Strona główna » Obyczajowe i romanse » Lekarz na walentynki

Lekarz na walentynki

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-276-1886-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Lekarz na walentynki

Doktor Matt Bishop niewątpliwie każdej kobiecie potrafi zwrócić w głowie. Bertie uznała jednak, że skoro jest jej szefem, musi go trzymać na dystans. I lepiej by nie wiedział, że jej narzeczony w ostatniej chwili odwołał ślub. No cóż, należy skupić się na pracy, ignorując iskrzącą między nimi chemię. Ale zbliżają się walentynki, więc chyba można pozwolić sobie na jeden pocałunek...?

Polecane książki

Piotr ma prawie wszystko, czego człowiek może oczekiwać od życia. Jest jeszcze młody i przystojny, a już bardzo sławny i ceniony jako wybitny specjalista w dziedzinie transplantologii. Do pełni szczęścia brakuje mu jedynie własnej rodziny, ale i to zdaje się być już tylko kwestią jednej poważnej...
„Oto zasadnicza postawa, z jaką teolog winien przystępować do pracy: zawsze winien sobie przypominać, że wszystko, co może powiedzieć o Bogu, pozostanie na zawsze słowem jedynie ludzkim, słowem małego, ograniczonego ludzkiego jestestwa, które zaryzykowało wielką przygodę wyczerpania nie...
Prezentowany program powstał w przedszkolu integracyjnym przy współpracy z Fundacją „Ama Canem”. Jest to innowacyjna forma działalności przedszkolnej, wykorzystująca psy do celów edukacyjnych. Istotą programu jest nauka bezpiecznego kontaktu dziecka ze zwierzęciem, otwarcie dzieci na nowe doświadcz...
Unikatowa opowieść o hitlerowskim obozie śmierci Sobibór, funkcjonującym w czasie II wojny na wschodnich krańcach Lubelszczyzny. Niemcy z bezwzględną skutecznością przeprowadzali tam program masowej, natychmiastowej zagłady Żydów. W październiku 1943 więźniowie zorganizowali bunt, w wynik...
Małżeństwo Cascabelów przez dwadzieścia lat przemierzało we wszystkich kierunkach Stany Zjednoczone. W roku 1867 oceniwszy, że uciułany majątek jest wystarczający, dzielni wędrowni artyści pragnęli powrócić teraz do Francji razem z trójką dzieci, wszystkimi urodzonymi na amerykańskiej ziemi. Dwaj os...
Książka jest kolejnym tomem opracowywanych przez Autora od 18 lat obszernych omówień wyroków Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Przez bardzo staranny, fachowy wybór, obejmujący 71 najbardziej reprezentatywnych orzeczeń wydanych w 2008 r., Autor pokazuje dorobek orzecznictwa, odpowi...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Melanie Milburne

Melanie MilburneLekarz na walentynki

Tłumaczenie:

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Pierwszego dnia, kiedy po podróży poślubnej wróciłam na oddział, w oczy od razu rzuciła mi się widokówka przypięta do tablicy informacyjnej. No cóż, to naprawdę miała być moja podróż poślubna. Podanie o urlop złożyłam kilka miesięcy wcześniej, bo w tym szpitalu przed Bożym Narodzeniem wyjątkowo trudno o trzy tygodnie wolnego. Nie chciałam pozbawiać koleżanek możliwości uczestniczenia w bożonarodzeniowych przedstawieniach ich milusińskich.

Moja widokówka przyciągała wzrok. Po raz ostatni widziałam ją w pokoju alpejskiego schroniska wraz z dwiema innymi zaadresowanymi do moich londyńskich sąsiadów. Przysięgam, nie miałam zamiaru ich wysyłać. Takie ćwiczenie terapeutyczne podsunęła mi matka, ale najwyraźniej gorliwa sprzątaczka w schronisku znalazła je na stole i mnie wyręczyła.

Na odwrocie można było przeczytać kłamstwa, które nabazgrałam po kilku koktajlach, chyba trzech. „Wszystko się udało. Niezapomniane chwile!”.

Dopiero teraz, spoglądając wstecz, dostrzegam wszystkie wcześniejsze sygnały ostrzegawcze. Udawałam, że ich nie widzę. Może zabrzmi to jak banał, ale naprawdę dowiedziałam się ostatnia. Mama twierdzi, że przejrzała Andy’ego, gdy zobaczyła go po raz pierwszy, tata, że Andy ma zablokowane trzy czakry, a moja siostra Jem, że to wszystko przez to, że Andy to ciul.

Koniec końców wyszło, że mieli rację.

Nie zdążyłam usunąć tej pocztówki z tablicy, bo niespodziewanie weszła Jill z dwójką rezydentów.

– Oto i nasza wstydliwa panna młoda! – zawołali zgodnym chórem.

Widząc ich uśmiechnięte twarze, nie miałam serca ani odwagi powiedzieć im, że ślub się nie odbył.

Uśmiechnęłam się głupkowato, bąknęłam coś o czekającej pacjentce i dałam nogę. Pracowałam w szpitalu pod wezwaniem Świętego Ignacego od niespełna roku, więc jeszcze nie nawiązałam żadnych przyjaźni, mimo że niektóre dziewczyny były naprawdę sympatyczne, na przykład Gracie McCurcher, pielęgniarka z oiomu.

Swój profil w mediach społecznościowych zamknęłam już dwa lata wcześniej, bo ktoś włamał mi się na konto i wykorzystał moje zdjęcia w pornograficznej reklamie. Jak bym się z tego wytłumaczyła przed współpracownikami, zwłaszcza płci męskiej?

Moje rodzinne miasteczko leży daleko od Londynu, więc uznałam, że tam nikomu nic nie muszę mówić. Andy zwinął żagle na dzień przed ślubem. Przykro się przyznać, ale do tej pory staram się pogodzić z tym, że jestem singielką. Byłam z Andym pięć i pół roku. No, nie mieszkaliśmy razem z powodu moich staroświeckich przekonań, co powinno dziwić, zważywszy, w jak niekonwencjonalnych warunkach się wychowałam.

Wiem, co myślicie. Jak to możliwe, że się nie zorientowałam, że mnie nie kocha? Nie wiem, co odpowiedzieć. Byłam w nim zakochana, więc uważałam, że i on mnie kocha. Jestem naiwna? Być może, ale nic na to nie poradzę. Jednak na pewnym poziomie podświadomości jakbym przeczuwała, że Andy gra na zwłokę, czekając, aż trafi mu się ktoś lepszy.

W ten ponury styczniowy dzień stałam przy łóżku obłożnie chorego pacjenta w podeszłym wieku i patrzyłam, jak gaśnie w oczach. Jest coś przerażającego w przyglądaniu się umieraniu. To nie zawsze przebiega spokojnie. Jedni walczą, jakby nie byli gotowi na rozstanie z bliskimi, inni oddają ducha niemal w tej samej chwili, jak tylko ci się zjawią. Jakby na nich czekali. Widziałam wiele zgonów, ale taka jest praca na reanimacji. Nie wszyscy stąd wychodzą z uśmiechem. Nie wszyscy stąd w ogóle wychodzą, taka jest rzeczywistość.

Radzę sobie ze śmiercią staruszków, a nawet ze zgonem osoby w średnim wieku, która wiodła szczęśliwe życie w otoczeniu kochających bliskich. Najtrudniej jest z dziećmi, zwłaszcza małymi. To nie w porządku, że los odbiera im szansę na skomplikowanie sobie życia tak, jak ja je sobie skomplikowałam.

Wnukowie i prawnukowie pożegnali się z panem Simmonsem poprzedniego dnia. Jego żona zmarła dwa lata wcześniej, więc przy łóżku zastałam tylko jego syna i córkę. Na oiomie nie ma warunków do umierania. To dlatego przez kilka miesięcy walczyłam z dyrekcją o przydział jakiegoś spokojnego kąta, z dala od oddziałowej krzątaniny.

Otrzymałam zgodę na zapalone świeczki i dyfuzor, by pacjenci oraz ich bliscy mogli wdychać ulubione aromaty zamiast zapachu szpitalnego środka odkażającego.

Ten oddział to moje oczko w głowie. I chociaż moje życie stanęło na głowie, postawiłam sobie za punkt honoru wprowadzić swój model łagodzenia stresu, pokazać wpływ poprawy otoczenia, w jakim na oddziale reanimacyjnym rodziny stykają się z chorobą lub śmiercią bliskiej osoby, na koszty ponoszone przez szpital: mniejsze zapotrzebowanie na późniejszą psychoterapię, obniżenie liczby oraz kosztów pozwów sądowych, a nawet poziomu stresu wśród personelu.

Zamierzałam tę propozycję zaprezentować podczas najbliższej narady zarządu szpitala.

Na palcach wyszłam z pokoju, pozostawiając za drzwiami rodzinę konającego. W sąsiadującym, oszklonym gabinecie z grupą lekarzy przygotowujących się do specjalizacji rozmawiał jeden ze szpitalnych specjalistów. Nie miałam jeszcze okazji poznać nowego kierownika oddziału, bo rozpoczął pracę dzień po tym, jak wyjechałam… hm, na urlop.

W pierwszej chwili pomyślałam, że to profesor Cleary, nasz nadworny pesymista, ale gdy podeszłam bliżej, zorientowałam się, że to ktoś znacznie młodszy. Ten miał szerokie bary i był wysoki. Bardzo wysoki. Co najmniej pięć centymetrów wyższy od doktora Jonesa, przezywanego Dryblasem.

W pewnej chwili mężczyzna się odwrócił. Gdy na mnie spojrzał, zdrętwiałam. Pierwszy raz w życiu zobaczyłam tak niesamowicie niebieskie oczy, tak inteligentne i przenikliwe spojrzenie. Szacował mnie wzrokiem bez najmniejszego skrępowania, czym mnie wkurzył.

– Doktor Clark?

– Bertie – przedstawiłam się, siląc się na uśmiech. – To skrót od imienia Beatrix.

Patrzył na mnie jak na dziwadło, z jakim jeszcze nigdy nie miał do czynienia. Z powodu mojej fryzury? Mam długie włosy, nad którymi w pracy muszę zapanować. Tego dnia upięłam je w dwa węzły po bokach głowy. Przypominało to uszy pluszowego misia.

Strój? Przyznaję, mój gust nieco odbiega od normy. Na szczęście lekarze już nie noszą białych fartuchów, więc w szpitalnym uniformie występuję tylko w sali operacyjnej. Lubię konkretne kolory, bo mają dobry wpływ na pacjentów, zwłaszcza dzieci. Poza tym zimą w Londynie wszystko jest czarno-brązowo-szare.

Tym razem miałam na sobie obcisłe różowe dżinsy i groszkowozielony sweter w niebieskie żabki. Mój nowy szef najpierw zatrzymał wzrok na żabkach na moim biuście, a dopiero po chwili spojrzał mi w twarz. Blask w jego oczach nagle przygasł.

Nie podałam mu ręki. Ani on mnie. Zostałam dobrze wychowana, ale tym razem wolałam najpierw ochłonąć z wrażenia. Jeżeli jego spojrzenie sprawia, że czuję się jak w skąpym bikini, to co by się stało, gdybym go dotknęła?

– Matt Bishop – przedstawił się. Jego aksamitny głos przyprawił mnie o dreszcz. – Zapraszam do mojego gabinetu. – Zerknął na zegarek. – Za pięć minut.

Oddalił się majestatycznym krokiem, jakbym była jego studentką! Mam takie same kwalifikacje jak on. Prawie.

Atmosfera w pokoju wyraźnie zgęstniała.

– Bertie, tylko się nie spóźnij – ostrzegła mnie Jill. – On ma fioła na punkcie punktualności. Niedawno przeczołgał Alex Kingston za to, że spóźniła się dwie minuty na obchód.

– Całkiem inny niż Jeffrey. – Gracie wzruszyła ramionami, głębiej wciskając się w fotel.

Jeffrey Hooper to poprzednik Bishopa. Odszedł na emeryturę tydzień przed moimi… wakacjami. Był dla wszystkich jak pobłażliwy wujek albo ojciec chrzestny. Jeszcze nie spotkałam drugiego anestezjologa o tak złotym sercu. Bywał surowy, ale wiedzieliśmy, że to pozory.

– W tym problem – odezwała się Jill. – Jeffrey prowadził oddział zbyt łagodną ręką. Koszty poszybowały w górę, a doktor Bishop ma zaprowadzić porządek. Nie zazdroszczę mu. Dam sobie głowę uciąć, że to mu nie zjedna przyjaciół.

Poruszałam wargami na boki, w górę i w dół. Moja siostra Jem nazywa to króliczym tikiem. Zdarza mi się w stresujących chwilach. Żenujące, zważywszy, że mój projekt badawczy ma na celu redukcję stresu. Powinnam być oazą spokoju, ale w rzeczywistości jestem jak te kaczki na sadzawce w Hyde Parku. Niby bez wysiłku suną po tafli wody, ale pod jej powierzchnią ich błoniaste łapki wiosłują jak szalone.

– I lepiej wstrzymaj się ze zdjęciami – poradziła mi Gracie.

Jakimi zdjęciami? Ach, tymi. Uśmiechnęłam się tak szeroko, jak umiałam, czując na sobie ich spojrzenia. Nadarzyła się okazja wyznać prawdę, powiedzieć, że nie było żadnego ślubu.

Kątem oka widziałam tę widokówkę na tablicy. Kurczę, nikt inny nie był wtedy na wakacjach?! Zastanawiałam się, czy potrafię w komórce sprokurować jakieś zdjęcia ślubne, zorganizować jakąś tymczasową sieć społeczną, co pozwoliłoby mi zebrać się na odwagę, by powiedzieć, jak się sprawy mają.

– Słuszna rada. – Ruszyłam do jaskini lwa.

Wszedłszy do gabinetu Bishopa, spostrzegłam zmianę, jaka tam zaszła. Zniknęły stosy teczek, historii pacjentów, raportów finansowych oraz zdjęcia rodzinne, kubki z niedopitą kawą, okruchy herbatników oraz słój z kolorowymi landrynkami. Pokój stracił swój dawny charakter. Teraz był sterylny i zimny jak człowiek siedzący za ogromnym biurkiem.

– Zamknij drzwi.

Uniosłam wysoko brwi. Być może moje wychowanie było niekonwencjonalne, ale rodzice przynajmniej wpoili mi pewne magiczne słówko.

– Proszę – dodał.

Pierwsza runda dla mnie, pomyślałam.

Im bliżej podchodziłam do biurka, tym głębszy przenikał mnie dreszcz, jakbym wchodziła do strefy zakazanej monitorowanej przez niewidoczny radar.

Intrygowało mnie, co mama powiedziałaby o tej aurze. Matt Bishop siedział z wargami zaciśniętymi tak, jakby nie umiał się uśmiechać. Miał oliwkową karnację, ale taką, która dawno nie widziała słońca. No cóż, takie mamy lato w Anglii. Ciemne, krótko ostrzyżone włosy, gładkie policzki. Wyczułam słaby przyjemny zapach limonki i trawy cytrynowej. Lubię dyskretne wody po goleniu.

Jadąc windą ze studentami pachnącymi tanią wodą po goleniu, dostaję duszności, jeszcze zanim wysiądę.

Moja mama chlubi się tym, że potrafi czytać aury. Ja jestem specjalistką od odzieży. Koszula Matta Bishopa była idealnie wyprasowana, a krawat w biało-czarne paseczki był związanym węzłem windsorskim charakterystycznym dla mężczyzn, którzy niełatwo się spoufalają. Zauważyłam też jego doskonale utrzymane paznokcie. Skrajnie inne niż moje, zaniedbane i obgryzione.

Zacisnęłam dłonie w pięści, by ich nie zobaczył, i usiadłam w fotelu. Ale żeby patrzeć mu oko w oko, powinnam siedzieć na stercie podręczników medycyny.

– Chyba powinienem ci pogratulować.

– Hm… tak. – Co miałam powiedzieć?

Nie, bo dzień przed ślubem nakryłam narzeczonego w łóżku z siostrą jednej z druhen? Że mnie rzucił, zanim ja znalazłam się tam pierwsza? Nic z tego. Opowiedziałabym, gdyby było to konieczne, a teraz taka okoliczność nie zachodziła.

Nikt nie mógł się o tym dowiedzieć.

Czułam, że Bishop czeka, aż przerwę milczenie. Mam powiedzieć, dokąd pojechałam w podróż poślubną? Jaką miałam suknię? Kto złapał moją wiązankę? Facetów chyba to nie interesuje.

Mogłabyś mu o tym opowiedzieć, pomyślałam. Nigdy w życiu! – zaprotestowała druga połowa mojego mózgu.

– Wszystko w porządku? – odezwał się.

– Tak. Fantastycznie.

Znowu milczenie.

Nie lubię tego. Kiedy byłyśmy małe, rodzice przechodzili fazę milczenia. Chcieli, żebyśmy udawały, że mieszkamy w takim opactwie jak Mont Saint Michel w Normandii i musimy milczeć, by skupić się na modlitwie. Szkoda, że nie zaczęli od nauki języka migowego. Na szczęście nie trwało to długo, ale wycisnęło na nas poważne piętno. Ilekroć rozmowa się urywa, mam skłonność gadać jak najęta.

– Jak ci się podoba w naszym szpitalu? – odezwałam się. – Bardzo tu sympatycznie. Wszyscy są tacy mili…

– Od dyrektora Reddinga dowiedziałem się, że prowadzisz autorski projekt zarządzania stresem.

– Owszem. – Nareszcie poczułam grunt pod nogami. – Szukam sposobów zmniejszania stresu wśród pacjentów, ich krewnych oraz personelu na oiomie, zwłaszcza w sytuacji, kiedy pacjent jest w stanie krytycznym. Stres mocno obciąża budżet szpitala oraz potrafi tak negatywnie wpłynąć na samopoczucie personelu, że niektórzy muszą brać wolne dni, żeby się zregenerować psychicznie. Z kolei pacjenci często podają szpital do sądu, bo uważają, że byli ignorowani albo że szpital nie spełnił ich oczekiwań. Celem tego projektu jest wykazanie, że zastosowanie różnych sposobów łagodzenia stresu, na przykład rozpylanie zapachów, muzyka czy zmiana otoczenia może w znaczny sposób zredukować koszty ponoszone przez szpital. Moja strategia łagodzenia stresu pomoże zarówno personelowi, jak i pacjentom oraz ich bliskim w trudnych sytuacjach.

Czekałam na jego reakcję. Czekałam długo.

– Komisja etyki to zaaprobowała? – zapytał w końcu.

– Oczywiście.

Przez dłuższą chwilę patrzyłam, jak kręci młynka, a sama z trudem hamowałam króliczy tik.

– Mam pewne zastrzeżenia do tego programu.

– Słucham?

– Nie wiem, czy oddział stać na utrzymanie przydzielonego ci pokoju. Domyślam się, że to doktor Hooper ci go przyznał.

– Tak, ale dyrektor generalny też…

– Oraz pokój sąsiadujący z pokojem dla rodzin?

– Owszem, bo to ważne, żeby ludzie mieli wybór…

– Jakie do tej pory przedstawiłaś dane?

Dawno ich nie przeglądałam, chociaż za kilka tygodni czekało mnie wypełnienie kwestionariusza na temat postępów badania. Zgoda, dane muszą być weryfikowane, ale chciałam też zmienić myślenie o śmierci i umieraniu. Każdy się tego boi, a to niewyobrażalny stres.

– Nadal je zbieram od personelu i pacjentów. Mam też w planie przeprowadzenie kilkunastu wywiadów.

– Pani doktor, anegdoty to nie to samo co dane.

Zacisnęłam zęby. Moja siostra Jem twierdzi, że wyczuwa, kiedy zacznę zgrzytać, bo słuchała tego, gdy całe lata spałyśmy we wspólnym pokoju. Podobno robię to przez sen.

Tym razem taka uwaga była zdecydowanie nie na miejscu. Wystarczy, że zawaliło mi się życie prywatne. Zdawałam sobie jednak sprawę z presji, pod jaką znajduje się Matt Bishop. Z drugiej strony czułam, że nie mogę dać się zastraszyć facetowi, któremu nie spodobałam się z powodu stroju albo uczesania.

Musi sobie z tym poradzić, bo ja się nie zmienię.

– To wszystko, doktorze? – zapytałam tonem drwiącym i potulnym jednocześnie, podnosząc się z fotela. – Pacjenci na mnie czekają.

Nie spodobał mi się sposób, w jaki ze mną rozmawiał. Jak z leniwą uczennicą, która notorycznie nie odrabia lekcji. Jeżeli zależy mu na konfrontacji, to proszę bardzo. Dawno nikt tak mnie nie wkurzył.

Nie spuszczając ze mnie wzroku, sięgnął po leżące przed nim papiery.

– Nie sądzisz, że tytuł tego projektu jest mocno nietrafiony? Sugeruje przekręt.

Oniemiałam, czując się jak idiotka, bo dopiero teraz to skojarzyłam. „Stres i jego konsekwencje w organizacji a koszty”. Es-Ka-O-Ka. SKOK. Co pomyślą inni, kiedy Bishop podzieli się z nimi swoim spostrzeżeniem? Poczułam skurcz żołądka. Może nawet już coś podejrzewają… Czy dlatego z takim zainteresowaniem spoglądali na mnie, gdy wchodziłam do jego gabinetu? Gadali o mnie, drwili?

Czułam, że za chwilę wybuchnę. Przez większość dzieciństwa znosiłam docinki z powodu alternatywnej rodziny. Gdyby to wyszło na jaw, to czy ktokolwiek na niwie zawodowej traktowałby mnie poważnie?

Rzadko puszczają mi nerwy, ale jak już do tego dojdzie, wybucham jak wulkan i trudno mnie powstrzymać.

– Nie cierpię takich facetów – syknęłam. – Uważają, że jeśli zostali szefem, to mogą się popisywać władzą. Traktujesz kolegów jak bezmyślne pionki, które możesz rozstawiać, jak ci się podoba. Ale dowiedz się, że ten pionek nie da się wydymać!

Chyba nie należało użyć akurat tego słowa. Jego konotacje zmieniły atmosferę z napiętej w erotyczną. Nie spuszczał ze mnie wzroku. Nie wiem, co mu chodziło po głowie, ale wiem, co sama ujrzałam oczami duszy. Nagie ciała. Jego i moje. Wijące się w łóżku w zapamiętaniu.

Kłopot w tym, że ostatni raz byłam z kimś w łóżku bardzo dawno temu. Brak zainteresowania ze strony Andy’ego w ostatnim czasie przypisywałam przepracowaniu, ze swojej, po prosu brakowi popędu. Obwiniałam za to pigułkę. Przeszłam na inną, ale nic się nie zmieniło. I bądź tu mądry.

Bishop wpatrywał się w moje płonące policzki, by po dłuższej chwili przesunąć wzrok na moje wargi. Przygryzłam język, by się nie oblizać, ale w ten sposób nie mogłam nic powiedzieć, żeby przerwać pulsującą ciszę. Nie miałam zamiaru za nic go przepraszać.

Wyprostował się w fotelu, nie spuszczając ze mnie spojrzenia, aż poczułam, że miękną mi kolana. Bałam się, że mnie przejrzał, że czyta w moich myślach, że się zorientował, że za moim wybuchem złości kryją się kompleksy.

– Zapamiętam to sobie. Wychodząc, zamknij drzwi. – Odczekał chwilę, po czym dodał z tajemniczym uśmiechem: – Proszę.

Tytuł oryginału: A Date with Her Valentine Doc

Pierwsze wydanie: Harlequin Mills & Boon Limited, 2015

Redaktor serii: Ewa Godycka

Korekta: Urszula Gołębiewska

© 2015 by Melanie Milburne

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2016

Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.

Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Harlequin i Harlequin Medical są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.

HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25

www.harlequin.pl

ISBN: 978-83-276-1886-3

Konwersja do formatu EPUB:
Legimi Sp. z o.o.