Lista moich zachcianek
- Wydawca:
- Drzewo Babel
- Kategoria:
- Obyczajowe i romanse
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-89933-79-9
- Rok wydania:
- 2013
- Słowa kluczowe:
- jours
- każdą
- kobiece
- lista
- listę
- moich
- pieniądza
- swoich
- wszechwładnego
- wypełnia
- wyrazić
- zachcianek
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Lista moich zachcianek”
Jocelyne Guerbette, właścicielka pasmanterii w mieście Arras, wypełnia na chybił trafił los na loterii. I nagle pieniądze spadają - jak manna z nieba. I Jocelyne zaczyna sporządzać listy. Listę swoich potrzeb. Listę swoich zachcianek. Listę swoich szaleństw. Ale każda wygrana ma swoją cenę. Rząd przypadkowych cyfr przypomina, że równowaga w życiu jest czymś niezwykle delikatnym.
Piękna historia zwykłej kobiety.
Z sympatią i przejęciem śledzimy losy bohaterki, która, spisując listę zachcianek, zmienia też bieg własnego życia – to tka jego materię, to ją pruje z beztroską kobiety wolnej.
Madame Figaro
Delacourt potrafi z poruszającą delikatnością wyrazić kobiece 'ja' i szczególną bolesność ludzkiej czułości.
Le Point
Powiaska ujmująca i na czasie – o włóczkach, guzikach, tasiemkach i o niszczycielskim wpływie wszechwładnego pieniądza.
Télé 7 Jours
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Gregoire Delacourt
Grégoire Delacourt
Urodził się w 1960 roku w Valenciennes.
Jest autorem reklam.
Pisarz rodzinny, jego debiut literacki, nagrodzony, m.in. Prix Marcel Pagnol, Rive Gauche à Paris, Coeur de France oraz druga powieść, Lista moich zachcianek, trafiły na listy bestsellerów we Francji, a prawa do nich sprzedano do ponad dwudziestu krajów.
www.gregoiredelacourt.com
•••
Z wolna zapełniamy szafki,
szuflada po szufladzie. Życie mija nam
na wypełnianiu domu; a gdy jest już pełny, niszczymy przedmioty, aby je zastąpić,
żeby mieć coś do zrobienia jutro.
Posuwamy się wręcz do tego, że niszczymy swój związek, aby przenieść się
w inną znajomość, inną przyszłość,
do innego domu.
W inne życie do zapełnienia.
•••
tytuł oryginału
La liste de mes envies
koncepcja graficzna
Michał Batory
redakcja i korekta
Bogna Piotrowska
© 2012, by Editions JC Lattès
© 2013 for the Polish edition by Drzewo Babel
All rights reserved
Drzewo Babel
ul. Litewska 1o/11 • oo-581 Warszawa
listy@drzewobabel.pl
www.drzewobabel.pl
ISBN 978-83-89933-79-9
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Dla dziewczyny
siedzącej na samochodzie;
tak, była tam.
Wszystkie cierpienia są dozwolone,
każde cierpienie się zaleca;
wystarczy iść, wystarczy kochać.
LE FUTUR INTÉRIEUR, FRANÇOISE LEROY
Ludzie zawsze się okłamują.
Ja na przykład wiem dobrze, że nie jestem ładna. Nie mam niebieskich oczu, w których przeglądają się mężczyźni; w których toń chcą się rzucić, aby skoczono im na ratunek. Nie mam figury modelki; jestem z tych pulchnych, a nawet puszystych. Tych, co zajmują półtora miejsca w autobusie. Ramiona mężczyzny przeciętnego wzrostu nie objęłyby całkiem mojego ciała. Nie mam wdzięku kobiet, którym szepcze się długie zdania z westchnieniami w roli znaków przestankowych. Nie. Inspiruję raczej krótką frazę. Brutalny zwrot. Kość pożądania, bez słoniny, bez przyjemnego tłuszczu.
Wiem to wszystko.
A jednak czasem, zanim Jo wróci do domu, zdarza mi się wchodzić na górę, do naszej sypialni i stawać przed lustrem umieszczonym w drzwiach szafy – muszę mu przypomnieć, żeby ją przykręcił, bo jeszcze któregoś dnia rozgniecie mnie podczas tej kontemplacji.
Zamykam wtedy oczy i rozbieram się delikatnie, tak jak nikt nigdy mnie nie rozbierał. Za każdym razem jest mi trochę zimno; przechodzą mnie dreszcze. Kiedy jestem już całkiem naga, zwlekam przez chwilę z otwarciem oczu. Delektuję się. Błądzę. Marzę. Znowu widzę tamte poruszające, omdlałe ciała z albumów malarskich, które poniewierały się w naszym domu; a potem te ostrzejsze, ze stron czasopism.
Delikatnie, w zwolnionym tempie, unoszę powieki.
Patrzę na moje ciało, moje czarne oczy, moje małe piersi, moją oponkę na brzuchu, mój las ciemnych włosów i widzę siebie piękną, i daję wam słowo, że w tym momencie jestem piękna, nawet bardzo piękna.
To piękno sprawia, że jestem głęboko szczęśliwa. Przeraźliwie silna.
Powoduje, że zapominam o całym tym paskudztwie. O nudnawej pasmanterii. O paplaninie i kuponach do totka bliźniaczek Danièle i Françoise, które prowadzą salon urody Coiff’Esthétique sąsiadujący z pasmanterią. Dzięki niemu zapominam o rzeczach bezwładnych. Jak życie, w którym nic się nie wydarza. Jak to koszmarne miasto bez lotniska; to szare miasto, z którego nie można uciec i gdzie nikt nigdy nie przyjeżdża, żaden złodziej serc, żaden biały rycerz na białym koniu.
Arras. Czterdzieści dwa tysiące mieszkańców, cztery hipermarkety, jedenaście supermarketów, cztery fast foody, kilka średniowiecznych ulic, przy ulicy du Miroir-de-Venise tabliczka informująca przyjezdnych i zapominalskich, że tutaj dwudziestego czwartego lipca 1775 roku urodził się Eugène-François Vidocq. I jeszcze moja pasmanteria.
Gdy tak stoję przed lustrem naga i piękna, wydaje mi się, że wystarczyłoby mi zatrzepotać ramionami, bym wzleciała w powietrze, lekka i pełna wdzięku. By moje ciało dołączyło do ciał z książek o sztuce, które poniewierały się po domu mojego dzieciństwa. Dorównałoby im wtedy pięknością; już na zawsze.
Ale nie ośmielam się nigdy.
Hałas Jo dobiegający z parteru zawsze mnie zaskakuje. Pęka jedwab mojego snu. Ubieram się raz-dwa. Jasność mojej skóry spowija cień. Znam wyjątkowe piękno skryte pod moimi szatami. Ale Jo nie zauważa go nigdy.
Raz mi powiedział, że jestem piękna. Było to przeszło dwadzieścia lat temu, miałam niewiele ponad dwadzieścia lat. Byłam wystrojona: niebieska sukienka, złocisty pasek, imitacja stylu Diora; chciał ze mną iść do łóżka. Jego komplement wziął górę nad moim ładnym strojem.
Sami widzicie, ludzie zawsze się okłamują.
Bo miłość nie wytrzymałaby prawdy.
Jo czyli Jocelyn. Mój mąż od dwudziestu jeden lat.
Przypomina Venantino Venantiniego, przystojniachę, który grał Mickeya Jąkałę w Gamoniu i gangstera Pascala w Testamencie gangstera. Stanowcza szczęka, spojrzenie spode łba, zwalający z nóg włoski akcent, słońce, złocista skóra, chrypliwy głos, od którego gąski dostają gęsiej skórki, tyle że mój Jocelyno Jocelyni ma dziesięć kilo nadwagi, a od jego akcentu panienki raczej nie mdleją.
Pracuje w Häagen-Dazs od otwarcia fabryki w 1990 roku. Zarabia dwa tysiące czterysta euro miesięcznie. Marzy o zastąpieniu plazmą naszego starego telewizora marki Radiola. O Porsche Cayenne. O kominku w salonie. O komplecie filmów z Jamesem Bondem na dvd. O zegarku Seiko ze stoperem. I o kobiecie piękniejszej i młodszej niż ja; ale tego mi nie mówi.
Mamy dwoje dzieci. Właściwie troje. Jednego chłopca, jedną dziewczynkę i jedne zwłoki.
Romain został poczęty tego wieczora, kiedy Jo powiedział mi, że jestem piękna, a jego kłamstwo sprawiło, że straciłam głowę, ubranie i dziewictwo. Była jedna szansa na tysiąc zajścia w ciążę za pierwszym razem, i akurat wypadło na mnie. Nadine zjawiła się w dwa lata później i odtąd już nigdy nie powróciłam do mojej idealnej wagi. Pozostałam gruba: coś jak ciężarna kobieta pusta w środku, balon wypełniony próżnią.
Bańka powietrza.
Jo przestał uważać, że jestem piękna i przestał mnie dotykać; zaczął przewalać się wieczorami przed telewizorem marki Radiola, pojadając lody, które rozdawali im w fabryce, i popijając kronenbourga. Przyzwyczaiłam się zasypiać sama.
Pewnej nocy obudził mnie. Był twardy, pijany i płakał. Wzięłam go więc w siebie i tej nocy Nadège wśliznęła się do mojego brzucha i zatonęła w zakamarkach mojego ciała i wśród moich smutków. Kiedy osiem miesięcy później wyszła na zewnątrz, była sina. Jej serce było nieme. Ale miała przecudowne paznokcie i bardzo długie rzęsy, i choć nigdy nie zobaczyłam koloru jej oczu, to jestem pewna, że była ładna.
W dzień narodzin Nadège, który był także dniem jej śmierci, Jo przestał pić piwo. Porozbijał różne przedmioty w naszej kuchni. Krzyczał. Powiedział, że życie jest parszywe, że życie jest kurwą, skurwioną kurwą suką. Bił we własną pierś, czoło, serce i ściany. Powiedział, że życie jest za krótkie. Że to nie fair. Że trzeba korzystać, bo człowiek nie ma czasu, psiakrew; moje maleństwo – dodał, mówiąc o Nadège – gdzie moja córeczka? Gdzie jesteś, kruszynko? Przestraszeni Romain i Nadine uciekli do swojego pokoju. Tamtego dnia Jo zaczął marzyć o pięknych rzeczach, od których życie staje się słodsze, a ból mniej dotkliwy. O plazmie. O Porsche Cayenne. O bondach. I o ładnej kobiecie. Był smutny.
Wracając do mnie: rodzice dali mi na imię Jocelyne.
Była jedna szansa na milion poślubienia mężczyzny imieniem Jocelyn, i wypadło na mnie. Jocelyn i Jocelyne. Martin i Martine. Louis i Louise. Laurent i Laurence. Raphaël i Raphaëlle. Paul i Paula. Michel i Michèle. Jedna szansa na milion.
I wypadło na mnie.
Pasmanterię przejęłam w tym samym roku, gdy wyszłam za Jo.
Pracowałam tam już od dwóch lat, gdy pewnego dnia właścicielka zakrztusiła się guzikiem, który wzięła w zęby, żeby sprawdzić, czy na pewno jest z kości słoniowej. Guzik ześliznął się po wilgotnym języku, przebił do części krtaniowej gardła, zaatakował wiązadło pierścienno-tarczowe i przedostał do aorty; pani Pillard nie słyszała więc, jak się dusi, podobnie zresztą jak ja, guzik zdławił bowiem każdy dźwięk.
Zaalarmował mnie dopiero odgłos upadku.
Padające ciało pociągnęło za sobą pudełka z guzikami; osiem tysięcy guzików potoczyło się po podłodze sklepiku i była to pierwsza rzecz, o której pomyślałam, kiedy odkryłam tragedię: ile dni i nocy spędzę na czworakach, segregując osiem tysięcy guzików fantazyjnych, metalowych i drewnianych, dla dzieci, do haute couture itd.
Adoptowany syn pani Pillard przyjechał z Marsylii na pogrzeb, zaproponował mi przejęcie interesu, bank wyraził zgodę i dwunastego marca 1990 roku pewien subtelny malarz przybył, aby na frontonie i drzwiach sklepiku nanieść napis Pasmanteria Jo, dawniej Maison Pillard. Jo był dumny. Pasmanteria Jo – mówił, uderzając się w tors jakby mu przypięli medal. – Jo to ja, to moje imię!
Patrzyłam na niego i myślałam sobie, że jest piękny i że mam szczęście, że mam takiego męża.
Pierwszy rok małżeństwa był olśniewający. Pasmanteria. Nowa praca Jo w fabryce. I wyczekiwane narodziny Romaina.
Ale jak dotąd pasmanteria nigdy nie przynosiła nadzwyczajnych zysków. Muszę stawiać czoła konkurencji ze strony czterech hipermarketów i jedenastu supermarketów, bandyckim cenom stoiska pasmanteryjnego na sobotnim targu, kryzysowi, który sprawia, że ludzie stają się strachliwi i źli, oraz ignorancji mieszkańców Arras przedkładających praktyczność gotowych ubrań nad fantazję odzieży szytej na miarę.
We wrześniu ludzie zamawiają u mnie naszywki lub naprasowanki; a gdy zamiast kupować nowe ubrania, wolą naprawić zeszłoroczne – igły, nici, parę zamków błyskawicznych.
Boże Narodzenie to czas wykrojów do przebrań. Księżniczka zawsze sprzedaje się najlepiej, za nią plasują się truskawka i dynia. Jeśli chodzi o chłopców, nieźle idzie pirat, w zeszłym roku panowała mania sumo.
Później jest cisza aż do wiosny. Schodzi kilka przyborników, ze dwie czy trzy maszyny do szycia i tkanina na metry. Robię na drutach i czekam na cud. Moje modele sprzedają się dość dobrze, zwłaszcza śpiworki dla niemowląt, szaliki i bawełniane swetry do szydełkowania.
Między południem a czternastą zamykam sklep i wracam do domu, aby samotnie zjeść obiad. Czasem, gdy pogoda dopisuje, idziemy z Danièle i Françoise do kawiarni L’Estaminet albo Café Leffe przy Placu Bohaterów i, siedząc na tarasie, jemy grzanki z serem i szynką.
Ładne są te bliźniaczki. Wiem dobrze, że wykorzystują mnie jako tło dla swoich wąskich talii, długich nóg, jasnych, sarnich oczu o rozkosznie płochliwym wyrazie. Uśmiechają się do mężczyzn, którzy jedzą samotnie lub we dwóch, pomiaukują, czasem gruchają. Ich ciała ślą sygnały, ich westchnienia są butelkami ciśniętymi w morze i nieraz jakiś mężczyzna podnosi którąś z nich. Nie trwa to długo: jedna kawa, wyszeptana obietnica, stracone złudzenie – mężczyznom tak bardzo brak wyobraźni. Później pora znów otworzyć nasze sklepy. To właśnie wtedy, w drodze powrotnej, nasze kłamstwa wychodzą na wierzch. Mam dosyć tego miasta, czuję się, jakbym żyła w folderze historycznym, brrr, duszę się – mówi Danièle. – Za rok będę daleko stąd, gdzieś, gdzie jest słońce, zoperuję sobie piersi. Gdybym miała pieniądze – dodaje Françoise – rzuciłabym wszystko, ot tak, z dnia na dzień. A ty, Jo?
Byłabym piękna i szczupła i nikt już nigdy by mnie nie okłamywał, nawet ja sama. Ale nie odpowiadam nic, wystarczy mi, że się uśmiechnę do ładnych bliźniaczek. Że skłamię.
Kiedy nie mamy klientów zawsze proponują mi manicure, stylizację lub maseczkę albo, jak mawiają, ucinamy sobie pogaduchę. Ja z kolei dziergam dla nich berety i rękawiczki, których nigdy nie noszą. Dzięki nim jestem wprawdzie okrągła, ale zadbana i mam wypielęgnowane dłonie; wiem, kto z kim sypia i znam problemy Denise z La Maison du Tablier ze zdradliwą czterdziestodziewięcioprocentową Genièvre de Loos; słyszałam o krawcowej z Charlet-Fournie, która przytyła dwadzieścia kilo, odkąd jej mąż dostał fioła na punkcie asystenta fryzjera z salonu Jean-Jac. Całej naszej trójce zdaje się wtedy, że jesteśmy najważniejszymi osobami na świecie.
A w każdym razie w mieście Arras.
Przynajmniej na tej ulicy.
Tak to wygląda. Mam czterdzieści siedem lat.
Nasze dzieci się wyprowadziły. Romain jest w Grenoble, studiuje na drugim roku na uczelni handlowej. Nadine siedzi w Anglii, pracuje jako opiekunka do dzieci i kręci filmy na video. Jeden z nich został pokazany i nagrodzony na jakimś festiwalu i wtedy ją straciliśmy.
Po raz ostatni widzieliśmy ją w minione Boże Narodzenie.
Kiedy ojciec spytał ją, czym się zajmuje, wyjęła z torby małą kamerę i podłączyła do telewizora Radiola. Nadine nie lubi słów. Odkąd mówi, mówi bardzo mało. Na przykład nigdy nie mówiła do mnie: mamo, jestem głodna. Zamiast tego wstawała i brała sobie coś do jedzenia. Nigdy nie powiedziała: odpytaj mnie z wierszyka, z pracy domowej, z tabliczki mnożenia. Słowa przechowywała w sobie, jak gdyby były czymś rzadkim. We dwie na wszystkie sposoby odmieniałyśmy milczenie. Spojrzenia, gesty i westchnienia zajmowały miejsce podmiotów, orzeczeń i dopełnień.
Na ekranie pojawiły się czarno-białe obrazy: pociągi, tory, rozjazdy; na początku wszystko poruszało się bardzo powoli, później z wolna przyspieszyło, obrazy poczęły nakładać się na siebie, rytm stawał się uwodzicielski, fascynujący; Jo wstał i poszedł do lodówki po piwo bezalkoholowe; nie mogłam oderwać oczu od ekranu, wzięłam moją córkę za rękę: podmiot; przez moje ciało przebiegły fale: orzeczenie; Nadine się uśmiechnęła: dopełnienie. Jo ziewał. Ja płakałam.
Kiedy film się skończył, Jo powiedział, że w kolorze, z dźwiękiem i na płaskim ekranie to byłby całkiem niezły filmik, córcia, a ja powiedziałam, dziękuję, dziękuję, Nadine, nie wiem, co chciałaś wyrazić w swoim filmie, ale ja autentycznie coś poczułam. Odłączyła małą kamerę od radioli i, spoglądając na mnie, szepnęła: zapisałam Bolero Ravela w obrazach, mamo, żeby głusi mogli je usłyszeć.
Wtedy objęłam moją córkę, przytuliłam ją do swojego zwiotczałego ciała i nie tłumiłam łez, bo nawet jeśli nie rozumiałam wszystkiego, to odgadywałam, że żyje w świecie wolnym od kłamstw.
Przez tę chwilę, gdy trzymałam ją w ramionach, byłam spełnioną mamą.
Romain zjawił się później, w porze strucli i prezentów. Pod rękę trzymał jakąś pannę. Pił z ojcem tourtela i grymasił na pokaz: to jakieś szczyny, nie browar – powiedział, a Jo zgasił go złośliwym taaak? to weź zapytaj Nadège, co to jest dobre piwko, już ona ci powie, gówniarzu durny, palancie jeden. Wtedy panna ziewnęła i Boże Narodzenie było popsute. Nadine wyszła bez pożegnania, zniknęła pośród zimna, ulotniła się jak obłok. Romain dokończył świąteczną struclę; otarł usta wierzchem dłoni, oblizał palce, a ja zastanowiłam się, na co te wszystkie lata, kiedy człowiek uczył go, by siedział prosto, nie kładł łokci na stole i mówił dziękuję; te wszystkie kłamstwa. Zanim i on wyszedł, poinformował nas, że rzuca studia i razem ze swoją panną będzie pracować jako kelner w Palais Breton, naleśnikarni mieszczącej się w Uriage, miasteczku uzdrowiskowym położonym o dziesięć minut drogi od Grenoble. Popatrzyłam na mojego Jo; oczami zaklinałam go: zrób coś, powiedz coś, nie pozwól mu, zatrzymaj go, ale on tylko podniósł w kierunku naszego syna butelkę, jak robią to czasami mężczyźni w amerykańskich filmach, życzył mu powodzenia i to było wszystko.
Tak to wygląda. Mam czterdzieści siedem lat.