk I Brodaty, nie mógł zrozumieć takiego życia: posty? łachmany? To dobre dla nędznego pospólstwa; chorych słudzy niech pielęgnują. Księżna powinna panować, a jej kosztowne stroje za zastawionymi zbytkownie stołami biesiadnymi powinny olśniewać oczy zarówno poddanych, jak i nieprzyjaciół, napawać szacunkiem dla potęgi i bogactwa jej męża.

Nieraz też książę, gdy zastawał swą żonę przy skromnym posiłku, jak zeschły chleb popijała wodą albo gdy ślęczała zatopiona w nabożnych księgach, czynił jej gorzkie wymówki. Kryła się więc przed nim ze swymi umartwieniami. Ale książę, gniewny na te, tak mało władczyni przystojne, zamiłowania, starał się zawsze przejrzeć jej wybiegi.

 

 

13. Św. Jadwiga, księżna śląska – cudowna zamiana wody w wino

 

 

Raz, gdy znów suchy chleb popijała czystą wodą, nadszedł książę. Chleb Jadwiga ukryła, ale woda w kubku została. Chwycił więc kubek książę i do ust swych go podniósł, aby się przekonać, jaki to napój pije jego żona. Skoro wszakże skosztował, zdziwienie odmalowało się na jego twarzy: w kubku było najprzedniejsze wino (ryc. 13). Tak ponoć przez tę cudowną przemianę wody w wino oszczędzone być miały księżnej przykrości i wymówki. Nawet gdy spowiednik nakazał jej noszenie bucików — dla umartwienia chodziła nadal boso, a buciki nosiła pod pachą albo za paskiem. Podobnie raz, gdy szła boso, napotkał ją niespodziewanie dostojny małżonek — i cudownym sposobem ukazała mu się nagle obuta (ryc.14). Innym razem, gdy jej towarzyszce, mniszce Racławie, utkwiła przy posiłku wielka ość rybia w gardle i długi czas, mimo wysiłków nie mogła jej wydobyć — św. Jadwidze wystarczyło ją pobłogosławić, a ość natychmiast wyszła z gardła zakonnicy, co stało się w obecności i świadomości dwóch innych zakonnic, Wiktorii i Więcesławy. Ta sama siostra Racława dotknięta została chorobą bielma na oku. Wystarczyło jednak, za radą świętej, uczynić nad okiem znak krzyża jej psałterzem, aby bielmo natychmiast znikło. Św. Jadwiga przepowiedziała nawet własną śmierć, bo żegnając się ze swoją bliską przyjaciółką Milejszą, powiedziała jej, że za powtórnej bytności nie zastanie jej już przy życiu.

Najulubieńszym miejscem pobytu św. Jadwigi był klasztor w Trzebnicy. Opowiadano, że miasteczko nazwę swą wiedzie stąd, iż pierwsza ksieni tego suto uposażonego klasztoru, zapytana przez fundatora, księcia Henryka I, czego mniszkom jeszcze potrzeba, odpowiedziała, że (nie) „trzeba nic” i stąd nazwa miejscowości. Lompa znał jednak inną tradycję „od rodzonych wrocławianów, że to pytanie mąż Jadwigi Henryk Brodaty czynił z przyczyny, że nie był biegły w języku niemieckim. To jest podobniejsze do wiary, słusznie zaś wątpią, żeby Jadwiga jako księżna z odległych stron niemieckich po polsku mówiła. Może i to być, że się cokolwiek języka tego przez dłuższy pobyt w ojczyźnie naszej przyzwyczaiła, lecz że niezawodnie po niemiecku lepiej jak po polsku mówiła, zapewnie by też do przeorysze w tym języku była się odezwała”. Dodaje też, że w tym klasztorze, „w podziemnej kaplicy jest studnia na tym samym miejscu, gdzie Henryk z koniem w bagnie w niebezpieczeństwie życia poślubił tu klasztor wystawić”.

 

 

14. Św. Jadwiga – cudowne obucie

 

 

Lud opowiadał też, że dawno temu, kiedy zagony tatarskich wojowników już po raz wtóry rozlały się po śląskiej ziemi, za sprawą księżnej Jadwigi miało miejsce jeszcze jedno niezwykłe zdarzenie.

Wśród rycerzy, którzy stawili czoło tatarskim najeźdźcom, szczególnie dzielnie i zacięcie bronił się hufiec rycerzy śląskich pod Trzebnicą, nie chcąc oddać w ręce pogan klasztoru, w którym żyła i zmarła święta księżna, matka bohatera spod Legnicy, księcia Henryka Pobożnego. Długo trwał bój pod Trzebnicą, aż jeden po drugim padli wszyscy obrońcy. Z bólem patrzyła na to św. Jadwiga. I oto w niezwykły sposób, dzięki jej modlitwom, przywróceni zostali do życia mężni rycerze i spoczęli w lochach pod trzebnickim kościołem, pogrążeni w głębokim śnie. Nad nimi usiadł, czuwając, ich dowódca. I tak leżą tam, śpiąc do dziś, i oczekują znaku, który powoła ich do nowej walki.

Lochy znajdowały się dawniej niezbyt głęboko. Ale razu pewnego przypadkiem weszła tam młoda dziewczyna i stanęła zdumiona widokiem śpiących pokotem zbrojnych.

— Nie bój się — rzekł ich wódz — i idź w pokoju! Tylko nie waż się poruszyć dzwonu, który wisi przy wejściu!

Zawróciła ku wyjściu. Ale wychodząc, przypadkiem czy może z pustoty uderzyła w dzwon.

Ze szczękiem zbroic uśpieni rycerze poczęli się podnosić i chwytać za broń.

— Śpijcie dalej! — zawołał wódz — jeszcze nie wybiła wasza godzina!

Z jękiem pokładły się znów do snu zbrojne szeregi. Od tego czasu lochy zapadły się głębiej w ziemię, tak że już nic nie może zakłócić snu trzebnickich rycerzy. Dopiero kiedyś, gdy Polsce grozić będzie największe, śmiertelne niebezpieczeństwo, sam wódz uderzy w dzwon i jeszcze raz pójdą wszyscy do ostatniego boju za ojczyznę.

 

 

 

Księżna śląska Jadwiga, małżonka Henryka I Brodatego, córka BertoldaVI hrabiego Andechs, tytularnego księcia Meranii (Morlacca, północna Dalmacja) i margrabiego Istrii, ogłoszona świętą już w 1267 roku, stała się tematem wielu podań i legend, skwapliwie rozpowszechnianych przez koła kościelne. Jednak nawet owe pochwalne opisy ówczesne nie przedstawiają księżnej w bardzo dodatnim świetle dzisiejszemu czytelnikowi, na przykład jeżeli chodzi o praktykowanie ascezy, jak to wówczas było przyjęte, przez odmawianie sobie i innym zabiegów higienicznych… Większość życia spędziła ona w założonym przez siebie klasztorze Cysterek w Trzebnicy. Przytoczone w podaniu ludowe tłumaczenie pochodzenia nazwy Trzebnicy jest błędne, podobnie też jak i kojarzenie jej z plemieniem Trzebowian, gdyż nazwa pochodzi najpewniej od tego, że osada powstała na trzebieży, czyli na karczowisku po wyciętym lesie. Jest jednak rzeczą ciekawą, że nawet wśród niemieckich autorów utrzymało się owo tłumaczenie pochodzenia nazwy miasta od polskich słów.

Kronika polska z XIII wieku podaje, że Henryk Brodaty wyraźnie faworyzował jako swojego następcę właśnie Henryka Pobożnego, na niekorzyść starszego syna, księcia Konrada Kędzierzawego, że Konrad lgnął do Polaków i polskości, a Henryk wolał Niemców. Bracia mieli nawet stoczyć — przy neutralnym zachowaniu rodziców — między sobą bitwę pod Studnicą albo Czerwonym Kościołem, w której Henryk Pobożny zwyciężył, zaś wkrótce potem, w 1213 roku (Genealogia W. Dworzaczka podaje jednak datę jego śmierci dopiero między 1235 a 1237 rokiem) Konrad zginął pod Tarnowem na polowaniu. B. Zientara[16] uważa całą relację o konflikcie, jego przyczynach i o bitwie za niewiarygodną, jako że kolonizacja niemiecka dopiero się rozpoczynała i Niemcy na Śląsku nie stanowili wówczas siły zdolnej do zmierzenia się z Polakami, a nawiązującą do tych wydarzeń powieść Zofii Kossak-Szczuckiej Legnickie pole uważa tylko za wyraz rozterek pokolenia międzywojennego i przeczuć II wojny światowej. W każdym razie przed swoją śmiercią w obronie przed Tatarami książę Henryk, mimo że nazwany Pobożnym, mógł sobie pozwolić na to, że nie zawsze był posłuszny władzy duchownej: w swym sporze z biskupem TomaszemII potrafił go oblegać w Raciborzu i dopiero wyjście biskupa w szatach pontyfikalnych z uroczystą procesją spowodowało, że rycerze Henryka odmówili mu dalszego wsparcia przeciw biskupowi. Dorzućmy, że znane są rozważania, dlaczego książę Henryk Brodaty nosił brodę (wbrew panującym wówczas w Polsce modom i zwyczajom), tak że zasłużył aż na przydomek Brodatego. Niektórzy widzą w tym nawet aż uleganie wpływom niemieckim, jako że w Niemczech noszenie brody było wówczas bardziej rozpowszechnione. Tymczasem istnieje tradycja, która to wyjaśnia o wiele prościej: oto miał on zapuścić zarost, a nawet nosić tonsurę jak zakonnik wtedy, kiedy jego żona, św. Jadwiga, postanowiła przerwać pożycie małżeńskie i oddać się ścisłej ascezie w klasztorze w Trzebnicy[17], a oboje złożyli śluby dozgonnej czystości.

 

 

 

 

Dlaczego kościół św. Krzyża ma dwa piętra

 

 

Spór, który toczył się między księciem Henrykiem IV Prawym a biskupem wrocławskim Tomaszem II Zarębą przybierał coraz na sile. Wreszcie w 1285 roku książę wypędził biskupa, który musiał się schronić na dwór Mieszka, księcia opolskiego i raciborskiego. Dopiero w dwa lata później nastąpiło pojednanie i biskup powrócił do swej diecezji.

Na pamiątkę tego pojednania książę postanowił wybudować kościół na Ostrowie Tumskim pod wezwaniem św. Bartłomieja, którego uważano za szczególnego patrona rodziny książęcej i który miał być jej mauzoleum grobowym (ale według innej wersji ślubowanie było wcześniejsze, a intencją miało być wyzdrowienie chorych dzieci księcia). Budowę tę powierzono biegłemu muratorowi Dalemirowi z Zajączkowa. Wieść niesie jednak, że w czasie kopania fundamentów znaleziono w ziemi przedziwnego kształtu korzeń: górna jego część przypominała wizerunek Chrystusa na krzyżu, dolna zaś — były to jakby dwie postacie ludzkie, klęczące w modlitwie ze wzniesionymi ku górze rękami. W postaciach tych dopatrywano się podobieństwa do Matki Boskiej i św. Jana. Biskup uznał to za cudowny znak, że kościół winien być zbudowany pod wezwaniem św. Krzyża, książę jednak, nie chcąc łamać swego pierwszego ślubowania, rozkazał wybudować kościół św. Bartłomieja, a na nim drugi kościół, już pod wezwaniem św. Krzyża. Tak też się stało, i po siedmiu latach budowy, w 1295 roku, już po śmierci księcia, kościół wykończono.

Mówiono też, że jeden z cieśli pracujących przy budowie tego kościoła, przy robocie na samym szczycie wieży stracił równowagę i byłby znalazł śmierć, spadając z wysokości, gdyby nie to, że z nadzwyczajną przytomnością umysłu wbił swój topór w belkę i zawisł na nim, póki nie pospieszono mu z pomocą.

Ze strzelistą wieżą kościoła św. Krzyża wiąże się jeszcze inne podanie. Oto pewnego dnia poszli na wieżę dwaj chłopcy, aby wybierać pisklęta gnieżdżących się tam kawek. Wkrótce jednak doszło między nimi do sprzeczki o tak „cenny” łup i jeden z nich, pchnięty przez drugiego, wypadł z wieży. Ale fałdzisty płaszcz, zwany scholana, który nosili wówczas uczniowie, rozpostarł się jak spadochron i ku zdumieniu wszystkich żaczek, zamiast ponieść śmierć na miejscu, stanął na ziemi, nie ponosząc najmniejszego uszczerbku na zdrowiu. Na pamiątkę tego zdarzenia na południowo-zachodniej ścianie od strony znajdującego się z boku wejścia głównego, a pod umieszczonym tam wizerunkiem piastowskiego Orła polskiego, umieścić miano na gzymsie dwie figurki siedzących kawek, które później uległy zniszczeniu.

 

 

 

Spory o władzę świecką i duchowną między cesarstwem a papiestwem odbiły się szerokim echem w całej ówczesnej Europie, obejmując wiele krajów. Pod pozorem prymatu władzy duchowej biskupi wszędzie usiłowali narzucić swe zwierzchnictwo książętom, także i w