Strona główna » Obyczajowe i romanse » Lista moich zachcianek

Lista moich zachcianek

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-89933-79-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Lista moich zachcianek

Jocelyne Guerbette, właścicielka pasmanterii w mieście Arras, wypełnia na chybił trafił los na loterii. I nagle pieniądze spadają - jak manna z nieba. I Jocelyne zaczyna sporządzać listy. Listę swoich potrzeb. Listę swoich zachcianek. Listę swoich szaleństw. Ale każda wygrana ma swoją cenę. Rząd przypadkowych cyfr przypomina, że równowaga w życiu jest czymś niezwykle delikatnym.

Piękna historia zwykłej kobiety.

Z sympatią i przejęciem śledzimy losy bohaterki, która, spisując listę zachcianek, zmienia też bieg własnego życia – to tka jego materię, to ją pruje z beztroską kobiety wolnej.

Madame Figaro

Delacourt potrafi z poruszającą delikatnością wyrazić kobiece 'ja' i szczególną bolesność ludzkiej czułości.

Le Point

Powiaska ujmująca i na czasie – o włóczkach, guzikach, tasiemkach i o niszczycielskim wpływie wszechwładnego pieniądza.

Télé 7 Jours

Polecane książki

Nieśmiały, introwertyk czy może mizantrop? Agresywny, czy tylko impulsywny? Jak zachowuje się człowiek "hamletyzujący"? Niniejsze opracowanie prezentuje psychologiczną wiedzęo charakterach oraz stanowi próbę ich klasyfikacji i uporządkowania. Ukazuje korzystne lub szkodliwe społecznie następstwa ...
Potęga Transcendentalnej Medytacji Co łączy Toma Hanksa, Davida Lyncha, Ellen DeGeneres i Gwyneth Paltrow? Kreatywność i umiejętność radzenia sobie ze stresem dzięki niezwykłej sile Transcendentalnej Medytacji. Bez względu na pochodzenie, wyznanie czy stan posiadania wszyscy jesteśmy narażeni na str...
„Kiedy ćwierć wieku temu Piotr Adamczewski zaczął się bawić w pisanie o jedzeniu dla POLITYKI, w której pracował wówczas jako sekretarz redakcji, nie spodziewał się, że to hobby stanie się sensem jego życia i radością dla tysięcy smakoszy. Mało kto tak pięknie i mądrze, inkrustując narrację anegdota...
Oparta na faktach powieść obyczajowa o młodym chłopaku, który rok przed maturą po skoku na główkę doznaje urazu kręgosłupa skutkującego paraliżem czterokończynowym. Wakacyjna beztroska i młodzieńcza brawura w jednej chwili zmieniła jego życie i życie całej rodziny. Śledzimy losy bohatera, walkę o pr...
Jane Mortimer po nagłej śmierci ojca wraca do Anglii, aby rozpocząć nowe życie. Podczas powrotnego rejsu zaprzyjaźnia się z uroczą młodą damą, Octavią Lansbury, i przypadkiem ratuje ją przed wypadnięciem za burtę. Po tym incydencie Octavia przedstawia pannę Mortimer starszemu bratu, lordowi Christop...
W swojej przełomowej książce Hans Ulrich Gumbrecht łączy elementy autobiografii z historią Niemiec, refleksje poświęcone Samuelowi Beckettowi i Paulowi Celanowi z drobiazgową egzegezą myśli Heideggera i Sartre’a oraz zaskakującymi obserwacjami z dziedziny zjawisk kulturowych, od Edith Piaf po raport...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Gregoire Delacourt

Grégo­ire De­la­co­urt

Uro­dził się w 1960 roku w Va­len­cien­nes.

Jest au­to­rem re­klam.

Pi­sarz ro­dzin­ny, jego de­biut li­te­rac­ki, na­gro­dzo­ny, m.in. Prix Mar­cel Pa­gnol, Rive Gau­che à Pa­ris, Co­eur de Fran­ce oraz dru­ga po­wieść, Li­sta mo­ich za­chcia­nek, tra­fi­ły na li­sty be­st­sel­le­rów we Fran­cji, a pra­wa do nich sprze­da­no do po­nad dwu­dzie­stu kra­jów.

www.gre­go­ire­de­la­co­urt.com

•••

Z wol­na za­peł­nia­my szaf­ki,

szu­fla­da po szu­fla­dzie. Ży­cie mija nam

na wy­peł­nia­niu domu; a gdy jest już peł­ny, nisz­czy­my przed­mio­ty, aby je za­stą­pić,

żeby mieć coś do zro­bie­nia ju­tro.

Po­su­wa­my się wręcz do tego, że nisz­czy­my swój zwią­zek, aby prze­nieść się

w inną zna­jo­mość, inną przy­szłość,

do in­ne­go domu.

W inne ży­cie do za­peł­nie­nia.

•••

ty­tuł ory­gi­na­łu

La li­ste de mes envies

kon­cep­cja gra­ficz­na

Mi­chał Ba­to­ry

re­dak­cja i ko­rek­ta

Bo­gna Pio­trow­ska

© 2012, by Edi­tions JC Lat­tès

© 2013 for the Po­lish edi­tion by Drze­wo Ba­bel

All ri­ghts re­se­rved

Drze­wo Ba­bel

ul. Li­tew­ska 1o/11 • oo-581 War­sza­wa

li­sty@drze­wo­ba­bel.pl

www.drze­wo­ba­bel.pl

ISBN 978-83-89933-79-9

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Dla dziew­czy­ny

sie­dzą­cej na sa­mo­cho­dzie;

tak, była tam.

Wszyst­kie cier­pie­nia są do­zwo­lo­ne,

każ­de cier­pie­nie się za­le­ca;

wy­star­czy iść, wy­star­czy ko­chać.

LE FUTUR INTÉRIEUR, FRA­NÇO­ISE LEROY

Lu­dzie za­wsze się okła­mu­ją.

Ja na przy­kład wiem do­brze, że nie je­stem ład­na. Nie mam nie­bie­skich oczu, w któ­rych prze­glą­da­ją się męż­czyź­ni; w któ­rych toń chcą się rzu­cić, aby sko­czo­no im na ra­tu­nek. Nie mam fi­gu­ry mo­del­ki; je­stem z tych pulch­nych, a na­wet pu­szy­stych. Tych, co zaj­mu­ją pół­to­ra miej­sca w au­to­bu­sie. Ra­mio­na męż­czy­zny prze­cięt­ne­go wzro­stu nie ob­ję­ły­by cał­kiem mo­je­go cia­ła. Nie mam wdzię­ku ko­biet, któ­rym szep­cze się dłu­gie zda­nia z wes­tchnie­nia­mi w roli zna­ków prze­stan­ko­wych. Nie. In­spi­ru­ję ra­czej krót­ką fra­zę. Bru­tal­ny zwrot. Kość po­żą­da­nia, bez sło­ni­ny, bez przy­jem­ne­go tłusz­czu.

Wiem to wszyst­ko.

A jed­nak cza­sem, za­nim Jo wró­ci do domu, zda­rza mi się wcho­dzić na górę, do na­szej sy­pial­ni i sta­wać przed lu­strem umiesz­czo­nym w drzwiach sza­fy – mu­szę mu przy­po­mnieć, żeby ją przy­krę­cił, bo jesz­cze któ­re­goś dnia roz­gnie­cie mnie pod­czas tej kon­tem­pla­cji.

Za­my­kam wte­dy oczy i roz­bie­ram się de­li­kat­nie, tak jak nikt nig­dy mnie nie roz­bie­rał. Za każ­dym ra­zem jest mi tro­chę zim­no; prze­cho­dzą mnie dresz­cze. Kie­dy je­stem już cał­kiem naga, zwle­kam przez chwi­lę z otwar­ciem oczu. De­lek­tu­ję się. Błą­dzę. Ma­rzę. Zno­wu wi­dzę tam­te po­ru­sza­ją­ce, omdla­łe cia­ła z al­bu­mów ma­lar­skich, któ­re po­nie­wie­ra­ły się w na­szym domu; a po­tem te ostrzej­sze, ze stron cza­so­pism.

De­li­kat­nie, w zwol­nio­nym tem­pie, uno­szę po­wie­ki.

Pa­trzę na moje cia­ło, moje czar­ne oczy, moje małe pier­si, moją opon­kę na brzu­chu, mój las ciem­nych wło­sów i wi­dzę sie­bie pięk­ną, i daję wam sło­wo, że w tym mo­men­cie je­stem pięk­na, na­wet bar­dzo pięk­na.

To pięk­no spra­wia, że je­stem głę­bo­ko szczę­śli­wa. Prze­raź­li­wie sil­na.

Po­wo­du­je, że za­po­mi­nam o ca­łym tym pa­skudz­twie. O nud­na­wej pa­sman­te­rii. O pa­pla­ni­nie i ku­po­nach do tot­ka bliź­nia­czek Da­ni­èle i Fra­nço­ise, któ­re pro­wa­dzą sa­lon uro­dy Co­iff’Es­théti­que są­sia­du­ją­cy z pa­sman­te­rią. Dzię­ki nie­mu za­po­mi­nam o rze­czach bez­wład­nych. Jak ży­cie, w któ­rym nic się nie wy­da­rza. Jak to kosz­mar­ne mia­sto bez lot­ni­ska; to sza­re mia­sto, z któ­re­go nie moż­na uciec i gdzie nikt nig­dy nie przy­jeż­dża, ża­den zło­dziej serc, ża­den bia­ły ry­cerz na bia­łym ko­niu.

Ar­ras. Czter­dzie­ści dwa ty­sią­ce miesz­kań­ców, czte­ry hi­per­mar­ke­ty, je­de­na­ście su­per­mar­ke­tów, czte­ry fast fo­ody, kil­ka śre­dnio­wiecz­nych ulic, przy uli­cy du Mi­ro­ir-de-Ve­ni­se ta­blicz­ka in­for­mu­ją­ca przy­jezd­nych i za­po­mi­nal­skich, że tu­taj dwu­dzie­ste­go czwar­te­go lip­ca 1775 roku uro­dził się Eu­gène-Fra­nço­is Vi­do­cq. I jesz­cze moja pa­sman­te­ria.

Gdy tak sto­ję przed lu­strem naga i pięk­na, wy­da­je mi się, że wy­star­czy­ło­by mi za­trze­po­tać ra­mio­na­mi, bym wzle­cia­ła w po­wie­trze, lek­ka i peł­na wdzię­ku. By moje cia­ło do­łą­czy­ło do ciał z ksią­żek o sztu­ce, któ­re po­nie­wie­ra­ły się po domu mo­je­go dzie­ciń­stwa. Do­rów­na­ło­by im wte­dy pięk­no­ścią; już na za­wsze.

Ale nie ośmie­lam się nig­dy.

Ha­łas Jo do­bie­ga­ją­cy z par­te­ru za­wsze mnie za­ska­ku­je. Pęka je­dwab mo­je­go snu. Ubie­ram się raz-dwa. Ja­sność mo­jej skó­ry spo­wi­ja cień. Znam wy­jąt­ko­we pięk­no skry­te pod mo­imi sza­ta­mi. Ale Jo nie za­uwa­ża go nig­dy.

Raz mi po­wie­dział, że je­stem pięk­na. Było to prze­szło dwa­dzie­ścia lat temu, mia­łam nie­wie­le po­nad dwa­dzie­ścia lat. By­łam wy­stro­jo­na: nie­bie­ska su­kien­ka, zło­ci­sty pa­sek, imi­ta­cja sty­lu Dio­ra; chciał ze mną iść do łóż­ka. Jego kom­ple­ment wziął górę nad moim ład­nym stro­jem.

Sami wi­dzi­cie, lu­dzie za­wsze się okła­mu­ją.

Bo mi­łość nie wy­trzy­ma­ła­by praw­dy.

Jo czy­li Jo­ce­lyn. Mój mąż od dwu­dzie­stu je­den lat.

Przy­po­mi­na Ve­nan­ti­no Ve­nan­ti­nie­go, przy­stoj­nia­chę, któ­ry grał Mic­keya Ją­ka­łę w Ga­mo­niu i gang­ste­ra Pas­ca­la w Te­sta­men­cie gang­ste­ra. Sta­now­cza szczę­ka, spoj­rze­nie spode łba, zwa­la­ją­cy z nóg wło­ski ak­cent, słoń­ce, zło­ci­sta skó­ra, chry­pli­wy głos, od któ­re­go gą­ski do­sta­ją gę­siej skór­ki, tyle że mój Jo­ce­ly­no Jo­ce­ly­ni ma dzie­sięć kilo nad­wa­gi, a od jego ak­cen­tu pa­nien­ki ra­czej nie mdle­ją.

Pra­cu­je w Häa­gen-Dazs od otwar­cia fa­bry­ki w 1990 roku. Za­ra­bia dwa ty­sią­ce czte­ry­sta euro mie­sięcz­nie. Ma­rzy o za­stą­pie­niu pla­zmą na­sze­go sta­re­go te­le­wi­zo­ra mar­ki Ra­dio­la. O Po­rsche Cay­en­ne. O ko­min­ku w sa­lo­nie. O kom­ple­cie fil­mów z Ja­me­sem Bon­dem na dvd. O ze­gar­ku Se­iko ze sto­pe­rem. I o ko­bie­cie pięk­niej­szej i młod­szej niż ja; ale tego mi nie mówi.

Mamy dwo­je dzie­ci. Wła­ści­wie tro­je. Jed­ne­go chłop­ca, jed­ną dziew­czyn­kę i jed­ne zwło­ki.

Ro­ma­in zo­stał po­czę­ty tego wie­czo­ra, kie­dy Jo po­wie­dział mi, że je­stem pięk­na, a jego kłam­stwo spra­wi­ło, że stra­ci­łam gło­wę, ubra­nie i dzie­wic­two. Była jed­na szan­sa na ty­siąc zaj­ścia w cią­żę za pierw­szym ra­zem, i aku­rat wy­pa­dło na mnie. Nad­ine zja­wi­ła się w dwa lata póź­niej i od­tąd już nig­dy nie po­wró­ci­łam do mo­jej ide­al­nej wagi. Po­zo­sta­łam gru­ba: coś jak cię­żar­na ko­bie­ta pu­sta w środ­ku, ba­lon wy­peł­nio­ny próż­nią.

Bań­ka po­wie­trza.

Jo prze­stał uwa­żać, że je­stem pięk­na i prze­stał mnie do­ty­kać; za­czął prze­wa­lać się wie­czo­ra­mi przed te­le­wi­zo­rem mar­ki Ra­dio­la, po­ja­da­jąc lody, któ­re roz­da­wa­li im w fa­bry­ce, i po­pi­ja­jąc kro­nen­bo­ur­ga. Przy­zwy­cza­iłam się za­sy­piać sama.

Pew­nej nocy obu­dził mnie. Był twar­dy, pi­ja­ny i pła­kał. Wzię­łam go więc w sie­bie i tej nocy Nadège wśli­znę­ła się do mo­je­go brzu­cha i za­to­nę­ła w za­ka­mar­kach mo­je­go cia­ła i wśród mo­ich smut­ków. Kie­dy osiem mie­się­cy póź­niej wy­szła na ze­wnątrz, była sina. Jej ser­ce było nie­me. Ale mia­ła prze­cu­dow­ne pa­znok­cie i bar­dzo dłu­gie rzę­sy, i choć nig­dy nie zo­ba­czy­łam ko­lo­ru jej oczu, to je­stem pew­na, że była ład­na.

W dzień na­ro­dzin Nadège, któ­ry był tak­że dniem jej śmier­ci, Jo prze­stał pić piwo. Po­roz­bi­jał róż­ne przed­mio­ty w na­szej kuch­ni. Krzy­czał. Po­wie­dział, że ży­cie jest par­szy­we, że ży­cie jest kur­wą, skur­wio­ną kur­wą suką. Bił we wła­sną pierś, czo­ło, ser­ce i ścia­ny. Po­wie­dział, że ży­cie jest za krót­kie. Że to nie fair. Że trze­ba ko­rzy­stać, bo czło­wiek nie ma cza­su, psia­krew; moje ma­leń­stwo – do­dał, mó­wiąc o Nadège – gdzie moja có­recz­ka? Gdzie je­steś, kru­szyn­ko? Prze­stra­sze­ni Ro­ma­in i Nad­ine ucie­kli do swo­je­go po­ko­ju. Tam­te­go dnia Jo za­czął ma­rzyć o pięk­nych rze­czach, od któ­rych ży­cie sta­je się słod­sze, a ból mniej do­tkli­wy. O pla­zmie. O Po­rsche Cay­en­ne. O bon­dach. I o ład­nej ko­bie­cie. Był smut­ny.

Wra­ca­jąc do mnie: ro­dzi­ce dali mi na imię Jo­ce­ly­ne.

Była jed­na szan­sa na mi­lion po­ślu­bie­nia męż­czy­zny imie­niem Jo­ce­lyn, i wy­pa­dło na mnie. Jo­ce­lyn i Jo­ce­ly­ne. Mar­tin i Mar­ti­ne. Lo­uis i Lo­uise. Lau­rent i Lau­ren­ce. Ra­pha­ël i Ra­pha­ël­le. Paul i Pau­la. Mi­chel i Mi­chèle. Jed­na szan­sa na mi­lion.

I wy­pa­dło na mnie.

Pa­sman­te­rię prze­ję­łam w tym sa­mym roku, gdy wy­szłam za Jo.

Pra­co­wa­łam tam już od dwóch lat, gdy pew­ne­go dnia wła­ści­ciel­ka za­krztu­si­ła się gu­zi­kiem, któ­ry wzię­ła w zęby, żeby spraw­dzić, czy na pew­no jest z ko­ści sło­nio­wej. Gu­zik ze­śli­znął się po wil­got­nym ję­zy­ku, prze­bił do czę­ści krta­nio­wej gar­dła, za­ata­ko­wał wią­za­dło pier­ścien­no-tar­czo­we i prze­do­stał do aor­ty; pani Pil­lard nie sły­sza­ła więc, jak się dusi, po­dob­nie zresz­tą jak ja, gu­zik zdła­wił bo­wiem każ­dy dźwięk.

Za­alar­mo­wał mnie do­pie­ro od­głos upad­ku.

Pa­da­ją­ce cia­ło po­cią­gnę­ło za sobą pu­deł­ka z gu­zi­ka­mi; osiem ty­się­cy gu­zi­ków po­to­czy­ło się po pod­ło­dze skle­pi­ku i była to pierw­sza rzecz, o któ­rej po­my­śla­łam, kie­dy od­kry­łam tra­ge­dię: ile dni i nocy spę­dzę na czwo­ra­kach, se­gre­gu­jąc osiem ty­się­cy gu­zi­ków fan­ta­zyj­nych, me­ta­lo­wych i drew­nia­nych, dla dzie­ci, do hau­te co­utu­re itd.

Ad­op­to­wa­ny syn pani Pil­lard przy­je­chał z Mar­sy­lii na po­grzeb, za­pro­po­no­wał mi prze­ję­cie in­te­re­su, bank wy­ra­ził zgo­dę i dwu­na­ste­go mar­ca 1990 roku pe­wien sub­tel­ny ma­larz przy­był, aby na fron­to­nie i drzwiach skle­pi­ku na­nieść na­pis Pa­sman­te­ria Jo, daw­niej Ma­ison Pil­lard. Jo był dum­ny. Pa­sman­te­ria Jo – mó­wił, ude­rza­jąc się w tors jak­by mu przy­pię­li me­dal. – Jo to ja, to moje imię!

Pa­trzy­łam na nie­go i my­śla­łam so­bie, że jest pięk­ny i że mam szczę­ście, że mam ta­kie­go męża.

Pierw­szy rok mał­żeń­stwa był olśnie­wa­ją­cy. Pa­sman­te­ria. Nowa pra­ca Jo w fa­bry­ce. I wy­cze­ki­wa­ne na­ro­dzi­ny Ro­ma­ina.

Ale jak do­tąd pa­sman­te­ria nig­dy nie przy­no­si­ła nad­zwy­czaj­nych zy­sków. Mu­szę sta­wiać czo­ła kon­ku­ren­cji ze stro­ny czte­rech hi­per­mar­ke­tów i je­de­na­stu su­per­mar­ke­tów, ban­dyc­kim ce­nom sto­iska pa­sman­te­ryj­ne­go na so­bot­nim tar­gu, kry­zy­so­wi, któ­ry spra­wia, że lu­dzie sta­ją się stra­chli­wi i źli, oraz igno­ran­cji miesz­kań­ców Ar­ras przed­kła­da­ją­cych prak­tycz­ność go­to­wych ubrań nad fan­ta­zję odzie­ży szy­tej na mia­rę.

We wrze­śniu lu­dzie za­ma­wia­ją u mnie na­szyw­ki lub na­pra­so­wan­ki; a gdy za­miast ku­po­wać nowe ubra­nia, wolą na­pra­wić ze­szło­rocz­ne – igły, nici, parę zam­ków bły­ska­wicz­nych.

Boże Na­ro­dze­nie to czas wy­kro­jów do prze­brań. Księż­nicz­ka za­wsze sprze­da­je się naj­le­piej, za nią pla­su­ją się tru­skaw­ka i dy­nia. Je­śli cho­dzi o chłop­ców, nie­źle idzie pi­rat, w ze­szłym roku pa­no­wa­ła ma­nia sumo.

Póź­niej jest ci­sza aż do wio­sny. Scho­dzi kil­ka przy­bor­ni­ków, ze dwie czy trzy ma­szy­ny do szy­cia i tka­ni­na na me­try. Ro­bię na dru­tach i cze­kam na cud. Moje mo­de­le sprze­da­ją się dość do­brze, zwłasz­cza śpi­wor­ki dla nie­mow­ląt, sza­li­ki i ba­weł­nia­ne swe­try do szy­deł­ko­wa­nia.

Mię­dzy po­łu­dniem a czter­na­stą za­my­kam sklep i wra­cam do domu, aby sa­mot­nie zjeść obiad. Cza­sem, gdy po­go­da do­pi­su­je, idzie­my z Da­ni­èle i Fra­nço­ise do ka­wiar­ni L’Es­ta­mi­net albo Café Lef­fe przy Pla­cu Bo­ha­te­rów i, sie­dząc na ta­ra­sie, jemy grzan­ki z se­rem i szyn­ką.

Ład­ne są te bliź­niacz­ki. Wiem do­brze, że wy­ko­rzy­stu­ją mnie jako tło dla swo­ich wą­skich ta­lii, dłu­gich nóg, ja­snych, sar­nich oczu o roz­kosz­nie pło­chli­wym wy­ra­zie. Uśmie­cha­ją się do męż­czyzn, któ­rzy je­dzą sa­mot­nie lub we dwóch, po­miau­ku­ją, cza­sem gru­cha­ją. Ich cia­ła ślą sy­gna­ły, ich wes­tchnie­nia są bu­tel­ka­mi ci­śnię­ty­mi w mo­rze i nie­raz ja­kiś męż­czy­zna pod­no­si któ­rąś z nich. Nie trwa to dłu­go: jed­na kawa, wy­szep­ta­na obiet­ni­ca, stra­co­ne złu­dze­nie – męż­czy­znom tak bar­dzo brak wy­obraź­ni. Póź­niej pora znów otwo­rzyć na­sze skle­py. To wła­śnie wte­dy, w dro­dze po­wrot­nej, na­sze kłam­stwa wy­cho­dzą na wierzch. Mam do­syć tego mia­sta, czu­ję się, jak­bym żyła w fol­de­rze hi­sto­rycz­nym, brrr, du­szę się – mówi Da­ni­èle. – Za rok będę da­le­ko stąd, gdzieś, gdzie jest słoń­ce, zo­pe­ru­ję so­bie pier­si. Gdy­bym mia­ła pie­nią­dze – do­da­je Fra­nço­ise – rzu­ci­ła­bym wszyst­ko, ot tak, z dnia na dzień. A ty, Jo?

By­ła­bym pięk­na i szczu­pła i nikt już nig­dy by mnie nie okła­my­wał, na­wet ja sama. Ale nie od­po­wia­dam nic, wy­star­czy mi, że się uśmiech­nę do ład­nych bliź­nia­czek. Że skła­mię.

Kie­dy nie mamy klien­tów za­wsze pro­po­nu­ją mi ma­ni­cu­re, sty­li­za­cję lub ma­secz­kę albo, jak ma­wia­ją, uci­na­my so­bie po­ga­du­chę. Ja z ko­lei dzier­gam dla nich be­re­ty i rę­ka­wicz­ki, któ­rych nig­dy nie no­szą. Dzię­ki nim je­stem wpraw­dzie okrą­gła, ale za­dba­na i mam wy­pie­lę­gno­wa­ne dło­nie; wiem, kto z kim sy­pia i znam pro­ble­my De­ni­se z La Ma­ison du Ta­blier ze zdra­dli­wą czter­dzie­sto­dzie­wię­cio­pro­cen­to­wą Ge­ni­èvre de Loos; sły­sza­łam o kraw­co­wej z Char­let-Fo­ur­nie, któ­ra przy­ty­ła dwa­dzie­ścia kilo, od­kąd jej mąż do­stał fio­ła na punk­cie asy­sten­ta fry­zje­ra z sa­lo­nu Jean-Jac. Ca­łej na­szej trój­ce zda­je się wte­dy, że je­ste­śmy naj­waż­niej­szy­mi oso­ba­mi na świe­cie.

A w każ­dym ra­zie w mie­ście Ar­ras.

Przy­najm­niej na tej uli­cy.

Tak to wy­glą­da. Mam czter­dzie­ści sie­dem lat.

Na­sze dzie­ci się wy­pro­wa­dzi­ły. Ro­ma­in jest w Gre­no­ble, stu­diu­je na dru­gim roku na uczel­ni han­dlo­wej. Nad­ine sie­dzi w An­glii, pra­cu­je jako opie­kun­ka do dzie­ci i krę­ci fil­my na vi­deo. Je­den z nich zo­stał po­ka­za­ny i na­gro­dzo­ny na ja­kimś fe­sti­wa­lu i wte­dy ją stra­ci­li­śmy.

Po raz ostat­ni wi­dzie­li­śmy ją w mi­nio­ne Boże Na­ro­dze­nie.

Kie­dy oj­ciec spy­tał ją, czym się zaj­mu­je, wy­ję­ła z tor­by małą ka­me­rę i pod­łą­czy­ła do te­le­wi­zo­ra Ra­dio­la. Nad­ine nie lubi słów. Od­kąd mówi, mówi bar­dzo mało. Na przy­kład nig­dy nie mó­wi­ła do mnie: mamo, je­stem głod­na. Za­miast tego wsta­wa­ła i bra­ła so­bie coś do je­dze­nia. Nig­dy nie po­wie­dzia­ła: od­py­taj mnie z wier­szy­ka, z pra­cy do­mo­wej, z ta­blicz­ki mno­że­nia. Sło­wa prze­cho­wy­wa­ła w so­bie, jak gdy­by były czymś rzad­kim. We dwie na wszyst­kie spo­so­by od­mie­nia­ły­śmy mil­cze­nie. Spoj­rze­nia, ge­sty i wes­tchnie­nia zaj­mo­wa­ły miej­sce pod­mio­tów, orze­czeń i do­peł­nień.

Na ekra­nie po­ja­wi­ły się czar­no-bia­łe ob­ra­zy: po­cią­gi, tory, roz­jaz­dy; na po­cząt­ku wszyst­ko po­ru­sza­ło się bar­dzo po­wo­li, póź­niej z wol­na przy­spie­szy­ło, ob­ra­zy po­czę­ły na­kła­dać się na sie­bie, rytm sta­wał się uwo­dzi­ciel­ski, fa­scy­nu­ją­cy; Jo wstał i po­szedł do lo­dów­ki po piwo bez­al­ko­ho­lo­we; nie mo­głam ode­rwać oczu od ekra­nu, wzię­łam moją cór­kę za rękę: pod­miot; przez moje cia­ło prze­bie­gły fale: orze­cze­nie; Nad­ine się uśmiech­nę­ła: do­peł­nie­nie. Jo zie­wał. Ja pła­ka­łam.

Kie­dy film się skoń­czył, Jo po­wie­dział, że w ko­lo­rze, z dźwię­kiem i na pła­skim ekra­nie to był­by cał­kiem nie­zły fil­mik, cór­cia, a ja po­wie­dzia­łam, dzię­ku­ję, dzię­ku­ję, Nad­ine, nie wiem, co chcia­łaś wy­ra­zić w swo­im fil­mie, ale ja au­ten­tycz­nie coś po­czu­łam. Odłą­czy­ła małą ka­me­rę od ra­dio­li i, spo­glą­da­jąc na mnie, szep­nę­ła: za­pi­sa­łam Bo­le­ro Ra­ve­la w ob­ra­zach, mamo, żeby głu­si mo­gli je usły­szeć.

Wte­dy ob­ję­łam moją cór­kę, przy­tu­li­łam ją do swo­je­go zwiot­cza­łe­go cia­ła i nie tłu­mi­łam łez, bo na­wet je­śli nie ro­zu­mia­łam wszyst­kie­go, to od­ga­dy­wa­łam, że żyje w świe­cie wol­nym od kłamstw.

Przez tę chwi­lę, gdy trzy­ma­łam ją w ra­mio­nach, by­łam speł­nio­ną mamą.

Ro­ma­in zja­wił się póź­niej, w po­rze struc­li i pre­zen­tów. Pod rękę trzy­mał ja­kąś pan­nę. Pił z oj­cem to­ur­te­la i gry­ma­sił na po­kaz: to ja­kieś szczy­ny, nie bro­war – po­wie­dział, a Jo zga­sił go zło­śli­wym ta­aak? to weź za­py­taj Nadège, co to jest do­bre piw­ko, już ona ci po­wie, gów­nia­rzu dur­ny, pa­lan­cie je­den. Wte­dy pan­na ziew­nę­ła i Boże Na­ro­dze­nie było po­psu­te. Nad­ine wy­szła bez po­że­gna­nia, znik­nę­ła po­śród zim­na, ulot­ni­ła się jak ob­łok. Ro­ma­in do­koń­czył świą­tecz­ną struc­lę; otarł usta wierz­chem dło­ni, ob­li­zał pal­ce, a ja za­sta­no­wi­łam się, na co te wszyst­kie lata, kie­dy czło­wiek uczył go, by sie­dział pro­sto, nie kładł łok­ci na sto­le i mó­wił dzię­ku­ję; te wszyst­kie kłam­stwa. Za­nim i on wy­szedł, po­in­for­mo­wał nas, że rzu­ca stu­dia i ra­zem ze swo­ją pan­ną bę­dzie pra­co­wać jako kel­ner w Pa­la­is Bre­ton, na­le­śni­kar­ni miesz­czą­cej się w Uria­ge, mia­stecz­ku uzdro­wi­sko­wym po­ło­żo­nym o dzie­sięć mi­nut dro­gi od Gre­no­ble. Po­pa­trzy­łam na mo­je­go Jo; ocza­mi za­kli­na­łam go: zrób coś, po­wiedz coś, nie po­zwól mu, za­trzy­maj go, ale on tyl­ko pod­niósł w kie­run­ku na­sze­go syna bu­tel­kę, jak ro­bią to cza­sa­mi męż­czyź­ni w ame­ry­kań­skich fil­mach, ży­czył mu po­wo­dze­nia i to było wszyst­ko.

Tak to wy­glą­da. Mam czter­dzie­ści sie­dem lat.