Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Łowy na człowieka

Łowy na człowieka

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-62730-21-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Łowy na człowieka

"Łowy na człowieka” Marka Czerwińskiego to intrygujące studium człowieka: zdeklarowanego patrioty, prawego myśliwego i profesjonalnego snajpera w jednej osobie.

Mirosław Różański, generał dywizji

W tej książce można odnaleźć wartości, jakie pozwoliły polskiemu żołnierzowi wygrywać na wielu polach walki, tam gdzie inni zawodzili. Hart ducha i polska niezłomność. Zdolność do improwizacji i podejmowania nieszablonowych decyzji. Wartości równie ważne dziś, w czasie pokoju. Polecam

Adam Dadaczyński, instruktor strzelectwa sportowego i wyszkolenia bojowego

W 1939 roku Polska została podbita przez agresorów. Po dwóch miesiącach bohaterskiej obrony pododdziały Wojska Polskiego wycofały się do Rumunii, tym którym się to nie udało, trafiły do niemieckiej lub sowieckiej niewoli.

 Wielu żołnierzy nie godzi się z klęską. Wśród nich jest młody plutonowy Stanisław, doskonały strzelec i znawca broni. Jego schronieniem stają się lasy. Gdy zdobywa pierwszy karabin, 
rozpoczyna bezlitosną krucjatę przeciwko najeźdźcy. 



Postać głównego bohatera jest hołdem dla tysięcy bezimiennych żołnierzy 
podziemia – mieliśmy wszak podziemne państwo i całą armię 
ludzi gotowych umierać dla Polski. Niech będzie również hołdem dla 
żołnierzy wyklętych, których pamięć wymazywano przez – już powojenne – dziesięciolecia. 



Powieść „Łowy na człowieka” napisałem na podstawie opowiadania, zamieszczonego w książce „Snajperzy – wczoraj i dziś”. Nosiło ono tytuł „Polowanie na człowieka”. Wątek Stanisława rozszerzyłem następnie w „Pojedynkach snajperskich”, w opowiadaniu „Snajper od Boga”. Ktoś zapyta – czy powrót do tego samego tematu ma jakiś głębszy sens? Sądzę, że tak; zastanowił mnie bowiem szeroki oddźwięk ze strony czytelników i wewnętrzne przekonanie, iż muszę ostatecznie rozliczyć się z tym tematem. Potrzebowałem na to dobrych paru lat. 


Marek Czerwiński

Polecane książki

Książka jest kontynuacją wydanego w grudniu 2006 roku – pod tym samym tytułem – pierwszego zbioru świadectw niezwykłych uzdrowień duchowych i fizycznych. Zawiera fakty z życia ludzi, którzy znalazłszy się w trudnej sytuacji życiowej, zawierzyli swe sprawy Bogu i nie zawiedli się, a także i ...
Posępny kryminał i mroczne czasy. Wojna po wojnie, ludzka niepewność, ciemne interesy i bieda. Bernie Günther znów nie może komuś odmówić i angażuje się w wyjątkowo niebezpieczną i śmierdzącą sprawę… Bernie Günther pod koniec wojny dostał się do radzieckiej niewoli, z której szczęśliwie powrócił. Zn...
Jack Russell Terrier: mały pies, WIELKI charakter!Chociaż te małe, żwawe psy wyhodowano jako rasę myśliwską, świetnie nadają się też na domowych ulubieńców. Są bardzo odważne i wierne, a przede wszystkim pragną być w centrum uwagi! Można je tresować i uczyć różnych sztuczek. Te psy są też bardzo wes...
Karol to ośmioletni chłopiec, któremu rodzice nie poświęcają wystarczająco czasu i uwagi, rówieśnicy nie darzą sympatią, a on sam często sprawia przykrość swoim bliskim. Pewnego dnia przenosi się do tajemniczej krainy Orfanato. Tam spotyka dzieci, które były niekochane, odrzucone i skrzywdzone p...
To już trzecia książka w serii „Twoja firma widoczna w internecie”, omawiającej najnowsze trendy oraz metody działania firm w internecie. Te nieduże i pełne konkretnej wiedzy publikacje mają charakter pisanych na gorąco raportów z pierwszej linii cyfrowego frontu. Autorami są młodzi profesjonaliści,...
„Niechęć do religii, zwłaszcza do chrześcijaństwa, cechowała każdego z liczących się twórców psychologii wszystkich wiodących kierunków. Wśród tzw. ojców założycieli psychologii nie znajdziemy ani jednego wierzącego katolika. Wszyscy byli ateistami i na ogół wywodzili się z rodzin protestanckich lub...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Czerwiński Marek

MarekCzerwińskiŁowy na człowieka

Nie szukajcie Stanisława w archiwach.

Nie szukajcie go w aktach IPN.

Nic nie znajdziecie.

Pomyślcie lepiej, ile ze Stanisława jest w każdym z Was.

OD AUTORA

Powieść „Łowy na człowieka” napisałem na
podstawie opowiadania zamieszczonego w książce „Snajperzy –
wczoraj i dziś”. Nosiło ono tytuł „Polowanie na człowieka”.
Wątek Stanisława rozszerzyłem następnie w „Pojedynkach
snajperskich”, w opowiadaniu „Snajper od Boga”. Ktoś
zapyta – czy powrót do tego samego tematu ma jakiś głębszy
sens? Sądzę, że tak; zastanowił mnie bowiem szeroki
oddźwięk ze strony czytelników. Chyba żadne z moich
opowiadań o strzelcach wyborowych nie spotkało się z takim
odzewem. Niektórzy czytelnicy wręcz wymuszali na mnie
ciąg dalszy. Prosili, czasem nawet żądali. Czułem, iż muszę
ostatecznie rozliczyć się z tym tematem. Potrzebowałem
na to dobrych paru lat.

Nie ukrywam, iż „Łowy na człowieka” są mi bardzo
bliskie, jak żadna z wcześniejszych książek. Jestem
myśliwym i kocham broń. Te dwie pasje towarzyszą mi przez
całe życie. Może są jeszcze inne przyczyny? Kto będzie
chciał to zrozumieć, zrozumie.

Jako zawodowy oficer zawsze starałem się wpajać
żołnierzom szacunek do broni. Po ćwiczeniach można być
nieludzko zmęczonym i głodnym, ale najpierw trzeba
zająć się swoim karabinem, wyczyścić go
i zakonserwować. Tylko ten, kto dba o broń bardziej niż o siebie, może
być dobrym snajperem. Karabin to nie tylko narzędzie,
to wierny i niezawodny przyjaciel.

Ktoś kiedyś powiedział, że nic nie jest bardziej
doskonałe od broni precyzyjnej i że karabin wyborowy to jedyne,
co się liczy. Miał sporo racji.

Snajper to prawdziwy wojownik pola walki. Technika
rozwija się bardzo szybko, ale cechy, których wymaga się
od strzelca wyborowego, są niezmienne od stuleci.

Wyszkolony snajper może być ważniejszy od
niejednego oficera. Nawet jak jest tylko starszym szeregowcem.
Jeżeli dobrze wykonuje swoje rzemiosło, może być
cenniejszy od czołgu. Dowódcy i decydenci winni zawsze
o tym pamiętać.

Postać Stanisława jest hołdem dla tysięcy bezimiennych
żołnierzy naszego podziemia. Mieliśmy wszak podziemne
państwo i całą armię ludzi gotowych umierać dla Polski.
Niech będzie również hołdem dla żołnierzy wyklętych,
których pamięć zabijano przez dziesięciolecia. Dla tych,
którzy nie mają nawet grobu, a przecież toczyli walkę
o sprawiedliwą, wolną i niepodległą Polskę, jeszcze długo
po 1945 roku. Ostatni z nich polegli gdzieś pod koniec lat
sześćdziesiątych.

Książka jest także, a może przede wszystkim, pisana
dla myśliwych. Niech naszym nemrodom w łowieckiej
karierze towarzyszą te same przesłania, których przestrzegał
Stanisław.

Ludzie wciąż potrzebują autorytetów. Teraz jeszcze
bardziej niż kiedyś. Współczesny, zagoniony świat nie daje
odpowiedzi na wiele pytań. Jak żyć godnie, gdy wokół
trwa wyścig szczurów? Jak zachować szacunek do samego
siebie? Jak mądrze wyznaczać cele życiowe, by odchodzić
w poczuciu spełnienia? Młodzi nie mają wzorców. Może
tak naprawdę nie wiedzą, gdzie ich szukać? Rodzina,
zaabsorbowana pogonią za pieniądzem, nie ma czasu dla
dzieci. Szkoła nie wychowuje. Mam więc nadzieję, że
takim wzorem, choćby dla małej części czytelników, stanie
się Stanisław. Tylko tyle.

Specjalne podziękowanie dla Adama D. oraz Piotra P.
– wspaniałych strzelców i przyjaciół, którzy solidnie
motywowali mnie do dalszego rozwijania tematu. Także upór
Sylwii S. zasługuje na uznanie. Bez Was pewnie nie
napisałbym tej książki.

*

DWA ODYŃCE

W gęstym, lekko podmokłym lesie czuć było zapach
dzików. Ostry, specyficzny fetor dochodził gdzieś z przodu,
z plątaniny krzewów i niskich świerczyn. Pod drzewem
czaił się młody człowiek z bronią, ubrany w dziwny,
zielono-brązowy strój z kapturem. Miał na imię Stanisław.
Obszerna peleryna, z naszytymi kawałkami maskującego
materiału, sięgała mu prawie do łydek. Wyglądał trochę
jak strach na wróble. Twarz i ręce przyczernił spalonym
korkiem. W rękach trzymał starą, zniszczoną
dubeltówkę. Prócz dwóch nabojów w komorach miał jeszcze
tylko jeden, zapasowy, śrutowy patron. Powoli, prawie
bezgłośnie napiął oba kurki. Serce waliło jak oszalałe.
Pot zalewał mu czoło, a prawa dłoń drżała. Z gęstwiny
dobiegł ostry hałas, to mocne odyńce próbowały swoich
sił. Słyszał kwik, tupot i przycinanie, odgłosy walk o lochy.
Bardzo powoli opadł na kolana, odczekał chwilę i w tej
pozycji, praktycznie na czworakach, zaczął posuwać się
naprzód. Co chwila przystawał, ustalał kierunek na słuch
i szedł dalej. Lufą dwururki rozchylał gałęzie.
Wreszcie zobaczył dwa mocne, ponadstukilowe dziki zajęte
pojedynkiem. Były oddalone najwyżej o dwadzieścia
kroków, ale częściowo przesłaniały je krzewy. Aby oddać
skuteczne strzały, musiał zmienić pozycję. Pozwolił sobie
na kilka sekund pauzy, by uspokoić oddech. Zgięty wpół
przesunął się o dobre dwa metry w prawo. Wreszcie
naprowadził muszkę strzelby na komorę większego odyńca.
Nie mógł pozwolić sobie na pudło, nie miał więcej
amunicji, a ranny kaban mógł zaatakować. Za pasem miał
jeszcze siekierę. Zdawał sobie jednak sprawę, iż walka
z mocnym dzikiem za pomocą ostrza mogła skończyć
się śmiercią, a już na pewno poważnymi obrażeniami.
W gęstwinie nie miał gdzie uciekać. Odyniec pokona te
krzaki bez trudu, wszak ma twardą skórę i karasiowatą
budowę ciała. Człowiek zaplącze się i ugrzęźnie.
Powtórzył w myślach powiedzenie ojca: „jednemu życie,
drugiego śmierć; zwyczajna sprawa” i powoli wcisnął spust
starej dwururki. Huk przetoczył się po lesie jak grom.
Samodzielnie odlany ołowiany pocisk kalibru 16 trafił
dzika nad przednią rapetą. Tknięty nagłym impulsem
naprowadził broń na drugiego kabana. Ten wykonał
lekki zwrot w jego stronę, ustawiając się ukosem.
Stanisław oddał drugi strzał. I ten był celny. Odyniec trafiony
pierwszą kulą ruszył do przodu jak rakieta. Po kilku
susach gwałtownie zwolnił, po czym wpadł
w świerczyny. Te zakołysały się przez moment i jakby
wchłonęły sprawcę zamieszania. Chwilę potem wszelki ruch
ustał. Drugi zwierz, widać gorzej trafiony, błyskawicznie
zlokalizował niebezpieczeństwo i ruszył na myśliwego.
Strzelec szybko otworzył strzelbę, wyrzucił dymiące łuski
i do prawej lufy włożył ostatni, niestety śrutowy nabój.
Czynności związane z przeładowaniem broni zajęły
najwyżej parę sekund, ale to wystarczyło, by
rozwścieczony dzik zbliżył się do łowcy na dwa, trzy kroki. Stach
odciągnął kurek i wycelował prosto w czarny, groźny
łeb. Ręce mu drżały, a muszka falowała na tle ciemnej
sierści. Strzelał prawie z przyłożenia. Śrut – wcale nie
gruby – trafił odyńca w czaszkę i idąc wąską wiązką,
wręcz ją rozsadził. Mózg i farba ochlapały Stachowi buty
i spodnie. Odskoczył w bok, odrzucił broń i wyjął
siekierę. Nie było jednak takiej potrzeby – dzik, leżąc tuż obok
jego nóg, wydawał ostatnie tchnienie. Rzucał
rapetami do przodu, jakby wciąż deptał nimi ziemię. Myśliwi
mówią wtedy, że zwierz pisze testament.

Popatrzył dobrą chwilę na swe trofeum, po czym bardzo
ostrożnie, z siekierą w ręku wszedł w miejsce, gdzie
świerczyny skryły drugiego odyńca. Szybko go znalazł – zwierz
leżał na boku, może trzydzieści kroków od miejsca, gdzie
został strzelony. Był martwy. Kula trafiła tuż obok serca,
powodując obfity krwotok. Stach przez dobrą minutę patrzył
na swoje dzieło. Czuł satysfakcję – był to jego pierwszy
w życiu dublet do dzików. Pewnie wielu myśliwych mogło
pochwalić się takim wyczynem, ale on miał dopiero czternaście
lat! Był smarkaczem i zwykłym kłusownikiem. Jego
przodkowie zawsze tu polowali, nie pytając nikogo o zgodę.
Polowali nawet wtedy, gdy za to przestępstwo groziły bardzo
surowe kary. Polowali, żeby żyć, bo z roli nie zawsze dało
się utrzymać rodziny. Ojciec i dziad uczyli go męskich
łowów, z bronią w ręku. Nikt z jego rodziny nie stawiał sideł
czy wnyków. Tak polują tylko bandyci. Nauczono go także,
by nie zabijać samic ani młodych. Nie wolno. – Przyniesiesz
kiedyś lochę czy łanię, łeb ci rozwalę – powiedział tylko raz
jego ojciec. Pamiętał o tym do końca swojego życia.

Natychmiast odciął kabanom jądra. W czas huczki
nabuzowane samce śmierdziały strasznie i gdyby tego nie
zrobił, mięsa nie dałoby się zjeść.

Cała przyjemność z polowania kończyła się
w momencie strzału. Potem była już proza życia, czyli patroszenie
oraz transport zwierza. Nie brzydził się usuwania
wnętrzności, wszak wychował się na wsi, ale nie lubił zapachu
śmierci, który nieodłącznie towarzyszył tym czynnościom.

Zanim oporządził odyńce, minęła dobra godzina.
Zbliżała się noc. Dzięki mocnej lince wyciągnął
pierwszego zwierza na polną drogę, po czym wrócił po
drugiego. Tak je powiązał, że można było ciągnąć oba, ale
do tego trzeba byłoby paru ludzi. Ukrył swoją zdobycz
i zabezpieczył ją przed lisami. Potem biegiem udał się
do domu. Chałupa była oddalona o ponad sześć
kilometrów. Ojciec i bracia już spali, ale na polecenie starego
bez szemrania zaprzęgli konia. Gdy dojechali na miejsce
i władowali kabany na wóz, musieli iść obok, bo dla ludzi
nie było już miejsca.

Ojciec umazał dłoń w farbie dzików i naznaczył nią
twarz syna.

– Będzie z ciebie myśliwiec, jak z pradziada Józefa –
dodał. – On bił niedźwiedzie rohatyną, nawet jak mu
sześćdziesiąt roków było. Nie ma już takich łowców. Ty,
Stachu, naszą nadzieją na starość, bo te lesery i wałkonie –
tu spojrzał na dwóch chłopaków – nic tylko lenią się i śpią.

Więcej stary się nie odezwał. Nie było potrzeby.

Mięsa z dzików starczyło na długo.

*

SŁUŻBA W ARMII

Stanisław został wcielony do wojska w 1935 roku.
Po zakończeniu służby zasadniczej – z doskonałą zresztą
opinią – przełożeni zaproponowali mu pozostanie w armii
na stałe. Marzył o tym od dawna. Wkrótce został więc
zawodowym podoficerem piechoty. Pochodził z ubogiej,
chłopskiej rodziny. Rosnący prestiż służby w mundurze
zawdzięczano Marszałkowi Piłsudskiemu. Widać
opiekował się wojskiem nawet po śmierci.

Armia płaciła dość dobrze, wystarczało na jego
potrzeby i mógł jeszcze wspomagać rodzinę. Mała ilość ziemi
ledwie mogła ich wyżywić. Rodzice liczyli na niego i gdy
tylko mógł, przyjeżdżał pomóc. Przekazywał im niemałą
część żołdu. Od dziecka kochał broń, kochał ją ponad
życie. Prawdopodobnie także dlatego poszedł do wojska.
Wiadomo, większego dostępu do broni w innych
profesjach nie było i chyba nie będzie. I choć nie znosił ślepej
dyscypliny czy władzy nieopartej na autorytecie, szybko
pogodził się z ciężkimi warunkami i specyfiką służby.

Wyznaczono go na dowódcę drużyny. Uznał to za błąd,
bo przecież był na ty nie z ludźmi, lecz z bronią. Dowodzenie
nie sprawiało mu żadnej przyjemności. Nie cierpiał
tłumów, apeli czy zbiórek. Nawet zwykłe poranne
meldowanie podczas służby podoficera dyżurnego nazywał
„durnym wyciem”. Uważał za śmieszne, czy wręcz
szkodliwe, wiele punktów regulaminu. Nikt go jednak nie pytał
o zdanie, miał szkolić swoich ludzi i wykonywać rozkazy.
Na szczęście cechowała go charyzmatyczna siła właściwa
mocnym ludziom. Może dzięki temu miał posłuch wśród
podwładnych. On sam wolał strzelnicę od niańczenia
żołnierzy, lubił walkę ze swoim organizmem i słabościami.
Był samotnikiem, introwertykiem. Nie miał jednak
wyboru – przełożeni uznali, iż nadaje się idealnie właśnie
na dowódcę i musiał się z tym zgodzić, bo dyskusji żadna
armia nie toleruje. Postawił więc na szkolenie.

W jego drużynie, jak w żadnej, wszyscy potrafili
obsługiwać nie tylko erkaem, ale nawet granatnik 46 mm.
Umiał zainteresować bronią nawet tych, którzy nie
widzieli niczego prócz roli i biedy na przednówku. Stanisław
starał się znaleźć klucz do każdego żołnierza, do każdej
duszy. Bacznie obserwował podwładnych, starał się wejść
w ich położenie, myśleć jak oni. Teraz w psychologii takie
podejście nazywa się empatią. Wszystko, co dotyczyło ich
zainteresowań, zachowań, systemu wartości, starannie
odnotowywał. Był dla nich jak ojciec i starszy brat, surowy,
ale zawsze sprawiedliwy. Paru poborowych,
lumpenproletariackich żuli z dużych miast próbowało go
lekceważyć i oszukiwać. Miał na nich swoje sprawdzone sposoby.
Kiedyś trafił na silną indywidualność, bardzo mocnego
chłopaka, który próbował narzucić drużynie swoją własną,
przestępczą mentalność. Stach wybrał dla niego długi,
nocny marszobieg w rejon ćwiczeń, z plecakiem, bronią
i pełnym obciążeniem. Około trzeciej rano przybył na
pododdział, budząc żołnierza nocnym alarmem.
W przeciwieństwie do oficerów, którzy szybko podpatrzyli jego
metody, zawsze był obciążony tak samo jak ci, których
zamierzał wychować. Pucołowaty blondyn, wyrwany ze snu
w środku nocy, spytał z nienawiścią: – Po co to? Mnie i tak
nie zmienisz, zupaku. Stach odpowiedział wtedy krótko:
– Zaraz tam zmienisz. Dziś w nocy zajmiemy się tylko
filozofią. Chcę ci pokazać, co to jest szczęście. Wielu go
szuka, ale prawie nikt nie potrafi znaleźć. Wskażę ci drogę.

Biegli więc razem, obok siebie, w hełmach i z karabinami w rękach. Ciężki plecak ze zrolowanym na górze kocem
krępował ruchy. Wąskie pasy mocujące utrudniały krążenie
krwi. Biegli tak kilometrami, wciąż jeszcze ciemną nocą.
Wysiłek był straszny, krew potrafiła pójść z nosa. Stach słyszał
więc obok siebie przekleństwa i nieskrywaną chęć
wyrównania porachunków. W końcu byli sami, daleko za
koszarowym murem. Nie było świadków, a noc ciemna…

Kapral nie pozwalał na odpoczynek, czekał na TEN
moment. Po kilkunastu minutach marszobiegu był już pewien.
Gdy w oskrzelach czuje się ukłucia tysiąca drobnych szpilek,
a w płucach wali oszalałe z wysiłku serce, przychodzi czas,
że i nogi nie chcą już służyć. W takim właśnie momencie
zbliżył się i pomógł delikwentowi, biorąc od niego najpierw
karabin, potem hełm. Żołnierz był zdumiony. Ten głupi trep
jest znacznie wytrzymalszy fizycznie od niego, cwaniaka
z Pragi! Wszak kapral zdjął mu część obciążenia,
przejmując na siebie znacznie większy wysiłek! Po co?

Bieg trwał dalej. Na niebie pojawiły się pierwsze
oznaki świtu. Podoficer doskonale znał możliwości
podwładnego, nie mógł ryzykować, iż ten podczas forsownych zajęć
straci zdrowie czy życie. Dwudziestoletni żołnierz
wychowany na warszawskiej ulicy to mistrz przetrwania
i Stanisław doskonale o tym wiedział. Nie przerwał więc biegu,
mało tego – wciąż podkręcał tempo. Żul przekonał się, iż
kapral – choć jest przełożonym, dzieli z nim ten sam trud,
mało tego, pomaga mu. Widział też, iż Stanisław jest
o niebo sprawniejszy od niego.

Wreszcie przyszedł moment, gdy żołnierz zbliżył się
do ostatecznego kresu swoich możliwości. Honor i męska
duma kazały mu biec dalej, ale ciało definitywnie
odmówiło posłuszeństwa. Rzęził strasznie, krew rzuciła się
z nosa. Każdy człowiek ma taką granicę, której przekroczyć się
po prostu nie da. Można ją tylko przesuwać dalej,
nieustannie hartując i ćwicząc organizm. Właśnie wtedy kapral
oddał mu broń i hełm, nakazał przerwać bieg i zająć
stanowisko ogniowe, w postawie leżąc. Żołnierz padł na ziemię
jak podcięty, wysunął przed siebie broń i próbował
celować oczami niewidzącymi z wysiłku. Drżące ręce nie
mogły utrzymać ciężkiego Mausera.

Stanisław podczołgał się do niego i patrząc prosto
w oczy, powiedział: – To, co teraz przeżywasz, dokładnie
ta chwila, nazywa się szczęściem. Zapamiętaj ją na zawsze,
bo może już nigdy nie będziesz tak szczęśliwy.

W drodze powrotnej z pasa taktycznego szli obok siebie.
Kapral nie lubił zbędnego oratorstwa, dodał więc tylko
kilka zdań.

– Na wojnę się szkolimy, na zabijanie. Wszystko, czego się
uczysz, do tego zmierza. Mam tylko jeden cel, dobro
pododdziału. Jestem twoim dowódcą, żołnierzu, a to znaczy, że
jestem jak ojciec. A nawet lepszy niż ojciec, bo pomogę
zawsze, w każdej sytuacji. W koszarach i na wojnie. Nigdy cię
nie zawiodę, nie oszukam. Liczę na to samo z twojej
strony. Pamiętaj, musimy być zgrani jak palce jednej ręki. Mów,
będziesz pracował dla dobra naszej drużyny?

Chłopak z Pragi, ostry jak żyleta, kiwnął głową.

Metody wychowawcze Stanisława, może nieco
drastyczne, były bardzo skuteczne. Prawdopodobnie dzięki temu
jego pododdział był zwarty i świetnie wyszkolony. Starsi
wychowywali młodszych, ale bez tego, co dziś nazywamy
„falą”. Zawsze tak było, że młodszy służbą żołnierz wykonywał
gorsze lub prostsze prace. Armia od stuleci jest taka sama.

Wojskową służbę zawodową Stach miał wkalkulowaną
w życie. Nie widział nawet innej możliwości. Mundur w jego
rodzinie znaczył świętość. Jego przodkowie zawsze
walczyli o wolność Polski, w licznych wojnach i powstaniach. Był
zdrowy, bardzo silny i jak na wiejskie warunki
wykształcony – miał małą maturę. Gdyby nie brak środków fi
nansowych, mógłby dalej się uczyć. Pozostał w nim gorzki
niedosyt książkowej wiedzy, był więc stałym klientem wojskowej
biblioteki. Wynosił stamtąd góry książek, początkowo
wybierał je na chybił trafił, potem korzystał z rad mądrego
bibliofila. Stopniował sobie skalę trudności – doszło do tego,
że czytał także trudne książki filozoficzne. Może był
jedynym zawodowym podoficerem który to robił? Nikomu się
tym nie chwalił, a stary bibliotekarz miał wreszcie z kim
porozmawiać.

Już po kilku miesiącach służby przełożeni poznali się
na nim – był bardzo odporny na trudy, łatwo przyswajał
wiedzę. Jednak widać było, że najlepszy kontakt ma nie
z ludźmi, lecz z bronią. Z Mauserem wz. 1929 na
strzelnicy wyprawiał cuda, dziurawiąc tarcze tylko w okolicach
dziesiątki. Erkaem Browning wz. 1928 czy cekaem wz. 30
nie miały dla niego żadnych tajemnic, nauczył się je
rozkładać i składać nawet z zasłoniętymi oczami. Gardził bronią
krótką, uważając ją za „gówno obijające tylko biodro”. Tak
samo zresztą o pistoletach mówili ci, którzy byli na wojnie
1920 roku. Szansa, że wróg pokaże się na piętnaście,
dwadzieścia pięć metrów, jest przecież bardzo mała. Tylko część
oficerów miała Visy, reszta paradowała z zabawkami
pamiętającymi jeszcze pierwszą wojnę światową. Musiał jednak
przyznać, iż Vis wykonany był świetnie i chodził jak
zegarek. Kapral miał okazję parokrotnie z niego strzelać. Trafiał
bez pudła, ale daleko mu było do nabożnego sentymentu,
z jakim podchodzili do tej „dziewiątki” niektórzy dowódcy.

Ojciec kaprala za młodu trochę kłusował i w dziupli
starej gruszy leżała kapiszonowa kurkówka kalibru 16, broń
piękna, nieco archaiczna, ale rasowa i powodująca szybsze
bicie serca. To z tą bronią Stach przeżył inicjację
łowiecką, strzelając pierwszą kuropatwę w wieku dwunastu lat.
Od kopnięcia kurkówki poleciała mu krew z nosa, ale
dumny nawet o tym nie myślał. Natychmiast zaniósł ptaka ojcu,
oczekując pochwał. Stary warknął tylko zrzędliwie: –
Szkoda naboju na kurę, a proch drogi. Potem Stanisław
upolował z niej sporo kaczek, ale nauczony doświadczeniem
nigdy się tym nie chwalił. W 1934 roku z fuzji położył parę
mocnych, prawie stukilowych dzików, a w styczniu 1936
roku olbrzymiego odyńca. Nie ważył go, ale na oko miał
ponad dwieście kilogramów. Po zmroku, na saniach przywiózł
go do chaty. Powiesił zwierza na haku w stodole i bez
żadnej pomocy obrobił mięso. Trwało to dobrych kilka godzin.
Skończył nad ranem. Wtedy pojawił się ojciec. Stary
popatrzył na niego dłużej i poklepał po ramieniu. Czy jakaś
nagroda mogła smakować lepiej?

Później ktoś nieżyczliwy doniósł i do chaty parę
razy zaglądała policja państwowa. Do Stacha nic nie mieli,
pewnie bali się zadzierać z zawodowym podoficerem.
Jednak broń musiała na dłużej zamieszkać w dziupli.

Stach miał świetne układy z paroma oficerami –
myśliwymi. Sporo wolnego czasu spędzał na strzelnicach. Jeden
z nich, niemłody już kapitan, dawał mu możliwość
sprawdzenia oka ze sztucera kalibru 8 x 57, z optyką Zeissa
o czterokrotnym powiększeniu. Kapral bezbłędnie trafiał
z niego na trzysta metrów wprost w tarczę sylwetkową,
przy czym o ile kapitan zadowalał się samym trafieniem
w korpus, ten skupiał się wyłącznie na strzałach w głowę.

W Wojsku Polskim aż do wybuchu wojny nie było broni
wyborowej wyposażonej w optykę i choć kapral uważany był
przez wszystkich za snajpera, z konieczności posługiwał się
zwykłym karabinkiem piechoty. Właśnie z tym kapitanem
(bohaterem wojny z bolszewikami i kawalerem kilku
krzyży) wyjeżdżał na polowania do majątku jego stryja. Oficer
podziwiał jego umiejętności w strzelaniu czy podchodzeniu
zwierza. Rzecz jasna, te wspólne łowy były ich tajemnicą.

Stanisław przestrzeliwał wszystkie nowe karabinki
Mausera, które przychodziły do jednostki. Starannie je
selekcjonował. Wśród dziesiątków czy setek egzemplarzy broni
zawsze znajdą się takie, które biją lepiej od innych.
Zostawiał je dla siebie i swoich żołnierzy. Dokonywał drobnych
modyfikacji łoża i polerował mechanizm spustowy. Zmiany
były może niezauważalne gołym okiem, ale widać je było
na strzelnicy, przy ocenie parametrów skupienia.

Przy pomocy oficerów i bibliotekarza zdobywał całą
możliwą literaturę o działaniach snajperskich.
Przepisywał całe książki do swoich zeszytów. Nie było tego dużo.
Trzy pozycje po angielsku, jedna po niemiecku. Instrukcje
do kb Enfield ze śmiesznym celownikiem Lattey, instrukcje
niemieckich Mauserów. Nie znał języków obcych, więc
początkowo bardzo mozolnie tłumaczył pojedyncze zdania,
posługując się słownikami. Zwykłe były do niczego,
brakowało w nich technicznych zwrotów. Udało mu się w końcu
kupić wielkie, mocno sfatygowane słowniki techniczne,
a nawet prawdziwy rarytas – słownik wojskowy. Wkrótce
opanował po paręset słów i podstawowych zwrotów.
Było to jednak za mało, by trafiła do niego cała treść tych
cennych książek. Poznał wreszcie studenta, który dobrze
znał angielski, i ten pomógł mu tłumaczyć całe akapity.
Te swoiste studia – bo tak trzeba je nazwać – bardzo go
wciągnęły. Czytał przepisane teksty dziesiątki razy,
chłonął wręcz opisy działań strzelców wyborowych.
Najstarsze akcje, do jakich dotarł, mówiły o dalekich strzałach
z czasów wojny secesyjnej. Żołnierze pułkownika Berdana
działali na jego wyobraźnię. Najbardziej jednak
interesowały go czasy bliższe, doświadczenia z walk strzelców
wyborowych podczas pierwszej wojny światowej. Czytał
o maskowaniu, wyprawach poza linie wroga,
likwidowaniu oficerów, łączników, obsługi broni maszynowej.
Nurtowały go kwestie szkolenia snajperów, sposoby
przystrzeliwania broni z optyką, obsługa celowników, balistyka,
słowem wszystko, co dotyczy praktyki snajperskiej. Wiele
rad odnośnie maskowania nie było mu obcych – wszak
kłusował ze starą dwururką, łowy miał we krwi. Metody
stosowane przez strzelców wyborowych były niezwykłe,
przy tym często genialne w swojej prostocie. Część
zdobytej wiedzy była czysto teoretyczna – nie miał bowiem jak
jej skonfrontować z siermiężną, wojskową rzeczywistością.
Czuł jednak, iż musi to robić. Gdzieś w podświadomości
wiedział, że wszystko, czego się teraz uczy, kiedyś mu się
przyda.

Pole walki nikogo nie pieści. Strzelec wyborowy musi
umieć dziesięć razy więcej niż zwykły piechur. Wszyscy
wiedzą, że o żołnierskim sukcesie może decydować zwykły
przypadek. Ponoć kula głupia, nie wybiera. Tak bywa, ale
snajper chyba jako jedyny nie zna słowa fart. Mogą zwykli
strzelcy modlić się do Boga, prosić, by Pan, który kule
nosi, zechciał zachować ich przy życiu. Strzelec wyborowy
jest głęboko przekonany, że to, czy przeżyje, zależy tylko
od niego, od jego umiejętności. Aby przetrwać, musi
zrobić ze swojej profesji nie zawód, lecz sztukę.

Stanisławowi bardzo podobała się wolność w wyborze
celów, kwestia prowadzenia samodzielnych polowań
w całym pasie działań. To było właśnie to, co chciałby robić.
Dowodzenie drużyną miało stanowić tylko krótki etap na jego
drodze. Pragnął być snajperem. Nikt nie jest tak wolny jak
strzelec wyborowy – myślał. Tylko on, dobry karabin i wróg
po drugiej stronie. Wygrywa lepszy, taka walka jest czysta.
Trochę było w tym idealizmu, bo wojny nigdy przecież nie
są czyste. Przeczytał wiele gorzkich wspomnień tych,
którzy parali się tą robotą. Dowiedział się o wyrzutach
sumienia, które towarzyszą snajperowi przez całe życie,
o niechęci dowódców, strasznej nienawiści wśród wrogów,
a nawet wśród swoich współtowarzyszy. To, że nikt nie weźmie
do niewoli samotnego łowcy, rozumiał, konwencję
genewską łamią prawie wszyscy. Po co brać w plen kogoś, kto
paraliżuje strachem całe kompanie? Nie mógł jednak pojąć,
dlaczego snajpera unikają także kamraci z pododdziału.
Może jest tak, że ktoś, kto ma broń z lunetą i potrafi polować,
starannie wybierając cele, jawi się jako kat, potrzebny, ale
wzbudzający odrazę? Przecież nikt o zdrowych zmysłach nie
utrzymuje kontaktu z katem. Żołnierze wiedzą, iż na polu
walki w każdej chwili mogą stać się ofiarami wrogich
snajperów. Czyżby przekładało się to na niechęć do własnych?
Snajper ma znacznie mniej zwyczajnych obowiązków.
Najczęściej nie pełni wart i służb. Jest w pododdziale, ale
jakby go nie było. Wychodzi jak duch i wraca jak duch. To
także budzi nienawiść.

Czytał mądre teksty o taktyce strzelców precyzyjnych,
zatrzymywał się co kilka zdań, trawił je i wracał do tematu.

Strzelec wyborowy ma zawsze wokół siebie
„przyjaciół” i „zdrajców”. Teren tylko wtedy jest przyjacielem,
gdy wie się o nim wszystko i jeszcze potrafi tę wiedzę
wykorzystać. W lesie ukrywają go drzewa, krzaki, zarośla.
W polu – pojedyncze kępy traw, rosnące zboża, stogi siana.
W mieście – domy, z piwnicami i poddaszem. Im bardziej
zrujnowanym wydaje się obiekt, tym łatwiej snajper
znajdzie w nim godne schronienie. Nie ma terenu, którego nie
da się wykorzystać. Nawet bezkresne pustynie czy śnieżne
przestrzenie dają dobre ukrycie. Pozwolą przetrwać, ale
mądrym snajperom, bo głupcy zaraz zginą.

Teren może okazać się zdrajcą, gdy strzelec zapomni
o logice. Co z tego, że w lesie jest bardzo wysoka, gęsta sosna,
dająca idealne możliwości prowadzenia obserwacji
i dalekich strzałów, jeżeli wyraźnie odcina się przy sporo niższych
drzewach? To właśnie wysokie drzewo będzie dozorem dla
artylerzysty, na nim skupi się kilka par oczu. Potężny komin
fabryczny też byłby dobry, o ile wokół byłoby więcej takich
kominów. Pojedynczy obiekt zawsze będzie podejrzany
i jako charakterystyczny punkt znajdzie się na celowniku
wrogiego snajpera. Drzewo, przed zajęciem na nim stanowiska,
należy bardzo dobrze sprawdzić. Jeżeli będą na nim
gniazda, nie nadaje się na pozycję. Gniazdo czy dziupla mogą
wydać się niezamieszkałe, ale to często pozory. Ptaki
wydadzą stanowisko snajpera w najmniej spodziewanym
momencie, najczęściej wypadną z jakiejś dziupli tuż po strzale.

Strzelec wyborowy jest jak sprawny, stary myśliwy. Ten
ostatni podczas podchodzenia zwierza zwraca uwagę na
kilka kwestii. Pierwszą jest kierunek wiatru. Nie może wiać
od niego do zwierza, bo ten go wyczuje. Snajper nie musi
przestrzegać tej zasady, choć często zastępuje ją nieco inną
– szuka takiego kierunku podejścia, w którym wiatr będzie
wiał na cel lub od niego. Pozwala to na unikanie
dokuczliwych poprawek na wiatr boczny, a ten jest wrogiem strzelca,
zwłaszcza przy znacznych dystansach prowadzenia ognia.
Kierunek wiatru i jego natężenie bywają jednak zmienne
i często nieprzewidywalne, zwłaszcza w nieznanym terenie.
Jeżeli łowca strzela z wysokiej pozycji, na przykład
z oddalonego drzewa, wiatr najczęściej wydaje się silniejszy niż
w rzeczywistości. Może to wprowadzać w błąd i strzelec
weźmie za dużą poprawkę. Kula część trasy pokonuje na
niższej trajektorii, gdzie wieje już słabiej. Kolejną zasadą przy
zbliżaniu się do celu jest zlewanie się z tłem i przestrzeganie,
by przedmioty znajdujące się za nami były idealnie zgodne
z kolorem odzieży maskującej. Gdy zwierz nasłuchuje lub
obserwuje, myśliwy zamiera bez ruchu (najlepiej
ukrywając starannie ręce oraz twarz – one zdradzają najszybciej).
Taktyka strzelca wyborowego – oczywiście mimo pewnych
różnic – musi być zbliżona. Ktoś stwierdzi, co tam łowy,
tylko człowiek tak naprawdę jest groźny, bo może
odpowiedzieć ogniem. Nie można się z tym zgodzić. Wszak gruby
zwierz też bywa niebezpieczny. Bawół, lampart, lew,
nosorożec, słoń, mocny dzik, guziec – wszystkie one mogą
upolować nieostrożnego myśliwego. Wystarczy mały błąd,
nieodpowiedni dobór broni, pocisku, wreszcie zwykły strach,
który sparaliżuje wolę… Dlatego łowiectwo jest dobrą
szkołą dla przyszłych snajperów. Uczy sztuki tropienia,
wytrwałości. Myśliwy często jest zupełnie sam, w polu czy w lesie.
Jak chce zdobyć trofeum i mięso, musi nauczyć się
przechytrzyć zwierza.

Ruch jest wrogiem snajpera. Nie znaczy to jednak, iż
trzeba go unikać. Nie wolno strzelać przez dłuższy czas
z jednej pozycji. Ci, którzy wykorzystywali stacjonarne
stanowisko, nawet dobrze przygotowane czy
zabezpieczone płytą pancerną, zazwyczaj byli eliminowani już po
kilku udanych strzałach. Najczęściej sprawę kończyły salwy
pocisków ciężkiej artylerii. Nie pomoże najlepszy strój
maskujący, jeżeli strzelec przemieszcza się nieostrożnie.
Najlepszym nauczycielem jest natura. W przyrodzie
najlepiej ukrywają się i zbliżają do celu duże drapieżniki. Jak
poluje tygrys czy lampart? Ich ruchy w fazie zbliżania się
do ofiary są spowolnione. Dopiero potem następuje atak,
szybki jak pchnięcie nożem. Jeszcze lepiej skrada się wąż.
Przemieszcza się bardzo powoli, milimetr po milimetrze.
Usypia czujność ofiary. Ruch maskowany jest nie tylko
barwami ochronnymi, ale i powolnością.

W terenie kontrolowanym przez wiele par oczu szybkość
przemieszczania się trzeba zwolnić do minimum. Czasem
pokonanie, czołgając się, stu metrów wolnego pola
potrafi zająć snajperowi cały dzień. Niestety, od tych, którzy się
śpieszyli, i tak szybsze były kule. Podczas przemieszczania
się trzeba zwrócić baczną uwagę na dobór trasy, tak by nie
wejść przykładowo na gniazdo mrówek czy dzikich os.
Kontaktu z mrówkami uniknąć się nie da. Każdy strzelec
wyborowy jest żarty przed insekty i owady. Przed przystąpieniem
do pokonywania terenu trzeba rozpoznać przez lornetkę
specyfikę gry barw i odcieni, na przykład na łące. Nasz strój
może być prawie idealny, ale pośrodku pola może być parę
metrów wolnej przestrzeni. Taki pusty odcinek, wyraźnie
inny od soczystej trawy, będzie bacznie obserwowany przez
przeciwnika. Gdy wejdzie nań snajper, będzie kępą, której
poprzednio tam nie było, i przyjmie kulę.

Stanowisko ogniowe zdradza odblask. Na słońcu
błyszczą szkła celownika i lornetki, manierka, nóż czy źle
zamaskowany hełm. Sama siatka na hełmie nie wystarczy,
przyda się kaptur osłaniający całą głowę.

Pewien snajper zgubił kiedyś guzik od munduru.
Przyszył w zamian taki, jaki był pod ręką. Przed akcją
zamaskował się starannie – do peleryny przymocował liście drzew,
które rosły nieopodal. Osłonił też głowę. Twarz i dłonie
pomazał zielonym, roślinnym sokiem. Wiedział, że
należy być bardzo starannym nawet przy tak błahej
z pozoru rzeczy – wyborze ziół czy traw. Czasem można trafić
na trujące rośliny, które mogą powodować świąd, a nawet
oparzenie. Robił to już dziesiątki razy, rutyna. Wczesnym
rankiem ostrożnie, pełzając, zbliżał się do swojego
stanowiska. Nagle zaświeciło słońce. Dokładnie wtedy został
wykryty. Dostał się pod silny ogień, cudem przeżył.
Dlaczego? Bo przyszył guzik miedziany. Wielki błąd.

Dlatego każdy element umundurowania i broń
maskujemy starannie, sprawdzając wielokrotnie, czy jakikolwiek
szczegół wyposażenia nie da odblasku. Tak samo trzeba
sprawdzać, czy oporządzenie nie wydaje dźwięków.

Szkoły maskowania są różne. Można owinąć karabin
i optykę taśmami czy zwykłymi szmatami, zawsze
w kolorze otoczenia. Niektórzy hełm i twarz wymazują błotem,
a lufę karabinu i część osady smarują z zewnątrz tłustym
i gęstym smarem. Następnie sypią nań piach. Karabin po tej
operacji przypomina bardziej gałąź, w żadnym razie broń.
Stanisław nigdy by nie dopuścił do takiego traktowania
karabinu wyborowego, ale musiał przyznać, że mogło to być
skuteczne. Na celownik zakłada się osłonę z szarej plandeki,
a nawet z przodu tuleję z drewna, zapobiegającą odblaskom
soczewek obiektywu. Inni za każdym razem, gdy strzelali
w terenie zakrzaczonym, sporządzali nad celownikiem
osłonę z drobnych gałązek. Robili to nawet wtedy, gdy odblask
pozornie nie groził. Niestety, pogoda jest jak kobieta,
potrafi być zmienna. Nikt nie da gwarancji, że zdradliwe
słońce, choć na parę chwil nie zdoła przebić się przez chmury.

Snajpera maskuje także niska sylwetka. Należy więc
przyjmować postawę leżącą, w ostateczności siedzącą
lub klęczącą. Jeżeli przemieszczamy się nawet
w pozornie bezpiecznym terenie, ograniczajmy potencjalną
powierzchnię trafienia. Tak więc jak najniżej ziemi.

Przedmioty czy gra cieni mogą zarówno pomóc, jak
i wydać snajpera. Znana jest przypowieść o człowieku,
który sprzedał swój cień i potem tego żałował. Młody
snajper boi się cienia, doświadczony wie, jak go wykorzystać.
W lesie, zwłaszcza rzadkim, skradający się cień jest wielki
jak dąb. Zdradza jak niewierna kochanka. Załóżmy, iż
strzelec wyborowy działa w mieście. Przemieszcza się
ostrożnie za budynkiem, słońce ma za plecami. Niestety,
cień go wyprzedzi i wyda. Ba, potrafi wydać
nierozważnego strzelca nawet w nocy. Trzeba to wiedzieć. Co ma więc
robić mądry snajper? Wykorzystać fakt, iż cień zarówno
zdradza, jak i chroni. Można ukryć się pod jego osłoną.
Drzewa, ruiny, pagórki, dając cień, bez trudu skryją
strzelca wyborowego. Gdy dochodzimy do pozycji lub
zmieniamy ją, wykorzystujmy obce cienie. Zysk jest podwójny –
gubimy własny cień i mamy maskowanie. Ale cień w ciągu
dnia się przemieszcza, to także należy przewidzieć.

Trzeba pamiętać, iż wszystko, co regularne, musi
zatracić kontury i kształty. Sylwetkę strzelca należy wprost
złamać i rozmyć. Ułatwia to odpowiedni obszerny strój.
Czasem żołnierz popełnia błąd – ma dobrą pelerynę
maskującą, ale błysną wypastowane buty czy klamra pasa.
Taka pomyłka kosztuje życie.

Stanisław czytał, że przy zajmowaniu pozycji trzeba
starannie likwidować wszystkie ślady dojścia do niej, a potem
ukryć każdą oznakę swojej działalności. Trzeba unikać
symptomów demaskujących strzały. Zostają przecież błysk, dym
i huk, widoczne z daleka. W tym celu można wybrać pozycję
za rzadkim krzakiem lub na trzy, cztery metry od stanowiska
wetknąć kilka gałązek. Przy wystrzale dym pozostanie za
nimi, a ogień nie będzie tak widoczny. Przy prowadzenie ognia
z budynku pozycja zawsze powinna znajdować się w głębi
pomieszczenia – w tym przypadku błysk i dym jest
maskowany, a dźwięku wystrzału nie słychać na zewnątrz.
W budynkach wykuwa się liczne otwory w ścianach, podobne
do tych, które wybiły pociski. Tylko niektóre powinny być
wykorzystywane, reszta imituje stanowiska.

Jak przygotować w polu pozycję do strzelania
z postawy leżąc? Najprostszy sposób to nacięcie ośmiu kawałków
darni, najlepiej w rozmiarze dwadzieścia na trzydzieści
centymetrów. Dolna część darni cięta jest na kształt piramidki,
pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Następnie z tych
„cegieł” wykłada się przedpiersie, trawą w stronę przeciwnika.
Po skończeniu akcji, jeśli jest potrzeba ukrycia tego miejsca,
darń układa się na poprzednie miejsce. Dobrze jest polać ją
wodą, wtedy zaraz upodobni się do reszty terenu.

Znajdując się na pozycji ogniowej w warunkach zimy
i mrozu, należy pamiętać, że wydychane powietrze
zamienia się w parę. Bardzo szybko demaskuje to pozycję.
Można oddychać przez szalik lub maskę. Śnieg przed
zajęciem pozycji należy pokropić wodą, wtedy pył śnieżny
nie wzniesie się przy wystrzale.

Snajper musi mądrze wykorzystać każde zagłębienie
terenu. Nawet jeżeli dołek ma tylko piętnaście centymetrów,
może ukryć żołnierza przed wzrokiem i ogniem wroga.

Podczas dojścia do stanowiska należy unikać pagórków
i szczytów wzgórz, gdzie sylwetka będzie odcinać się na tle
nieba. Jeżeli strzelec wyborowy działa z partnerem, obaj
muszą zachować odstęp. Nie za duży, bo przecież trzeba
porozumiewać się systemem znaków. Raczej nie warto
naśladować ptaków. Trudno bezbłędnie podrobić dźwięki,
ponadto snajper musiałby mieć pewność, iż te gatunki bytują
w jego terenie. Niewielu ma tak dużą wiedzę ornitologiczną.
W nocy taka sygnalizacja zawodzi, chyba że umiemy udawać
sowę czy puchacza. Robimy to jednak tylko w ostateczności.

Własny strój trzeba uzupełnić środkami naturalnymi,
bardzo dokładnie dopasowanymi do specyfiki terenu.
Jeżeli zły ubiór wyda snajpera, ten może mieć pretensje
tylko do siebie. Strzelec wyborowy, tak jak saper, myli się
tylko raz. Na polu walki snajper porusza się głównie,
czołgając, a więc strój musi być solidnie wzmocniony w miejscach
narażonych na przetarcie (kolana, łokcie). Podwójny
materiał często nie wystarcza. Dobry jest jednoczęściowy
kombinezon, bo podczas pełzania nie zsuwa się i nie zawija.
Elementy roślinne umieszczamy przede wszystkim z boków
i z tyłu, nie z przodu. Dlaczego? Gdy się czołgamy,
wszystko, co doczepione z przodu, przeszkadza lub odpada.
Zapasowych nabojów nie nosimy więc w przednich kieszeniach.

Jak zgubić tropiących cię ludzi? Można to zrobić przy
przekraczaniu strumienia. Zbliżamy się do wody pod
kątem czterdziestu pięciu stopni, wchodzimy do niej
i poruszamy się w górę rzeki, aby uniknąć rumowisk
i gromadzącego się na dnie mułu. Jeżeli mamy czas, zostawiamy kilka
fałszywych śladów wzdłuż strumienia. Potem uciekamy
w dół rzeki, korzystając z licznych dopływów.

Snajper musi przyjąć za standard, iż teren, w którym
działa, jest pod obserwacją. Trasę, którą pokonuje, musi
dzielić na etapy. Każdy kolejny ruch musi być planowany.
Swoje przemieszczanie się trzeba osłonić wybuchami
pocisków, silniejszym powiewem wiatru czy innymi
dźwiękami, które mogą odwrócić uwagę przeciwnika. Co kilka
metrów należy zatrzymywać się w celu obserwacji i nasłuchu.

Jeżeli strzelec wyborowy jest tropiony przez
zwiadowców, winien powstrzymać ich celnym ogniem z zasadzki.
Metoda „zabij i znikaj” polega na oddaniu jednego, dwóch
celnych strzałów i szybkim odskoku. Taka akcja najczęściej
powstrzymuje tropicieli. Na wszelki wypadek można
przygotować kolejną zasadzkę i znów wyeliminować jednego,
dwóch przeciwników. Tylko głupiec będzie wtedy
kontynuował pościg.

Snajper musi mądrze zacierać swoje ślady. Nie może
przy tym tracić zbyt dużo czasu, bo najważniejsze jest
zadanie. Powinien starać się chodzić po twardym lub
skalistym gruncie, wtedy śladów prawie nie ma. Buty
można owijać szmatami, można rozczesywać ślad po sobie,
zmieniać obuwie lub stosować stare indiańskie manewry.

Najprostszą metodą oszukiwania tropiącego nas
wroga jest marsz w odwrotnym kierunku. Robimy wyraźne
ślady na wydeptanych drogach, w kierunku przeciwnym
do tego, w którym rzeczywiście chcemy iść. Potem
musimy mądrze przeskoczyć z drogi na teren, w którym ślady
nie będą widoczne i kontynuować przemieszczanie się
w kierunku odwrotnym do śladów.

Unikając pościgu, stosuje się metodę ścinania rogów.
Robi się to przy podejściach do znanych nam ścieżek czy
dróg. W odległości do stu metrów od drogi snajper
zmienia kierunek marszu o czterdzieści pięć stopni w lewo lub
w prawo. Gdy idąc cały czas w tym samym kierunku,
dojdzie do ścieżki, zostawia widoczne ślady na krótkim
odcinku. Będzie to wyglądać tak, jakby ścinał rogi, idąc na
skróty. Wielu tak robi, by oszczędzić czas. Następnie trzeba
wrócić drogą do punktu, w którym na nią weszliśmy,
i rozpocząć marsz po drodze bez zostawiania widocznych śladów.

Przy dużych drzewach można próbować zmienić
kierunek marszu. Dochodzimy do wielkiego drzewa, mijamy
je i odchodzimy na około dziesięć kroków. Potem ostrożnie
wracamy, idealnie po własnych śladach. Przy pniu robimy
zwrot o dziewięćdziesiąt stopni i znów wykonujemy
dziesięć kroków w tym kierunku. Znów powrót i tak dalej.
Zrobimy ślady w różnych kierunkach. Zwiadowca, który podąża
za nami, idąc jednym tropem, natychmiast zauważy
kolejne. Wprowadzi to dezorientację i zatrzyma pościg na długo.

Trzeba jednak pamiętać, iż człowiek, który idzie tyłem,
zostawia głębsze ślady od strony czubka buta. Ziemia jest
rozrzucona w kierunku marszu, a krok jest krótki
i nieregularny. Dobry tropiciel może więc wykryć miejsce,
w którym zawróciliśmy.

Jeżeli snajper przygotował sobie minilatrynę – wszelkie
odchody musi natychmiast zasypywać, a miejsce ich
pozostawienia starannie maskować. Mocz można oddawać
tylko w przygotowanej dziurze, którą trzeba przykrywać.
Nie wolno tego robić w miejscu, gdzie jest nasze
stanowisko, bo zdradzi nas ostry zapach uryny. Racje
żywnościowe muszą być spożywane na sucho i pożywne, ale nie
mogą powodować wzmożonej pracy jelit. Żadnej wojskowej
grochówki. Po pobycie snajpera nie mogą pozostawać
absolutnie żadne ślady. Broń czyścimy takim olejem, jakiego
używa przeciwnik.