Strona główna » Edukacja » Ludzie stamtąd

Ludzie stamtąd

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-07-03355-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Ludzie stamtąd

Ludzie stamtąd” – to autentyczni ludzie wsi polskiej początku wieku, z samego dna ówczesnego życia polskiego. To służba dworska i bandosi, dziarscy parobcy i dziewki, biedota i wiejskie dziady. (...)

Co Dąbrowską w kondycji tych „ostatnich ludzi”, nieprzynależnych donikąd, żyjących w warunkach surowych, niemal idealnie naturalnych, uderza najmocniej? Niedola, cierpienie, tragizm – i szczęście. (...) Siła krzewiącego się tu życia i jego pochwała muszą być niezmierzone i bezwzględne, jeśli potrafią przezwyciężyć potęgę tutejszej nędzy. (...)

Maria Dąbrowska zmarła 19 maja 1965 roku. W pięćdziesięciolecie jej śmierci przypominamy jej arcydzieło, powstały w latach 1924–1925 cykl opowiadań Ludzie stamtąd.

Polecane książki

Ten wyjątkowy dziennik pomoże Ci zdobyć nie tylko ładną sylwetkę, ale też dobre samopoczucie. Dążąc do uzyskania upragnionej sylwetki powinniśmy zwracać uwagę nie tylko na to, co jemy i ile ćwiczymy, ale także na nasze nastawienie psychiczne. Kolejne porażki związane z odchudzaniem wywołują zniec...
Grand Prix Nagrody Goncourtów 2013, określanej często mianem „małego Nobla”Wojna to świetny interes, który nie kończy się wraz z zawarciem pokoju… Francja po Wielkiej Wojnie. Kraj gloryfikujący umarłych i zapominający o żywych. Cyniczny portret czasów po zakończeniu I wojny światowej. Historia n...
Wspólnota jako punkt wyjścia W świecie, w którym niemal każda czynność regulowana jest odrębnym paragrafem, a relacje międzyludzkie przybierają formę tymczasowego kontraktu, wspólnota pozostaje jednocześnie przedmiotem pragnień oraz obiektem lęku. Potrzebujemy jej, ale też boimy się utraty własnej a...
"Jest rok 2010. Violeta Lax, historyk sztuki z Art Institute w Chicago badająca twórczość wybitnego hiszpańskiego malarza Amadea Laxa (prywatnie jej dziadka), przyjeżdża do Barcelony. Po kilku dekadach administracyjnych przepychanek pełnomocnikowi spadkobierców artysty udaje się doprowadzić do otwa...
Opowieść ze Świata Mroku. Świata, w którym oprócz ludzi, żyją stwory z najczarniejszych koszmarów. To na nie poluje Matylda - łowczyni i zabójca. Jej nowe zadanie, może jednak przerosnąć nawet ją…...
Kate Taylor, młoda nauczycielka muzyki, nie zna swych rodziców i przyzwyczaiła się, że sama musi troszczyć się o siebie. W Spindle Cove znalazła przyjaciół i schronienie, lecz nie przestała tęsknić za miłością. Samuel Thorne, przystojny jak grzech i zimny jak głaz dowódca straży miejskiej, z niewiad...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Dąbrowska Maria

Maria Dąbrowska

Ludzie stamtąd

Czytelnik

Warszawa 2015

Dzikie ziele

Rano do dnia Marynka szorowała skopki i bańki przy małym stawie. Było
jeszcze szaro. Liście drzew stojących ponad wodą wisiały nieruchomo, a tarcie wiechcia o żelazne obręcze budziło odgłos na drugim brzegu. Za
drogą w dworskim ogrodzie coś wzniecało w krzakach jakby kaszlnięcia i szeptania.

Podwórze majaczyło we mgle buro i niewyraźnie. Po małym czasie zaczęło
się tam jednakże coś rozlegać i na drogę wypłynął wóz, cicho sunąc po
szarym piachu i postukując niegłośno. Fornal siedział bokiem, z bosymi
nogami zwieszonymi przez drabki, pogrążony w gwizdaniu.

Gdy zobaczył dziewczynę między wierzbami, przestał gwizdać i zakrzyczał
w jej stronę:

– Mogłabyś ty kiecuchny barzy podnieść i te giry umyć, kiej u wody
stojas, nie s takiemi cornemi chodzić!

Marynka wyprostowała się, żeby zobaczyć, kto jedzie, gdyż mówił nie po
tutejszemu. Ma się rozumieć – nie był to żaden z fornali, tylko bandos,
nazwiskiem, o ile pamiętała, Słupecki.

Jechał widać za Banasiaka, bo jego końmi, a o Banasiaku wczoraj mówili,
że na brzuch leży.

Zobaczywszy, jak rzeczy stoją, Marynka odgryzła się napastnikowi:

– Ty cyganiaty wytrzyścu, byś ty trzy dni swoje mył, to jeszcze moje
bydom bielsze, choć uszargane!

Zaczął coś wołać w odpowiedzi, lecz nie było już słychać, gdyż wóz
wjechał na twardą drogę i gruchocząc, skręcał koło drugiego stawu ku
wiatrakowi.

Chcąc się bardziej zabezpieczyć przeciwko słyszeniu, co mógł do niej
mamrotać, Marynka sarknęła coś w otwór cynkowanej bańki, aż echo w niej
zadudniło, i zaczęła śpiewać:

– Miałam jednego brata… – Zaś rozpędziwszy się, prześpiewała jeszcze
kolejno: – Nie dbam, nie dbam, że mnie nie szanujesz… – Książę,
książę… – oraz – A pod moją klaczą podkowy kołaczą…

Gdy na ostatku zaczynała: – Mówiom ludzie, żem ładna… – zadzwonili
do doju.

Ludzie ruszali się już koło szopy, w szorowni u stelmacha i przy
chlewach; mgły się poodwijały i wszystko rzeźwo stanęło w rumianym
złocie poranka.

Marynka ścisnęła oczy i przypatrzyła się mostkowi, przez który była
droga do czworaków.

– Co ich nie widać? – spytała sama siebie.

Dójki wynurzyły się niespodzianie z furtki dworskiego ogrodu.

– Tośta po mnie chodziły do kuchni? – spytała najmłodszych, z którymi
miała dobrą znajomość.

– Nie – odparły ze śmiechem. – Aleśmy przelazły bez dziurę w angryście i zaś sadem.

– Sadowy nie widzioł?

– Uo… on ta bydzie patrzył na dziki angryst. Ale i tak jeszcze
cierpki.

Pozbierały bańki, skopki, wiechcie i ruszyły do doju.

W dzwoniącej łańcuchami oborze trwał chrupiący niegłośny hałas żucia,
mleka strzykającego w naczynie i kroków stąpających po zgnojonej słomie.

Krowy myczały od czasu do czasu, a ta, która stała przy samych drzwiach,
przestawała niekiedy ruszać gębą i patrzyła sztywno, jak blade strugi
mleka ciekły przez skręt chłodnika i ze świegotem kapały do naczynia. Na
chłodnik dawał baczenie garbaty mleczarz Dionizy. Przyciągał powązki,
gdy dójki zlewały mleko, oganiał muchy, które brzęczały dokoła, zmieniał
nagrzaną wodę, a potem siedział i przyglądał się, jak wlatywały do obory
czyste granatowe jaskółki. Ich szczebiot mocniej się rozlegał tu w brunatnej ciemności niż na dworze. Pomiędzy wiązaniami stropu widać było
migotanie ich białych piersi z ceglastym ognikiem na gardle.

– Nastąp się – mówiły od czasu do czasu dójki – i – fitu-fitu, fitu-fitu
– szczebiotały bystre jaskółki. Dionizemu zachciało się spać od tych
głosów.

– Co to Marynka dzisiaj nic nie mówi? Zawdy tak śpiewo, to czymu tera
nie? – zapytał, by się roztrzeźwić.

– Ady dzięki Bogu, że raz wyć przestała – rzekł zgryźliwie pastucha,
rozgrzebując widłami ciepłą zielonkę.

Słysząc te słowa, choć nie miała chęci, na złość zaczęła śpiewać
pioseneczkę, niedokończoną nad stawem.

Mówiom ludzie, żem ładna,

a to prawda nie żadna,

bo mnie mama o chłodzie

myła rosom w ogrodzie…

Drugie natychmiast zawtórowały:

Mówiom ludzie ci sami,

że jo bardzo z chłopcami…

– Nastąp się! – wrzeszczały w przerwie, a potem zaczynały znowu:

Nieszczęśliwy tutejszy mosteczek,

nieszczęśliwy tutejszy most…

Pastucha mówił do swego białego psa: – Psss – bierz je… – Pies hycał
ostrożnymi susami przez gnój, szczekając na chybił trafił, i to
sprzeciwianie się dodawało gorzkiej uciechy robocie.

Gdy po doju myły sobie nogi z gnoju przy studni, Marynka wpadła w niespodziewaną złość na mleczarza Dionizego.

– Co lejeta te wode, jakby ji w studni brakło! – zgrzytnęła. – Chto mo
za wos lać?

Tedy chlusnął ze wszystkich sił, spryskując Marynkę po pas, aż
zawrzeszczała, co mleczarz powitał cichym śmiechem.

– Jakie tyż ten Dóniży mo biołne te zembiska. Jak się oześmieje, to aż
aż… – mówiły dziewki, wstawiając bańki na jego szary wózek.

Gdy już ruszyli za wózkiem w stronę dworu, rzekły jeszcze:

– Drugie takie som… Te Galicjoki, co tu robiom, to jeden w drugiego
jeszcze barzy bieliste zemby majom…

Marynka przerwała z gniewem:

– Te cyganiate diabły? Jakby się człowiek z takiem trącił, toby się
jeszcze ubrudził.

Mówiąc to i owo do siebie, wejrzały mimochodem na pozamykane okiennice
dworu. U pana tylko okno było jak szeroko otwarte i dawał się przez nie
widzieć pusty pokój z dawno posłanym łóżkiem.

Wczesna godzina ze swą ciszą uroczystą i surową panowała w kręgu obłych
kasztanów i na klombie, zarośniętym ciemnoczerwoną półdziką różą.
Marynka, rozejrzawszy się, narwała po drodze tej róży i dała Stasi
Jamrozikównie.

– Na, mosz – rzekła dobrotliwie. – Postawisz sobie w zbanyszku, to ci
bydom ładnie pachniały.

Na ławce przed kuchnią sędziwa kucharka skubała sennie kurczęta. Mały
foks stał naprzeciwko, przełykając od czasu do czasu głośno.

Marynka zapytała:

– Jużeśta wydowali Galicjokom?

– Coś ty się szaleju najadła? Jeszcze ni ma szóstej. Pani dopiero
wstaje.

Ze świeczką w ręku wchodzili w dudniący echem mrok piwnicy. Marynka
stawiała mleko na kwaśne, lejąc w donice jedwabisty płyn. Gdy zamykała
spróchniałe drzwi na kłódkę, Dionizy odjeżdżał właśnie do miasta, a bandoska kucharka wołała na nią jak co dzień, że idzie już po życie dla
bandosów. Życie owo Marynka pomagała jej nosić.

Stojąc w ciemnożółtej od wschodniego słońca spiżarni, śród oschłej woni
sypanych kasz i miękkich tchnień mąki padającej na kopankę, spytała
kucharkę, gdzie bandochy dziś robią. Kucharka powiedziała, że sieką
rzepak pod dębem. To samo potwierdziły dzieci pańskie, które już
wstawały, żeby tam iść. Marynka mogła dzięki temu wcześniej posprzątać
pokoje i o ósmej skoczyła zrobić masło w tejże, gdzie była rano,
piwnicy.

Piwnica znajdowała się nieco za dworem w starym budynku, skrytym pod
wysokimi drzewami. Na górze był drwalnik, a pod ziemię wchodziło się w kurzu oblatującej ze wszystkich stron cegły. Nad schodkami wisiała
pajęczyna brudna i zaprószona, gruba jak płachta, i wisiały nietoperze
jak ulęgałki.

W pierwszej piwnicy porobiono z obydwu stron sąsieki, a w nich leżały
kartofle, którym o tej porze rosły już białe kły, długie na łokieć. W drugiej był dostęp do okieneczka i Marynka najpierw tam podeszła. Za
żelaznymi prętami widać było, jak wyrastają z ziemi krzaki bzu i wielkie
kasztany. Tuż za okienkiem z tamtej strony rozpościerał się parzący
upał, a tuż za nim z tej strony był ciężki chłód. Marynka oparła się
czołem na prętach, przyśpiewała za okno:

Moja dziewulu, naucz się robić,

bo cie nie pojmie żaden królewic…

i zaczęła wołać – tu-tu-tu – do psów, które miały budę opodal. Psy
szarpnęły się i zahałasowały, a ona wtedy dopiero ze śmiechem poszła
chlastać tłuczkiem w śmietanę. Przez wierzchenek kierzanki czuć było
zapach tłusty, a zarazem kwaśny, i słychać było gęste chlupotanie.

Marynka stawała to od tej strony, to od tamtej, żeby się masło chciało
lepiej robić, i śpiewała:

Rośnie ziele, rośnie, na oknie w donicy…

Niektóre zwrotki przerywała nieznacznie i nasłuchiwała, jak jeszcze
przez nieco czasu głos w zimnej ścianie dzwoni.

Masło się zrobiło prędzej niż zawsze. Jeszcze było dość czasu do obiadu
i posłali Marynkę pleć do ogrodu. Tańcowała po drodze między malwami, aż
urwała z nich najpiękniejszą sobie we włosy – co napędziło jej na usta
chełpliwą śpiewkę:

Jaka taka pękata,

a jo sobie nie taka…

i z oznajmieniem tym przykucnęła na grządce.

Pleć też bardzo lubiła. Położyła się bokiem w bruździe między zagonkiem
a zagonkiem i wyskubywała z ciepłych grudek dzikie ziele i niepotrzebne
chwasty. Trzeba było mocno uważać, ażeby nie załapać pietruszki albo
selera. Do tego najprzydatniej było śpiewać co płaczliwe. Śpiewała więc
kolejno: – Wszystko się pole zazieleniało… – i – Moja miła
matuleńko, dodejcie mi rady…

Wtem po słowach – „Ojej, ojej, dodejcie mi rady” – załapała garścią
najpiękniejsze selery. Wytaszczywszy je z ziemi razem z kępą lebiody –
aż zachrupało – rzuciła wszystko w bruzdę i krzyknęła:

– Już jo ci zrobie, jo ci zrobie! Żeby tak jem co takie spsocić tem
cyganom!!!

Przez chwilę pełła w milczeniu i myślała, z którą dziewczyną się
naradzi, jak bandosom dokuczyć, zwłaszcza jednemu, co śmiał o jej nogach
tak powiedzieć. Paniczowi, który tu był tamtego roku w gościnie i umizgał się do nich, nakładły w siennik sękatego drzewa – ale to była
rzecz inna.

Usiadła oparta brodą o kolana, chytrząc po cichu, a lebiody, rdesty i ognichy więdły tymczasem na bruździe i więdnąc, cierpko pachniały.

Ledwo zdążyła się znowu zabrać do pielenia, zadzwonili na południowy
dój, a zaraz po doju, nim zdążyła pomówić z dziewczynami, losy się
inaczej z nią sprzymierzyły.

Nakryła była do stołu i wyszła na werandę wołać dzieci na obiad. Wtedy
zobaczyła, że kury znów są w klombie. Nagrzebały się już widać co
niemiara, a teraz siadły i pozasypiały na samym środku, w ciepłym dołku
między najpiękniejszymi floksami, naokoło koguta całego w rudych,
granatowych i zielonych piórach.

Marynka skoczyła z krzykiem: – Kury ha! i weź je ha!

Kury zbudziły się, lecz nie rozumiały, na co ten hałas. Przypodnosiły
się niepewnie i zasiadały znowu, mierząc wystraszonym okiem w koguta,
który wydawał pytające okrzyki. Na koniec, kiedy psy zatętniły dokoła –
kury pozrywały się i od razu popadły w szaleństwo. Wyskoczyły z dołka i popędziły na oślep, chrypiąc, piejąc i gdacząc.

Zbłąkawszy się w popłochu, tym wścieklej zawrzeszczały, aż wreszcie
trafiły na właściwe zarośla i nurknęły w stronę kurników.

Furtka na kurze podwórko była zamknięta. Śmielsze kury z rozdzierającym
okrzykiem dźwignęły się i robiąc nad siły skrzydłami, przefrunęły płot.
Drugie rzuciły się w bok.

Na boku tym, pod szczytową ścianą oficyny, w chłodzie pod bzem bandosy
jedli obiad. Łyżki dzwoniły cienko w gliniane misy, w których pachniały
kwaszona kapusta z kartoflami oraz maślanka.

Bandosy siedzieli przy stole w koszulach szarych od potu i otwartych na
ciemno spalonej piersi.

I otóż stało się, że kury poprzerażane do nieprzytomności i osaczone
przez psy, wzleciały na stół. Maślanka chlusnęła, wystraszone ptaszyska
rozpryskiwały jej białe krople, ławy się przewróciły, jedna misa
zleciała. Tylko psy uspokoiły się znacznie i zżerały prędko powylewane
jedzenie śród powszechnego rwetesu.

Szalejąc z radości, Marynka ujrzała z krzaków, jak pstra kokoszka
prysnęła maślanką w lica Słupecczaka i jak skoczyła mu na czarny łeb.

Bandosy krzykliwie ruszyli w stronę dworu, gdyż stamtąd pokojowymi psami
poszczuto na nich kury.

Nie – nie na nich poszczuła je Marynka. Samo się tak zrobiło na jej
pociechę. Prędko się stało to, czego pragnęła. Stać tu teraz niegłupia i czekać, aż ją zobaczą i złoją.

Zaroślami, które ją w porę skryły, pobiegła nie na obiad, tylko
gdziekolwiek, przed siebie. Najpierw uderzała się ze śmiechem o drzewa
parku, strącając tu i owdzie, niechcący, znamię upału, przedwczesny
żółty liść. Potem skoczyła dalej za rów, za podwórze, między stodoły, na
puste w tej porze pole. Tam na kwiecistym rowie zatupała i głaskana po
kolanach przez przytulie, zakrzyczała na spiece, tańcząc po dzikim
zielu:

Uoi zagrej mi, groczyku, a nie żałuj smyczka –

uoi dadzom ci matula, da, jak przedadzom byczka –

uonydany, uonydana, nanynanynana

uonynyna nanydana uony dada da a-a-a.

W napadzie radości rwała wiotkie byliny, miętlice, drżączki, powójki i rozrzucała je naokoło. Potem stanęła, zakrzyczała swą piosenkę jeszcze
głośniej i znów zatańczyła. Zdyszała się, stanęła, znów zatańczyła i znów zaśpiewała, jeszcze głośniej i jeszcze, jeszcze prędzej. Potem
nastało milczenie i w polu odzywał się tylko jeden ptak cienkim głosem
oraz pasikoniki.

Trzeba było jednakże wracać. Marynka rozejrzała się pilnie i cichaczem
ruszyła w stronę dworu. Dotarła pomału do kuchni, gdzie kucharka zaczęła
ją straszyć.

– O, dostaniesz ty hałas o to, żeś nie przyszła, dostaniesz. Julka
musiała obiad za ciebie wydać i ze stołu pozbierać. Bez coś tak zrobiła?
Mosz ty rozum?

– A tak. Bez nic. Niech majom – odparła krnąbrnie i zabrała się od razu
do pomywania. Czekała, że ją zawołają i zacznie się, jak mają w zwyczaju, powtarzanie jednego i tego samego dokoła Wosiu po sto razy.
Nie wołali jednak – zebrała tedy pozmywane rzeczy i poniosła odważnie do
stołowego pokoju. Nie było nikogo. W otwartych drzwiach werandy wróbel
ćwierkał przenikliwie. Na stole stały niedojedzone wiśnie. Wzięła sobie
z garstkę i przez werandę wróciła do ogrodu, na przedpołudniowe miejsce.
Tam pieląc ze skrzętną niewinnością warzywne grządki, śpiewała nie
nazbyt głośno:

Kozali mnie kury paść,

a jo na nie ciu-u-u.

Gdy nastał zmrok, a bandosy tymże porządkiem co zawsze przyszli do swego
stołu pod bzami, Marynka zwinęła się z mlekiem i uwiesiwszy się między
konarami bzu, dobrze w zieleń zaszyta, wołała do jednego z nich:

– Ty czorny gnojku! Nie ostawiła ci ta bestra kokoszka na łbie jakiej
pamiątki? Poiskaj sie, może co najdziesz!

Uczynili, jakby nie były powiedziane do nich żadne słowa. Rozczarowana
wróciła do dworu i gdy zaczęła sobie słać łóżko, usłyszała, że ktoś
wszedł do kuchni.

– Kto tam? – spytała kucharka, przerywając różaniec.

Marynka wyszła ze stancji na kuchnię i stanęła oko w oko ze Słupeckim.

– Niech bandzie pokwalony!

– Na wieki.

Podszedł blisko. Powiedział, że u nich jest dzisiaj granie przed kuchnią
i czyby nie przyszła. Rzekł to po cichu, jakby w sekrecie.

– Co ni mom przyńść – odparła bez wahania, gdyż iść na tańce była to
rzecz zwyczajna.

– No to dali – przyzwał nagląco.

– Marynka, chto ta po nocy przylos? – zaskrzypiała już spod pierzyny
kucharka.

Marynka poczuła się w nieprzyjemnej spółce i wstydziła się przed starą o tym mówić.

– Nic, nic – odparła mrukliwie.

Wyszli razem, ale gdy się znaleźli w ciepłych zmrokach, skoczyła między
jaśminy. Nie uskoczyła daleko. Słupecki okazał się chybszy i przytrzymał
ją, aż zajęczała. Przytrzymał i nakierował na ścieżkę tak, że musiała
iść.

– Puść mnie – mówiła całą drogę. – Puść mnie.

– Na co? – pytał z głupia frant. – Nie kces ze mno potańcować. Co to ja
nieładny?

Odwróciła tym bardziej głowę, by ani wejrzeć na tę niegodną urodę.
Puścił ją dopiero, kiedy już ludzie widzieli, że nadchodzą. Teraz nie
mogła uciekać, boby się wydała na pośmiewisko. Myśleliby, że dzika.

Dobrze – będzie więc tańcowała z tym chłopaczyskiem. Należy jej się to
za karę, skoro dała się zdurzyć słowem bożym. W ustach takiego nic nie
jest święte. Ale już ona jemu też obmyśli, żeby potańczył. Mało mu
jeszcze, że mu psy obiad zeżarły – będzie miał co więcej.

Lecz w miarę jak tańczyli, serce jej truchleć zaczęło. To nie był
taniec, to było katowanie człowieka. Ręka Marynki zsiniała od uścisku
pięści Słupeckiego. W sobie czuła się opasana nie ramieniem, a łańcuchem
z gorącego żelaza, od którego żebra chciały popękać.

Uścisk nie sfolżał nawet, kiedy muzyka grać przestała.

– Dali, siędnij, to wytchnę – chrapnęła wtedy zgoniona.

– Mogemy postać – odparł bez pośpiechu i przytupywał na miejscu.

Gracz obtarł pot i widząc taką gotowość, rozciągnął znowu mieszki
harmonii.

Taniec przedłużał się. Inni dwakroć lub trzykroć pozmieniali się,
pooddychali – a oni wciąż się kręcili. Marynka spociła się aż do
wierzchniego odzienia i nie dyszała już, lecz sapała, świszcząc przez
nos, a Słupecki coraz to dwoił prędkość. Na koniec nie wytrzymała i spróbowała się wytargać z objęcia pełnego nienawiści. Stracił krok może
na moment, zachwiał się, gdyż była mocna, lecz nie puścił. Przeciwnie,
ścisnął ją tym zacieklej.

– By nie to, że na oczach – tobym ci… Jo i chłopu poradze –
zachrypiała po cichu.

Roześmiał się. Sam też sapał. Krople potu z jego twarzy upadły Marynce
na lica. Stęknęła głośno. Inni spostrzegli, że się coś święci, porzucali
własną zabawę – patrząc, jak tamci parują niby żelazo w ognisku
zanurzone.

Tończ, tończ,

małe dziwcze,

tończ, tończ…

judzili jedni, a drudzy do niej:

– Nie dej się, Maryś! Nie dej się bandochowi.

Gdy znowu jęknęła, zaczęli wołać:

– Co on ji robi! Słupecki! Ostaw dziewuche.

– Huknij go, Jędrek!

– Nie grać. Przestać ta z graniem!

Harmonia rozdarła się ryczącymi akordami i zamilkła.

Słupecki puścił Marynkę stańczoną prawdziwie że do upadłego. Odleciała,
taczając się aż do ściany, i upadłszy pod murem, zaczęła rzęzić jak
człowiek uduszony. Słupecki stał blady przy płocie i obu rękami obcierał
twarz. Wstrząsał się raz po razie, jakby płakał.

Rusocińskie chłopaki rzuciły się ku niemu z wygrażaniem. Ludwik
Unisławski ich wstrzymał, mówiąc wzgardliwie z głębi swoich doświadczeń:

– Poodźta. To ta jeich sprawa. Jest ta o co się wadzić. Pies ta ze sukom
się nie pożrom – nie bojta się…

Dziewuchy, poodciągane przez kochanków, zostawiły Marynkę.

Dźwignęła się spod muru, jakby wstała z ciężkiej choroby, i zaczęła iść
ku dworowi.

Słupecki dogonił ją i spytał:

– Tero wis, kto mocniejsy? Tero wis? Ty złe dzicie.

W odpowiedzi na słowa te usiadła na kamieniu i zapłakała. Podchodził
natarczywie to z tej, to z tamtej strony, ale za każdym razem odpychała
go nogą i pięścią. Tedy dał spokój. Zaczął odchodzić i po drodze oberwał
z krzaka liść, a krzak wstrząsnął się głośno w nocnej ciszy.

Marynka przestała płakać. Po chwili krzyknęła:

– Nawróć się!

Nawrócił się i przyszedł. Powstała przerażona wszystkim, co się zrobiło,
i nagle skoczyła w jego ramiona jakby w przepaść.

Gdy się wywlekli oboje spomiędzy zarośli, miało się już na dzień. Dwór
stał cicho w zawoju Mlecznej Drogi, w rozprysku gwiazd świecących
jeszcze biało nad stromym dachem.

– Gdzie śpis? – zapytał Słupecki.

– Przy tamtym oknie – rzekła po cichu i nagle poskarżyła się: – Jeszcze
mieć byde sprawe o te kury.

– Niek im Pan Bóg do zdrowie – odparł ciepło i oboje zaśmieli się.

Marynka nie miała jednak sprawy o kury ani nazajutrz, ani potem. Gdyż
było właśnie zapowiedziane, żeby kury wyganiać z klombów. A prócz tego
tej dziewczynie robota paliła się w ręku. Teraz w żniwa dobrze mieć
taką, co znajdowała czas, żeby i w ogrodzie co zrobić, gdyż o dostaniu
kogo z pola do ogrodu nie można było marzyć. Lubiono także jej śpiewki.

– Przynajmniej wesoła, nie chodzi ciągle z nadętą gębą, a jak śpiewa, to
wiem, że w ogrodzie owoców mi nie zjada – mówiła pani.

To jedno tylko w Marynce było dworowi przykre, że ciągle z kielczakami
zaczynała. Pan był o to cokolwiek zły.

– Dziewucha ma z osiemnaście lat i żadnego zastanowienia; jeszcze się od
nich doigra.

Lecz po namyśle państwo przyznali razem:

– Lepiej, że z nimi zadziera, niżby miała do nich latać i zadawać się z którym jak inne.

Tak. Dosyć już wszyscy mieli tych nieproszonych dzieci, które się ciągle
rodziły, umierały, potem straszyły.

Następna sprawa z bandosami wynikła zresztą nie z powodu Marynki.
Przyszli się poskarżyć, że im do izby, gdzie spali, z kurników smród
bardzo leci.

Trzeba było zajrzeć do kurników, które leżały na drugim końcu budynku. W sionce koło stancji oprzętki pani się na coś natknęła i szerzej
otworzyła drzwi, żeby zobaczyć, co to. Zza stromych schodów, które
wiodły na strych, wyzierał siennik.

– Co to za siennik tu leży?

Oprzętka rzekła śpiesznie i głośno, wchodząc do pustego kurnika:

– Sprzątać się sprząta, ale na takie gorąco zawdy bydzie czuć kole
kurów.

Pani ponowiła pytanie:

– Co to tu leży?

Oprzętka węszyła duszną wilgoć, odwlekając jeszcze odpowiedź. Na koniec
rzekła razem z echem:

– To ta tegu Janka…

– Co za Janka?…

– Ady ten… jak się nazywa, Słupecki, śpi tu z Marynkom ze dworu.

Teraz i pani wkroczyła pośpiesznie do kurnika i badając zgnojone
klepisko, wszczęła alarm na zapuszczenie i brudy.

– Przy wszystkim trzeba codziennie być samemu, inaczej ani do głowy komu
przyjdzie, żeby co zrobić – zasmuciła się.

Po chwili spytała, przeraźliwie zdumiona i prawie uduszona od niemiłej
woni:

– A temu… Słupeckiemu, tu nie śmierdzi?

– Jemu nie śmierdzi – rzekła stara z pogardliwą zazdrością. I rada teraz
z odwrócenia rozmowy, dodała:

– Jak sie tu na noc zdybiom, jak sie ścisnom, to ta o świecie nie
wiedzom.

W godzinę po tej ważnej i zdumiewającej rozmowie Marynka spytała pani,
czy może nie przyjść do obiadu. Julka od dzieci za nią poda i wszystko
zrobi, a ona pójdzie pomóc bandoskiej kucharce zanieść obiad na pole.
Kielczaki robią tak daleko, że nie mogą przychodzić na południe.

Prosiła o to już kilka razy i zawsze miała pozwolone. Na nikogo nie
można się było gniewać, kto służyć chciał sprawie żniwa.

Lecz teraz można było wątpić, czy to pomaga sprawie żniwa – czy nawet
Marynka w ogóle ten obiad nosi.

Ma się rozumieć, nie nosiła go wcale. O ile dostała takie pozwolenie, to
nawet doju swego częstokroć nie skończyła. Mleczarz Dionizy za nią
podajał, a ona biegła na pole, gdzie sprzątali. Jeżeli było zawczas, to
odpędzała dziewuchy i sama pobierała za Słupeckim ostatnie garście.
Ludzie zmagali się i zwijali w szklistym szeleście, a kiedy niekiedy
pili wodę, postawioną w cieniu gruszki. Gdy nastawało południe, Marynka
patrzyła, jak Słupecki je obiad, zaś potem szli oboje gdzie precz.

Zapuszczali się w niepokoszone jeszcze zboże i tam w palącym jak
spirytus powietrzu, przy byle jakim rowie napadali na siebie jak zbóje.
Całowali swe twarze słone od potu, gnietli i rwali sobą wiotkie
przytulie, szarpali w ciosach miłości płatki cykorii, a gniewne
przyduszone trzmiele wybijały się spod nich, dudniąc w splątanej trawie.

Mimo że tak było i że pani już to i owo było wiadome – pozwolono jej
dziś jeszcze „zanieść obiad”, gdyż trzeba się było w ogóle namyślić nad
tą rzeczą. Odeszła, śpiewając po cichu i namiętnie:

Powiedziołeś, że mnie weźniesz,

ino z pola żytko zeżniesz…

Po południu miała być w ogrodzie i obcinać truskawki. Nie było jednak
słychać, aby śpiewała.

Niezadowolona z siebie i wiedziona osobliwą ciekawością, pani wyruszyła,
żeby zobaczyć, co się tam dzieje.

Szła ostrożnie słoneczną stroną przez warzywa i kwiaty. Marynki nie było
ani przy jednych truskawkach, ani przy drugich. Wobec tego pani
zanurzyła się w stary ogród, bardziej zacieniony i chłodny. Nie rosły
tam kwiaty ani ogrodowizny. Jedne drzewa rozpościerały swoje gałęzie po
trawnikach, inne były olbrzymie jak drzewa w puszczy i roniły swój
drobny owoc z niedosiężonej wysokości.

Naprzeciwko cukrówki, pod którą leżały poroztrzaskiwane gruszki lepkie
od soku, w cieniu zdziczałych malin spała Marynka – ogromna i wspaniała
– z wyrazem słodyczy na różowym obliczu. Naokoło były porozrzucane
ogryzki cukrówek.

W skwarnej ciszy dawał się słyszeć z drugiej alei szewiecki młoteczek
sadowego, a młody chłopak sadowych krążył podejrzliwie w pobliżu.
Niekiedy mówił do swego psa: – Na tu, na… – co słychać było cienko i blado w piekących blaskach gorąca.

Pani na razie stała w milczeniu, zaskoczona pięknością śpiącej
dziewczyny. Była to piękność niesforna, jasnowłosa i mimo woli potężna.

Lecz co ma być w gospodarstwie zrobione – zrobione być musi – i Marynkę
trzeba było przebudzić.

Szarpnięta i zawołana zerwała się od razu przytomnie i rześko jak
dziecko.

– Usnęłam zdziebko? – zapytała nieśmiało.

– Nie zdziebko, tylko już czwarta. Co ty sobie myślisz w ogóle?

Dziewczyna wstała w milczeniu i poszła do truskawek.

– Zbałamuciłaś się… Zbałamuciłaś się – mówiła pani, towarzysząc jej aż
do miejsca pracy.

– Żebyś mi dziś przynajmniej była na czas u doju – dodała na zakończenie
długich przemówień.

Marynka nie była jednak na czas. Kiedy o siódmej wieczorem dzwonili,
błądziła właśnie między stawami na drodze, po której taczały się wozy ze
swym olbrzymim jak dom złoty ciężarem. Zaprzęgano nie czwórkami, tylko
po parę koni, i wszyscy, kto żywy, wozili zboże, gdyż miało się na
burzę.

Marynka czyhała śród słomy, zwieszającej się z przydrożnych lip, od
których wiało skwarem. Gdy Słupecki nadjeżdżał, biegła za nim,
wyciągając z woza kłoski, i jadła ziarnka, które on zwoził. Na tej
zabawie zobaczył ją rządca, zezwał, wygnał do doju i naskarżył we
dworze.

– Robi się niemożliwa, rzeczywiście niemożliwa – rzekła pani – ale cóż
ona winna, zakochała się jak nieprzytomna, trzeba z nią po dobroci.

I nazajutrz przy maśle zaczęła z nią w tym duchu rozmowę.

– Czy ty wiesz, głupia dziewczyno, co ciebie czeka? – mówiła.

Lecz Marynka nie chciała przyjąć żadnych ostrzeżeń dla swego dobra.
Gorszyło ją za bardzo mówić o swym kochaniu z kimś ze dworu. Pani
napomykała wyraźnie o tej rzeczy, a Marynka, przejęta za nią wstydem,
powtarzała tylko uparcie, aby przerwać:

– Jo ta nikumu nie wadze.

Za to z ordynariuszkami i z matką kłóciła się nieraz zażarcie o tę
miłość. Baby wciągały ją do czworaków i nauczały, że ma tak nie latać za
chłopakiem.

– Jak bydziesz zanadto po jego woli, to ani sie obejrzysz, jak ci powi:
– pódziesz – jakby psu.

Odpowiadała, że przenigdy nie powie. Na to dały jej niemało wiarygodnych
przykładów, jak oni prędko mieli dosyć takiej, co im nazbyt gorliwie
służyła, i jak chłopa trzymać należy za łeb z daleka a z daleka.

Ze łzami szeptała na to:

– Choćby mi kazał precz iść, to z jego nielubienia jeszcze wiency
pociechy lo mnie, jak z drugiego nie wiem jakiej miłości.

– Masz głupiom – wyrokowały wtedy.

We dworze przerażono się jeszcze bardziej tymi konszachtami po
chałupach. Między dworakami są rozmaici ludzie. Jeszcze zacznie co ze
dworu wynosić. Już i tak ginęły jakieś rzeczy.

Zaczęło rosnąć przekonanie, że Marynka jest nie tylko tłuk, ale i poruchliwa.

– Wszystko można zrozumieć – mówiło się coraz częściej – ale nie
wytrzymamy z nią długo.

Namyślano się, by ją odprawić. – Niech sobie idzie w pole robić, w końcu
i dla dzieci nie jest dobrze na to wszystko patrzeć – a choćby słyszeć.

Marynka, jakby nie wiedząc, że koło niej tak już krucho, przyszła w porze tych namysłów do pana prosić o zasługi i żeby jej pozwolił iść
jutro na odpust do Brudzewa. Tylko co przy wypłacie o to samo prosił
Słupecki.

– To z nim chcesz iść? – spytał pan, otwierając niepewnie i z namysłem
szufladę.

– Tak, z nim – odparła i hałaśliwie chrząknęła.

– Na co ci tyle pieniędzy? Nic nie chcesz oszczędzić. Na wesele ci
będzie potrzeba. Cóż to, o weselu nie myślisz?

Zaczęła milczeć z nieprzyjaznym uporem.

– Żebyście mi do wieczora wrócili.

– Co nie mamy wrócić – krzyknęła, zachłystując się.

– Co wam się tak zachciało? W największe żniwa…

– Jutro święto – przypomniała nieśmiało, a po chwili dodała:

– Nigdy nigdzie nie chodzimy. Nic człowiek nie oboczy…

– Dobrze, dobrze – przerwał pan niezadowolony.

Nazajutrz, zanim się ściemniło, popowracali wszyscy, którzy chodzili do
Brudzewa, oprócz Marynki i bandosa.

Po kolacji zaczęto na nich wyglądać z gniewną zawiścią.

Przy kładzeniu się spać we dworze stwierdzono:

– A Marynka jeszcze nie przyszła.

W nocy niektórzy ludzie słyszeli, że psy mocno szczekają koło kapliczki
przy szosie.

– Przyszli – mruczeli ci, których to obudziło, i zasypiali z ulgą.

Rano pokazało się, że nie przyszli – i coś cierpkiego zawadzało każdemu
w sercu. Ludzie mieli złość do tych dwojga za ich lekkomyślność i szczęście.

Dopiero koło podwieczorku Marynka i bandos ukazali się z daleka na
szosie.

Żniwa były jeszcze wszędzie na gwałt. Kosili na trzech polach, na dwóch
– żniwiarkami, na trzecim – ludźmi.

Marynka i Słupecki jak państwo, nic się nie śpiesząc, stanęli koło pola.
Grabie żniwiarek cięły żółtymi zębami modre niebiosa. Naręcza pszenicy
ślizgały się przez niebieską platformę, a suchy terkot sunął brzegiem
szeleszczącego zboża. Wielki napis MACCORMICK skakał czarnymi literami
po ścierniu, na którym odgniatały się w zielonej koniczynce wzorzyste
ślady żelaznych kół żniwiarki.

Włódarz ukłonił się przybyszom aż do ziemi.

– Kłaniam się jaśnie państwu! – krzyknął i zwrócił się do ludzi: – Dali,
powiążta jaśnie państwa, może ta trząchnom sakiewkom.

Nieżyczliwy śmiech pochwalił tę złośliwość.

Kochankowie postali nieco przez honor, a potem prędszym krokiem ruszyli
ku czworakom. Naprzeciwko mieszkania Marynki usiedli pod topolą i poskładawszy węzełki, obcierali spocone twarze.

Marynczyna matka wyszła przed sień i przysłaniając oczy, krzyknęła
pytająco:

– No?

Podeszli bez pośpiechu.

– No co? Przyszli my.

– Ale kiej? – wrzasnęła.

– Jach to, kiej? Bo to mało droga? Zgrzali my sie jak nie wiem co.
Dalibyśta, mama, czegu sie napić. Nie poszliśta na pańskie?

– Adym wyglądała, żeby was przed drugimi zobaczyć.

Wciągnęła ich do chałupy, zamknęła drzwi i załamała ręce. Już zostało
zapowiedziane, że Marynka ma się we dworze nie pokazywać. Włódarze też
jej nie chcą w pole, bo mówią, że ona tylko patrzy, gdzie się położyć –
a robić jej się nie chce. Słupecki ma zaraz odjechać w swoje strony.

Cała ta mowa nie była im do smaku.

– Bez co tyle hałasu? – mówili, wzruszając ramionami. – Że się człowiek
troche zabawił? Żeby my co komu zrobili, ale czy to im ubydzie, że ta
chto jeden do żniwa raz nie przyszed. Żeby na małem – tak, ale tu?

Lecz gdy matka nie ustawała, popadając w coraz to większą rozpacz –
spochmurnieli, a na koniec sami zaczęli nalegać, żeby poszła do dworu za
nimi prosić. Gdy matka prosi – kobieta siwa – rzecz się inaczej wyda.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Strona redakcyjna

PROJEKT GRAFICZNY OKŁADKI: Wojciech Freudenreich

REDAKCJA: Monika Ziółek

KOREKTA: Mariusz Zwoliński

Wydanie I elektroniczne

Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela jest zabronione.

Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”
ul. Wiejska 12a, 00-490 Warszawawww.czytelnik.pl

© Copyright by Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik” and the Estate of Maria Dąbrowska 1966, 2015

ISBN 978-83-07-03355-6