Strona główna » Obyczajowe i romanse » Les farfocles

Les farfocles

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-63841-10-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Les farfocles

Nasturcje i ćwoki, czyli kryminał romantyczny to humorystyczna historia sercowych perypetii stylistki jednego z popularnych kobiecych magazynów. Rozczarowana ostatnim nieudanym związkiem bohaterka postanawia od tej pory kierować się w miłości rozumem, a nie sercem i starannie wybiera kolejnego kandydata. Jej wybór pada na mieszkającego za ścianą sąsiada. Dziewczyna razem ze swoją przyjaciółką starannie "rozpracowują" nieświadomego ich planów chłopaka, śledząc każdy jego krok.
Pech w tym, że kiedy już główna bohaterka dochodzi do wniosku, że jej wybór jest słuszny i przystępuje do działania, kandydat nie przejawia najmniejszych chęci do zawarcia bliższej znajomości. W dodatku na horyzoncie pojawia się poprzedni narzeczony, który usiłuje odzyskać serce dziewczyny. Jej życie zaczyna się komplikować, a jakby tego wszystkiego było mało przypadkowo wplątuje się w sensacyjną aferę, w której niebagatelną rolę odgrywa tajemniczy pustostan oraz pewien hydraulik.
Jak znaleźć na to wszystko czas i siły, kiedy praca zajmuje dwanaście godzin na dobę, a despotyczna szefowa zmusza do coraz bardziej karkołomnych wysiłków w zdobywaniu kolejnych "prezentów dla czytelniczek" dołączanych do pisma?

 

Po sukcesie książki Nasturcje i ćwoki powstaje kolejna powieść Marcina Szczygielskiego Farfocle namiętności, w której bohaterka będzie musiała odpowiedzieć sobie na wiele pytań:

Co robić, gdy orientujesz się, że twój chłopak flirtuje z innymi dziewczynami za pomocą internetu? Że szuka wrażeń na wirtualnych randkach, a nawet zamieszcza tam swoje ogłoszenie ze zdjęciem? Czy zemsta to na pewno dobry pomysł? A może lepiej podszyć się pod spragnioną wrażeń internautkę i korespondować incognito... z własnym facetem? A przede wszystkim ? czy jesteś pewna, że rzeczywiście znasz tego, z kim dzielisz życie? Czy naprawdę wiesz kim on jest?

Ta pełna humoru, a zarazem wzruszająca książka to współczesna opowieść o miłości, zdradzie w epoce internetu i dorastaniu, na które nigdy nie jest za późno.

Polecane książki

Millie Lang rzuciła się w wir pracy, by zapomnieć o trudnych przejściach. Nie opuszczała Wall Street przez kilkanaście godzin dziennie, aż szef zmusił ją, by pojechała na wakacje. Tydzień na Karaibach wydawał jej się nudny i za długi, dopóki nie spotkała przystojnego Chase’a Bryanta...
Książka, która zwala z nóg niczym apateja!Gdzieś w naszej lub nie naszej rzeczywistości istnieje Miasto, które z pozoru tętni życiem. Bezimienni bohaterowie zmagają się z codziennością skrywającą całkowity rozkład społeczeństwa i moralności. Zdegenerowane miasto jednak upom...
Wykorzystaj siłę słońca dla swojego zdrowia! Słońce jest motorem wszelkiego życia. Jego pozytywne działanie na ludzki organizm jest niezaprzeczalne, chociaż ogrzewające promienie słońca mają swoje ciemne strony. Niebezpieczeństwo raka skóry odebrało ludziom możliwość śmiałego korzystania ze słońca, ...
Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition. Przygoda dzieje się w okresie świąt Bożego Narodzenia. Znajomy Sherlocka Holmesa posłaniec Peterson jest świadkiem nocnej awantury. Wkracza, aby pomóc biednej ofierze – pijanemu starcowi, napastowane...
Fizyczna przemoc pozostawia rany widoczne, ale o wiele trwalsze są te, które psychologowie nazywają emocjonalnymi – ukryte, które nieraz wiele lat żyją w formie „przetrwalnikowej”, aby w pewnym momencie się ujawnić, rzutują one na wiele sfer funkcjonowania człowieka. Najbliższa rodzina jest miej...
Trzeci tom kultowej sagi historycznej Remigiusza Mroza!Fala nazizmu zalewa Europę. Polacy resztkami sił walczą z okupantem, a ich człowieczeństwo zostaje wystawione na próbę.Jest rok 1940. Braci Zaniewskich czeka daleka i niebezpieczna droga. Po odnalezieniu przyjaciela z armii Bronek postanawia prz...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Marcin Szczygielski

Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych

Mar­cin Szczy­giel­ski

Re­dak­cja

Anna Na­stu­lan­ka

© Co­py­ri­ght by Mar­cin Szczy­giel­ski, 2009

© Co­py­ri­ght by Ofi­cy­na Wy­daw­ni­cza AS, 2009

© Co­py­ri­ght by In­sty­tut Wy­daw­ni­czy La­tar­nik, 2009

Pro­jekt ty­po­gra­ficz­ny i skład kom­pu­te­ro­wy

Ofi­cy­na Wy­daw­ni­cza AS

ISBN  978-83-63841-10-2

IN­STY­TUT WY­DAW­NI­CZY LA­TAR­NIK

IM. ZYG­MUN­TA KA­ŁU­ŻYŃ­SKIE­GO

War­sza­wa, ul. Cy­pryj­ska 89

tel./fax 22 614 28 34

e-mail:la­tar­nik@la­tar­nik.com.pl

Dział mar­ke­tin­gu i pro­mo­cji e-mail:

dwo­rzyn­ski@la­tar­nik.com.pl

Za­pra­sza­my do księ­gar­ni in­ter­ne­to­wej

www.la­tar­nik.com.pl

War­sza­wa 2009

Wy­da­nie II

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Mar­cin Szczy­giel­ski

Pi­sarz, dzien­ni­karz i gra­fik. De­biu­to­wał po­wie­ścią PL-BOY, po­tem uka­za­ły się: Wio­sna PL-BOYA, Na­stur­cje i ćwo­ki, Far­fock na­mięt­no­ści. Książ­ki te na­zwa­no praw­dzi­wą mie­szan­ką wy­bu­cho­wą – po­ra­ża­ją­cą nie tyl­ko siłą ko­mi­zmu, ale tak­że bra­wu­ro­wym opi­sem rze­czy­wi­sto­ści i sto­sun­ków pa­nu­ją­cych wśród mło­dych Po­la­ków.

2007 rok otwo­rzył nowy roz­dział w twór­czo­ści Szczy­giel­skie­go – uka­zał się Be­rek, hi­sto­ria geja i przed­sta­wi­ciel­ki mo­he­ro­wych be­re­tów, któ­rych po­zor­nie nie łą­czy nic poza wza­jem­ną nie­na­wi­ścią. Bez­kom­pro­mi­so­wy cha­rak­ter książ­ki spra­wił, że w cią­gu kil­ku ty­go­dni sta­ła się ona be­st­sel­le­rem. Au­tor­ska ad­ap­ta­cja te­atral­na po­wie­ści mia­ła pre­mie­rę w war­szaw­skim Kwa­dra­cie. Re­ży­se­ro­wał An­drzej Roz­hin, a głów­ne role za­gra­li Ewa Ka­sprzyk i Pa­weł Ma­ła­szyń­ski. W lu­tym 2010 r. w war­szaw­skim te­atrze Ko­me­dia, To­masz Dut­kie­wicz wy­re­ży­se­ro­wał ko­lej­ną sztu­kę pi­sa­rza – Wy­dmusz­kę – z Anną Gu­zik i Jo­an­ną Li­szow­ską w ob­sa­dzie.

Wio­sną tego sa­me­go roku uka­za­ły się Bier­ki, ko­lej­na część cy­klu Kro­ni­ki nie­rów­no­ści, za­po­cząt­ko­wa­ne­go przezBer­ka.

Od­ręb­nym roz­dzia­łem li­te­rac­kiej ak­tyw­no­ści Szczy­giel­skie­go są książ­ki dla dzie­ci i mło­dzie­ży. Pierw­szą z nich była Ome­ga – po­wieść o przy­go­dach dwu­na­sto­let­niej fan­ki gier kom­pu­te­ro­wych, dla któ­rej rze­czy­wi­stość w nie­bez­piecz­ny spo­sób za­czy­na mie­szać się ze świa­tem wir­tu­al­nym. Książ­ka, zi­lu­stro­wa­na przez Bart­ka Aro­ba­la, zo­sta­ła wy­róż­nio­na w Kon­kur­sie im. Han­ny Skro­bi­szew­skiej i w 2010 r. tra­fi­ła na Li­stę Skar­bów Mu­zeum Li­te­ra­tu­ry Dzie­cię­cej. Zo­sta­ła tak­że wy­róż­nio­na w kon­kur­sie Naj­pięk­niej­sze Książ­ki Roku 2009 or­ga­ni­zo­wa­nym przez Pol­skie To­wa­rzy­stwo Wy­daw­ców Ksią­żek.

Ko­lej­ną po­wieść dla mło­dzie­ży, Czar­ny Młyn, opo­wia­da­ją­cą o dzie­ciach z po­pe­ege­row­skiej wio­ski, któ­re mu­szą zmie­rzyć się z bez­oso­bo­wym złem, któ­re opa­no­wa­ło ru­iny po­bli­skie­go kom­bi­na­tu, Mar­cin Szczy­giel­ski na­pi­sał na Kon­kurs Li­te­rac­ki im. Astrid Lind­gren or­ga­ni­zo­wa­ny w ra­mach ak­cji Cała Pol­ska Czy­ta Dzie­ciom. Jury uzna­ło Czar­ny Młyn za naj­lep­szą spo­śród wszyst­kich 580 na­de­sła­nych ksią­żek, przy­zna­jąc mu Grand Prix i sta­tu­et­kę Pip­pi Lang­strump, a tak­że I na­gro­dę w ka­te­go­rii po­wie­ści dla dzie­ci w wie­ku od dzie­się­ciu do czter­na­stu lat.

Trze­cią książ­ką au­to­ra, skie­ro­wa­ną do młod­szych na­sto­lat­ków, jest wy­da­na je­sie­nią 2010 roku po­wieść „Za nie­bie­ski­mi drzwia­mi”.

War­sza­wa, 12 czerw­ca 2002 roku, go­dzi­na 13.21

„Styl­le” – Mie­sięcz­nik dla ko­biet na pew­nym po­zio­mie

Dla­cze­go męż­czyź­ni żyją kró­cej? Dla­cze­go jest ich mniej?

Czyż­by wy­mie­ra­li? Gdzie tkwi ta­jem­ni­ca po­stę­pu­ją­cej de­ge­ne­ra­cji, już nie tyl­ko z ojca na syna, ale wręcz w ra­mach jed­ne­go po­ko­le­nia?

Ro­dzaj mę­ski upa­da – tak jak upa­da­ły cy­wi­li­za­cje sta­ro­żyt­ne, a wcze­śniej di­no­zau­ry – tyle tyl­ko, że dzie­je się to znacz­nie szyb­ciej. Pro­wa­dzo­ne na ten te­mat ba­da­nia do­wo­dzą, że jest to pro­ces w peł­ni uza­sad­nio­ny na­uko­wo i nie­moż­li­wy do od­wró­ce­nia. Mę­ski mózg z na­tu­ry wy­spe­cja­li­zo­wa­ny w orien­ta­cji prze­strzen­nej sku­pia się na ogó­le, a umy­ka mu szcze­gół. Męż­czy­zna po­strze­ga rze­czy­wi­stość jako prze­strzeń, któ­rą prze­mie­rza i zdo­by­wa. Świat jed­nak się zmie­nił. Stał się dwu­wy­mia­ro­wy, a prze­strzeń, w któ­rej ży­je­my, gwał­tow­nie się skur­czy­ła. Prze­cież oglą­da­my pła­ską te­le­wi­zję, prze­ży­wa­my pła­skie fil­my, pra­cu­je­my za po­mo­cą kom­pu­te­rów i po­ru­sza­my się w in­ter­ne­cie za po­mo­cą pła­skiej kla­wia­tu­ry i pła­skich mo­ni­to­rów.

Ko­bie­cy mózg jest dużo le­piej przy­sto­so­wa­ny do zmie­nia­ją­cych się wa­run­ków. Ko­bie­ta le­piej po­tra­fi do­strze­gać niu­an­se i na­zy­wać od­czu­cia, roz­róż­nia szer­sze spek­trum barw, umie sku­pić się na de­ta­lu. Na do­da­tek psy­chi­ka ko­bie­ty jest dużo bar­dziej ela­stycz­na i od­por­na. Z jed­nej stro­ny ko­bie­ta sil­niej prze­ży­wa emo­cje, ale z dru­giej – szyb­ciej i ła­twiej so­bie z nimi ra­dzi. Od­wrot­nie niż męż­czy­zna nie jest po­dat­na na dłu­go­trwa­łe za­ła­ma­nia ner­wo­we i za­bój­cze de­pre­sje. Or­ga­nizm ko­bie­ty jest po pro­stu od­por­niej­szy i w re­zul­ta­cie o wie­le sil­niej­szy.

Ale nie tyl­ko dzię­ki temu ko­bie­ty żyją dłu­żej od męż­czyzn. Dzie­je się tak przede wszyst­kim dla­te­go, że po­strze­ga­ją świat jako zbiór ele­men­tów, a nie jed­ną prze­strzeń. Ko­bie­ta wsłu­chu­je się w sy­gna­ły wy­sy­ła­ne przez jej cia­ło, dla­te­go dba o wy­gląd ze­wnętrz­ny, a tak­że o zdro­wie. Od­wrot­nie po­stę­pu­ją męż­czyź­ni – po­strze­ga­ją swo­je cia­ło jako jed­ną ca­łość (może z wy­jąt­kiem pe­ni­sa, któ­ry na ogół trak­tu­ją jako byt od­ręb­ny) i nie sku­pia­ją się na bodź­cach pły­ną­cych z po­szcze­gól­nych or­ga­nów.

Dla­te­go męż­czy­zna, czu­jąc ból na przy­kład wą­tro­by, nie po­wie „coś chy­ba nie tak z moją wą­tro­bą”, a co naj­wy­żej wy­ra­zi ogól­ny ko­mu­ni­kat: „źle się czu­ję” (być może na­wet nie wie, że w miej­scu, któ­re go boli, znaj­du­je się wą­tro­ba!), a na­stęp­nie bę­dzie pró­bo­wał to złe sa­mo­po­czu­cie prze­cze­kać. Ko­bie­ta prze­ciw­nie – bły­ska­wicz­nie zlo­ka­li­zu­je po­wód złe­go sa­mo­po­czu­cia i od razu ru­szy wą­tro­bie na od­siecz, ko­rzy­sta­jąc z po­mo­cy le­ka­rza.

Cia­ło ko­bie­ty, poza ukła­dem roz­rod­czym, nie jest wy­po­sa­żo­ne w gru­py sil­nych i spraw­nych mię­śni, ja­kie po­sia­da męż­czy­zna, ale to pa­ra­dok­sal­nie uła­twia jej ży­cie w świe­cie de­li­kat­nych i skom­pli­ko­wa­nych de­ta­li. W dzi­siej­szych cza­sach znisz­cze­nie i star­cie na proch wro­ga za­le­ży od od­po­wied­nio za­sto­so­wa­ne­go sło­wa czy klik­nię­cia mysz­ką kom­pu­te­ro­wą, a nie – jak daw­niej – od siły ude­rze­nia ko­ści udo­wej ma­mu­ta, któ­rą agre­syw­ny sa­miec za­mie­rzał roz­pła­tać czasz­kę prze­ciw­ni­ka.

Świet­ny ar­ty­kuł! Zga­dzam się z każ­dym sło­wem i sama nie uję­ła­bym tego le­piej. Ale dla­cze­go Mel­ka nie na­pi­sa­ła, że fa­ce­ci są po pro­stu głu­pi? Prze­cież w tym tkwi isto­ta spra­wy! W ogó­le ko­bie­ty le­piej so­bie ra­dzą. Na przy­kład taki ce­ment. Po­wiedz­my, że jest pięć­dzie­się­cio­ki­lo­wy wór ce­men­tu do prze­nie­sie­nia. Co robi męż­czy­zna? Tar­ga ten wór, choć­by mu mia­ło pęk­nąć ser­ce. A ko­bie­ta? Ko­bie­ta pro­si męż­czy­znę, żeby go prze­niósł, i ma z gło­wy! Po pro­stu ko­bie­ty są le­piej zor­ga­ni­zo­wa­ne.

Na przy­kład Mi­chał. Jak wy­glą­da­ły na­sze po­ran­ki? Wsta­wał przede mną, wście­kły zresz­tą z tego po­wo­du do bia­ło­ści. Miał pół­to­rej go­dzi­ny do wyj­ścia. Ja wsta­wa­łam pół go­dzi­ny póź­niej, ale osta­tecz­nie bar­dzo czę­sto wy­cho­dzi­li­śmy z domu jed­no­cze­śnie. Ja w tym cza­sie zdą­ży­łam po­ście­lić łóż­ko, wy­ką­pać się, uma­lo­wać, zjeść lek­kie śnia­da­nie i ubrać się. A Mi­chał? Tłukł się po miesz­ka­niu jak pi­ja­ny za­jąc, wy­wrza­sku­jąc ja­kieś idio­ty­zmy, a po­tem do­bi­jał mi się do ła­zien­ki, gdy tyl­ko za­mknę­łam za sobą drzwi. Kie­dy w koń­cu wy­cho­dzi­łam z wan­ny, oka­zy­wa­ło się, że on już nie ma cza­su na­wet na to, żeby się ogo­lić. Wy­pi­jał kawę, któ­rą ja zresz­tą zro­bi­łam, wy­wra­cał pół miesz­ka­nia, żeby zna­leźć dru­gą skar­pet­kę, a kie­dy już w koń­cu wy­cho­dzi­li­śmy, w dwóch na trzy przy­pad­kach za­wra­cał na uli­cy, żeby się za­ła­twić, bo twier­dził, że nie da rady do­je­chać do pra­cy, je­śli tego nie zro­bi. Ża­ło­sne.

W ogó­le ko­bie­ty są mą­drzej­sze i wca­le nie my­ślą wy­łącz­nie o chwi­li bie­żą­cej. Ja na przy­kład. Oczy­wi­ście po­świę­cam spo­ro uwa­gi spra­wom przy­ziem­nym, ale nur­tu­ją mnie tak­że głęb­sze pro­ble­my – kim je­stem? Skąd przy­cho­dzę? Do­kąd zmie­rzam? I jak wy­glą­dam?

Wzru­szo­na nie­ocze­ki­wa­ną ory­gi­nal­no­ścią i głę­bią swo­ich prze­my­śleń, od­chy­lam się na krze­śle i wy­glą­dam w za­du­mie przez re­dak­cyj­ne okno.

– Faj­ny ten tekst, co nie? – Agniesz­ka od­wra­ca się od swo­je­go kom­pu­te­ra i spo­glą­da mi przez ra­mię na ostat­ni nu­mer „Styl­le”.

– Świet­ny!

– Słu­chaj, czy ty nie masz przy­pad­kiem sza­ro­nie­bie­skie­go pa­ska? W mor­skim od­cie­niu, ale wiesz, ta­kie mo­rze przed bu­rzą. Po­trzeb­ny mi nie­zbyt gru­by z małą kla­mer­ką.

– Do cze­go?

– Do tych bia­łych ry­bacz­ków od cie­bie.

– Nie mam. Za­łóż sza­ry.

– No co ty? To by się gry­zło z górą! Taki pa­sek to sza­le­nie istot­ny de­tal! Trze­ba zwra­cać uwa­gę na de­ta­le i do­dat­ki.

– A gdzie ty się tak stro­isz?

– Za­pro­szo­na je­stem. Do Sie­dlec na ślub sio­stry cio­tecz­nej. Mam już buty i to­reb­kę. Przy­dał­by się pa­sek – Agniesz­ka spo­glą­da w okno i do­da­je w za­my­śle­niu: – i jesz­cze fa­cet ja­kiś, hmmm…

– A dla­cze­go ona wy­cho­dzi za mąż?

– A co ma ro­bić? Miesz­ka w Sie­dl­cach – tam to kwe­stia prze­trwa­nia. In­stynkt sa­mo­za­cho­waw­czy – ro­zu­miesz. Nie­zbyt za nią prze­pa­dam i nie mam po­ję­cia, co jej dać na pre­zent. W do­dat­ku je­stem tro­chę bez kasy.

– No to daj jej ku­pon to­to­lot­ka.

– Osza­la­łaś? Chy­ba bym kitę od­wa­li­ła, jak­by jesz­cze przez przy­pa­dek wy­gra­ła!

Agniesz­ka wra­ca do in­ter­ne­tu. No i pro­szę! Wszyst­ko jak na dło­ni: po­strze­ga­nie sze­ro­kie­go spek­trum barw, dba­łość o szcze­gó­ły oraz umie­jęt­ne wer­ba­li­zo­wa­nie od­czuć i emo­cji. Ge­nial­na ta Mel­ka – idę jej po­gra­tu­lo­wać ar­ty­ku­łu.

Coś bym zro­bi­ła. Nosi mnie, jak ma­wia moja mama. Do­cho­dzi do­pie­ro dwu­dzie­sta, w te­le­wi­zji samo ba­ra­chło. Na­wet na Fa­shion TV po­ka­zu­ją same od­grze­wa­ne ka­wał­ki. Wyjść gdzieś? Eee, nie. Nie ma gdzie. Co moż­na ro­bić w czwart­ko­wy wie­czór w War­sza­wie? Co naj­wy­żej jeść w pu­blicz­nym miej­scu, a to od­pa­da, bo i tak się nie miesz­czę w żad­ne inne spodnie poza dre­sa­mi. Ści­szam te­le­wi­zor i na­słu­chu­ję przy ścia­nie od­dzie­la­ją­cej moje miesz­ka­nie od miesz­ka­nia Jan­ka. Ja­nek to mój są­siad. Na ra­zie, bo w przy­szło­ści, mam na­dzie­ję, bę­dzie kimś wię­cej. Tym­cza­sem gro­ma­dzę dane na te­mat jego za­cho­wa­nia i oby­cza­jów. Roz­po­zna­ję te­ren, za­nim upo­lu­ję zwie­rzy­nę jed­nym czy­stym strza­łem w samo ser­ce lub inny wraż­li­wy or­gan. Nie dam się po­nieść emo­cjom – tak so­bie obie­ca­łam.

Po dru­giej stro­nie muru pa­nu­je ci­sza. Dla­cze­go on jesz­cze nie wró­cił? Za­wsze jest w domu na „Wia­do­mo­ści”. Wyj­mu­ję pa­mięt­nik z szu­fla­dy i spraw­dzam, jak wy­glą­da jego sta­ty­stycz­ny czwar­tek. Stoi jak byk: J – d=18.40 – TV. To zna­czy, że wra­ca za­wsze przed siód­mą do domu i włą­cza te­le­wi­zor. Dziś mamy wy­ją­tek – nie­do­brze. Za­pi­su­ję so­bie od­stęp­stwo od ru­ty­ny i cho­wam ze­szyt. Co by tu zro­bić? Może Agniesz­ka coś wy­my­śli.

– To ja – mó­wię do Agniesz­ki, któ­ra nie­co zdy­sza­na od­bie­ra za­raz po pierw­szym dzwon­ku.

– Cze, Zo – sa­pie w od­po­wie­dzi. Idio­tycz­ny po­mysł z tym skra­ca­niem. Wszyst­ko skra­ca, przede wszyst­kim imio­na. Ja we­dług niej nie je­stem Zo­fia, tyl­ko Zo. W do­dat­ku wy­ma­wia to tro­chę jak zoo i nie do koń­ca wiem, co o tym my­śleć. Ona jest Ag, Zu­zan­na – Zu i tyl­ko na­sza sze­fo­wa Kin­ga nie jest Ki, bo to brzmia­ło­by zda­niem Ag zbyt sym­pa­tycz­nie jak dla ta­kie­go upio­ra. Na Kin­gę mó­wi­my zu­peł­nie in­a­czej, ale o tym póź­niej. Wzdy­cham cięż­ko, ale nie będę się z nią te­raz kłó­cić – może jak do mnie przy­je­dzie.

– Mo­żesz wpaść – mó­wię ła­ska­wie.

– Ojej…

– Wpad­nij – po­wta­rzam z więk­szym na­ci­skiem.

– Wiesz, bar­dzo bym chcia­ła, ale umó­wio­na je­stem – od­po­wia­da prze­pra­sza­ją­cym to­nem.

– Z kim? Chcesz po­wie­dzieć, że ten ktoś jest waż­niej­szy ode mnie – od two­jej wie­lo­let­niej, naj­bliż­szej przy­ja­ciół­ki? Tej, któ­ra, nie ba­cząc na nic, za­wsze jest obok cie­bie w trud­nych chwi­lach?

Się­gam po szan­taż, bo na­praw­dę nie chce mi się sie­dzieć sa­mej w domu, a poza tym, jak ma­wia moja mama, każ­dy musi znać swo­je miej­sce w sze­re­gu i wszel­kie prze­ja­wy bun­tu trze­ba wy­ple­niać w za­rod­ku. Nie lu­bię sy­tu­acji, kie­dy Agniesz­ka pró­bu­je mi się sprze­ci­wiać, bo w koń­cu chy­ba ja le­piej wiem, co jest dla niej do­bre, nie?

– O Boże – mówi ła­mią­cym się gło­sem Agniesz­ka. – Pro­szę cię. Ja na­praw­dę nie mogę prze­ło­żyć tej wi­zy­ty.

– Ja­kiej wi­zy­ty? – war­czę do słu­chaw­ki. Dla­cze­go nic o niej nie wiem? I dla­cze­go do dia­bła nie je­stem za­pro­szo­na?!

– Ojej – po­ję­ku­je Agniesz­ka. – Ojej, to na­praw­dę nic ta­kie­go. Je­stem umó­wio­na… eee… wiesz, w ga­bi­ne­cie je­stem umó­wio­na.

Krę­ci. Czu­ję to.

– W ja­kim ga­bi­ne­cie? U kogo?

– O Boże. Wie­dzia­łam, że tak bę­dzie. Wie­dzia­łam, że le­piej nic ci nie mó­wić…

– CZE­GO mi nie mó­wić?!

– Umó­wi­łam się u wróż­ki – ci­cho mówi Agniesz­ka.

– Zwa­rio­wa­łaś – orze­kam po krót­kiej chwi­li. – Od­wo­łaj tę wi­zy­tę. To może być ja­kaś sek­cia­ra czy coś. Co ty w ogó­le wiesz na te­mat tej wróż­ki? To się źle skoń­czy, tak prze­czu­wam!

– Nie mogę od­wo­łać. Zresz­tą to po­dob­no świet­na wróż­ka. Za­ufa­na.

– Za­ufa­na? Za­ufa­ne są naj­gor­sze. Za grosz ta­kim nie ufam. Raz po­szłam do za­ufa­nej fry­zjer­ki i efekt był tra­gicz­ny. Kto ci ją nadał?

– Zu.

Ach, Zu! I ja nic o tym nie wiem. Pakt z wro­giem za mo­imi ple­ca­mi, kon­szach­ty i zdra­da!

– Zdra­dzi­łaś mnie. Ale trud­no. Kim ja w koń­cu je­stem? Ni­kim. Co ja dla cie­bie zna­czę? Nic. Ja tyl­ko je­stem przy to­bie. By­łam przy to­bie. Kie­dy dzie­je się coś złe­go, jak wte­dy, gdy zle­cia­łaś z huś­taw­ki i roz­wa­li­łaś so­bie czo­ło. Kto wte­dy był przy to­bie? Kto niósł cię na rę­kach przez dwie uli­ce do domu? Ja. Ale to nic nie zna­czy. Nic… – de­kla­mu­ję ci­cho peł­nym bólu, zdła­wio­nym gło­sem, któ­ry w mo­ich kon­tak­tach z Agniesz­ką na ogół po­tra­fi zdzia­łać cuda. Ale nie tym ra­zem.

– O, Bo­żeń­ciu… Mia­ły­śmy po sie­dem lat, a poza tym szłam sama. Zresz­tą nie­waż­ne – nie zdra­dzi­łam cię. Po pro­stu by­łam przy roz­mo­wie Zuz ja­kąś ko­le­żan­ką, usły­sza­łam o wróż­ce i po­pro­si­łam o te­le­fon. To był taki im­puls. Za­dzwo­ni­łam, a te­raz mu­szę iść.

– Dla­cze­go mu­sisz? Dla­cze­go mu­sisz? Ty nic nie mu­sisz! Prze­łóż tę wi­zy­tę. Mogę iść z tobą!

– Nie – mówi po­waż­nym gło­sem. – Mu­szę iść sama. I nie mogę prze­ło­żyć tej wi­zy­ty, bo to był­by zły omen. Je­den fa­cet, ja­kiś biz­nes­men (Agniesz­ka wy­ma­wia to jako „bi­zme­smen”), umó­wił się u niej na wi­zy­tę, nie po­szedł i na dru­gi dzień zgi­nął w wy­pad­ku mo­to­cy­klo­wym. A w do­dat­ku, wy­obraź so­bie, nig­dy nie jeź­dził na mo­to­rze!

– Bzdu­ra ja­kaś. Kto ci o tym po­wie­dział?!

– No wróż­ka oczy­wi­ście – mówi zdzi­wio­nym gło­sem Agniesz­ka. – A któż by?

Cwa­na ta wróż­ka, nie ma co. Pró­bu­ję jesz­cze przez chwi­lę zła­mać Agniesz­kę, ale przez te­le­fon mam zbyt mało środ­ków na­ci­sku. Ob­ra­żam się za­tem na po­kaz i od­kła­dam słu­chaw­kę.

*

Agniesz­kę znam całe ży­cie, to zna­czy pra­wie całe, ale po­nie­waż nie pa­mię­tam okre­su po­prze­dza­ją­ce­go na­sze po­zna­nie, więc wła­ści­wie całe. Po­zna­ły­śmy się w przed­szko­lu. Miesz­ka­ły­śmy nie­da­le­ko sie­bie, na­sze mat­ki się zna­ły, a zresz­tą w Sie­dl­cach wszy­scy się zna­ją. Bo je­ste­śmy z Sie­dlec. Do przed­szko­la cho­dzi­ły­śmy ra­zem, od­pro­wa­dza­ne raz przez jej mat­kę, a raz przez moją. W do­dat­ku obie mia­ły­śmy w szat­ni bok­sy z iden­tycz­ny­mi kwiat­ka­mi – inne dzie­ci mia­ły ryb­ki, mi­sie, a je­den chło­piec na­wet ka­pu­stę i tyl­ko my dwie kwiat­ki, w do­dat­ku jed­na­ko­we. Pani z przed­szko­la po­wie­dzia­ła, że to na­stur­cje, ale chy­ba mia­ła tyl­ko taką fan­ta­zję, bo kwiat­ki były na­ma­lo­wa­ne zu­peł­nie sche­ma­tycz­nie. W każ­dym ra­zie zo­sta­ły­śmy ochrzczo­ne Na­stur­cja­mi, bo woź­na, któ­ra wo­ła­ła dzie­ci do szat­ni, gdy przy­cho­dzi­li ro­dzi­ce, po­słu­gi­wa­ła się sym­bo­la­mi z sza­fek. Nie chcia­ło jej się za­pa­mię­ty­wać imion, a poza tym ma­wia­ła, że „każ­dy ba­chor taki sam”. Kie­dy przy­cho­dzi­ła czy­jaś mat­ka i mó­wi­ła, że na przy­kład po Pa­weł­ka (to był ten od ka­pu­sty), woź­na wkra­cza­ła do sali i ry­cza­ła peł­ną pier­sią: „Ka­pu­sta do domu!!!”. Mat­ka tego Pa­weł­ka mó­wi­ła póź­niej, że on ma sil­ne pro­ble­my emo­cjo­nal­ne przez tę ka­pu­stę i ona ma te­raz z nim krzyż pań­ski. Sły­sza­łam, że nie­daw­no ob­ro­bił sklep że­la­zny w Sie­dl­cach ra­zem z ja­kimś kum­plem, ale nie wiem, czy też z na­sze­go przed­szko­la. Na mnie i na Agniesz­kę woź­na wo­ła­ła: „E! Na­stur­cje!” i to nam chy­ba nie za­szko­dzi­ło, bo nie mamy żad­nych pro­ble­mów emo­cjo­nal­nych – przy­najm­niej ja.

W szko­le pod­sta­wo­wej sie­dzia­ły­śmy w jed­nej ław­ce. Ra­zem cho­dzi­ły­śmy do li­ceum, do stu­dium pla­stycz­ne­go. Za­raz po ode­bra­niu dy­plo­mów prze­pro­wa­dzi­ły­śmy się do War­sza­wy, żeby wy­rwać się z pro­win­cji i wieść ży­cie świa­to­we. Moja ciot­ka Ja­dzia z Sie­dlec, któ­ra ma róż­ne kon­tak­ty i moż­li­wo­ści, za­ła­twi­ła nam tu pra­cę w re­dak­cji ma­ga­zy­nu „Wy­kro­je & Szy­cie”, w skró­cie „Wesz”. Zo­sta­ły­śmy asy­stent­ka­mi sty­li­sty, sta­re­go pe­da­ła, któ­ry ca­ły­mi dnia­mi nic nie ro­bił, tyl­ko po­pi­jał czy­stą wód­kę ze szklan­ki, do­sy­pu­jąc do niej dla nie­po­zna­ki nie­co her­ba­cia­nych fu­sów i pod­krę­cał so­bie rzę­sy za­lot­ką. On też był z Sie­dlec, a ciot­ka mia­ła na nie­go ja­kie­goś haka – dla­te­go nas przy­jął. Ciot­ka Jadź­ka ma haka na całe mnó­stwo osób i to jej ogrom­nie uła­twia ży­cie, bar­dziej na­wet niż pie­nią­dze, któ­rych do­ro­bi­li się z wuj­kiem Stasz­kiem na pię­ciu szklar­niach z sa­ła­tą.

Na po­cząt­ku w wy­daw­nic­twie pła­ci­li nam gro­sze, ale na nad­miar pra­cy nie na­rze­ka­ły­śmy, bo „Wesz” była kwar­tal­ni­kiem, więc na­praw­dę za­ję­te by­wa­ły­śmy tyl­ko raz na trzy mie­sią­ce, tuż przed od­da­niem nu­me­ru do dru­ku. „Wesz” pa­dła oczy­wi­ście po nie­ca­łym roku, bo pra­wie nie przy­no­si­ła do­cho­du, ale przy­najm­niej mia­ły­śmy już ja­kieś do­świad­cze­nia za­wo­do­we do wpi­sa­nia w CV. Póź­niej ra­dzi­ły­śmy już so­bie same, to zna­czy ja so­bie ra­dzi­łam i mó­wi­łam Agniesz­ce, co ma ro­bić.

Gdy­by nie ja, Agniesz­ka zgi­nę­ła­by mar­nie. Za grosz nie ma prze­bo­jo­wo­ści, bie­dacz­ka. W do­dat­ku jest za chu­da i w ogó­le my­szo­wa­ta. Moja mat­ka po­wie­dzia­ła kie­dyś, że przy­jaź­nię się z Agniesz­ką tyl­ko dla­te­go, że przy niej wy­glą­dam na ład­niej­szą i cie­kaw­szą, niż je­stem w rze­czy­wi­sto­ści. Strasz­nie się wte­dy zde­ner­wo­wa­łam, bo jak mat­ka może coś ta­kie­go po­wie­dzieć cór­ce? Obo­wiąz­kiem mat­ki jest prze­cież uwa­żać, że jej dziec­ko jest naj­cie­kaw­sze i naj­ład­niej­sze samo z sie­bie. Na­tych­miast jej to po­wie­dzia­łam, a ona za­py­ta­ła, dla­cze­go w ta­kim ra­zie przy­jaź­nię się z Agniesz­ką. Moja mat­ka jak nikt na świe­cie po­tra­fi za­sto­so­wać chwyt po­ni­żej pasa. Ob­ra­zi­łam się i po­szłam do swo­je­go po­ko­ju, bo nie wie­dzia­łam, co po­wie­dzieć. Te­raz bym wie­dzia­ła. Po­wie­dzia­ła­bym, że przy­jaź­nię się z Agniesz­ką ze wzglę­du na mój bez­in­te­re­sow­ny i bar­dzo sil­ny in­stynkt opie­kuń­czy. Czy­li z po­bu­dek szla­chet­nych, a nie ego­istycz­nych, cho­ciaż rze­czy­wi­ście wy­glą­dam obok niej jak sło­necz­ko obok ża­rów­ki. Ale to nie ma żad­ne­go zna­cze­nia. Czu­wam nad nią i pil­nu­ję, żeby ubie­ra­ła się jak czło­wiek – pra­wie tak do­brze jak ja; żeby umia­ła so­bie zro­bić sta­ran­ny i od­po­wied­ni ma­ki­jaż – pra­wie taki jak mój; oraz żeby od­no­si­ła suk­ce­sy za­wo­do­we nie­mal iden­tycz­ne jak moje. Jest to za­ję­cie na peł­ny etat, bo Agniesz­ka ma non stop mnó­stwo idio­tycz­nych po­my­słów. Na przy­kład upo­rczy­wie pró­bu­je no­sić zbyt krót­kie spód­ni­ce, cho­ciaż ma za dłu­gie nogi i wy­glą­da w mini co naj­mniej śmiesz­nie. Uwa­żam, że naj­le­piej pre­zen­tu­je się w rze­czach dłu­gich i luź­nych, któ­re tu­szu­ją nie­do­sko­na­ło­ści jej fi­gu­ry, ta­kie jak cho­ro­bli­wie cien­ka ta­lia oraz nie­pro­por­cjo­nal­nie duży biust. Agniesz­ka nie jest ty­pem in­te­lek­tu­alist­ki nie­ste­ty, ale prze­cież nie każ­dy może być pro­fe­so­rem. Mimo wszyst­ko nie przyj­mu­je tego do wia­do­mo­ści i za­wsze ma coś do po­wie­dze­nia na każ­dy te­mat. Kie­dyś za­bie­ra­łam ją na re­dak­cyj­ne ko­le­gia, że­by­śmy mo­gły po­tem po­na­bi­jać się z sze­fów, ale już tego nie ro­bię, bo kil­ka razy nie­źle naja­dłam się przez nią wsty­du. We „Wszy” na przy­kład wda­ła się raz w pu­blicz­ną dys­ku­sję o zmia­nie kli­ma­tu na kuli ziem­skiej. Ga­da­ła z na­czel­ną przez pół ko­le­gium, a ja w ogó­le nie mo­głam się włą­czyć. Zresz­tą co mnie ob­cho­dzi efekt cie­plar­nia­ny? A ta gęś plo­tła i plo­tła, nie zda­jąc so­bie spra­wy, że na­czel­na wy­łącz­nie dla ucie­chy wy­py­cha ją na sze­ro­kie wody ko­men­ta­rzy. W do­dat­ku po­tem zło­śli­wie za­pro­po­no­wa­ła Agniesz­ce na­pi­sa­nie ar­ty­ku­łu o zmia­nach kli­ma­tu i ich wpły­wie na modę – za­pew­ne tyl­ko po to, żeby się po­śmiać z efek­tu. Szczę­śli­wie uda­ło mi się Agniesz­kę od­wieść od idio­tycz­ne­go po­my­słu z pi­sa­niem, ale kosz­to­wa­ło mnie to mnó­stwo ner­wów.

Je­dy­na spra­wa, z któ­rą cał­ko­wi­cie da­łam so­bie spo­kój, je­śli cho­dzi o Agniesz­kę, to fa­ce­ci. Ona bez prze­rwy zmie­nia chło­pa­ków – za­nim skoń­czy z jed­nym, już ma dru­gie­go. Same ćwo­ki, moim zda­niem. Ja sta­wiam na ja­kość, a nie na ilość. Co z tego, że fa­cet jest sze­fem ma­kle­rów na gieł­dzie, ma skoń­czo­ne wyż­sze stu­dia, wy­glą­da jak Brad Pitt, jeź­dzi spor­to­wym BMW, pra­cu­je jako wo­lon­ta­riusz w schro­ni­sku dla zwie­rząt i ku­pu­je dziew­czy­nie w pre­zen­cie lap­to­pa czy pla­ty­no­we kol­czy­ki? Dla mnie męż­czy­zna musi mieć w so­bie coś wię­cej. Agniesz­ka nie jest nie­ste­ty wy­bred­na, a w do­dat­ku ma ogrom­ne­go far­ta, je­śli cho­dzi o po­zna­wa­nie chło­pa­ków. Trud­no, nie wtrą­cam się – przy­najm­niej tak dłu­go, do­pó­ki spra­wy nie za­cho­dzą zbyt da­le­ko i nie na­stę­pu­je wy­mia­na ja­kichś kre­tyń­skich de­kla­ra­cji. Wte­dy nie­ste­ty mu­szę dzia­łać, żeby ta idiot­ka nie na­py­ta­ła so­bie bie­dy do koń­ca ży­cia.

Te­raz pra­cu­je­my w mie­sięcz­ni­ku „Styl­le”. To na­sza czwar­ta pra­ca i jak do­tąd trwa naj­dłu­żej, bo już pra­wie trzy lata. Ja je­stem sty­list­ką, a Agniesz­ka moją asy­stent­ką.

Lu­dzie na ogół my­ślą, że pra­ca sty­list­ki to sama roz­kosz, ale szcze­rze mó­wiąc, cza­sa­mi to już chy­ba wo­la­ła­bym prze­rzu­cać koks albo coś in­ne­go. Pra­ca sty­list­ki jest bar­dzo, bar­dzo cięż­ka. Trwa dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny na dobę przez sie­dem dni w ty­go­dniu. Trze­ba wie­dzieć, co i jak się nosi i w ogó­le. Trze­ba umieć do­bie­rać do­dat­ki. Trze­ba cią­gle my­śleć. Trze­ba być na bie­żą­co – oglą­dać Fa­shion TV i za­gra­nicz­ne pi­sma, jeź­dzić na po­ka­zy mody oraz bar­dzo dużo cho­dzić po skle­pach. Poza tym trze­ba or­ga­ni­zo­wać se­sje mo­do­we, być na pla­nie zdję­cio­wym, żeby mó­wić lu­dziom, co mają ro­bić, i do­pil­no­wać, czy mo­de­le mają na so­bie do­kład­nie to, co chcę, oraz czy do­brze sto­ją albo sie­dzą, to zna­czy tak, żeby ubra­nie wy­glą­da­ło atrak­cyj­nie. Kie­dy już fo­to­graf (a każ­dy fo­to­graf to, moim zda­niem, pa­ten­to­wa­ny leń i nie­rób, więc za­wsze trwa to po­twor­nie dłu­go) wy­wo­ła zdję­cia i uda mi się go zmu­sić, aby przy­wiózł je do re­dak­cji, mu­szę ka­zać gra­fi­ko­wi, żeby uło­żył cały ma­te­riał (a wszy­scy gra­fi­cy to jesz­cze gor­sze obi­bo­ki od fo­to­gra­fów!), a na­stęp­nie zro­bić opi­sy, ile co kosz­tu­je i gdzie to moż­na ku­pić. Jako wraż­li­wa, nie­prze­cięt­na oso­ba, po­sia­da­ją­ca sze­ro­kie ho­ry­zon­ty oraz ar­ty­stycz­ną du­szę, cza­sa­mi już po pro­stu nóg nie czu­ję czy gło­wy albo in­nych człon­ków przez tę ha­rów­kę.

Jak­by tego było mało, na­sza sze­fo­wa Kin­ga zro­bi­ła mnie oso­bą od­po­wie­dzial­ną za ga­dże­ty do­łą­cza­ne do pi­sma, co jest jaw­ną nie­spra­wie­dli­wo­ścią i wy­zy­skiem. Od­by­ło się to na ze­bra­niu re­dak­cyj­nym, tak zwa­nej wy­ży­macz­ce. Przy­cho­dzi­my, sia­da­my, a Pani nas wy­ży­ma. Kin­ga w re­dak­cji jest na­zy­wa­na Pa­nią – nie cho­dzi o pa­nią w po­tocz­nym zna­cze­niu, czy­li o pa­nią Kin­gę, ale o Pa­nią przez duże P, czy­li Pa­nią na wło­ściach.

– Cza­sy się zmie­nia­ją – wy­stę­ka­ła tym swo­im ję­czą­cym gło­sem. – W mie­sięcz­ni­ku nie li­czy się już za­war­tość, trze­ba przy­wa­biać. Nę­cić. Czym my nę­ci­my? Czym za­nę­ca­my?

Py­ta­nie rzu­ci­ła w na­szym kie­run­ku, nie pa­trząc na żad­ną kon­kret­ną oso­bę. Wszy­scy się przy­gar­bi­li.

– Pro­szę – po­wtó­rzy­ła Kin­ga to­nem za­ka­ta­rzo­nej na­uczy­ciel­ki. – Czym? Pani mi po­wie.

Pa­dło na Rom­kę, któ­ra jest re­dak­to­rem dzia­łu uro­dy. Wy­bra­ła ofia­rę, więc resz­ta ze­bra­nych ode­tchnę­ła na mo­ment z ulgą.

– Na ten przy­kład – za­czę­ła Rom­ka, po­słusz­nie pod­no­sząc się z krze­sła. – Dział uro­dy…

– Źle! – prze­cię­ła Pani. – Pro­szę, pani!

Tym ra­zem wska­za­ła swo­ją za­stęp­czy­nię Zu­zan­nę. Zu­zan­na jest teo­re­tycz­nie jej naj­bliż­szym współ­pra­cow­ni­kiem, a w do­dat­ku pra­cu­je w „Styl­le” naj­dłu­żej ze wszyst­kich. Nie­mniej Kin­ga nie po­słu­gu­je się jej na­zwi­skiem ani imie­niem w co­dzien­nych kon­tak­tach, bo Pani nie jest z ni­kim na ty. Cie­ka­wa je­stem, czy do swo­je­go męża też mówi: „Pro­szę, pan te­raz zdej­mie spodnie, pan wy­wo­ła erek­cję i od­bę­dzie ze mną sto­su­nek”. Bar­dzo moż­li­we, że tak to wy­glą­da, o ile pan oczy­wi­ście jest spraw­ny w tej ma­te­rii, bo ja na jego miej­scu bym nie była. Po­mi­ja­jąc przy­mio­ty cha­rak­te­ru, Pani ma bary ni­czym tra­garz z Al­ba­nii i tak po­twor­ną lor­do­zę, że w nie­któ­rych ciu­chach wy­glą­da jak dwaj klow­ni w cyr­ku prze­bra­ni za ko­nia. Gdy­by­śmy żyli w XIX wie­ku, za­osz­czę­dzi­ła­by ma­ją­tek na tur­niu­rach. Twarz Pani przy­po­mi­na coś na­ma­lo­wa­ne­go przez Sta­sy­sa – po­dłuż­na, lek­ko wklę­sła pa­tel­nia, po bo­kach oczy jak dwa zia­ren­ka pie­przu i usta ni­czym kre­ska. Pani za­wsze ma taki wy­raz twa­rzy, jak­by coś jej śmier­dzia­ło pod no­sem, na­wet kie­dy się uśmie­cha. Gdy­bym ja tak wy­glą­da­ła, po­peł­ni­ła­bym sa­mo­bój­stwo, za­dbaw­szy uprzed­nio, aby nikt nig­dy nie od­na­lazł mo­je­go cia­ła.

Zu­zan­na jako je­dy­na z re­dak­cji nie przej­mu­je się Pa­nią albo przy­najm­niej sku­tecz­nie uda­je, co wy­cho­dzi na jed­no. Ogól­nie jest dość faj­na, ale bywa nie­bez­piecz­na – w sy­tu­acjach pod­bram­ko­wych dba wy­łącz­nie o wła­sny in­te­res za wszel­ką cenę. Na py­ta­nie Pani uno­si nie­co iro­nicz­nie brew i od­po­wia­da spo­koj­nie:

– Nie mam po­ję­cia, czym za­nę­ca­my, sko­ro za­war­tość pi­sma nie ma zna­cze­nia. Praw­do­po­dob­nie ni­czym.

– Bra­wo – ję­kli­wie od­par­ła Pani. – Ni­czym. Nie za­nę­ca­my, a po­win­ni­śmy. A mu­si­my. Ry­nek co­raz trud­niej­szy, trud­niej­szy. Kon­ku­ren­cja. Wal­ka. Pro­szę, czym za­nę­ca­ją inni? Pan­na po­wie!

Pan­na to ja. Nie je­stem naj­młod­sza w ze­spo­le, ale wca­le nie cho­dzi o mój wiek, ale o stan cy­wil­ny. Tyl­ko ja i Agniesz­ka je­ste­śmy ma­try­mo­nial­nie po­cząt­ku­ją­ce, resz­ta to roz­wód­ki, jed­na wdo­wa oraz mę­żat­ki. Gdy­bym była młod­sza, stan cy­wil­ny nie miał­by zna­cze­nia, mó­wi­ła­by do mnie „dziec­ko po­wie”, tak jak mó­wi­ła do na­szej se­kre­tar­ki, za­nim ta wy­szła za mąż i na­stęp­nie po czte­rech mie­sią­cach się roz­wio­dła. Te­raz mówi do niej „pani”, cho­ciaż Eli­za jest młod­sza ode mnie.

– Eee, he, he… – od­po­wie­dzia­łam re­zo­lut­nie i po­sta­no­wi­łam za­ry­zy­ko­wać: – Okład­ka?

– Źle! Jesz­cze raz.

Za­czę­łam się po­cić.

– Fo-fo-for­mat?

– ŹLE! Jesz­cze raz!

– Kam­pa­nia mar­ke­tin…

– Źle, źle, źle! Pan­na ode­tchnie głę­bo­ko i po­my­śli. Co ro­bią inni, a my nie? Jak wy­glą­da­ją inne ma­ga­zy­ny? Pan­na cho­dzi do kio­sku, do em­pi­ku pan­na cho­dzi?

– Cho­dzi… dzę… Cho­dzę.

– Pan­na cho­dzi. I co pan­na tam wi­dzi?

Boże, co ja tam wi­dzę? Ga­ze­ty wi­dzę ko­lo­ro­we, pół­ki, sprze­daw­ców. Ty­tu­ły wi­dzę… cho­ciaż nie, ty­tu­ły trud­no do­strzec, bo więk­szość ma­ga­zy­nów jest za­fo­lio­wa­na i mają po­wty­ka­ne pod fo­lię róż­ne…

– Rze­czy! Róż­ne rze­czy wi­dzę za dar­mo! To zna­czy w tych pi­smach, na pi­smach…

– Bra­wo – z sa­tys­fak­cją po­ki­wa­ła gło­wą Pani. – Rze­czy. Pre­zen­ty. One nęcą, wa­bią, skła­nia­ją do…

– Za­ku­pu – po­słusz­nie do­koń­czy­łam, cią­gle czu­jąc na so­bie jej py­ta­ją­ce spoj­rze­nie.

– Skła­nia­ją do za­ku­pu. A my nie skła­nia­my, nie do­łą­cza­my. A po­win­ni­śmy. Wi­dzę – pre­zen­ty. Wi­dzę – ga­dże­ty. W „naj­lep­szym Styl­lu”. Pro­szę, co zro­bi­my?

Rany bo­skie, dla­cze­go ja? Dla­cze­go do mnie się przy­cze­pi­ła?

– Do­łą­czy­my?

– Do­łą­czy­my. Co do­łą­czy­my? Pro­szę pro­po­zy­cje.

Py­ta­nie było skie­ro­wa­ne do ogó­łu, ode­tchnę­łam więc nie­co.

Za­czę­ły pa­dać pro­po­zy­cje, Pani so­bie no­to­wa­ła, a ja, skoń­czo­na idiot­ka, po­sta­no­wi­łam wy­ka­zać się ini­cja­ty­wą.

– Może krem? Albo ze­ga­rek? Tor­bę, etui, wi­sio­rek. Ach, wiem! – wy­krzyk­nę­łam i jed­nym zgrab­nym ru­chem wy­ko­pa­łam pod sobą głę­bo­ki śmier­dzą­cy do­łek: – Mo­gła­bym za­ła­twić pod­pa­ski Mi­ra­bel­la, bar­dzo ta­nio i w du­żej ilo­ści! Nowe!

Pani cze­ka­ła na coś ta­kie­go. Oczy­wi­ście nie na pod­pa­ski, a na sło­wa „mo­gła­bym za­ła­twić”.

– Bra­wo – ję­kli­wie rze­kła Pani. – Pan­na może za­ła­twić… Co to było?

– Pod­pa­ski Mi­ra­bel­la…

– One są do dupy! Zna­czy… he, he, he, oczy­wi­ście, że są, ale cho­dzi mi o to, że to strasz­ne byle gów. – prze­rwa­ła Zu­zan­na, ale szyb­ko się po­pra­wi­ła. Pani nie zno­si prze­kleństw. – Strasz­ne byle co. Je­że­li do­łą­czy­my do nu­me­ru pod­pa­ski Mi­ra­bel­la, to do na­stęp­ne­go bę­dzie­my mu­sia­ły do­łą­czyć dla czy­tel­ni­czek mopa.

– Dla­cze­go mopa? – za­in­te­re­so­wa­ła się Rom­ka.

– Nie­smacz­ne – skrzy­wi­ła się Pani.

– Ale dla­cze­go mopa?

– To zna­czy ja bym nie mo­gła za­ła­twić, ale ktoś może… – za­czę­łam się ją­kać, jed­nak było już za póź­no.

– Rze­czy­wi­ście, to było tro­chę nie­smacz­ne – zmi­ty­go­wa­ła się Zu­zan­na. – Prze­pra­szam za tę uwa­gę.

– Dla­cze­go mopa? – do­cie­ka­ła Rom­ka.

– Pro­szę, pan­na od dziś jest od­po­wie­dzial­na za pre­zen­ty dla czy­tel­ni­czek. Pan­na or­ga­ni­zu­je, ne­go­cju­je, pan­na pro­po­nu­je.

– Ale ja się nie znam…

– Pan­na się po­zna.

Mam więc zaj­mo­wać się za­ła­twia­niem gra­ti­sów dla czy­tel­ni­czek „Styl­le”. Rze­czy atrak­cyj­nych, przy­cią­ga­ją­cych wzrok i nie droż­szych niż dwa­dzie­ścia gro­szy za sztu­kę. Dwa­dzie­ścia gro­szy! Co moż­na ku­pić za dwa­dzie­ścia gro­szy? Za­pał­ki może, gum­kę do wło­sów, osta­tecz­nie kaj­zer­kę. Kaj­zer­ka jest naj­więk­sza, siłą rze­czy przy­cią­gnę­ła­by wzrok, ale nie wy­da­ła mi się do­brą pro­po­zy­cją. Mil­cza­łam za­tem kom­plet­nie za­ła­ma­na. Pani od­da­li­ła nas ski­nie­niem ręki. Żad­na nie otwo­rzy­ła gęby w mo­jej obro­nie. Ga­da­ła tyl­ko Rom­ka, któ­ra na­wet na ko­ry­ta­rzu cią­gle do­ma­ga­ła się wy­ja­śnień, o co cho­dzi­ło z tym mo­pem.

Cóż, mam bar­dzo cięż­ką pra­cę, ale je­stem z niej dum­na i nie skar­żę się. Zgod­nie z ra­da­mi „Co­smo­po­li­ta­na” sa­mo­re­ali­zu­ję się, a suk­ces za­wo­do­wy daje mi sa­tys­fak­cję i po­czu­cie speł­nie­nia. Po­wta­rzam to so­bie bar­dzo czę­sto.

Zresz­tą na­praw­dę lu­bię pra­cę w „Styl­lu”. Pani cza­sa­mi nie wi­dzi­my ca­ły­mi ty­go­dnia­mi, bo jak nie ma no­wych po­my­słów, nie wy­cho­dzi ze swo­je­go ga­bi­ne­tu i kon­tak­tu­je się z nami przez Zu­zan­nę. Dziew­czy­ny są faj­ne, z Zu­zan­ną na­wet się nie­co przy­jaź­ni­łam, ale te­raz jej nie­na­wi­dzę. Do­kład­nie od dwóch ty­go­dni. Do za­mknię­cia nu­me­ru zo­sta­ło wte­dy kil­ka dni i nie od­da­łam jesz­cze tek­stu, ale nie ja jed­na. Całe mnó­stwo osób ich nie od­da­ło. Pech chciał, że Pani się oży­wi­ła i za­in­te­re­so­wa­ła po­stę­pem pra­cy. We­zwa­ła Zu­zan­nę na dy­wa­nik, a po pię­ciu se­kun­dach Eli­za przy­szła do mo­je­go biur­ka i po­wie­dzia­ła, że Pani mnie pro­si na­tych­miast. Pro­si! Czy­sty eu­fe­mi­nizm, czy ja­koś tak. Po­szłam oczy­wi­ście, bo co in­ne­go mo­głam zro­bić. Zu­zan­na sta­ła obok biur­ka Pani, a na mnie cze­ka­ło krze­sło usta­wio­ne w pew­nym od­da­le­niu. Wi­dzia­łam coś ta­kie­go w te­le­wi­zji w do­ku­men­tal­nym pro­gra­mie o ubec­kich tech­ni­kach śled­czych.

– Pro­szę – wy­sy­cza­ła w moim kie­run­ku Kin­ga. – Pro­szę. Pan­na po­dob­no jesz­cze nie od­da­ła ma­te­ria­łu o krat­kach.

– Jak to, nie od­da­łam? Ależ, od­da­łam. Czy ja nie od­da­łam, Zu? – z nie­win­ną miną za­py­ta­łam Zu­zan­ny. A ta kro­wa, pa­trząc na mnie zim­nym wzro­kiem, wy­ce­dzi­ła:

– Nie od­da­łaś, ko­cha­nie. Pro­si­łam cię już trzy razy, a ter­min mi­nął w ze­szłym ty­go­dniu.

Za­mu­ro­wa­ło mnie, bo sama nie zro­bi­ła­bym po­dob­ne­go świń­stwa, no, przy­najm­niej nie bez po­wo­du.

– No i co, pan­na? – Kin­ga uśmiech­nę­ła się kwa­śno. – Pan­na chce zre­zy­gno­wać z wier­szów­ki? A może krat­ka trud­na? Krat­ka za trud­na dla pan­ny? Może krat­ka pan­nę prze­ra­sta?

– Eeee, he, he, he… – za­czę­łam beł­ko­tać. – Krat­ka ła­twa, ja tego, cze­kam, ja cze­kam… eee – mam­ro­li­łam. Och, bły­snę­łam, nie ma co. Że też nic mą­drzej­sze­go nie przy­szło mi do gło­wy. Już wte­dy wie­dzia­łam, że pół nocy będę się prze­wra­ca­ła na łóż­ku, roz­pa­mię­tu­jąc każ­dą se­kun­dę tej roz­mo­wy.

– A na co pan­na cze­ka, hm? – za­py­ta­ła zbyt grzecz­nym to­nem Kin­ga. – Czy ma pan­na na­dzie­ję, że się pan­na sta­nie ce­lem ko­smicz­ne­go pro­mie­nia, któ­ry zna­czą­co pan­nie pod­nie­sie IQ? A może pan­na cze­ka na wenę twór­czą, któ­ra pan­nie umoż­li­wi stwo­rze­nie wie­ko­pom­ne­go dzie­ła na całe ćwierć ko­lum­ny pod ty­tu­łem „Spód­ni­ce w krat­kę a sens ist­nie­nia ro­dza­ju ludz­kie­go”?

– Ehe, ehe, ehe… Niee, he, he… – tak to brzmia­ło, nie­ste­ty.

– Ach, pan­na, wi­dzę, wspi­na się na wy­ży­ny kra­so­mów­stwa. Zu­peł­nie nie­po­trzeb­nie – ce­dzi z uśmie­chem Ki­nia. – A wy­star­czy­ło­by po pro­stu: od­dam ma­te­riał jesz­cze dziś, czyż nie?

– O, kur… – za­czę­łam, bo fla­ki już mi się za­czę­ły wy­wra­cać od tej gad­ki, ale opa­mię­ta­łam się w po­ło­wie sło­wa. Uśmiech na twa­rzy Kin­gi stę­żał.

– Czy pan­na chcia­ła­by coś po­wie­dzieć na te­mat któ­rejś z tu obec­nych osób?

– Nie, ja tego, nie chcia­łam… – po­czu­łam, że krew mi za­raz try­śnie z twa­rzy. – Wkur… wku­rzy­łam się po pro­stu, to zna­czy prze­pra­szam, po­iry­to­wa­na je­stem…

– Pan­na, wi­dzę, po­sta­no­wi­ła za wszel­ką cenę roz­to­czyć przed nami per­ły swe­go in­te­lek­tu. Py­ta­nie, czy je­ste­śmy go­to­wi na taki szok kul­tu­ro­wy, bo coś mi mówi, że nie bar­dzo. My­ślę więc, że bę­dzie naj­le­piej, je­śli pan­na te­raz opu­ści mój ga­bi­net, oszczę­dza­jąc nam dal­szych nie­co­dzien­nych wra­żeń ob­co­wa­nia z tak wy­so­ką eru­dy­cją, i uda się do swo­je­go ką­ci­ka, gdzie po­świę­ci czas – po­wiedz­my trzy­dzie­ści mi­nut – na do­koń­cze­nie ma­te­ria­łu o krat­kach. Chcę go zo­ba­czyć na moim biur­ku o… – Kin­ga de­mon­stra­cyj­nie spoj­rza­ła na swój ze­ga­rek od Guc­cie­go, któ­ry jej oso­bi­ście za­ła­twi­łam w ze­szłym mie­sią­cu za psi pie­niądz. – Po­wiedz­my o pięt­na­stej. Ma pan­na całe dwa­dzie­ścia osiem mi­nut.

– Ale ja ten tego… – chcia­łam wy­tłu­ma­czyć, że to po pro­stu nie­moż­li­we, bo nie ścią­gnę­łam jesz­cze zdjęć od fo­to­gra­fa. – Mi… nie ma… Jak?

Kin­ga pa­trzy­ła na mnie przez chwi­lę, prze­nio­sła wzrok na tar­czę ze­gar­ka i wy­ce­dzi­ła:

– Dwa­dzie­ścia sie­dem mi­nut.

Uzna­łam, że dal­sze tłu­ma­cze­nia by­ły­by po­ni­żej mo­jej god­no­ści. Na­wet kie­dy czło­wiek sta­je się ofia­rą tak ra­żą­cej nie­spra­wie­dli­wo­ści, po­wi­nien umieć za­cho­wać god­ność oraz kla­sę. Wsta­łam za­tem i zna­czą­co mil­cząc, nie­spiesz­nie opu­ści­łam ga­bi­net. Tuż za drzwia­mi rzu­ci­łam się sprin­tem w stro­nę mo­je­go biur­ka, bo god­ność god­no­ścią, ale nie mia­łam ocho­ty stra­cić w tym mie­sią­cu po­ło­wy pen­sji. Osta­tecz­nie ja­koś skle­ci­łam ten ar­ty­kuł o krat­kach. Od­da­łam go Zu­zan­nie bez sło­wa i obie­ca­łam so­bie, że nie ode­zwę się do tej kro­wy już nig­dy w ży­ciu.

A te­raz Agniesz­ka ma z tą zdraj­czy­nią, wro­giem moim naj­więk­szym, kon­szach­ty. Wróż­ka! Co za kre­tyń­ski po­mysł! I dla­cze­go ja pierw­sza na to nie wpa­dłam, żeby iść do wróż­ki?

– Ku­pię sa­mo­chód – oświad­cza Agniesz­ka. Sie­dzi­my w tak­sów­ce i je­dzie­my do re­dak­cji. Sa­mo­chód? Za co? Po co? Dla­cze­go nic o tym nie wiem?

– Za co? – py­tam z po­li­to­wa­niem.

– Za pie­nią­dze. Mama po­wie­dzia­ła, że mi po­mo­że.

– Po co ci sa­mo­chód? Głu­pi po­mysł.

– Wca­le nie. Będę nie­za­leż­na i wol­na.

Nie po­do­ba mi się taka per­spek­ty­wa. Przez chwi­lę za­sta­na­wiam się, czy pró­bo­wać jej wy­per­swa­do­wać sza­lo­ny po­mysł, ale do­cho­dzę do wnio­sku, że i tak nic z nie­go nie wyj­dzie. Agniesz­ka bez prze­rwy wy­my­śla ja­kieś kre­ty­ni­zmy, z któ­rych nig­dy nic nie wy­cho­dzi.

– Tak, tak – mó­wię więc – eks­tra.

Za­pa­da ci­sza. Nic nie wspo­mi­na o wi­zy­cie u wróż­ki. Nie mam za­mia­ru tak ni­sko upaść, żeby za­py­tać. Choć­bym mia­ła umrzeć, nie za­py­tam.

– I co z tą wróż­ką? Po­wie­dzia­ła ci, że wyj­dziesz za mąż i od­naj­dziesz ropę naf­to­wą na dział­ce pra­cow­ni­czej ta­tu­sia?

Agniesz­ka spo­glą­da przez okno w mil­cze­niu, wresz­cie od­wra­ca się i mówi z wes­tchnie­niem:

– Nie mogę po­wie­dzieć.

Wła­snym uszom nie wie­rzę!

– Nie mo­żesz… po­wie­dzieć? A kto ci bro­ni?

– Wróż­ka za­bro­ni­ła. Bo się nie speł­ni, je­śli po­wiem ko­muś ob­ce­mu.

– Ależ to idio­tyzm. Mnie mo­żesz po­wie­dzieć! Czy ja obca je­stem, czy co?

– Ale ona po­wie­dzia­ła, że ni­ko­mu.

– Ale ja nie je­stem nikt! Ja je­stem two­ją naj­bliż­szą, je­dy­ną przy­ja­ciół­ką! To mnie wszyst­ko za­wdzię­czasz! Mnie nie po­wiesz?

– Och, dżi­zas. – wzdy­cha Agniesz­ka. – Bar­dzo dużo mi po­wie­dzia­ła.

– A kon­kret­nie?

– Kie­dy umrę na przy­kład.

– I kie­dy?

– Na sta­rość.

– No, to rze­czy­wi­ście jest ge­nial­na, ta wróż­ka. Cie­ka­we, gdzie uj­rza­ła tę prze­po­wied­nię. Pew­nie w fu­sach po ka­wie roz­pusz­czal­nej. I co jesz­cze?

– Że wyj­dę za mąż.

– Nie­sa­mo­wi­te! Kie­dy?

– Nie­ba­wem.

– Uuuua! A zdra­dzi­ła ci, w co bę­dziesz ubra­na?

– Wie­dzia­łam, że bę­dziesz się na­bi­jać. Nie­po­trzeb­nie ci po­wie­dzia­łam.

– Nie, nie, nie! Nie będę już. I co jesz­cze? Po­wie­dzia­ła ci, za kogo wyj­dziesz?

– Tak.

No, tego się nie spo­dzie­wa­łam. Kogo ona jej mo­gła na­ra­ić? Może ta wiedź­ma ma ja­kie­goś syna ka­wa­le­ra, któ­re­go żad­na dziew­czy­na nie chce?

– I za kogo?

– Za Mi­ko­ła­ja.

– Świę­te­go?

– Kre­tyn­ka. Nie od­zy­wam się.

– Ale ja na­praw­dę nie wiem, o kim ty mó­wisz.

– Po­wie­dzia­ła, że po­ślu­bię tego, któ­re­go po­zna­łam w tym roku przy no­wiu w nie­zwy­kłych oko­licz­no­ściach. A ja wła­śnie tak po­zna­łam Mi­ko­ła­ja, tego z mo­je­go blo­ku. Prze­cież ci mó­wi­łam.

Coś tam może i mó­wi­ła, ale ona cią­gle po­zna­je ja­kichś fa­ce­tów. Mi­ko­ła­ja so­bie nie przy­po­mi­nam. Cho­ciaż… za­raz…

– Czy to ten fa­cet, któ­re­go pies na spa­ce­rze wie­czo­rem ob­si­kał ci nogę pod blo­kiem?

– Oj, za­raz ob­si­kał. Źle wy­ce­lo­wał po pro­stu.

– Mó­wi­łaś, że pod­biegł, war­cząc i szcze­ka­jąc na two­ją Ne­skę, a kie­dy ją wzię­łaś na ręce, pod­niósł nogę i ob­lał ci spodnie.

– Wca­le tak nie było! On mnie wska­zał Mi­ko­ła­jo­wi! To była opatrz­ność.

– Faj­na wska­zów­ka. Pew­nie, żeby ła­twiej cię było zlo­ka­li­zo­wać po za­pa­chu, jak­byś gdzieś ucie­kła. Ale prze­cież po­wie­dzia­łaś, że wła­ści­ciel tego psa to ja­kiś skoń­czo­ny ćwok?

– Wca­le tak nie po­wie­dzia­łam! By­łam oszo­ło­mio­na po pro­stu. Mi­ko­łaj jest su­per.

– Aha.

– Su­per jest! Jest po pro­stu bo­ski w każ­dym celu.

– Calu. Chy­ba że cho­dzi ci o spo­so­by uży­wa­nia go – za­czy­nam chi­cho­tać.

– Co?

– Nic.

– Pięk­ny jest – za­chwy­ca się Aga. – A wiesz, ja­kie ma wło­sy?

Przy­zna­ję, że nie wiem.

– Brą­zo­we! A wiesz, ja­kie ma brwi?

Tak­że nie wiem.

– Brą­zo­we! A wiesz, ja­kie ma oczy?

Mam pew­ne po­dej­rze­nia, ale mó­wię, że nie wiem.

– Brą­zo­we!!! A wiesz, ja­kie ma usta?

– Brą­zo­we? – ry­zy­ku­ję.

– Idiot­ka. Oczy­wi­ście, że nie ma brą­zo­wych ust.

– No to ja­kie ma?

– Ach, prze­ślicz­ne… – moja przy­ja­ciół­ka roz­pły­wa się w wes­tchnie­niach.

– No do­brze. A jak się na­zy­wa ten twój ado­nis?

– Mhmhm – wy­mru­ku­je Agniesz­ka.

– Co?

– Mi­ko­łaj.

– To już wiem. A na­zwi­sko?

– A po co ci jego na­zwi­sko?

– Żeby wie­dzieć w ra­zie cze­go.

– W cze­go ra­zie?

– Gdy­by zna­leź­li two­je dy­mią­ce zwło­ki czy coś. To jak ma?

– We­szka – z ci­chym wes­tchnie­niem od­po­wia­da Aga.

– Co?! We­szka – We­szka?

– Jed­no We­szka. Na­zwi­sko rzecz na­by­ta.

– Ale w przy­pad­ku fa­ce­ta trud­no zby­wal­na. Na­zy­wa się Mi­ko­łaj We­szka?

– Tak.

– Rany bo­skie! Ja­kie nie­hi­gie­nicz­ne na­zwi­sko! Słu­chaj, to gdy­byś ty rze­czy­wi­ście, jak to pięk­nie uję­łaś, po­ślu­bi­ła tego Mi­ko­ła­ja, to chcesz po­wie­dzieć, że na­zy­wa­ła­byś się. Agniesz­ka We­szka?

– Mogę być dwoj­ga na­zwisk!

– Aha. Czy­li by­ła­byś… by­ła­byś Agniesz­ka Per­ska-We­szka? – z wra­że­nia pra­wie spa­dam z sie­dze­nia tak­sów­ki. – Per­ska-We­szka!

– Je­steś skoń­czo­ną idiot­ką, a w do­dat­ku świ­nią. Nie od­zy­wam się!

– Oj, daj spo­kój – mó­wię po­jed­naw­czo, kie­dy już uda­je mi się za­pa­no­wać nad kon­wul­syj­nym śmie­chem. Agniesz­ka wzru­sza ra­mio­na­mi i upar­cie pa­trzy na mi­ja­ne domy. Draż­ni mnie to. – Za­ło­żę się, że już z nim spa­łaś.

– No ja­sne. Skąd mia­ła­bym wie­dzieć, czy war­to się z nim spo­ty­kać? Zresz­tą je­stem za­ko­cha­na – mówi Agniesz­ka i do­da­je: – Cza­sa­mi za­sta­na­wiam się, czy ty w ogó­le lu­bisz seks.

– Oczy­wi­ście, że lu­bię! – wy­krzy­ku­ję, choć sama nie je­stem pew­na, czy to stu­pro­cen­to­wa praw­da. Lu­bię seks, ale tyl­ko z kimś, z kim je­stem na­praw­dę bli­sko. Je­śli zwią­zek trwa kil­ka ty­go­dni, jest miło, a fa­cet jest w moim gu­ście, seks jest cu­dow­ny. Na­to­miast przy­pad­ko­we nu­mer­ki albo na­wet pierw­sze ak­cje z chło­pa­kiem, któ­ry mi się po­do­ba, są dla mnie z re­gu­ły mało sa­tys­fak­cjo­nu­ją­ce. Wy­da­je mi się, że jest mnie za dużo, wszę­dzie plą­czą się koń­czy­ny. Mam wra­że­nie od­dzie­le­nia się od swo­je­go cia­ła – prze­bieg wy­da­rzeń ob­ser­wu­ję bez­na­mięt­nie z boku, całe to stę­ka­nie, od­de­chy (uwa­żać, żeby nie chuch­nąć mu w twarz, bo nie pa­mię­tam, co ja­dłam; od­wra­cać gło­wę, żeby mi nie chuch­nął w nos, bo nie wia­do­mo, co jadł i mo­gła­bym zra­zić się na za­wsze), obca skó­ra, za­pach, kształt, czy po­win­nam unieść bio­dra, wcią­gnąć brzuch, prze­jąć kon­tro­lę, my­śleć, nie my­śleć, krzyk­nąć, wzdy­chać, jęk­nąć. To cięż­ka ha­rów­ka, a nie przy­jem­ność i nie wy­da­je mi się, że­bym kie­dy­kol­wiek mia­ła z tej oka­zji or­gazm. Agniesz­ka to co in­ne­go, ona uwiel­bia przy­go­dy czy ra­czej afe­ry, jak je na­zy­wa.

– Uwa­żam, że praw­dzi­wy seks jest tyl­ko z kimś na­praw­dę waż­nym i bli­skim. Nie tak jak ty – mó­wię po­gar­dli­wie.

– Och tak! – Agniesz­ka wca­le nie czu­je się ura­żo­na. – Ja lu­bię seks z każ­dym, kto mi się po­do­ba oczy­wi­ście. Za­wsze uwa­ża­łam się za coś w ro­dza­ju lam­py Ala­dy­na – trzy se­kun­dy po­le­ro­wa­nia, a po­ka­żę ci cuda, o ja­kich ci się nie śni­ło.

– Uch, je­steś wul­gar­na – mó­wię z nie­sma­kiem.

– Na­praw­dę? – dzi­wi się Agniesz­ka zu­peł­nie szcze­rze. – A ty na­iw­na. Wiel­ka mi­łość – też coś.

– A kto tu mówi o mi­ło­ści? – pry­cham po­gar­dli­wie. Te­raz ja od­wra­cam się do niej ple­ca­mi – przy­najm­niej na tyle, na ile po­zwa­la ogra­ni­czo­na prze­strzeń tak­sów­ki – i za­czy­nam przy­glą­dać się uli­com.

Ko­niec z mi­ło­ścią! Było, mi­nę­ło – nig­dy wię­cej, amen – my­ślę, ga­piąc się przez szy­bę. Wa­ro­wa­nie przy te­le­fo­nie, skur­cze żo­łąd­ka, nie­pew­ność, brak snu, brak ape­ty­tu, ner­wy – dzię­ku­ję, nie. Mi­łość jest jak za­ra­za, cho­ro­ba, gwał­tow­na, wy­pa­la­ją­ca go­rącz­ka, któ­ra unie­moż­li­wia nor­mal­ne ży­cie. Z Mi­cha­łem, moim ostat­nim fa­ce­tem, by­łam wła­śnie z mi­ło­ści. I po co? Stra­co­ny rok, je­den mie­siąc i trzy­na­ście dni. Wy­rzu­co­ne z ży­cio­ry­su. Nie zo­sta­ło mi po nim nic, poza dwie­ma pa­ra­mi sta­rych gaci od dre­su i zde­ze­lo­wa­nym bu­dzi­kiem. Nic wię­cej. Ach nie, prze­pra­szam. A siwe wło­sy? W ze­szłym ty­go­dniu zna­la­złam trzy. Trzy siwe wło­sy! Przed trzy­dziest­ką! W do­dat­ku te aku­rat były z przo­du, nie mam po­ję­cia, co się dzie­je z tyłu. Oczy­wi­ście i tak się far­bu­ję, ale uda­ło mi się je do­strzec w od­ro­stach. To co się musi dziać w środ­ku mnie, sko­ro ta­kie efek­ty po­ja­wia­ją się na ze­wnątrz? Strach po­my­śleć. Mam wra­że­nie, że przez ten rok z ka­wał­kiem nic in­ne­go nie ro­bi­łam, tyl­ko do nie­go mó­wi­łam, a on do mnie mil­czał. „Po­roz­ma­wiaj­my o nas” – ci­sza. „Ko­chasz mnie?” – ci­sza. „O czym my­ślisz?” – ci­sza. Mo­gło­by się wy­da­wać, że jest ma­ło­mów­ny, ale skąd – na te­mat no­we­go sys­te­mu w swo­im kom­pu­te­rze albo ja­kichś idio­tycz­nych roz­sze­rzeń do cze­goś tam po­tra­fił roz­ma­wiać go­dzi­na­mi, a ja­kie bo­ga­te miał wte­dy słow­nic­two! Szcze­rze mó­wiąc, to ja ta­kich słów nig­dy nie sły­sza­łam, przy­najm­niej czę­ści. Je­dze­nie, te­le­wi­zja i seks – całe na­sze ży­cie. Ach, no i jesz­cze mnie stra­szył. Uwiel­biał to. Za­cza­jał się za wie­sza­kiem w przed­po­ko­ju, za fo­te­lem, w ciem­nej ła­zien­ce albo kuch­ni i wy­ska­ki­wał, kie­dy prze­cho­dzi­łam. Ba­wi­ło go to do łez, bo ja za każ­dym ra­zem wrzesz­cza­łam. Do­sta­łam w koń­cu re­gu­lar­nej ner­wi­cy. Nie umia­łam nor­mal­nie wejść do po­miesz­cze­nia, je­śli nie mia­łam Mi­cha­ła na oku. Pa­mię­tam, że kie­dyś sta­łam w drzwiach do du­że­go po­ko­ju przez pięć mi­nut, za­glą­da­jąc jak pies do jat­ki i mó­wiąc: „Mi­chał­ku, pro­szę cię, nie strasz mnie, nie rób tego, Mi­chał­ku, bła­gam, po­każ się, Mi­chał­ku”, a po­tem się oka­za­ło, że on po­szedł do skle­pu i po pro­stu nie było go w domu. Za­nim to od­kry­łam, obe­szłam całe miesz­ka­nie nie­mal w pół­przy­sia­dzie, ni­czym ja­kiś ko­man­dos czy szpieg z Kra­iny Desz­czow­ców. Po­twor­ne prze­ży­cie! A on tego sa­me­go wie­czo­ru wy­po­ży­czył z Be­ver­ly Hills Vi­deo Eg­zor­cy­stę i po­wie­dział, że so­bie ra­zem obej­rzy­my wie­czo­rem dla roz­ryw­ki. Od­mó­wi­łam uczest­ni­cze­nia w se­an­sie, tłu­ma­cząc grzecz­nie, że czu­ję się do­sko­na­le ro­ze­rwa­na, po­nie­waż po­dob­ne prze­ży­cia mam na co dzień, a tam­te­go dnia szcze­gól­nie. Ob­ra­ził się.

W do­dat­ku Mi­chał był nie­sły­cha­nie trud­ny w pro­wa­dze­niu. Trzy mie­sią­ce za­ję­ło mi na­ucze­nie go cho­wa­nia brud­nej bie­li­zny i skar­pet do ko­sza w ła­zien­ce, sła­nia łóż­ka i usta­wia­nia bu­tów w przed­po­ko­ju, czte­ry mie­sią­ce od­no­sze­nie brud­nych na­czyń do kuch­ni. Naj­trud­niej było z dłu­ba­niem w no­sie. Ja nie wiem, co ten chło­pak miał, sprzę­że­nie ja­kieś czy od­ruch psa Paw­ło­wa – wy­star­czy­ło włą­czyć te­le­wi­zor i po­sa­dzić go na fo­te­lu, a już pchał pa­lec do nosa. Ist­ny kosz­mar – roz­wa­ża­łam już na­wet za­in­sta­lo­wa­nie ja­kie­goś sys­te­mu przy­wią­zy­wa­nia ręki do po­rę­czy fo­te­la, aż wpa­dłam na ge­nial­ny po­mysł. Maść ty­gry­sia! Wy­star­czy­ło po­sma­ro­wać mu wska­zu­ją­cy pa­lec czte­ry razy i wresz­cie prze­stał. Po­le­cam za­in­te­re­so­wa­nym. W mia­rę ła­two po­szło mi z jego bez­na­dziej­ny­mi ubra­nia­mi, bo po pro­stu wy­wa­li­łam pra­wie wszyst­kie jego szma­ty, kie­dy się do mnie wpro­wa­dził, i za gro­sze albo wręcz za nic po­ścią­ga­łam nowe z se­sji zdję­cio­wych w „Styl-le”. Tro­chę się bul­wer­so­wał na po­cząt­ku, ale nie miał wyj­ścia.

No i wszyst­ko na dar­mo. Kie­dy już osią­gnę­łam jaki taki efekt, Mi­chał bar­dzo spryt­nie wy­krę­cił kota ogo­nem, spro­wo­ko­wał mnie, wy­ko­rzy­stał oka­zję, spa­ko­wał bły­ska­wicz­nie ciu­chy, któ­re sama dla nie­go zdo­by­łam, i tyle go wi­dzia­łam. Za­pi­sa­łam so­bie do­kład­nie prze­bieg tam­te­go po­po­łu­dnia w pa­mięt­ni­ku jako po­nu­rą prze­stro­gę dla sa­mej sie­bie, że nie na­le­ży zbyt się po­świę­cać i an­ga­żo­wać w męż­czy­znę.

To zna­czy, że Mi­chał przy­je­chał do domu o osiem­na­stej trzy­dzie­ści sie­dem, cho­ciaż wy­szedł z pra­cy o sie­dem­na­stej pięt­na­ście. Prze­cięt­ny do­jazd z bli­skie­go Żo­li­bo­rza, gdzie pra­co­wał jako fo­to­ser­wi­sant w agen­cji fo­to­gra­ficz­nej, do domu zaj­mo­wał mu w go­dzi­nach szczy­tu pięć­dzie­siąt mi­nut. Tego dnia je­chał o dwa­dzie­ścia dwie mi­nu­ty dłu­żej. Duże „O” oraz wy­krzyk­ni­ki ozna­cza­ją moją uwa­gę na ten te­mat. Przy­wiózł mi kwia­ty, to praw­da, róże, ale ich za­kup nie mógł trwać dłu­żej niż pięć mi­nut. No, po­wiedz­my sie­dem. A co z resz­tą cza­su? Zero ozna­cza, że wy­mi­gał się od od­po­wie­dzi, co za­owo­co­wa­ło mi­nu­sem, jaki mu po­sta­wi­łam. Du­żym mi­nu­sem, cze­go do­wo­dzi wy­krzyk­nik.

Resz­tę wie­czo­ru za­pi­sa­łam w pa­mięt­ni­ku w ca­ło­ści, re­zy­gnu­jąc z sy­te­mu ko­do­wa­nia, co świad­czy o moim sil­nym wzbu­rze­niu.

Po za­koń­cze­niu dys­ku­sji, w któ­rej zresz­tą Mi­chał pra­wie nie brał udzia­łu, po­nie­waż za­mknął się w ła­zien­ce i pra­wie zdar­łam so­bie gar­dło, roz­ma­wia­jąc do nie­go przez drzwi, po­sta­no­wi­łam przy­go­to­wać ko­la­cję. Nie za­słu­żył so­bie co praw­da, ale prze­cież po­wi­nien coś zjeść. SAMA roz­pa­ko­wa­łam za­ku­py, któ­re zro­bił w po­rze lun­chu – 71,30 zł, był pa­ra­gon – zde­cy­do­wa­nie za dro­go, ale po­wstrzy­ma­łam się od ko­men­ta­rza. Zro­bi­łam her­ba­tę chiń­ską czer­wo­ną, awo­ka­do z kre­wet­ka­mi, ma­jo­ne­zem i ka­pa­ra­mi oraz pie­czy­wo czosn­ko­we bez czosn­ku. Do tego piwo Mil­ler. Na­stęp­nie po­lu­zo­wa­łam an­te­nę w te­le­wi­zo­rze, aby za­po­biec oglą­da­niu „Fak­tów” pod­czas ko­la­cji, bo­wiem wi­dok krwi oraz To­ma­sza Lisa psu­je mi ape­tyt. O go­dzi­nie dzie­więt­na­stej zero je­den Mi­chał wy­szedł z ła­zien­ki i zgod­nie z mo­imi prze­wi­dy­wa­nia­mi włą­czył te­le­wi­zor. Wi­dok śnie­żą­ce­go ekra­nu uspo­ko­ił mnie, uda­łam się więc do kuch­ni po sztuć­ce. Kie­dy wró­ci­łam, te­le­wi­zor od­bie­rał do­brze, co mnie zde­ner­wo­wa­ło. „An­te­na się wy­su­nę­ła” – oznaj­mił Mi­chał. – „Ru­sza­łaś coś?”. Po­wie­dzia­łam, że nie oraz żeby wy­łą­czył to pu­dło, bo jest ko­la­cja. Po krót­kiej wy­mia­nie zdań Mi­chał zgo­dził się na wy­łą­cze­nie dźwię­ku, usia­dłam za­tem przy sto­le ty­łem do ekra­nu. Mi­chał usiadł na­prze­ciw­ko, ale nie­co z le­we­go boku, żeby wi­dzieć te­le­wi­zor, wsta­łam więc i prze­nio­słam z ko­mo­dy wa­zon z ró­ża­mi (dwa­dzie­ścia sie­dem sztuk, a ostat­nio przy­no­sił trzy­dzie­ści pięć), któ­ry po­sta­wi­łam na sto­le z le­wej stro­ny. Mi­chał wes­tchnął i prze­stał wy­cią­gać szy­ję. Za­pa­li­łam dwie świe­ce usta­wio­ne na sto­le z pra­wej stro­ny (na wszel­ki wy­pa­dek), a na­stęp­nie opo­wie­dzia­łam Mi­cha­ło­wi, co ro­bi­łam tego dnia oraz w co kto był ubra­ny, a tak­że o czym roz­ma­wia­ły­śmy w re­dak­cji. Po­nie­waż czy­ta­łam ostat­nio w „Co­smo”, iż w praw­dzi­wym, zdro­wym związ­ku dwoj­ga do­ro­słych lu­dzi waż­ną, rolę od­gry­wa dia­log, wtrą­ca­łam co ja­kiś czas sfor­mu­ło­wa­nia: „a co ty o tym my­ślisz?” oraz „jak są­dzisz?”, da­jąc Mi­cha­ło­wi po trzy se­kun­dy na od­po­wiedź. Nie sko­rzy­stał jed­nak z tej moż­li­wo­ści. Na­stęp­nie, da­jąc wy­raz tro­ski i przy­wią­za­nia, po­uczy­łam Mi­cha­ła, że przy sto­le na­le­ży sie­dzieć pro­sto i nie gar­bić się oraz że nie na­le­ży jeść kre­we­tek pal­ca­mi. Mi­chał od­po­wie­dział, że wie, ale to awo­ka­do jest wy­jąt­ko­wo twar­de. Nie wi­dzia­łam związ­ku mię­dzy je­dze­niem kre­we­tek pal­ca­mi a twar­do­ścią awo­ka­do, któ­re zresz­tą on sam ku­pił, bo ja nie ku­pi­ła­bym po­dob­nie twar­de­go, o czym na­tych­miast po­wie­dzia­łam. Na to Mi­chał po­wie­dział mi, że­bym mu dała spo­kój, bo jest zmę­czo­ny. Zmę­czo­ny! Czym on może być zmę­czo­ny, py­tam ja się kogo. Cały dzień sie­dzi so­bie wy­god­nie na krze­seł­ku, wy­szu­ku­je zdję­cia w in­ter­ne­cie i oglą­da slaj­dy. JA to do­pie­ro je­stem zmę­czo­na i on w ogó­le nie wie, co to jest zmę­cze­nie, bo jak­by był taki zmę­czo­ny jak ja, toby chy­ba w ogó­le pal­cem nie ru­szył, a ja ru­szam. Na to on od­parł, że znów bar­dzo mnie pro­si, że­bym mu dała spo­kój. Za­py­ta­łam więc, co on ro­zu­mie przez spo­kój, a on od­po­wie­dział, że­bym go prze­sta­ła za­mę­czać. Za­mę­czać! No, sko­ro dla nie­go zwy­kła roz­mo­wa ze mną – po­wie­dzia­łam – jest mę­czą­ca, to ja już nie wiem, bo sko­ro ko­goś się ko­cha, to chce się z nim roz­ma­wiać, bo z kim roz­ma­wiać, jak nie z kimś, kogo się ko­cha? Czy to zna­czy – za­py­ta­łam – że on mnie już nie ko­cha? Na to Mi­chał po­wie­dział, że prze­ciw­nie, b. mnie ko­cha i że prze­cież przy­wiózł mi kwia­ty. Od­par­łam więc, żeby on mi tu kwia­ta­mi ust nie za­ty­kał, bo kwia­ty o ni­czym nie świad­czą. W dzień Wszyst­kich Świę­tych też się wozi kwia­ty na gro­by i to wca­le nie świad­czy o mi­ło­ści, ale o tym, że tak wy­pa­da. Na to Mi­chał po­wie­dział, że ja nie je­stem na pew­no jak grób, bo grób mil­czy, a ja nie. B. się zde­ner­wo­wa­łam i po­wie­dzia­łam, że może le­piej by było, żeby on so­bie po­szu­kał w ta­kim ra­zie ja­kiejś nie­boszcz­ki, bo żad­na żywa ko­bie­ta z nim nie wy­trzy­ma, chy­ba że śle­pa i głu­cha, a i to nie na pew­no. Mi­chał w ogó­le nie od­po­wie­dział, tyl­ko wes­tchnął zna­czą­co, co mnie jesz­cze b. zde­ner­wo­wa­ło, po­wie­dzia­łam więc, żeby tak nie wzdy­chał. Na to Mi­chał po­wie­dział, że on już nie ma siły i że chy­ba przy­najm­niej wes­tchnąć na wła­sną rękę mu wol­no. Od­par­łam, że on nie wie, co zna­czy nie mieć siły, bo ja to do­pie­ro nie mam siły, a nie on i że nie bę­dzie mi tu tak zna­czą­co wzdy­chał w moim wła­snym domu. Jak mu nie od­po­wia­da – po­wie­dzia­łam – to pro­szę, dro­ga wol­na, bo nikt go tu siłą nie trzy­ma, a ja cie­ka­wa je­stem, co on by zro­bił w ogó­le gdy­by nie ja. Mi­chał od­parł, że­bym nie ku­si­ła losu, bo on by so­bie świet­nie po­ra­dził, i że nie miesz­ka ze mną ze wzglę­du na miesz­ka­nie, tyl­ko na mnie. Ale sko­ro mi to nie od­po­wia­da, to on się może wy­pro­wa­dzić. Ro­ze­śmia­łam się drwią­co i na­tu­ral­nie, a na­stęp­nie od­po­wie­dzia­łam, że naj­le­piej jak się wy­pro­wa­dzi już ju­tro, bo mam wszyst­kie­go do­syć. Mi­chał za­py­tał, czy ja je­stem pew­na, co mó­wię, bo on też ma do­syć wszyst­kie­go. Od­po­wie­dzia­łam, że w ży­ciu nie by­łam cze­goś tak pew­na jak tego, co te­raz mó­wię. Mi­chał wstał i za­czął pa­ko­wać swo­je rze­czy. Za­mknę­łam się w sy­pial­ni i roz­pła­ka­łam, bo co ja zro­bię, jak on się wy­pro­wa­dzi? I dla­cze­go on jest taki pod­ły? I dla…

Za­pis ury­wa się na­gle, bo Mi­chał za­czął się do­bi­jać do sy­pial­ni, żeby za­brać swo­ją bie­li­znę z szu­fla­dy w sza­fie, a no­to­wa­łam na bie­żą­co. Wpu­ści­łam go, gdyż pew­na by­łam, że to tyl­ko pre­tekst, żeby mnie prze­pro­sić, ale on pod­szedł pro­sto do sza­fy i za­czął pa­ko­wać swo­je gat­ki i skar­pet­ki do re­kla­mó­wek, igno­ru­jąc mnie cał­ko­wi­cie. Przy­glą­da­łam się temu przez mi­nu­tę bez sło­wa, po czym za­bra­łam to­reb­kę oraz nie­bie­ski ko­żu­szek i po­je­cha­łam na noc do Agniesz­ki. Kie­dy na dru­gi dzień wró­ci­łam rano do domu, Mi­cha­ła już nie było. Zo­sta­wił tyl­ko kart­kę: „Klucz jest u Bar­to­si­ko­wej z par­te­ru. Przy­kro mi, ale sko­ro tak chcesz, to trud­no”. Prze­cież ten czło­wiek to na­wet po­rząd­ne­go li­stu po­że­gnal­ne­go nie po­tra­fi na­pi­sać! Co to za zda­nie jest „przy­kro mi, ale sko­ro tak chcesz, to trud­no”? No, ja to bym na­pi­sa­ła list po­że­gnal­ny! „Że­gnaj! Nig­dy nie do­wiesz się, co stra­ci­łeś” na przy­kład. Albo „Ko­cha­łam Cię jak ni­ko­go in­ne­go, ale nie oka­za­łeś się god­ny ta­kiej mi­ło­ści. Że­gnaj na za­wsze”. To jest list po­że­gnal­ny! Żar i uczu­cie! Albo nie, bo jesz­cze uwie­rzył­by, że go tak ko­cha­łam i miał­by sa­tys­fak­cję. Le­piej: „Nig­dy cię nie ko­cha­łam, te­raz mogę to po­wie­dzieć. Cie­szę się, że ten kosz­mar na­resz­cie się skoń­czył. Nie chcę cię już nig­dy wi­dzieć. Spal wszyst­kie moje SMS-y”. Przy­najm­niej ja­kiś kon­kret, jest nad czym my­śleć. A ten mi tu pi­sze po roku wspól­ne­go ży­cia pod jed­nym da­chem, że mu przy­kro! Klu­cha nie fa­cet.

Nig­dy wię­cej mi­ło­ści – tyl­ko roz­są­dek. Nig­dy wię­cej pół­pro­duk­tu, w któ­ry trze­ba in­we­sto­wać czas, siły i środ­ki, żeby zro­bić z nie­go czło­wie­ka. To zu­peł­nie tak jak ze szcze­nia­kiem – są same kło­po­ty, za­nim na­uczy się słu­chać i za­ła­twiać na ga­ze­tę. Naj­le­piej brać psa z pew­ne­go źró­dła, od­cho­wa­ne­go i na­uczo­ne­go czy­sto­ści. Nie­ste­ty nie ma jesz­cze w na­szym kra­ju ho­dow­li męż­czyzn, ale wni­kli­wa ob­ser­wa­cja, ra­cjo­nal­ny bi­lans wad i za­let kan­dy­da­ta, bez tego ca­łe­go uczu­cio­we­go oszo­ło­mie­nia, może dać wła­ści­wy efekt. A ja już ta­kie­go kan­dy­da­ta na wi­del­cu mam.

Ja­nek wpro­wa­dził się jesz­cze w cza­sach Mi­cha­ła, ale pod sam ich ko­niec. Od razu zwró­ci­łam na nie­go uwa­gę, bo jest wy­jąt­ko­wo grzecz­ny i do­brze ubra­ny. Typ chło­pa­ka, o któ­rym moja mama mówi „chłop jak ma­lo­wa­nie”. Kie­dy Mi­chał się wy­niósł, a ja prze­sta­łam się wście­kać, za­czę­łam się przy­glą­dać Jan­ko­wi uważ­niej. Wyż­szy ode mnie, ale nie za wy­so­ki. Nie ły­sie­je, nie tyje, goli się gład­ko i nic mu nie od­sta­je za­nad­to. Ide­al­ny ma­te­riał na oso­bi­ste­go fa­ce­ta. Nie ma dziew­czy­ny ani ni­cze­go po­dob­ne­go, nie spro­wa­dza so­bie pa­nie­nek. Raz je­den usły­sza­łam u nie­go w miesz­ka­niu ko­bie­cy głos. Okrop­nie się zde­ner­wo­wa­łam, ale oka­za­ło się, że to ja­kaś mło­da Ukra­in­ka przy­szła umyć mu okna i zro­bić ge­ne­ral­ne po­rząd­ki. Ja­nek wy­glą­da sym­pa­tycz­nie, ale nie ści­ska mnie w doł­ku na jego wi­dok, a to do­bry znak – nie za­ko­cham się w nim na­tych­miast po uszy. W do­dat­ku miesz­ka­nie ku­pił, a nie wy­na­jął, bo wkrót­ce jego na­zwi­sko po­ja­wi­ło się na li­ście lo­ka­to­rów. To zna­czy, że ma pie­nią­dze, ale jesz­cze nie uda­ło mi się usta­lić, czym się zaj­mu­je. Pro­wa­dzi bar­dzo ure­gu­lo­wa­ny tryb ży­cia, w te­le­wi­zji oglą­da głów­nie wia­do­mo­ści i pro­gra­my przy­rod­ni­czo-na­uko­we. Słu­cha lek­kie­go jaz­zu, co jest dla mnie do przy­ję­cia, i sam u sie­bie sprzą­ta – Ukra­in­ka była jed­no­ra­zo­wym wy­bry­kiem. Od­ku­rzacz włą­cza za­wsze w piąt­ki po po­łu­dniu, a je­śli nie zdą­ży, to w so­bo­tę rano. Oczy­wi­ście do­wie­dzia­łam się tego wszyst­kie­go dzię­ki dys­kret­nej ob­ser­wa­cji i sys­te­ma­tycz­ne­mu na­słu­cho­wi. Mam uła­twio­ne za­da­nie, bo miesz­ka­nie Jan­ka przy­le­ga do mo­je­go kuch­nią i ka­wał­kiem du­że­go po­ko­ju. Dzię­ki umie­jęt­ne­mu po­słu­gi­wa­niu się ema­lio­wa­nym kub­kiem (szklan­ka się nie spraw­dzi­ła) oraz wi­zje­rem w drzwiach je­stem w sta­nie cał­kiem do­brze kon­tro­lo­wać jego po­czy­na­nia. W osta­tecz­no­ści mogę jesz­cze zaj­rzeć do są­sied­nie­go miesz­ka­nia, moc­no wy­chy­la­jąc się z bal­ko­nu, ale nie mogę ro­bić tego zbyt czę­sto, bo raz pra­wie mnie przy­ła­pał. Na ra­zie nie prze­szłam jesz­cze do fazy ata­ku – za każ­dym ra­zem, kie­dy mi­jam go na klat­ce scho­do­wej czy po­dwór­ku, od­po­wia­dam tyl­ko obo­jęt­nie na jego „cześć” i sta­ran­nie uni­kam pro­wo­ko­wa­nia roz­mo­wy, a na­wet dłuż­sze­go kon­tak­tu wzro­ko­we­go. Ale już nie­dłu­go – wła­śnie mija szó­sty mie­siąc ob­ser­wa­cji i wy­da­je mi się, że to dość. Zresz­tą za­czy­nam się nie­po­ko­ić, że mi go ja­kaś rasz­pla sprząt­nie sprzed nosa, bo tro­chę za dłu­go jest sam jak na prze­cięt­ne­go fa­ce­ta.

W re­dak­cji mój do­bry hu­mor pry­ska jak bań­ka my­dla­na, bo pierw­sze, co wi­dzę na moim biur­ku, to ogrom­na żół­ta kart­ka przy­le­pio­na do kom­pu­te­ra: „Pro­szę o in­for­ma­cje na te­mat pierw­sze­go pre­zen­tu dla czy­tel­ni­czek do wtor­ku. Po­zdra­wiam ser­decz­nie. Nacz. Red. Kin­ga”. Jesz­cze nie spo­tka­łam ni­ko­go, kto na sa­mo­przy­lep­nej no­tat­ce pi­sał­by „po­zdra­wiam ser­decz­nie”, że o po­da­wa­niu sta­no­wi­ska nie wspo­mnę. Nie mam bla­de­go po­ję­cia, co moż­na by za­pro­po­no­wać i jak to zdo­być. Agniesz­ka ra­dzi, żeby po­szu­kać w in­ter­ne­cie albo osta­tecz­nie w książ­ce te­le­fo­nicz­nej wszel­kich pro­du­cen­tów ta­nie­go ba­dzie­wia. W su­mie to ja­kiś po­mysł, więc sama przy­no­szę jej do przej­rze­nia „Pa­no­ra­mę Firm” od Eli­zy. Ro­bię so­bie kawę i po­sta­na­wiam od­po­cząć przy „Co­smo”. Za­nim jed­nak uda­je mi się wcią­gnąć w pierw­szy ar­ty­kuł, przy­sia­da się Zu­zan­na. Jak­by nig­dy nic – ta to ma tu­pet. Rzu­cam jej mor­der­cze spoj­rze­nie.

– Hej – mówi Zu­zan­na. – Masz coś z ocza­mi?

– Z ocza­mi? – py­tam lo­do­wa­to.

– Tak mru­żysz.

– Wca­le nie mru­żę. I w ogó­le… – prze­ry­wam, bo prze­cież obie­ca­łam so­bie, że się do niej wię­cej nie ode­zwę.

Zu­zan­na roz­sia­da się wy­god­niej.

– I co? Masz już dla nas ga­dżet?

– Mam – kła­mię bez zmru­że­nia oka. – Zna­ko­mi­ty.

– Tak? Jaki?

– Nie­spo­dzian­ka – od­po­wia­dam zgryź­li­wie.

– Nie­spo­dzian­ka… – uśmie­cha się Zu­zan­na lek­ko. – Słu­chaj, jaką ja nie­spo­dzian­kę mia­łam wczo­raj!

Mil­czę wy­mow­nie, ale jej to zu­peł­nie nie zra­ża i za­czy­na opo­wia­dać. Kie­dy Zu­zan­na za­cznie kła­pać dzio­bem, nic i nikt jej nie po­wstrzy­ma.

– Wy­obraź so­bie, sto­ję so­bie na rogu Wil­czej i Emi­lii Pla­ter, go­dzi­na wcze­sna, bo do­pie­ro po ósmej wie­czo­rem. Cze­kam na tego mo­je­go bał­wa­na już pra­wie dzie­sięć mi­nut przy kra­węż­ni­ku, aż tu na­gle pod­cho­dzi ja­kiś gno­jek. Cał­kiem sym­pa­tycz­ny, więc za­cho­wu­ję się neu­tral­nie. A on pyta: „Czy moż­na?”. Nie wiem, o co cho­dzi, ale po­nie­waż mam po­sta­wę otwar­tą – sama po­wiedz, czy ja nie mam otwar­tej po­sta­wy? – i ge­ne­ral­nie je­stem za wol­no­ścią w każ­dym sen­sie ro­zu­mie­nia tego sło­wa, więc mó­wię, że moż­na. On mnie pyta: „To gdzie?”. Sko­ja­rzy­łam so­bie te dwa py­ta­nia i po­ję­łam, że pyta, gdzie moż­na. Po­nie­waż, tak jak po­wie­dzia­łam, pre­zen­tu­ję po­sta­wę to­le­ran­cyj­ną i otwar­tą, od­par­łam, że wszę­dzie. A wte­dy on mnie pyta, ile to ma kosz­to­wać. I wte­dy mnie oświe­ci­ło. Za­dzi­wi­łam się, po­nie­waż ja zu­peł­nie nie wy­glą­dam na kur­wę – sama po­wiedz, czy ja wy­glą­dam na kur­wę? – no, ale wi­dać cza­sy się zmie­nia­ją i dziś na­wet kur­wa może wy­glą­dać jak czło­wiek. Po­nie­kąd na­wet się ucie­szy­łam, że taka je­stem jesz­cze atrak­cyj­na, że mnie na uli­cy za­cze­pia­ją mło­dzi cał­kiem sym­pa­tycz­ni fa­ce­ci, na­wet je­śli mnie bio­rą za kur­wę, bo prze­cież do szpet­nej by nie po­de­szli, nie? No więc zro­bi­ło mi się miło, ale i za­in­try­go­wa­ło mnie, na ile taki fa­cet może mnie wy­ce­nić, mó­wię ci, miał może ze dwa­dzie­ścia lat, nie wię­cej. Po­wie­dzia­łam mu za­tem, że do­kład­nie tyle, na ile wy­glą­dam, ani gro­sza mniej, ani wię­cej i jak on my­śli, ile to jest. A on, wy­obraź so­bie, pa­trzy na mnie i pa­trzy, ja się uśmie­cham miło, a ten ba­ran, ćwok ostat­ni mówi mi: „mam sto zło­tych” i czy to wy­star­czy. Wiesz, no po­wiem ci, że jak­by mnie w twarz zdzie­lił. Oczy­wi­ście ja nie wiem, ja­kie są staw­ki i nie są­dzi­łam, że mi po­wie: co naj­mniej ty­siąc. Ale sto zło­tych? Po pro­stu po­czu­łam się upo­ko­rzo­na. Py­tam go więc, jak on są­dzi, co ja mam so­bie za te sto zło­tych ku­pić – pa­tycz­ki do uszu czy co? I czy nor­mal­na ko­bie­ta może się zgo­dzić na ha­ro­wa­nie za taką kasę? Jak­kol­wiek by było, to jest cięż­ka pra­ca, szcze­gól­nie je­śli się tra­fi taki nie­opie­rzo­ny, nie­wy­da­rzo­ny gów­niarz. I za­py­ta­łam go tak­że, jak on by się po­czuł, gdy­by ja­kaś baba chcia­ła, żeby ją prze­le­ciał za sto zło­tych? Choć pew­nie żad­na by nie chcia­ła, bo gdy­by chcia­ła, to on by nie mu­siał cho­dzić na dziw­ki. Ale – do­da­łam – jak ktoś ma ma­łe­go, to mu nic in­ne­go nie po­zo­sta­je i żeby so­bie ra­czej wziął do ser­ca, że je­śli już ma ta­kie­go ma­łe­go, nie po­wi­nien tego roz­mia­ru prze­kła­dać na inne sfe­ry ży­cia, w tym na ho­no­ra­rium dla damy, bo to się nie da prze­ło­żyć i dla damy roz­miar nie ma zna­cze­nia, bo obo­jęt­ne, czy klient ma du­że­go, czy ma­łe­go, dama tak samo się na­gim­na­sty­ku­je, szcze­gól­nie przy ta­kiej po­go­dzie, a wiesz, cie­pło nie było. I po­wie­dzia­łam mu jesz­cze, żeby le­piej so­bie to sto zło­tych głę­bo­ko scho­wał, bo bio­rąc pod uwa­gę jego po­ziom in­te­lek­tu­al­ny, za­pew­ne nie było mu ła­two ta­kie pie­nią­dze za­ro­bić. Je­śli mu się to uda­ło, niech le­piej je prze­zna­czy na czar­ną go­dzi­nę, bo kie­dy tak na nie­go pa­trzę, je­stem pew­na, że taka czar­na go­dzi­na – jed­na z wie­lu w jego ży­ciu – jest tuż za pro­giem. A je­śli nie ma in­stynk­tu sa­mo­za­cho­waw­cze­go i nie my­śli o przy­szło­ści, to żeby le­piej za te sto zło­tych so­bie zro­bił ope­ra­cję pla­stycz­ną, przy­najm­niej jed­ną, bo przy­da­ło­by mu się kil­ka­na­ście. I naj­le­piej, żeby za­czął od uszu, bo rów­nie od­sta­ją­cych, jak żyję nie wi­dzia­łam i szczę­ście, że nie ma dziś wia­tru, bo za­pew­ne od­fru­nął­by na tych mał­żo­wi­nach ni­czym słoń Dum­bo. Tu mi się kon­cept skoń­czył, a ten ba­ran, słu­chaj, stał jak przy­mu­ro­wa­ny z otwar­tą gębą przez chwi­lę, po czym się roz­ry­czał. Nig­dy jesz­cze nie uda­ło mi się wy­wo­łać łez u męż­czy­zny, a wierz mi, pró­bo­wa­łam na wszel­kie spo­so­by mi­lion razy. Zno­wu za­tem zro­bi­ło mi się miło, bo mnie ten nie­spo­dzie­wa­ny suk­ces wzru­szył, po­kle­pa­łam go po ra­mie­niu i po­wie­dzia­łam, żeby się tak nie przej­mo­wał, bo wła­ści­wie tych uszu ta­kich zno­wu bar­dzo urba­no­idal­nych nie po­sia­da. Za­czę­łam się na­wet za­sta­na­wiać, czy by go nie za­pro­sić na piwo albo na lody, ale wte­dy pod­je­chał ten mój kre­tyn, spóź­nio­ny pra­wie pięt­na­ście mi­nut, wy­sko­czył z sa­mo­cho­du i wrza­snął: „Kto to jest?!”. To było à pro­pos tego chło­pa­ka. Jest po­twor­nie za­zdro­sny i po­tem mi po­wie­dział, że jak nas zo­ba­czył – ja, wiesz, z ręką na ra­mie­niu tego go­ścia, fa­cet we łzach, to był pe­wien, że to mój ko­cha­nek, któ­re­go wła­śnie od­sta­wi­łam od pier­si. Ja mu mó­wię, że to nikt nie jest i że­by­śmy je­cha­li, a on na to: „Już ja wi­dzę, co się tu­taj dzie­je. Za­tłu­kę cię, gno­ju je­den!”. I bach, trza­snął tego chło­pa­czy­nę. Ja mu mó­wię, żeby dał spo­kój, a on na to: „Spa­łaś z nim! Przy­znaj się!”. Więc od­par­łam, żeby nie był idio­tą, że z ni­kim nie spa­łam i w ogó­le nie znam tego pana, któ­ry po pro­stu wziął mnie za kur­wę, jak tak sta­łam na uli­cy, kie­dy on się spóź­niał. Wiesz, te­raz so­bie my­ślę, że nie po­win­nam była tego mó­wić, ale wte­dy wy­da­wa­ło mi się to do­brym po­my­słem. Szcze­rość i te spra­wy – zresz­tą znasz mnie – szcze­rość to moje dru­gie imię. A to był błąd, bo on się rzu­cił na tego chło­pa­ka i sprał go na kwa­śne jabł­ko. Na­gle – łups – wy­sko­czy­ło dwóch gli­nia­rzy, zła­pa­li jed­ne­go i dru­gie­go, wsa­dzi­li do sa­mo­cho­du i za­bra­li na po­ste­ru­nek, a ja zo­sta­łam sama na środ­ku Wil­czej obok za­mknię­te­go sa­mo­cho­du tego mo­je­go idio­ty. Mu­sia­łam wra­cać me­trem do domu i mało mnie szlag nie tra­fił, bo sama wiesz, jak tam wie­je, a ja mia­łam na so­bie poń­czo­chy ze wzglę­du na pla­no­wa­ny miły wie­czór z tym dur­niem. Sza­le­nie fi­ku­śne poń­czo­chy, ta­kie prze­zro­czy­ste w pa­secz­ki, no ale cie­płe to one nie są. Zresz­tą ja­kaś tłu­sta baba po­dar­ła mi jed­ną w tym me­trze. Nie­waż­ne. Wy­pu­ści­li ich po go­dzi­nie. Ten mój ba­ran ja­koś się po­zbie­rał, ale wiesz tak so­bie my­ślę, że tam­ten chło­pak to już nig­dy nie pój­dzie na dziw­ki. Te­raz mi go tro­chę żal.

Zu­zan­na na­bie­ra po­wie­trza, bo pra­wie całą opo­wieść wy­snu­ła na jed­nym od­de­chu. Wcią­gnę­łam się wbrew mo­jej woli i na­wet nie­co mnie roz­ba­wi­ła.

– Słu­chaj – mówi Zu­zan­na – może pój­dzie­my na lunch?

W gło­wie za­pa­la mi się czer­wo­ne świa­teł­ko. Dla­cze­go ona jest dla mnie taka miła? O co cho­dzi? Nig­dy jesz­cze ra­zem nie wy­cho­dzi­ły­śmy.

– A do­kąd? – py­tam ostroż­nie.

– A gdzie bądź. Do KFC na przy­kład.

– Nie, wiesz, umó­wio­na je­stem – wy­krę­cam się po krót­kim na­my­śle. – Poza tym ja nie lu­bię KFC.

– He, he – śmie­je się Zu­zan­na, mru­ga­jąc do mnie po­ro­zu­mie­waw­czo. – Nikt nie po­wie gło­śno, że lubi KFC. To tak jak z pod­pa­la­niem wła­snych bą­ków – każ­dy kie­dyś to ro­bił, ale nikt się do tego nie przy­zna.

– No wiesz! – od­po­wia­dam głę­bo­ko zszo­ko­wa­na. – Ja nig­dy tego nie ro­bi­łam… A ty ro­bi­łaś?

Zu­zan­na pa­trzy na mnie przez chwi­lę z ka­mien­ną twa­rzą, po czym mówi:

– Nie, no co ty? Zwa­rio­wa­łaś? Oczy­wi­ście, że nie!

Po czym wsta­je z god­no­ścią i wra­ca do swo­je­go biur­ka.

*

Agniesz­ce uda­je się zna­leźć kil­ka fa­bry­czek pro­du­ku­ją­cych ta­nią bi­żu­te­rię i róż­ne du­pe­re­le re­kla­mo­we: dłu­go­pi­sy, no­te­sy, za­pal­nicz­ki. Za­bie­ram tę li­stę i idę do dzia­łu re­kla­my i mar­ke­tin­gu, żeby coś oni za­ła­twi­li, ale bły­ska­wicz­nie mnie spła­wia­ją. Cho­ler­ne le­nie – nic nie ro­bią po ca­łych dniach, a za­ra­bia­ją naj­le­piej ze wszyst­kich. Z ze­msty za­bie­ram jed­ną z na­szych fir­mo­wych za­pal­ni­czek z pół­ki, na któ­rej sto­ją pre­zen­ty dla naj­waż­niej­szych re­kla­mo­daw­ców „Styl­le” i wra­cam do po­ko­ju re­dak­cyj­ne­go. Po­sta­na­wiam, że Agniesz­ka ob­dzwo­ni tych pro­du­cen­tów w po­nie­dzia­łek, bo już mi­nę­ła pięt­na­sta i trze­ba się po­ma­łu zbie­rać do domu.

*

Po­sta­na­wiam spę­dzić wie­czór w domu – taki ory­gi­nal­ny mam po­mysł. Wie­czór dla uro­dy i zdro­wia. Zro­bię so­bie ja­kąś ma­secz­kę, zjem coś zdro­we­go, obej­rzę ja­kiś film i zre­lak­su­ję się. Przy­jeż­dżam koło osiem­na­stej, a już przed dwu­dzie­stą czu­ję się do­sko­na­le zre­lak­so­wa­na. Coś bym zro­bi­ła. Przy­po­mi­na mi się, że mam na paw­la­czu belę ta­kie­go zna­ko­mi­te­go ma­te­ria­łu w go­tyc­kie na­dru­ki. Ku­pi­łam go jako de­ko­ra­cję do se­sji zdję­cio­wej. Pani wpu­ści­ła wy­da­tek w kosz­ty i zwró­ci­ła mi pie­nią­dze, cho­ciaż osta­tecz­nie nie uży­li­śmy tej tka­ni­ny do zdjęć. Mam tego z pięć­dzie­siąt me­trów. Mo­gła­bym uszyć ja­kąś kre­ację czy za­sło­ny do du­że­go po­ko­ju. Wła­żę po dra­bi­nie pod su­fit – miesz­ka­nie jest cho­ler­nie wy­so­kie, pra­wie czte­ry me­try – z ol­brzy­mim tru­dem wy­cią­gam belę i rzu­cam na pod­ło­gę. Cały dom się za­trząsł, bo waży to chy­ba z tonę. Roz­wi­jam ka­wa­łek. Ślicz­ny – bur­gun­do­we tło w bla­do­zło­te ini­cja­ły go­tyc­kie i frag­men­ty sta­ro­dru­ków. Od­ci­nam ze czte­ry me­try i ob­wi­jam się na pró­bę. Po­ra­ża­ją­cy efekt – coś jak­by słup ogło­szeń w sta­rym sty­lu. Trze­ba by to z czymś gład­kim po­łą­czyć, za dużo wzo­rów. Może. Jak na złość aku­rat w tym mo­men­cie dzwo­ni te­le­fon. Z tru­dem uwal­niam się spod zwo­jów tka­ni­ny i do­czoł­gu­ję do apa­ra­tu.

– Halo! – war­czę. Przez dłuż­szą chwi­lę nikt się nie od­zy­wa, cho­ciaż sły­szę czy­jeś wes­tchnie­nie. War­czę jesz­cze raz: – Halo!

– Ech – ze słu­chaw­ki wy­do­by­wa się bo­le­sny jęk, a po chwi­li po­nu­ry ko­bie­cy głos oznaj­mia: – Czło­wiek jak ten śmieć…