Strona główna » Kryminał » Ludzie w nienawiści

Ludzie w nienawiści

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-127-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Ludzie w nienawiści

W niejasnych okolicznościach na wycieczce w podkrakowskich Skałkach ginie kierowca quada. Po kilku godzinach podobny los spotyka jego kolegę, zadźganego nożem w gondoli balonu nad Wisłą naprzeciw Wawelu. Drugi z nich tuż przed śmiercią dzwoni do komisarza Andrzeja Krzyckiego z prośbą o pomoc, ten jednak spóźnia się o parę minut. Banalna z pozoru sprawa w toku śledztwa zaczyna mieć coraz więcej wspólnego z innym morderstwem, od trzech lat spędzającym sen z powiek Krzyckiego. Ofiary mają jeden wspólny mianownik: są bezkarnymi, stojącymi ponad prawem kanaliami, co ich śmierć czyni niepokojąco sprawiedliwą. Kim jest ich likwidator, samotny Mściciel, który nie pozostawia śladów? Gdzie przebiega granica między sprawiedliwością i zbrodnią? Między dobrem i złem? Ścigając zapamiętale Mściciela, komisarz krakowskiej policji ściga własny cień. To nie jedyny problem dla balansującego na cienkiej linie Krzyckiego. Pojawia się kobieta z Warszawy…

Polecane książki

„12 kropel życia” to książka oparta na autentycznych faktach, której celem jest  przybliżenie codziennego życia osoby pozbawionej zmysłu wzroku. Jej autorami są: Karolina Kasprzak, Katarzyna Nowak i Roman Kawecki. Ilustracje zawarte w książce przygotował Jerzy Łuczak. Ka...
Od 1 stycznia 2017 r. większość pracodawców zatrudniających od 20 do 49 pracowników nie musi już mieć regulaminu pracy. Jednak regulaminy wprowadzone wcześniej obowiązują nadal. Sprawdź, jakie zapisy regulaminowe mogą być korzystne....
  Biografia króla Bawarii Ludwika II Wittelsbacha, przyjaciela i mecenasa Wagnera, budowniczego fantazyjnych zamków w Alpach, ostatniego romantyka na tronie. Potoczyście napisane dzieje wrażliwego i inteligentnego władcy starającego się swoje dziedzictwo, królestwo Bawarii, utrzymać na cora...
Tematyka: Zbiór wszystkich niezbędnych informacji dla nauczycieli i dyrektorów szkół podstawowych, gimnazjów oraz placówek ponadgimnazjalnych na temat metod aktywizujących proces uczenia się. Udostępniamy informacje, w jaki sposób wywoływać adekwatny stan gotowości do nauki określonych lekcji, ja...
Alberto Angela oprowadza czytelników po antycznym Rzymie, opowiadając o codziennym życiu jego mieszkańców. Zwiedzamy Wieczne Miasto w zwykły dzień w 115 roku, za panowania cesarza Trajana, w czasach największej potęgi Imperium Rzymskiego. Wędrówka trwa, godzina po godzinie, od...
Czy uważasz, że dzisiejszej Polsce potrzebny jest superbohater na miarę Supermana czy Batmana? Czy myślisz, że społeczeństwo rządzone od lat przez nieudolnych polityków i trawione patologiami władzy zasługuje na swego nadzwyczajnego obrońcę? Jeśli odpo...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Krzysztof A. Zajas

Liście opadły. Wrócą
liście

i modlitewne łuki
gór,

przeminą ludzie
w nienawiści,

zostanie trzepot ptasich
piór.

KRZYSZTOF
KAMIL BACZYŃSKI

Rozdział pierwszyUpadek1

Całe jego życie zwęziło się nagle do
jednej minuty. Tej właśnie minuty, którą bardzo chciał przeżyć
mimo bólu i strachu. Jeśli przeżyje, przedłuży swoje trwanie
o następną minutę, chociaż wypełni ją taki sam ból i taki sam
strach. Albo i większy. Co do tego, że będzie dalej torturowany,
okoliczności nie pozostawiały mu najmniejszych złudzeń. Nie było
już pytania „czy”, były tylko: „dlaczego” i „jak długo
jeszcze”. Pytanie „czy” dotyczyło czegoś kosmicznie odległego,
czyli przeżycia następnej godziny, jeszcze jednej godziny jego pięknego
życia. Bardzo mocne pytanie.

Na pewno już gdzieś
go widział. Tamten się jednak odwracał, nie chciał być
rozpoznany. Zdaje się, że odwlekał ten moment na później, jak
starannie przygotowaną puentę. Obmyślił sobie wszystko dokładnie
i teraz to realizował. Czasem tylko przechodził od krzesła do małego
otworu w kształcie serca wyciętego w wejściowych wrotach, spoglądał
na podwórze i sprawdzał, czy ktoś się nie zbliża. Wtedy można
było dostrzec jego profil. Cienkie druciane okulary i ciemny zarost
na policzkach. Chyba brunet. Ciemnoszara bluza z kapturem, ciemne,
pewnie granatowe dżinsy, ciemne adidasy… Wszystko ciemne. Maskuje
się, sukinsyn! Właśnie znowu zawrócił od drzwi, usiadł na
taborecie i wyjął coś z kieszeni. Przyglądał się uważnie. Po
ciemku? Jakiś pokręcony. A jaki ma być? Siedzi i wpatruje się
jak pijak w ćwiartkę. O co tu chodzi? Jak długo to jeszcze
potrwa? I najważniejsze: skąd znał tego typa?

Zostawił te pytania na potem
(jeśli w ogóle będzie jakieś „potem”) i zajął się
sobą. Wykręcone do tyłu stawy barków bolały jak cholera,
rozciągnięte pachwiny paliły żywym ogniem. Ostatni raz
próbował zrobić szpagat dobre czterdzieści lat temu i utknął
w połowie. Jeszcze trochę i zesztywnieje tak, że nie będzie mógł
się ruszyć, a wtedy koniec – nie da rady, nie ucieknie. A ten tu
wygląda na totalnego świra. Nie ma co liczyć na to, że nagle zmieni
zdanie i go wypuści. O, schował to coś – zdjęcie? – wstał
i znowu poszedł w stronę wrót. Na zewnątrz już całkiem czarno,
wieczór. Trzeba działać szybko! Ale jak? Stał na koniuszkach palców,
przywiązany do belki – właściwie wisiał z wykręconymi do tyłu
ramionami i rozciągniętymi nogami, przypominając rysunek człowieka
w kole i trójkącie. Czyje to było?

– Uaah! – syknął z bólu,
który przeszył go przy poruszeniu biodrami.

Jakiś cholerny Leonardo da
Vinci czy może jednak Michał Anioł? Chrzanić to! Brzuch zwisał mu
jak wielki worek flaków na zupę dla kompanii wojska – musiało to
wyglądać okropnie. Rozluźnił mięśnie łydek, żeby nie dostały
skurczów. Miał skłonność do skurczów, łapały go często
– wystarczyło, że się zasiedział, po czym nagle wstał i się
przekręcił, a już zwijał go ból. Żona kupiła jakąś śmierdzącą
maść, ale warta była tyle, ile ten smród. Teraz również czuł,
że za chwilę złapie go skurcz. Nie, nie da rady. Nie wytrzyma. Zaraz
zacznie wyć.

Gdzie ta pieprzona
policja? Przecież ktoś musiał widzieć całe zajście, może nawet
zadzwonił na numer alarmowy. A te barany odebrały, posłuchały na
głos na interkomie, po czym rechotały sobie z historyjki wciskanej
im przez podpitego miłośnika horrorów. Za co, do jasnej cholery,
płacę podatki i utrzymuję całą tę zgraję darmozjadów? Nikt
w gminie tyle nie płaci co ja. A jak przychodzi co do czego, to ich
nie ma. Listwan! Gdzie, kurwa, jesteś? Dupki. Duuupkiii!

Szarpnęło go w krzyżu, jakby
ktoś wbijał mu rozpalone żelazo. Ramiona piekły i drętwiały
coraz bardziej. Poczuł łzy cieknące po policzku. Może jednak ktoś
tu trafi po śladach? Tylko nie bardzo wiedział, jakie miałyby to
być ślady, przyjechali przecież normalnym samochodem po normalnej
drodze. Może zimą byłoby łatwiej, ale we wrześniu wszystkie drogi
są takie same. Jedzie samochód po drodze, i tyle. Właśnie, może
ktoś widział, jak tutaj jadą? Przecież to nie takie trudne, do kurwy
nędzy! Aaa! Niech mi ktoś pomoże!

Tamten stał teraz nieporuszony
przy wrotach i wpatrywał się w wieczorną czerń podwórza. Może po
prostu sprawdzał, czy nikt za nimi nie przyjechał. A może obmyślał,
co dalej. Jak mu skrócić cierpienia. Albo wydłużyć. Nie wiadomo, co
gorsze. Jego lekko przygarbioną sylwetkę bardziej sobie wyobrażał,
niż ją widział. Wnętrze stodoły zalewała ciemność i tylko
mała niebieska lampka postawiona na klepisku obok taboretu dawała
troszkę białawego światła, które raczej gubiło niż odsłaniało
kształty. Trupie światło, niech to szlag! Zapadała noc. Tamten stał
i coś obmyślał. W krzyżu czuł rozpalone żelazo. Do rana miał
dalej niż piechotą na Księżyc w chińskich klapkach.

Bój się czegoś z uporem
i masz jak w banku, że to przyjdzie. Jego wyprężone jak
ścięgna patroszonego królika łydki zaczął łapać skurcz. Kłucie
narastało – nogi z obolałych kloców zmieniały się w dwa ogniska
porażającego, piekącego szarpania. Wiedział, że dalsze zaciskanie
zębów nic nie da.

– Wypuść mnie, głupi kutasie,
to nikomu nie powiem!

Ten „kutas” był niepotrzebny,
ale już za późno. Tamten ani drgnął.

– O co ci chodzi? O okup? Dawaj
telefon i mów, ile chcesz! Zadzwonię do mojej starej, przywiezie kasę
i sprawa załatwiona… – zacharczał przez ściśnięte gardło. –
Ma upoważnienie do mojego konta. Rano pojedzie do banku, wypłaci
gotówkę i przywiezie. Dostarczy, gdzie będziesz chciał. I ile
będziesz chciał. Tylko mnie, kurwa, odwiąż!

Mężczyzna przy wrotach
odwrócił się powoli, bardzo powoli, i spojrzał na niego. W każdym
razie wydawało mu się, że patrzy, w mroku można się było tylko
domyślać, że gdzieś tam jest. Nie wykonał żadnego innego gestu. Po
prostu odwrócił się i patrzył. I milczał.

– Mów ile! Sto
tysięcy? Dwieście? Pół miliona? – Chciał jeszcze powiedzieć
„milion”, ale ugryzł się w język. Nie ma się co wyrywać od
razu z taką kwotą. W dodatku znowu zabolało mocniej i odebrało
mu głos. Nagle poczuł ściśnięcie w dołku. Jeśli ten skurwiel
chce mnie zabić, to po co mi pieniądze? Mam oszczędzać na swój
pogrzeb? Kasę i tak zgarną chłopaki z placu, nie ma o czym
gadać. Ma się rozumieć tę, o której stara nic nie wie.

A właśnie, gdzie oni
są? Czemu tutaj jeszcze nie przyjechali i nie załatwili tego
ponurego palanta? Tego Rambo z gabinetu śmiechu? Staremu powinno
zależeć. Tamten zrobił dwa kroki w jego kierunku, ale uparcie
milczał. Zaraz będziesz miał gabinet śmiechu. Chyba że stary sam
go tu…

– Jak chcesz milion, to będziesz
musiał poczekać… Tyle nie wypłacą od razu. – Przerwał, żeby
zaczerpnąć oddech i zebrać myśli. – Mogą coś podejrzewać.

Liczył, że wybije tamtemu
z głowy zbyt wygórowane żądania. Co kasa, to kasa. Zawsze miał do
niej smykałkę i umiał trzymać pieniądze przy sobie. Nie wypuszczać
za dużo.

– Pół miliona dadzą od razu,
bez sprawdzania przez komórkę. Tyle już czasem braliśmy… – Znowu
przerwa na oddech. – Milion nie przejdzie.

Ból zaatakował, zamilkł więc,
zaciskając zęby. Trzeba być trochę twardym, nie podniecać go
jęczeniem. Kiedyś czytał, że takie zboki specjalnie czekają, aż
zaczniesz błagać i jęczeć, to im robi dobrze. Chyba jednak wolał
nie wiedzieć, zwłaszcza że tamten dalej milczał jak grób. Nie
dał po sobie poznać, czy słyszał jego propozycję i rozważał ją
w myślach, czy też po prostu go zignorował.

Cisza zapadła na
dłużej. Pozostało mu mieć nadzieję, że skryty w mroku mężczyzna
rozważa jego propozycję. Sznur zaciskał się na przegubach rąk
i nóg coraz mocniej, coraz trudniej było mu zebrać myśli. Czuł,
że słabnie i lada chwila może zemdleć, to zaś byłoby bardzo złe
rozwiązanie. Niemal zaproszenie, żeby tamten robił z nim, co mu się
podoba. Krótko mówiąc: wypatroszył jak wieprza.

Zamknął oczy. Całe ciało
grzmiało cierpieniem jak orkiestra na festynie. Koncert bólów, do tego
cholerne kiszki. Zaraz do orkiestry dołączy jeszcze jeden instrument
– dęty. Ryzykownie fałszując. Cha, cha, bardzo śmieszne.

Nie, nie poddawać się. Zaczął
intensywnie myśleć, żeby odwrócić swoją uwagę. Od samego
siebie. Skądś znał tę twarz, tylko jakby… inną. Gdzie się
spotkali? Kiedy podszedł tam, na parkingu przed urzędem gminy,
wyglądał jak ktoś znajomy – taksówkarz z miasta albo jeden z tych
gminnych urzędasów, którzy kłaniają się w pas z wyciągniętą
łapą. Ale dlaczego jakiś łapówkarz miałby go walić pięścią
w nos, pakować do bagażnika i wywozić na jakieś zadupie,
przywiązywać do słupa i gapić się z ciemności? Po co? Wymierza
sprawiedliwość w imieniu urzędu skarbowego? Nie, tu chodzi o coś
innego.

A może to stary? Dowiedział
się – ten wyleniały kojot zawsze się dowiaduje – i postanowił
skończyć sprawę po swojemu?

Przypomniał sobie o swoim nosie,
który spuchł i chyba pociekło z niego trochę krwi, czuł w każdym
razie jakąś maź na wardze. Dobrze, że nie ma knebla, przez nos nie
byłby w stanie oddychać. Może krzyknąć? Bez sensu. Rudera stoi
na zupełnym zadupiu i musiałby chyba rzucić granat, żeby ktoś
usłyszał. Jest pusta i śmierdzi stęchlizną, od lat nikt jej nie
używał. Dlatego skurwiel ją wybrał.

Ni stąd, ni zowąd przyszło mu
do głowy, że on tutaj wisi w stodole, a tam robota czeka, ludzie
w firmie potrzebują dokładnych dyspozycji na jutro, siedzą pewnie
i się zastanawiają, kiedy szef do nich dotrze. Krótko ich trzyma,
bez niego nie skończą dniówki, nawet o dziesiątej wieczorem. A on
tu wisi. Rano ma przyjechać transport, trzeba wieprze posegregować
i rozdzielić do boksów. Zawsze im trzeba patrzeć na ręce,
zwłaszcza Ukraińcom. Trzy razy im się mówi, a oni i tak robią
źle. Nie rozumieją, później kręcą. Jedyna z nich korzyść, że
są tani. Ukraińcy będą siedzieć w szatni do rana, pilnują roboty
jak ołtarza w kościele. A jakby co, to i tak tym banderowcom nikt
nie uwierzy.

Szarpnął ramieniem, ale
tylko zabolało jeszcze mocniej. Skurwiel. A co z żoną? Baba
mogłaby zadzwonić na policję, dla niej to normalka, że go
nie ma wieczorem. Siedzi teraz przed telewizorem i gapi się na
Taniec z gwiazdami czy inny bzdet, od którego
resztki jej mózgu rozpływają się w kisiel. A on tu wisi. W stodole
na słupie. Przywiązany przez jakiegoś oszołoma, który może z nim
robić takie rzeczy, że strach pomyśleć.

Mężczyzna w ciemności
jakby usłyszał jego myśl, drgnął i zrobił jeszcze dwa kroki do
przodu. Lampka z podłogi rzuciła bladą poświatę na jego twarz,
czarny zarost i ledwie widoczne okulary, zza których łyskały szkliste
oczy. Przypominał teraz czarno-białe, prześwietlone zdjęcie. Stał
nieruchomo i patrzył. Wyglądał jak posąg w okularach,
z nieruchomymi gałkami. Wzdrygnął się. Te świdrujące oczy nie
były ludzkie. Człowiek co pewien czas musi mrugnąć, a ten w ogóle
nie mrugał. Niedobrze. Bardzo niedobrze.

– O co ci chodzi? Puść
mnie! – krzyknął i się zawahał. Po czym zebrał się w sobie
i wrzasnął na całe gardło: – Ratunku!!!

Tamten nadal stał nieruchomo, jakby
w tej chwili był zajęty zupełnie innymi sprawami i postanowił nie
zwracać uwagi na drobiazgi. Jak on to robi, że jest taki nieruchomy? Czy
on w ogóle oddycha? Widzi? Słyszy?

– Za co? – wysapał z trudem,
gdy znowu nabrał trochę sił. Odpowiedziało mu milczenie. Jakiś
hurtownik? Jednemu nie zapłacił, ale to było dawno, trzy lata
temu. Zdaje się, gość zbankrutował i wyjechał. Miałby go teraz
porywać i wiązać? I za co?

Nie, zupełnie niepodobny. Tamten
był małym wrednym grubasem, z beczkowatym brzuchem i krótkimi
nóżkami, trochę jak miniatura jego samego. I parszywym tchórzem,
który bał się własnego cienia, ciągle się pocił ze strachu,
przez co śmierdział jak wieprz. Ten wygląda na inteligenta, zasranego
inteligencika z pretensjami, który się uniósł honorem i postanowił
mu pokazać, że też ma jaja. Z takim nie pogadasz. Chyba że jest
wynajęty.

Mały parszywy tchórz wynajmuje
do zemsty chudzielca w okularach? Też bez sensu. Nie wygląda zresztą
na cyngla do wynajęcia. Wygląda, jakby działał sam. I jakby się
nikogo nie bał.

Zaczął się trząść
z zimna. Noce we wrześniu bywają chłodne, a on miał na sobie
cienkie stretchowe spodnie i koszulę z krótkim rękawem. Dzień był
gorący. Zbyt gorący. Wyszedł od wójta i miał jechać do hurtowni
po paszę. Zapłacił zaliczkę, dziś mieli dostarczyć. Jeśli się
nie pojawi, powiedzą, że wysłali, a sprzedadzą gdzie indziej. Gdyby
go wójt nie wkurzył, może by się zorientował, że coś jest nie
tak. Musiał go jednak wkurzyć, jak zwykle. Pyskował coś znowu
o muchach i smrodzie, i nie chciał zrozumieć, że jak się hoduje
świnie, to muszą być i muchy, i smród. Dopiero jak wziął,
to zrozumiał. Pieprzył coś, że się nowa klasa mieszczańska
burzy. A niech się burzy! Mogą mu skoczyć ze swoimi przepisami,
z ustawą antyodorową i zasranymi unijnymi regulacjami. W dupę
niech sobie wsadzą unijne regulacje!

Na parkingu przed urzędem gminy
tamten zaszedł go od słońca, dlatego nie mógł dobrze mu się
przyjrzeć. Gdyby zobaczył jego twarz, może by skojarzył. Teraz też
nic nie widział.

– Pamiętasz mnie?

Aż podskoczył, choć wisiał
w powietrzu. Nagle wypowiedziane słowa tamtego trzasnęły go niczym
policzek. Ten głos. Już go kiedyś słyszał, zaczął więc nerwowo
przekopywać pamięć, na chwilę zapominając o bólu.

Mężczyzna wykonał jeszcze dwa
kroki i w słabym blasku światła lampy zarysy szczupłej, nieruchomej,
kamiennej twarzy ukazały się trochę wyraźniej. Nie wyglądał jak
prawdziwy morderca. A jak wygląda prawdziwy morderca? Rysy były
wyostrzone przez ukośne światło, ale łagodne. Drobne usta, jak
u panienki, rozchylały się, dolna warga była nieznacznie wysunięta
do przodu. Na obu policzkach rysowały się głębokie bruzdy pokryte
zarostem. Niezupełnie inteligencik – pomyślał. – Inteligentny
wariat, głupi świr, zboczony sadysta. Idzie miękko jak kot. To chyba
ten facet, który…

– Pamiętasz mnie? – Tym
razem zapytał cicho, łagodnie, jakby pytał samego siebie.

– Nie.

Zaczęło mu coś
świtać. ON? Jeśli to był on, lepiej grać na zwłokę…

Jeszcze dwa kroki i twarz tamtego
znalazła się tuż przed jego twarzą. Miał spokojne i sprężyste
ruchy. Coś trzymał w ręku, ale chował to za sobą. Jeśli to był on,
lepiej się nie domyślać, co tam ma. Szarpnął się, choć wiedział,
że to beznadziejne. Ten skurwiel chce…

– A ją pamiętasz? – Słowa
ruszyły najpierw, ale dotarły do jego uszu o ułamek sekundy później
niż czarny adidas do jego podbrzusza, usłyszał je więc jakby zza
ściany. Stracił oddech i czucie, oczy wyszły mu z orbit. Zacisnął
zęby i skulił się w sobie tak, jak może się skulić człowiek
z rozkrzyżowanymi ramionami przywiązanymi do belki. Mignął mu
jeszcze przed oczami kartonik z czyjąś podobizną, po czym stodoła
eksplodowała rojem migotliwych gwiazd i wszystko pochłonął falujący
ocean nieświadomości.

Kiedy się ocknął, nie
wiedział, gdzie się znajduje. Nie widział na oczy, nie mógł
ich otworzyć. Przestał odczuwać ból, miał za to wrażenie,
że leży na dnie łódki w czasie sztormu. Albo leci w pustce,
w stanie nieważkości kręcąc się w kółko bez poczucia góry
i dołu. Leciał daleko w otchłań: zmysły powoli się wyłączały,
rejestrując coraz mniej i jakby w coraz węższym zakresie. Dlatego
kiedy usłyszał głos, myślał, że płynie on z głośników,
w których doszło do jakiegoś sprzężenia, zamiast więc wyraźnych
słów, słyszy trzaski, brzęki i buczenie.

– To jeszcze nie koniec.

W przebłysku świadomości,
gdy na moment mu pojaśniało w głowie, pomyślał, że to
niemożliwe. Tamten facet NIE MÓGŁ być tym facetem. Widział nekrolog
w gazecie, którą żona podała mu przy śniadaniu nad stołem,
wraz z gratulacjami. A jednak był. Na widok zdjęcia dziewczynki
nagle otwarła się szufladka z danymi i jego obolały mózg od
razu zaskoczył. Twarzy dziecka dobrze nie znał – widział ją
w stanie dalekim od normalnego – ale wyobraźnia szybko podsunęła
mu rozwiązanie. Stało przed nim, wyświetlało się przed zamkniętymi
oczyma jak film, z kolejnymi sekwencjami, coraz ostrzej widzianymi
w letnim popołudniowym słońcu, ale nie mógł sobie przypomnieć
szczegółów. Zaraz, o co tam chodziło? Pamięć zablokował ból,
ale także coś innego – jakiś upór, żeby tam nie sięgać i nie
rozpoznawać własnego, jakże teraz krótkiego życia. Uparcie nie
widzieć losu mierzonego rozpaczliwie przedłużanymi minutami. Ten
facet był bowiem jego losem. I on o tym wiedział. Wiedział od
początku.

Nagle poczuł, że ma prawe ucho,
a zaraz potem – że go nie ma. Ściślej rzecz biorąc, poczuł dziurę
po nim. Ból otworzył mu oczy, wtedy dostrzegł własne ucho spadające
pod rozkraczone nogi. Z półokrągłego, muszelkowatego zakończenia,
którym jeszcze przed dwiema sekundami łączyło się z jego głową,
ciekła strużka krwi. Obrócił się w prawo z absurdalną chęcią
sprawdzenia, czy to rzeczywiście jego ucho, i dopiero wtedy zwalił się
na niego prawdziwy, konkretny ból, zatykający gardło wielką kluchą
wrzasku. Zobaczył jeszcze wykręcone prawe ramię i przypomniał sobie,
że kiedyś tym ramieniem szarpał za obrożę psa.

Z największym wysiłkiem
podniósł nabrzmiałe powieki i ujrzał brudną ubitą ziemię
z resztkami słomy, stopę z własnym butem – czarnym, z podwiniętym
czubkiem, który dwa tygodnie temu przymierzał w sklepie Wojasa –
a na wprost opuchniętego nosa, w kurzu klepiska, nadal spoczywający
kawałek czerwonej chrząstki obciągniętej pobladłą, podobną do
wosku skórą. Kiedy półprzytomny rozważał, czy to, co widzi,
to rzeczywiście jego ucho, i czy odcięte ucho nadal jest uchem,
coś podniosło mu brodę ku górze i przed oczyma znowu zamigotał
szary kartonik: jasne włosy, białe zęby ze szparą w górnym
rzędzie, pucołowate policzki z dołkiem po prawej stronie. Nie
pamiętał tego dołeczka. Zdążył jeszcze pomyśleć, że policzka
nie mógł pamiętać, bo go nie było, że dziewczynka… dziewczynka
nie miała…

Pchnięcie. Błysk. Czerń.

Na szczęście
to był koniec.

2

Herbata miała zapach płynu do
moczenia skóry na cholewki. Tak przynajmniej Andrzej zapamiętał go
z dzieciństwa, kiedy kręcił się koło dziadka przy jego głównym
domowym zajęciu. Dziadek był szewcem i całe życie przepracował
w garbarni, a po przejściu na emeryturę dalej uprawiał swój zawód
w domu, choć jego butów nikt nie chciał, ludzie woleli kupować obuwie
w sklepie. Dziadek robił więc buty, długo i pracowicie je modelował,
starannie wykańczał, po czym ustawiał na półce w garażu zamienionym
na warsztat, gdzie stały jeszcze długo po jego śmierci i kto wie,
czy nie stoją do dziś. Zapach tamtej skóry i różnych smarowideł,
które dziadek nań nakładał, ostry i kwaśny, płynął teraz do
nozdrzy Andrzeja z oblepionego garbnikami kubka. Łyknął burego
specjału i sięgnął do szuflady.

Na wierzchu leżała gruba zielona
teczka. Sprawa sprzed dwóch lat. Na potrzeby śledztwa nazwali ją
„Świniarnią” i umorzyli przed rokiem z braku jakichkolwiek
postępów. Jemu jednak ciągle nie dawała ona spokoju i w wolnych
chwilach lubił do niej zaglądać. Właśnie rozwiązywał sznurki teczki
kryjącej nierozwiązaną sprawę, gdy ktoś zapukał do drzwi.

– Panie komisarzu, trzeba
jechać w skałki! Zabił się gość na quadzie. Dzwonili z komisariatu
w Zabierzowie. Chcą, żeby ktoś od nas…

– Dzień dobry,
Lucek! Usiądź.

– Przepraszam… Dzień
dobry… I nie wiedzą, czy to wypadek.

– Siądźże na
tyłku! I zamknij drzwi!

– Jasne, już siadam… I oni
chcą być całkiem pewni, że tam nic innego nie…

– Dobra, zaraz pojedziemy.

Sobota po południu. Jeśli
sądził, że będzie tak sobie siedział i rozmyślał nad starymi
historiami, to był skończonym durniem. Soboty są najgorsze. Dla innych
czas luzu, dla nich najwięcej roboty. Gołębie zerwały się z dachu
po drugiej stronie ulicy.

– Panie komisarzu, pojedziemy
tym nowym passatem? Ma supersystem do wchodzenia w ostre zakręty na
pełnym gazie.

– Żadnego pełnego gazu,
Lucek! Chciałbym jeszcze pożyć. I ty pewnie też. – Klepnął go
w ramię. – Chodźmy. Przypomnij mi po drodze, że mam cię o coś
zapytać.

Zamknął teczkę, przerzucił
marynarkę przez ramię i wyszedł za Luckiem. Przechodząc przez
hol, zatrzymali się na chwilę przed biurkiem Ewy, która barkiem
przytrzymywała słuchawkę telefonu, jedną ręką sprawnie operowała
myszką, układając pasjans, drugą zaś podnosiła do ust naczynie
z herbatą. Z pewnością odchudzającą. I słusznie.

– Idziemy do mięsnego, rzucili
świeży towar! – Lucek uwielbiał ten dowcip, choć wszyscy mieli
już dosyć podobnych żartów.

– Dla mnie dwa udka – odparła
Ewa, nie odwracając się od ekranu. – Twoje, Andrzejku!

Krzycki przewrócił oczami na
ten niewybredny podryw, Lucek zaś złapał się lewą ręką za prawy
policzek i przekręcił głowę ku ścianie.

Wyszli na pustawą ulicę
wyłożoną starym brukiem. Mała śródmiejska komenda mieściła się
w starej kamienicy na Kazimierzu, w sąsiedztwie kilku świetnych
(i drogich) restauracji, dwóch kościołów i żydowskiego
cmentarza. Krzycki nieraz myślał, że otoczenie budynku komendy ma
symboliczny sens, ale nie potrafił sprecyzować jaki. Działy się tu
na przykład różne dziwne rzeczy w czasach Polski Ludowej. Zerknął
naprzeciwko, na fasadę restauracji pana Ludwika. Na przykład tam –
niby również nie wiadomo, o co chodziło, a wiadomo.

Chwilę później przepychali się
na północ miasta jedną z głównych arterii komunikacyjnych, która,
niestety, przebiegała obok wielkiej galerii handlowej i była zapchana
samochodami z całej zachodniej Małopolski. Ludzie po pracowitym
tygodniu postanowili odpoczywać, jedząc, pijąc i przerzucając sterty
szmat. W dodatku za pieniądze.

– Jedyny korek w mieście,
niech to szlag! – burknął Lucek.

– Włącz koguta.

– Naprawdę? Mogę? – Twarz
młodszego aspiranta Bałysia rozjaśnił promienny uśmiech.

– Pewnie, przecież jedziemy
na wezwanie. Tylko żadnego pełnego gazu. Luceeek!

Daremnie. Kogut zapiszczał,
samochód zawył na wysokich obrotach i wyskoczył na lewy pas
przeznaczony dla autobusów i tramwajów. Przemknęli przez skrzyżowanie
pod dworcem, dosłownie przelecieli przez wiadukt i już pędzili aleją
za miasto. Kierowcy przed nimi usuwali się niechętnie, ale Lucek,
nie czekając na nich, wykonywał mistrzowskie slalomy i spychał
ich niemal do rowów, zajeżdżając drogę i prując przed siebie
na czołowe zderzenie. Kiedy było już całkiem ciasno, włączał
dodatkowy sygnał i klakson, co razem dawało orgię kocich wrzasków,
które mogły zepchnąć z drogi nawet czołg. Ten i ów skrzywił
się na widok mknącego radiowozu, inny wyciągał środkowy palec,
ale szybko go chował. Młodszy aspirant Bałyś w akcji, zadowolony,
omijał ich z twarzą mistrza kierownicy testującego nowego pontiaca
firebirda.

Krzycki patrzył uważnie na drogę,
ale się nie bał. Był pewien swojego młodego partnera. Lucek często
grzeszył brakiem powagi i nadmiernym roztrzepaniem, w trudnych
sytuacjach jednak potrafił się koncentrować i miał niezawodną
synchronizację ruchów. I pewną rękę. Poza tym Krzycki lubił tego
chłopaka i pozwalał mu na różne wygłupy, wiedząc, że są mu
potrzebne do życia jak powietrze. Teraz Lucek pruł podmiejską szosą
między drzewami i wyprzedzał przerażone mamusie wracające z zakupów
z dziećmi, które na tylnych kanapach podczas gwałtownego hamowania
rozsmarowywały na sobie resztki lodów i ciastek. Drogę do Karniowic,
zwykle zajmującą pół godziny, pokonali w osiem minut.

– Miał mnie pan o coś spytać
– przypomniał mu Lucek, gdy wyjeżdżali z miasta.

– Pamiętasz tego faceta ze
stodoły?

– Tego z zielonej
teczki? Jasne. Rzeźnia numer pięć. Po godzinach szlachtujemy za pół
ceny. BDSM gratis.

– Co?

– Eee, takie tam. Co
z nim?

– Byłeś ze mną u niego
w domu. Co najbardziej utkwiło ci w pamięci?

Lucek postukał palcami
w kierownicę i wyprzedził kolejny samochód.

– Psy. Dwa typki za ogrodzeniem
z siatki, które nie warczą, tylko żrą przestrzeń między tobą
a nimi. O tak: wrr, hau, hau, hau! – zademonstrował malowniczo. –
Czemu pan pyta, szefie? Jest coś nowego?

– Nie – Krzycki mruknął
w zamyśleniu. – Powinno jednak być. Sprawdźmy jeszcze raz. Ale
nie w naszych kartotekach, tylko w archiwum na Sądowej.

– Czyli wariant
porachunków?

– Bo ja wiem? – Andrzej
obrócił głowę i zlustrował okolicę. Właśnie dojeżdżali.

Na miejscu byli już dwaj
policjanci z Zabierzowa i pogotowie. Lekarz z ratownikiem medycznym
jeszcze podejmowali jakieś próby reanimacji, ale bez większego
przekonania. Od wypadku upłynęła prawie godzina i nie było szans
na obudzenie martwego ciała. Wielkiego, kulfoniastego ciała z łysą
czaszką i nienaturalnie wygiętym do tyłu kręgosłupem.

– Witajcie, Jurczak! – Krzycki
podał rękę starszemu posterunkowemu, którego pamiętał z jakiejś
poprzedniej akcji. – Co się tu właściwie stało?

– Facet się zwalił, panie
komisarzu, ze skały. Jechali quadami, ten zaś nie wyrobił na
zakręcie. Tam leży uszkodzony pojazd. – Wskazał ręką drzewo,
o które był oparty ubłocony quad ze skrzywioną kierownicą
i z pogiętymi błotnikami. Krzycki spojrzał w górę. Wysokość
do górnej platformy skalnej, skąd prawdopodobnie spadł ten
nieszczęśnik, wynosiła około dwunastu metrów. Nie tak wiele,
gdyby nie to, że u podnóża półki wystawały z ziemi metrowe
stożkowate kamienie. Kierowca najprawdopodobniej upadł plecami na
jeden z nich.

Podszedł do lekarza, który
właśnie podnosił się z ziemi, otrzepując spodnie. U jego stóp
leżał młody mężczyzna o łysej głowie i grubej szyi, w czarnej
skórzanej kurtce, niebieskich dżinsach i skórzanych butach typu
western, takich, które mają po bokach wydziurkowane wzorki. Weekendowy
John Wayne. Mocno zaciśnięte oczy pozostawały w ciekawym kontraście
do półotwartych mięsistych warg.

– I co, nic? – raczej
konstatował niż pytał.

– Nic. Upadku plecami na skałę
z wysokości ponad dziesięciu metrów raczej nie można przeżyć. Ten
po złamaniu kręgosłupa i przerwaniu rdzenia kręgowego doznał jeszcze
urazu czaszki. – Lekarz pochylił się i odwrócił ciało. W części
potylicznej widniało wgłębienie wielkości średniego kartofla. –
Śmierć nastąpiła niemal natychmiast.

– To dlaczego go
reanimujecie?

Lekarz spojrzał z niechęcią
na Krzyckiego.

– Czekaliśmy na przyjazd
policji śledczej. Podobno mają koguty. – Odwrócił się w stronę
karetki. – A na zbieranie grzybów za sucho – dorzucił przez
ramię.

Krzycki chciał jeszcze
o coś zapytać, ale zrezygnował, przetrawiając w duchu
złośliwość lekarza. Wyglądało to na wypadek, nie widział więc
szczególnego powodu, aby drążyć sprawę z tym mało sympatycznym
ironistą. Wrócił do starszego posterunkowego Jurczaka.

– Powiedzieliście:
„jechali”? To ilu ich było?

– Dwóch. Ten drugi był
pierwszy… To znaczy jechał na przedzie i usłyszał, jak kolega
zjeżdża w dół. Zawrócił i zobaczył, że go nie ma. Zatrzymał
się i spojrzał w dół, a tamten już tam leżał.

– Usłyszał, jak zjeżdża
w dół? Zobaczył, że go nie ma? Gdzie jest ten drugi? –
Krzycki nic z tego nie rozumiał i postanowił dowiedzieć
się u źródła. Towarzyszący Jurczakowi drugi zabierzowski
posterunkowy zaprowadził go do radiowozu. Z przodu, na miejscu
pasażera, siedział łysy mężczyzna około trzydziestki, także
gruby, w przeciwsłonecznych okularach, choć w kabinie było
dosyć ciemno. Wyglądał jak bliźniaczy model martwego kierowcy
quada. Pierwsze, co uderzyło Krzyckiego po otwarciu drzwi radiowozu,
to zapach alkoholu. Drugie – że mężczyzna w kabinie siedział
nieporuszony, sztywny i patrzył prosto przed siebie, jakby się
nad czymś głęboko zastanawiał. Krzycki natychmiast pomyślał,
że normalnie w takiej sytuacji człowiek albo jest roztrzęsiony
i płacze, albo siedzi w szoku i nie wie, co się dokoła dzieje. Ten
zaś zawzięcie nad czymś myślał.

– Komisarz Krzycki. Może mi
pan powiedzieć, jak doszło do wypadku?

Bulasta Głowa powoli przekręcił
się w stronę pytającego policjanta, po czym wrócił do poprzedniej
pozycji. Cisza. Krzycki spokojnie odczekał chwilę, zakładając –
zgodnie z nakazanymi procedurami – że uczestnik śmiertelnego wypadku
może mieć ograniczoną poczytalność, po czym zapytał ponownie:

– Czy może mi pan po kolei
opowiedzieć, co się wydarzyło tam, na górze? Czy widział pan,
jak kolega spada w przepaść?

Bulasta Głowa w okularach trwał
nieporuszony, jakby nieobecny, pogrążony bez reszty w swoich problemach
i niezainteresowany kontaktem z rzeczywistością. Ponieważ trzeba
było tę ewidentną i prostą sprawę w miarę szybko zamknąć,
Krzycki zbierał się do kolejnej serii pytań. Facet nie wyglądał na
świadka w szoku.

– Czy pan umie mówić? Jest
pan w stanie w kilku słowach opisać zdarzenie?

– Pierdol się, gliniarzu!

Krzycki westchnął. Praktyka
zawodowa przygotowała go na bardzo różne reakcje ludzi biorących
udział w zdarzeniach kryminalnych. Zwłaszcza wypadki śmiertelne,
brutalne gwałty i napady z bronią w ręku wytrącały ludzi
z równowagi do tego stopnia, że nie panowali nie tylko nad językiem,
ale także nad różnymi mięśniami w organizmie, na przykład układu
wydalniczego. Oprócz przygód z zapachem i dźwiękiem zdarzały
się sytuacje nie tylko obrażania policjantów, ale także rzucania
się na nich z pięściami, jakby to oni odpowiadali za całe zło tego
świata. Krzycki był do tego przyzwyczajony i w rozmowy ze świadkami
miał wkalkulowane narażanie własnego autorytetu na szwank. Tym razem
jednak brzmiało to inaczej. Ten facet nie był wstrząśnięty, tylko
wkurwiony. Krzycki nieznacznie pochylił się w stronę źródła
alkoholowego aromatu.

– Słuchaj, facet! – szeptał
konfidencjonalnie. – Skoro już przeszliśmy, bez mojej zgody, na ty,
zmuszony jestem coś ci po przyjacielsku wyjaśnić. Jeździliście po
pijaku na quadach w parku narodowym, twój kumpel zwalił się ze skały
i skręcił kark, ty jesteś jedynym świadkiem i odmawiasz współpracy
z policją. Stawia cię to w sytuacji głównego podejrzanego,
jeśli zakwestionujemy wypadek. W dodatku obrażasz funkcjonariusza na
służbie. Wiesz, ile to jest paragrafów? Co najmniej pięć.

– I chuj! – Takie samo
burknięcie, z domieszką klimatów stadionowych.

– To już wiemy! – syknął
Krzycki. – Miej jednak świadomość, że mogę cię zgarnąć na
komisariat na całkiem sporo godzin, a może i dni. I będziesz miał
niewyobrażalne trudności z wykazaniem sędziemu, że nie jesteś winien
tych wszystkich przestępstw, które ci właśnie wymieniłem, my się
zaś postaramy – i to bardzo się postaramy – żeby dopracowywanie
szczegółów zwolnienia trwało jak najdłużej. Poza tym zwracam ci
uwagę, przyjacielu, że gdyby przypadkiem pojawiły się okoliczności
wskazujące na to, że śmierć twojego kumpla nie była wypadkiem,
dopracowywanie szczegółów będzie trwało jeszcze dłużej.

– Jasne, że nie była.

– Co wiesz na ten temat?

Milczenie. Bulasta Głowa odwrócił
się jak obrażone dziecko i postanowił nic nie mówić. Krzycki,
pokonując obrzydzenie, nachylił się jeszcze bardziej. Miał ochotę
walnąć w ten łysy łeb, ale sprawa zaczynała go intrygować.

– Jeśli chciałbyś się
ze mną podzielić jakąś rewelacją, teraz jest na to najlepszy
moment. Zwykle po upływie doby szanse na wykrycie sprawcy redukują się
z dziewięćdziesięciu procent do zaledwie pięciu. Co wiesz?

Milczenie. Krzycki odczekał
chwilę, machnął ręką i zawołał Bałysia, który oglądał
rozwalony czterokołowiec. Wskazał kabinę radiowozu.

– Weź go do naszego samochodu
i pilnuj. Zabieramy go na komendę. Głowaczek bardzo chce nam coś
opowiedzieć, ale się wstydzi. Trzeba go ośmielić.

Zawołał Jurczaka i zaczęli
się razem wspinać na górę, żeby obejrzeć trasę, z której
spadł quad. Podejście było krótkie, ale bardzo strome, nieźle
się więc zasapali, zanim wypełzli na szeroką ścieżkę między
drzewami. Biegła z góry łagodnym zjazdem, następnie na wypłaszczeniu
wchodziła w zakręt przed skarpą, wciskając się między drzewa na
krawędzi urwiska i grupę bloków skalnych po lewej stronie od zbocza,
porośniętych jedliną i buczyną. Zakręt był dosyć ostry, ale
ścieżka w tym miejscu była szersza – swobodnie mieściły się
na niej co najmniej dwa quady. Krzycki schylił się ku zakurzonej,
przysypanej igliwiem nawierzchni. W połowie zakrętu wyraźnie
było widać odciski bieżników, skręcające jednak nie w prawo, jak
prowadziła droga, lecz w drugą stronę, prosto w przepaść. Żadnych
śladów hamowania ani poślizgu. Na drodze nie było również
żadnej nierówności, na której koło mogłoby podskoczyć i odbić
kierownicę w lewo. Po prostu facet nagle w czasie jazdy skręcił
w przepaść. Samobójstwo?

Krzycki skrzywił się na tę
myśl. Przypomniał sobie łysą czaszkę z niskim czołem, potężny
kark i ciemne okulary faceta z kabiny radiowozu. Nie, tacy ludzie nie
popełniają samobójstw. Im jest dobrze ze sobą i prędzej zabiją
kogoś niż siebie. Ich życie składa się z nieprzerwanego ciągu
wymyślanych i natychmiast zaspokajanych przyjemności. I nie daj
Boże, żebyś próbował im w tym przeszkodzić. Jeśli już, to facet
raczej był nawalony i zwyczajnie w pijackim zwidzie skręcił nie tam,
gdzie trzeba.

Starszy posterunkowy Jurczak
przeszukiwał zarośla na skałce po drugiej stronie ścieżki. Krzycki
podszedł do niego.

– Słuchajcie, Jurczak! Dlaczego
właściwie nas tutaj wezwaliście? Wystarczyło spisać protokół
z wypadku i odwieźć trupa do kostnicy.

– Wiem, panie komisarzu,
ale się bałem, że coś przeoczę. Nie jestem w tym najmocniejszy,
a to jednak śmierć człowieka. Tak w ogóle… – przerwał,
jakby się zastanawiał nad najtrafniejszym ujęciem kwestii – jakiś
dziwny ten wypadek mi się wydaje. Nie wiem czemu. Może to nie było
potrzebne. Przepraszam, panie komisarzu.

– A ten tam? Ten
drugi. Rozmawialiście z nim? Coś wam powiedział? – Krzycki czuł,
że forma „wy” głupio brzmi i chciał ją jakoś zmienić, ale nie
bardzo wiedział, jak ma to uczynić. Do poczciwego Jurczaka, wysokiego
chudego bruneta z wąsem, z wielką obrączką na palcu prawej dłoni,
świadczącą o czekającej w domu porządnej i poczciwej jak on
żonie, z poczciwymi dziećmi, to „wy” pasowało szczególnie.

– Tylko tyle, że zaraz jak
zauważył zniknięcie kolegi, zjechał na dół, po czym zadzwonił na
policję i na pogotowie. Później się już nie odezwał. Siedział
jak mumia. Jakiś chyba nie tego.

Krzycki uświadomił sobie, że
muszą coś zrobić z oboma pojazdami, skoro zabierają Bulastą Głowę
do kostnicy, a jego żywego sobowtóra na komendę. Zawahał się. Nie,
nie do kostnicy. Trzeba zrobić sekcję zwłok. Do prosektorium!

Starszy posterunkowy zaszurał
gałęziami.

– Co wy tam grzebiecie,
Jurczak? – Druga osoba liczby mnogiej była jednak najlepsza. –
Podrzucicie te quady do nas na Mogilską? Trzeba je jakoś zabezpieczyć,
może zbadać.

Jurczak wylazł z zarośli
i otrzepał spodnie. W dłoni trzymał kawałek sznurka.

– Znalazłem na ziemi. Drugi
taki jest tam, na wierzchołku. Z kamieniem.

Niewielki buk wyrastał krzywo
spod skały. Miał dwa i pół metra, może trzy metry wysokości, ale
znaczne pochylenie powodowało, że rósł prawie poziomo. W górnej
części do pnia był przywiązany płaski okruch wapienia.

– I co by to miało
znaczyć?

– Nie wiem, panie
komisarzu. Może dzieci się bawiły? Albo to jakieś harcerskie
znaki. Tutaj często robią obozy, wycieczki, podchody…

Pokiwali chwilę w zamyśleniu
głowami i zeszli z powrotem na dół. Krzycki podszedł do leżącego
na boku quada i pokręcił kierownicą. W prawo, w lewo. Za każdym
razem przednie koła zareagowały właściwie. Wszystkie cztery opony
były odpowiednio nabite powietrzem. Odwrócił się. Ekipa medyczna
zdążyła w tym czasie zapakować ciało do karetki i zbierała się
do wyjazdu. Krzycki podszedł do lekarza.

– Panie doktorze, chciałbym
mieć wyniki sekcji zwłok. Przede wszystkim na obecność substancji
odurzających.

Lekarz spojrzał na niego chłodno,
a w jego oczach błąkały się ironiczne iskierki.

– Co do jednej substancji
odpowiedź już mamy. Oddechu nie ma od godziny, a wódą dalej
jedzie. Dobrze, zabieram go na sekcję. Jak pan jednak wie, to trochę
potrwa.

– Nie spieszy
się. Prawdopodobnie chodzi o wypadek, ale wolałbym się upewnić. Do
widzenia, doktorze. Następnym razem wezmę helikopter.

– Pudło! Nie macie
helikopterów. Do widzenia.

„Mądrala” – pomyślał
Krzycki, patrząc w plecy lekarza i czując, że zaczyna nie lubić
publicznej służby zdrowia. Sam także ruszył w stronę passata,
po drodze kiwając na pożegnanie starszemu posterunkowemu Jurczakowi,
który głowił się nad wrakiem rozbitego czterokołowca, zastanawiając
się nad sposobem przetransportowania go do Krakowa bez wzywania
specjalistycznego sprzętu. Ruszyli z Luckiem i Bulastą Głową wąską
drogą pod górę. Kilkoro gapiów odwracało się tyłem, udając, że
nic ich to nie obchodzi, ale gdy tylko samochód policyjny ich mijał,
łapczywie zaglądali do środka w nadziei na sensację. Krzycki
dostrzegł wśród nich chłopca, który przyglądał się im chwilę
ciekawie, po czym obrócił się na pięcie i pobiegł w las. Słońce
opadało za horyzont i niebo powoli zaczynało szarzeć.

Wracali do miasta w milczeniu. Typ
z tyłu nadal siedział nieruchomo i nie było wiadomo, czy bardziej
jest zrozpaczony, czy też wściekły. Krzyckiemu przemknęło przez
myśl, że facet się boi. Jechali przez ciemniejące miasto – Lucek tym
razem prowadził spokojnie i pewnie, jakby postanowił wziąć udział
w wojewódzkim konkursie na najbardziej opanowanego policjanta. Andrzej
spoglądał na błyszczące wystawy sklepów i gromady pieszych
błądzących przed nimi w jakiejś zbiorowej, chaotycznej wędrówce,
nadającej się do zilustrowania tezy o płynnej rzeczywistości
w płynnych czasach. Dominowali w tej grupie zagraniczni turyści,
zjeżdżający do Krakowa na weekend, żeby zakosztować bliskiej,
środkowoeuropejskiej egzotyki. Rozglądający się wokoło i niepewni
albo rozkrzyczani i bezceremonialnie potrącający innych – stanowili
dla niego przykład szczęśliwców oddzielonych od trzewi miasta grubą
szybą. On był w środku. Za plecami siedział jeden z mikrobów
zakażających miejskie wnętrzności. Zamknął oczy. Próbował sobie
wyobrazić, że pędzi na quadzie przez las, omija drzewa, dodaje gazu
i hamuje, skacze na kamieniach, zbliża się do zakrętu i zamiast
skręcić w prawo, skręca w lewo. „Dlaczego? Bo coś się psuje? Bo
mi się kręci w głowie? Mdleję? A może dlatego, że leci na mnie
gałąź z przywiązanym kamieniem?”.

– Czego się przestraszył? –
Nie zdawał sobie sprawy, że wypowiada pytanie na głos.

– Anioła Stróża! –
Usłyszał z tyłu.

Po czym Bulasta
Głowa zarechotał długim, nieszczerym śmiechem, który popsuł im
obu humory do reszty.

3

Iza wracała do domu piechotą. Nie chciała
czekać na peronie między ludźmi, pchać się w tłumie do wagonu
metra, później zaś siedzieć naprzeciw tych wszystkich obcych
i doskonale znanych twarzy, żeby jeszcze raz się zastanawiać,
czy to te same, które widziała pięć minut wcześniej na peronie,
czy może jednak jakieś inne. „Jasne, że te same – zawsze
są te same”. Miała dosyć ludzi. Miała dosyć wpatrywania
się w nich ze świadomością, że jej twarz jest dla nich
równie beznadziejna. Nie obchodziło jej wczytywanie się teraz
w te nieruchome, pozornie zamyślone, w rzeczywistości zaś
zupełnie bezmyślne oblicza przy automatycznych drzwiach wagonu,
w przejściu podziemnym i na chodniku przy wyjściu do miasta. Miała
ich wszystkich cholernie dosyć i chciała pobyć sam na sam ze
swoimi… Myślami? Uczuciami? Pomysłami? Dlatego po wyjściu
z budynku sądu, zamiast pójść na stację metra, skręciła do
parku i wlokła się krok za krokiem żwirowymi alejkami, wsłuchując
się w przyjemne szuranie kamyczków i dalekie pokrzykiwanie kaczek
w sadzawkach. Próbowała rozkoszować się poczuciem, że nareszcie nic
nie musi, że jej czas należy do niej i nie ma obowiązku się starać,
aby ten drugi – ten, na którym jej zależy – docenił starania, nie
koncentrując się nadmiernie na usterkach i niedociągnięciach. Nawet
się nie obejrzała, czy Michał przypadkiem nie idzie za nią. Nie
musiała być w domu na czwartą – równie dobrze mogła wrócić
o piątej czy szóstej albo pójść dokądkolwiek, do kina albo
kawiarni, i wrócić późnym wieczorem, nie odpowiadając na niewygodne
pytania. Nie musiała również spędzać nerwowych chwil na wymyślaniu
posiłków i sposobów, kiedy i jak je przyrządzić. Ba! Mogła
w ogóle nie gotować i żywić się na mieście. Nie lubiła ani nie
umiała porządnie gotować. Za to wreszcie nabierze rozeznania w fajnych
pubach w śródmieściu i będzie w stanie podjąć temat z tymi,
którzy od dawna już specjalizują się w tej dziedzinie. Brudne pranie
zaniesie do pralni, a na zakupy będzie chodzić raz w tygodniu. Same
pozytywy.

Szła powoli, rozglądając się
wśród krzewów i drzew za babim latem. W połowie września powinno
już być. Popołudniowe słońce przyjemnie grzało, w powietrzu
wisiała miodowo-złota melancholia. Zdjęła żakiet i przerzuciła
przez ramię, żeby jeszcze pełniej poczuć swobodę. Obok Izy
przeszła dziewczyna z wózkiem, później babcia z wnuczkiem, na
oko czteroletnim. Dzieci. Pewnie by im pomogły, gdyby je mieli. Przez
kilka lat próbowali i nic z tego nie wyszło. Lekarze nie mogli się
zdecydować, czy to on jest bezpłodny, czy może jednak ona. Podobno
łatwo to stwierdzić, ale diagnozy były rozbieżne, co zresztą
ostatecznie nie wydawało jej się aż tak ważne. Miała powody
przypuszczać, że to jednak ona. Pewnych spraw nie można odwrócić
i na tym zwykle polega cała gównianość tego życia. Jeden fałszywy
(na pewno fałszywy?) krok i jesteś w dupie, choćbyś nie wiem,
jak się później starała.

Poważne nieporozumienia
zaczęły się chyba mniej więcej wtedy, kiedy Michał nie zgodził
się na zabieg in vitro. Oczywiście z powodów
światopoglądowych, czyli przez własną mamusię. Stuknięta
katoliczka, która każdego ranka, idąc na zakupy, musi wstąpić do
kościoła. Całymi tygodniami nie miała czasu, żeby ich odwiedzić, nie
mówiąc o jakiejś pomocy w domu, ale na wysiadywanie w kościelnej
ławce i klepanie różańców znajdowała każdego dnia przynajmniej
dwie godziny. Że też się tak ludziom chce. Później z wypiekami na
twarzy relacjonowała ogłaszane przez proboszcza z ambony mądrości
jako prawdy objawione. Nie umiała obsługiwać komputera, nie potrafiła
odebrać komórki, ale na wszystkie problemy współczesności miała
gotowe, znakomite rozwiązania. Oczywiście zasłyszane w kościele
albo od bab pod kościołem, po mszy. O in vitro
nie mogło więc być mowy, choć trudno przypuszczać, żeby teściowa
– była teściowa – wiedziała, na czym to właściwie polega. On
zaś ulegał jej we wszystkim. Z jedynakami zawsze tak jest, mogła to
przewidzieć. Chyba nawet przewidywała, ale kto przed ślubem bierze
pod uwagę takie rzeczy?

Weszła do mieszkania, zdjęła
buty i rzuciła je w kąt, powiesiła żakiet w opróżnionej do
połowy garderobie, nalała wody do szklanki i usiadła na kanapie
w salonie. A więc już po wszystkim. Koniec. Było i nie ma! Tyle lat
starań na próżno. Co się ma rozlecieć, rozlatuje się, udawanie zaś
niczego nie zmieni. To również mogła przewidzieć. On przez ostatnie
dwa lata z pewnością udawał, ale ona? Wydawało się jej, że go
kocha. Chciała go kochać, głównie więc dla niego zabiegała o te
głupie codzienne sprawy, pozorujące ciągłość sensownej egzystencji,
i głęboko skrywała własne potrzeby. Teraz wszystko stało się nie
tylko nieważne, ale także jakieś śmieszne i żałosne: chować
siebie, żeby być z kimś. Bzdura! Pewnie, że małżeństwo to
obustronne poświęcenie, ale w granicach rozsądku. Jemu zbyt mocno
nie zależało i kiedy pierwszy raz to zauważyła, powinna była od
razu postawić sprawę jasno. A tak zmarnowała kilka lat tylko po to,
żeby odzyskać kontrolę nad swoim losem pod czterdziestkę, czyli
stanowczo za późno.

Myśl o czterdziestce – mającej,
uczciwie rzecz biorąc, nadejść dopiero za cztery lata – skłoniła
ją do pójścia do łazienki i spojrzenia w lustro. Wieloznaczny
przyrząd. Narzędzie psychoanalityków. Twoje „ja” przed
tobą. Kasztanowe włosy spływające na ramiona, z połyskiem
zapożyczonym od drogiego lakieru. Siateczka zmarszczek wokół oczu,
które uporczywie są paćkane kosztownym specyfikiem zamkniętym
w sztyfcie z dwuznacznym napisem „mascara”. Policzki nieznacznie
przypudrowane – jeszcze nie obwisłe, ale już nie jędrne. Staranny
makijaż, krzykliwa czerwona kredka. Brwi i rzęsy na ostro, jak na
portrecie ulicznego rysownika. W tym wszystkim ważne są jedynie
oczy. Brązowe, czasem szare, czasem zielone, czyli takie, które
nazywa się czarnymi. To głównie dzięki nim uchodziła za piękną
i mężczyźni na ulicy wodzili za nią wzrokiem. Lubiła swoje
oczy, kryła się w nich jakaś zagadkowość, także dla niej samej
nierozszyfrowana, sprawiająca jednak dyskretną satysfakcję.

Przyjrzała się im. Ściślej rzecz
biorąc, one przyjrzały się sobie. Zadowolone czy smutne? Czy coś się
w nich zmieniło przez ostatnie dwie godziny, kiedy całkowicie – na
co bardzo liczyła – zmieniło się jej gówniane życie? „Jeśli
chcesz zajrzeć do duszy człowieka, spójrz mu w oczy” – uczyła
ją babcia. Teraz usiłowała zajrzeć do własnej duszy i znaleźć
odpowiedź na pytanie o to, co dalej. Wpatrzyła się w lustro. Oczy
były szeroko otwarte, spokojne, pogodne. I puste. To, co mogłoby teraz
w nich zabłysnąć, nie miało takiego prawa. Nie istniało. Poczekała
do pierwszego mrugnięcia i wyszła.

Słońce chowało się za wielkie
apartamentowce po drugiej stronie alei, a jego ostatnie promienie
padały ukośnie na olbrzymi jadalniany stół z sześcioma krzesłami
o wysokich oparciach, na staromodny kredens kupiony w antykwariacie
i na przystawioną do niego orzechową komodę. Wysunęła górną
szufladę i wyjęła album ze zdjęciami, który kiedyś sporządziła na
pamiątkę „czegoś”, teraz zaś miała nadzieję sobie przypomnieć,
czym było to „coś”. Liczne zdjęcia ślubne: oboje z Michałem
uśmiechnięci na sto sposobów, jej rodzice i jego matka (ojca
stracił w wypadku), przyjaciele, jakieś trudne do zidentyfikowania
ciotki. Dwanaście lat. Jak wędrówka po innej planecie. Później
pojechali w podróż poślubną do Paryża – to także był
pomysł teściowej, byłej teściowej – i przez tydzień mieszkali
w małym obskurnym hoteliku niedaleko Montmartre’u, z cienkimi
tekturowymi ścianami oblepionymi zgniłozieloną tapetą, służącym
najczęściej za podręczny burdelik dla miejscowych artystów. Zwiedzali
miasto nabożnie i według zaleceń przewodnika, zachwycali się
pachnącymi kawiarenkami, do których uwielbiali wpadać na kawę
i ciepłe croissanty. Na jednym ze zdjęć przed
kawiarenką stoi śniady chłopiec zamiatający chodnik i kiwający
do nich przyjaźnie ręką. Na innej fotografii plac przy Sacré
Coeur i przenośne wystawy rysunków, akwarel, płócien olejnych. To
zdjęcie Michał zrobił w momencie, gdy ktoś z tyłu kradł mu torbę
z dokumentami i pieniędzmi, pozostałą część pobytu mieli więc
zepsutą załatwianiem zastępczego paszportu w konsulacie, gdzie
stali w długiej kolejce podobnych szczęśliwców. O, a tutaj ich
wyprawa w słowackie Tatry – wspaniałe, cudowne słońce w pierwszym
tygodniu, później jednak, przez cały drugi tydzień, nieprzerwanie
padający deszcz. Wracali przemoknięci i wściekli. Kolejna seria
zdjęć, tym razem z Chorwacji…

Nie, to bez sensu! Odrzuciła
album na kanapę, ale spod okładki wypadła sterta fotografii,
powkładanych tam przez nią luzem do wklejenia w wolnej chwili. Skoro
ta chwila dotychczas nie nadeszła, uzupełnianie albumu teraz wydało
jej się bezcelowe i nawet trochę absurdalne. Wepchnęła zdjęcia
z powrotem. Jedno z nich, największe, zaczepiło się o folię
i nie chciało się zmieścić. Wyjęła je i rzuciła okiem. Zdjęcie
klasowe z liceum, kilka dni po maturze – ostatnie spotkanie całej
paczki tuż przed wakacjami, podczas których każdy poszedł w swoją
stronę. W ostatnim rzędzie pod ścianą Jacek. Klasa się rozpadła,
ale oni poszli razem. „Phi!”.

Odłożyła album do szuflady
i poszła do kuchni zrobić sobie coś do jedzenia. Właściwie nie
była głodna. Taką okazję należałoby raczej oblać, skierowała
się więc do kredensu, wyjęła smirnoffa i przygotowała drinka
z sokiem pomarańczowym. Światło na stole i na kredensie także
zrobiło się pomarańczowe, w kątach zalegał zmierzch. Sprzęty
patrzyły na nią nieruchomo i jakby lekko ironicznie. Na komodzie
jeszcze jedno zdjęcie, ślubna fotografia w złotej ramce. Pod kolor
słońca, cha, cha! Przyszło jej do głowy, żeby go nie wyrzucać,
tylko odwrócić i na tekturce z tyłu napisać permanentnym pisakiem:
DUPA. Permanentna dupa, cha, cha! Zamiast tego wrzuciła je do szuflady,
zatrzasnęła ją trochę za mocno i wróciła na kanapę.

Drink zrobił się
ciepły, ale nie chciało się jej szukać w zamrażarce kostek
lodu. Czuła zmęczenie. I zadowolenie. I wolność. Upiła trochę
i z melancholią spojrzała przez wielkie panoramiczne okno na
niebo nad blokami od zachodu, gdzie na żółtoczerwonym tle samoloty
rysowały białe smugi. „Wyjechać? Zmienić pracę, środowisko,
ludzi wokół, których nie lubiła, i spróbować zacząć wszystko
od początku?”. Taka myśl towarzyszyła jej przez cały czas, gdy
załatwiali formalności rozwodowe. W końcu nie po to człowiek
odzyskuje swobodę, żeby dalej robić to samo. Trzeba wszystko
zmienić! Wszystko! Jeszcze jest zgrabna, atrakcyjna, bez trudu znajdzie
ciekawego faceta i spróbuje jeszcze raz. Można również żyć bez
partnera, na własną rękę. I dlaczego właściwie raz? Facetów
wybiera się na chwilę, na miesiąc, na tydzień albo po prostu na
jedną noc.

Zamyśliła się nad
tym wystrzałowym planem i stwierdziła, że jest do dupy –
permanentnej. Zaczynanie w połowie życia na nowo udaje się w jednym
przypadku na dziesięć, pozostałe to żałosne machanie odnóżami muchy
w miodzie: bez sensu i z szybkim zakończeniem. Brzmi to fatalnie, ale
niestety będzie dalej chodzić do pracy w tym samym biurze, spotykać
się z tymi samymi znajomymi i któregoś dnia spostrzeże nagle,
że ma nie trzydzieści sześć lat, ale sześćdziesiąt trzy lata –
i że nic się już nie zmieni. Z całego wielkiego planu zostanie
tylko ostatni punkt, czyli wielkie spadanie głową w dół. Piękna
wolność. Szczęście. Zadowolenie. Fuck!

Na dnie szklanki kołysały
się maleńkie drobiny miąższu z owoców. Zawirowała nimi lekko
i połknęła wszystko, jakby popijała tabletkę. Aha, tak piją samotne
kobiety. Gadają do siebie w lustrze, później zamiast kolacji robią
drinka i rozmawiają ze starymi fotografiami, na których ich gówniane
życie zostawiło kilka gównianych niewyraźnych śladów. Następnie
siadają na kanapie i wierzchem dłoni rozmazują makijaż wokół
wilgotnych oczu, w które nie ma już po co spoglądać, ponieważ
wszystko wiadomo.

Uśmiechnęła się kwaśno, po czym
spoważniała, przywołując się do porządku. Unikaj stereotypów,
jeśli to możliwe. Przecież jej poczucie swobody i lekkości
jest prawdziwe. Naprawdę satysfakcją napawa ją myśl, że niczego
już nie musi, zwłaszcza zaś nadskakiwać wiecznie niezadowolonemu
Michałowi. I może myśleć, o czym chce. Tak, właśnie! Może teraz
myśleć, co jej się podoba, bez przejmowania się, czy to wypada i czy
przypadkiem nie sprawi to komuś przykrości.

Michał pewnie to czuł, odsuwał
się bowiem coraz bardziej od niej, denerwowała go jej skrytość
i wpatrywanie się w dal – spojrzenia ciągnące za smugami
samolotów o zmierzchu. Kiedyś, dawniej, próbował nawet z nią o tym
rozmawiać, ale natrafiał z jej strony na mur. W końcu sam również
się odgrodził i tak grzęźli we wzajemnych pretensjach. Skończyło
się zaś tak, jak się skończyło. Teraz jest wolność. Decydowanie
o własnym losie. Dupa.

Jeszcze raz sięgnęła
do szuflady i wyjęła zdjęcie klasowe. Jacek. Poważny,
skupiony. Przystojny. Cholernie przystojny. Ciekawe, jak teraz
wygląda? Co robi? Nie, to nie istnieje. Nie ma prawa!

Zrobiła sobie drugiego drinka
i poszła do gabinetu. Włączyła komputer i rozpoczęła od Naszej
Klasy. Kiedyś już wchodziła na ten portal społecznościowy –
niekoniecznie z myślą o tym, żeby jakoś specjalnie zajmować się
odgrzewaniem kontaktów z garstką przyjaciół, tylko tak, z odruchu
ciekawości. Nie lubiła tych udawanych radości, nieszczerych zapewnień
– „Nic się nie zmieniłaś, wiesz?” – i wiecznego umawiania
się na spotkania, do których zwykle nie dochodziło. A jak już
dochodziło, to były nudne, płytkie – „To gdzie pracujesz? Ile
masz dzieci? A pamiętasz, jak Gunio wtedy…? Ale jaja!” –
i irytujące. Po dziesięciu minutach sytuacja staje się krępująca
i szukasz pretekstu, żeby jak najszybciej się pożegnać. Weszła
na portal po prostu obejrzeć zdjęcia koleżanek. I kolegów. Co tam
u niegdysiejszych przystojniaków? Brzuchy? Wóda? Zadyszka? Wypad,
kochani! Wypad!

Potrząsnęła głową. Jeszcze tego
brakowało, żeby w dniu rozwodu zaczęła szukać nowego faceta. Nowego,
czyli starego. Nie. Co skończone, to skończone.

Być może całe jej późniejsze
gówniane życie stamtąd wzięło swój początek – z tamtego końca,
który wtedy wydawał się końcem wszystkiego. Długo po katastrofie
zbierała się do kupy i Michał bardzo jej w tym pomógł. Zauroczony,
znosił cierpliwie wszystkie jej wybuchy i kaprysy, pomagał odstawić
trawkę, którą regularnie paliła, żeby złagodzić ból. Zakochała
się w nim, kiedy przejrzała się w jego oczach i zobaczyła siebie
w zupełnej ruinie. Zaniedbana, skwaszona, czasami wredna, on zaś przy
niej łagodny i dobroduszny. Wtedy taki był.

Sięgnęła po drinka. Czy to, co
ją łączyło z Michałem, to była miłość? Możliwe, ale to i tak
teraz nieważne. Nie przypominało tego, co przeżyła wcześniej –
wielkiej młodzieńczej namiętności, o którą tak trudno drugi raz. Po
każdym seksie rozmowy w łóżku godzinę albo i dłużej. O takich
parach mówi się często, że dobrali się jak w korcu maku. Tamten
związek przebiegał na kilku równoległych poziomach: fizycznym,
psychicznym i jeszcze jakimś… Czy ja wiem? Czarodziejskim…

Naprawdę, stara? Chyba
konfabulujesz.

Na zewnątrz zrobiło się
już całkiem ciemno. W oknie odbijała się jej niebieska twarz
oświetlona blaskiem monitora. Upiła trochę z trzeciej już
szklanki. Nie ma! Dupa. Jeszcze łyk. Dlaczego wtedy nie postawiła
na swoim? Może byłoby prościej, może nie wpakowałaby się w tę
imitację małżeństwa, z której później przez lata nie mogła się
wyplątać i której pozbyła się dopiero dziś. Zamiast rozwódką,
mogła być teraz sytą miłości żoną kochanego mężczyzny i matką
jego dzieci – z pewnością chciałaby mieć kilkoro – z których
najstarsze byłoby dziś już prawie dorosłe. Moje dzieci. Łyk. Niech
to cholera!

Granatowe niebo z jupiterami
stołecznego miasta od dołu przypominało ogromny ekran, ale nic się na
nim nie wyświetlało. Nikt nie puścił zajmującego filmu o tym, że
Iza rusza w wielką podróż ku nowemu życiu i po wielu wspaniałych
przeżyciach odnajduje swoje szczęście w ramionach ukochanego
mężczyzny. Łyk. Nie pojawiła się jej kolorowa historia o tym,
że samodzielność i swoboda zapewniają osobistą satysfakcję oraz
zaspokojenie sekretnych pragnień, ponadto odwracają przeszłość. Nie
pojawiła się także żadna inna historia, łyk, choćby smutna. Wśród
ciemniejących na horyzoncie wieżowców, sterczących w niebo jak
rzadkie zęby w rozwartej paszczy cywilizacyjnego potwora, błyskały
pojedyncze neony nieokreślonej treści. Jak dialogi do niewidocznego
filmu. Ekran był pusty. Czekał. Łyk.

Chciała się oprzeć na
podłokietniku, ale jej ramię zsunęło się po gładkim materiale
i opadła na poduszkę, klnąc furmańskimi słowami marne wykonanie
współczesnych mebli. Zaniosła się szlochem, który niebezpiecznie
przypominał pijackie smarkanie w rękaw. Kręciło się jej w głowie
i odleciała w rejony, w których granica między płaczem a snem jest
płynna – gdzie wszystko jest płynne i nadal płynie w niewiadomym
kierunku, taśmy twoich filmów zlewają się zaś w jeden chaotyczny
scenariusz o wszystkich możliwych rozwiązaniach. Możesz zacząć
i skończyć w dowolnym punkcie. Siadaj i wycinaj swój los
w przypadkowe sekwencje obrazków, po czym je sobie, kurwa, wklej
do różowego albumu z serduszkami i ustaw na półeczce pieprzonej
dębowej komody w pieprzonym pustym salonie, żebyś zawsze miała pod
ręką pieprzoną odpowiedź na pieprzone głupie pytanie. Ech! Do dupy
to wszystko! Łyk.

Nie ma Michała. Nie ma
przeszłości. Co skończone, to skończone.

Zasnęła.

4

Głupi Grela się uśmiechnął. Znowu
szli. Zawsze, kiedy przechodzili, odkładał na chwilę swoje niezwykle
ważne zajęcia, jak segregowanie zebranego złomu albo struganie
świątka z kory, i przypatrywał się trójce z zadowoleniem. Całe
swoje marne życie czekał na nich – i wreszcie się doczekał. Bogowie
wysłuchali jego modłów, choć modlił się w swoim języku, którego
nikt nie rozumiał. Nie umiał rozmawiać z ludźmi. Słuchać ludzi
– owszem, nawet go to czasem ciekawiło, kiedy jednak sam chciał coś
powiedzieć, słowa nie za bardzo mu się układały. Ten i ów udawał,
że słucha, kiwał głową, ale nie odpowiadał, tylko odchodził. Grela
już bardzo dawno zrozumiał, że z jego mówieniem coś jest nie tak,
i przestał się odzywać we wsi – po prostu stał przed ludźmi
i się uśmiechał, a sąsiedzi poklepywali go po plecach i dawali
różne rzeczy, jakby jego uśmiech był prośbą o jałmużnę. Czasem
tylko mówił do siebie, tak jak potrafił. Może dlatego nazywali go
Głupim Grelą. Chodził od domu do domu i na sam jego widok ludzie
już wiedzieli, co zbiera, i sami mu wynosili przed bramę, co tam kto
miał. Grela nie był wybredny jak inni zbieracze – brał wszystko,
choć niektóre rzeczy nie były mu potrzebne, z upływem lat jego
obejście na skraju wsi bardziej przypominało wysypisko śmieci niż
domowe podwórko, ale się tym nie przejmował. Odkąd matuli się
zmarło, żył sam, a przed sobą nie musiał się wstydzić.

Mieszkał na końcu wsi i był
z tego bardzo zadowolony. Miał tutaj spokój – dzieci nie za bardzo
mu dokuczały, dorośli zaś rzadko zaglądali, najwyżej w drodze na
pole. Za to widok na dolinę i skraj lasu miał wspaniały i mógł go
podziwiać zarówno z podwórza, jak i z okna w kuchni. To właśnie
stąd, z ławy w izbie, zwykle patrzył, jak idą.

Teraz także wyszli. Pojawili się
w dolinie przy potoku i równym marszem przeszli grzbietem ku następnej
kępie drzew, pochylając się, jakby usiłowali zniknąć. Grela
uśmiechnął się pod nosem. Nie muszą się chować, on i tak
ich widzi. Więcej nawet: wie, kiedy pójdą. Czuje to i zawsze
w środku jest przygotowany na ich przejście. Widać ich krótko,
zaledwie tyle czasu, ile się idzie przez podwórze do wychodka, ale
jemu wystarczy. Syci oczy i duszę ich widokiem. Przynoszą mu dobrą
nowinę. Cieszą go nadzieją na lepsze czasy, kiedy zgasną łuny po
pożarach tego nędznego i okrutnego świata, który nie chce z nim
rozmawiać.

Na przedzie idzie ten duży
i wysoki, pochylony, jakby tropił ślady. Za nim podąża drugi,
niższy, z plecakiem. Nad nimi leci ptak. Z tyłu słońce zachodzi
za Działy.

Przeszli. Zniknęli w lesie. Głupi
Grela patrzył jeszcze przez chwilę na purpurowe niebo.

– Trójca
Przenajświętsza – wymamrotał. Nie przeżegnał się jednak.

Rozdział drugi Bulaste głowy1

Andrzej Krzycki wrócił do domu późnym
wieczorem. Był zmęczony, głodny i zniechęcony. Załatwianie
formalności z grubasem od quada zajęło kilka godzin i nie
przyniosło właściwie żadnych rezultatów. Po długim i nieprzyjemnym
przesłuchaniu wypuścili go, choć Andrzej miał ochotę przed
zwolnieniem serdecznie nakopać mu do tyłka. Grubas nie tylko niczego
konkretnego nie chciał powiedzieć, ale kpił sobie i śmiał się
prosto w nos. Wołał: „Zimno tu jak w psiarni!” i zanosił się
śmiechem z własnego dowcipu. Przez chwilę Krzycki nawet zaczął
podejrzewać, że facet specjalnie ich prowokuje, żeby wpadli we
wściekłość i coś mu zrobili, wtedy miałby bowiem powód złożyć
zażalenie o przekroczenie uprawnień i tym podobne uchybienia. Dlatego
Krzycki go zwolnił. Nie miał ochoty brudzić sobie rąk bezczelnym
cwaniaczkiem. Poza tym nie mieli przeciwko niemu żadnych zarzutów, nie
było się czego uczepić. Bulasta Głowa musiał to zresztą wiedzieć
– nie przejmował się pogróżkami, a na pytania odpowiadał albo
nie odpowiadał, według kaprysu. Krzycki wydobył z niego tylko tyle,
że poprzedniego dnia zatrzymali się w zajeździe w Tomaszowicach,
gdzie zabalowali do wczesnych godzin porannych, stamtąd zaś, przepici,
ruszyli na wypad czterokołowcami. Po drodze wstąpili do jakiegoś baru,
wypili po dwa piwa – tak przynajmniej utrzymywał grubas – po czym
zabawiali się hałaśliwym przeorywaniem parku narodowego. Krzycki sam
sobie dopowiedział, że przy okazji ostro wkurzali okoliczną ludność
i spacerowiczów, jeżdżąc im pod nosem na pełnym gazie i sypiąc
w oczy pyłem spod kół. Spisał dane i po wymyśleniu jeszcze
kilku fikcyjnych formalności puścił go do domu. „Zjeżdżaj,
palancie!”. Grubas trochę się stawiał, że mają go odwieźć,
ale Lucek poinformował go oficjalnym tonem – w czym był świetny
– że służby porządkowe mają obowiązek odstawić zatrzymanego
tylko tam, skąd został zabrany, mogą go więc zawieźć prosto
do lasu w Karniowicach, jeśliby sobie tego życzył. Z kolei
pojazd uczestniczący w zdarzeniu zostanie zwrócony w stosownym
czasie, po przeprowadzeniu niezbędnych oględzin. O postępach
w prowadzonym dochodzeniu przesłuchiwany zostanie powiadomiony
pocztą tradycyjną. Grubas wyszedł wściekły i trzasnął
drzwiami. Jak to burak. Ewa im później powiedziała, że zanim
poszedł na przystanek, stał długo przed wyjściem i nerwowo się
rozglądał, jakby się zastanawiał, „czy mu z nieba nagle cegła
na łysy łeb nie spadnie” – tak się wyraziła. Przez ulicę
przemykał się chyłkiem jak złodziej. Chyba zadzwonił po taksówkę,
ponieważ zaraz jakaś przyjechała i go zabrała. Ewa mówiła o nim
również na inne pieszczotliwe sposoby, na przykład „tłuste udka
w okularach”.

Andrzej wstał z fotela, na
który opadł zaraz po wejściu do domu, i ciężkim krokiem powlókł
się do lodówki. Jak zwykle w sobotę wieczorem świeciła pustkami
i roztaczała swoje chłodnicze uroki przed resztką mleka w kartonie,
kawałkiem starego, na wpół wyschniętego żółtego sera i odwróconą
butelką ketchupu. W dolnym pojemniku na warzywa turlały się dwa
piwa. Wyjął ser i ketchup, zrobił kanapkę á la
„nastolatek sam w domu” i przełknął z nadzieją, że to
wystarczy. Ponieważ nie wystarczyło, zajrzał do szuflady zamrażarki,
skąd wydobył dwa paluszki rybne. Rozmroził je w mikrofalówce
i zjadł na stojąco, oparty o zlew. Następnie uznał, że taki zestaw
dnia wymaga herbaty, zaparzył więc zieloną w porcelanowym kubku,
ozdobionym czerwonym napisem KUBEK SZEFA i dyndającymi na druciku
plastikowymi piersiami kelnerki – Lucek był zachwycony swoim pomysłem
na prezent – po czym rozsiadł się w salonie.

Sobotni wieczór. Najgorsza pora
z całego tygodnia. Tak zwani normalni ludzie bawią się po knajpach,
chodzą do kina, na koncerty, wyjeżdżają w góry albo na wieś,
odwiedzają rodzinę. Tak zwani normalni ludzie w sobotę wieczorem
robią to, co powinni, czyli odpoczywają i używają. Gdzieś tam,
za solidnymi firankami i zasłonami rzędem oświetlonych okien,
sąsiedzi zażywają wspólnego życia rodzinnego: oglądania telewizji,
radosnego wspólnotowego picia i pieprzenia o niczym. Nie był
w stanie tęsknić za czymś takim, ale czasami budziły się w nim
demony zazdrości. Wyłaziły wtedy z niego jakieś dawne wspomnienia
z dzieciństwa, jak stary, dawno zapomniany film, z którego w głowie
pozostało kilka oderwanych kadrów. Najczęściej migawki były
związane ze świętami, a w rolach głównych – obok matki i ojca
– występowały ulubione zabawki. Przede wszystkim granatowo-biały
samochód policyjny z wielkim kogutem na dachu i otwieranymi
drzwiczkami, wyposażony w sprężynowy napęd i uruchamiany ruchem
ręki. Dostał go pod choinkę i długo nie potrafił się bawić niczym
innym. Dobrze pamiętał miganie niebieskiej lampki na dachu, gdy się
ją przekręciło w odpowiedni sposób. A jeszcze lepiej pamiętał
towarzyszące temu emocje. Policyjny samochodzik służył do pilnowania
porządku i wprowadzania sprawiedliwości. To była najważniejsza rzecz,
znacznie ważniejsza niż oceny w szkole. Na każdą doświadczoną
krzywdę, własną czy kogoś bliskiego, reagował zawsze tak samo –
włączał niebieskie światełko i wzburzony jeździł po podłodze,
dopóki mu nie przeszło. Kto wie, czy ten mały samochodzik z białym
dachem i niebieskim kogutem nie zdecydował o całym jego dorosłym
życiu.

Ktoś w mieszkaniu naprzeciw
zapalił nagle światło w ciemnym pokoju i Andrzej gwałtownie
odsunął się od okna, jakby go przyłapano na podglądaniu. Odkąd
zmarła matka, mieszkał sam w starym mieszkaniu przy Starowiślnej
– dosyć ponurym, znajdującym się bowiem wprawdzie od ulicy,
nie zaś w oficynie, ale trochę przygnębiającym, z wejściem
od szczurzastego podwórza. Mieszkanie składało się z wielkiego,
wysokiego salonu, niewiele mniejszej sypialni i sporej kuchni, w której
oprócz wszystkiego tego, co powinno się tam znajdować, mieścił się
jeszcze jadalniany stół z sześcioma krzesłami. Prowadził tutaj
długi przedpokój, zamknięty od strony klatki schodowej ogromnymi
dwuskrzydłowymi drzwiami z judaszem o rozmiarach bulaja. Andrzej
wielokrotnie się zastanawiał, czy nie zamienić mieszkania na
nowy apartament w jednym z tych wypasionych strzeżonych osiedli,
ale na myśl o załatwianiu wszystkich formalności natychmiast mu
się odechciewało. Wszystko tutaj było właściwie w porządku,
czasem tylko przeszkadzała mu niezbyt przyjemna świadomość, że to
mieszkanie pożydowskie. Tak przynajmniej twierdziła matka. Powinien
kiedyś dojść do tego, kim byli ci ludzie. Pan Ludwik może coś
wiedzieć. Ogólnie rzecz biorąc, motywacji do zamiany nie miał:
w nowym mieszkaniu będzie tak samo pusto, tyle że farby na ścianach
będą lepiej pachnieć. Samotnemu wystarczy to, co jest.

Mieszkał sam od śmierci
matki. Poprzednie dwadzieścia pięć lat, czyli od czasu, kiedy ojciec
ich zostawił i poszedł swoją drogą pożądliwego kobieciarza, żyli
w tym mieszkaniu we dwoje, co niewiele różniło się od samotniczego
życia. Matka starała się za wszelką cenę wypełnić w jego życiu
lukę po ojcu, z rozczuleniem więc, choć czasem także z irytacją,
obserwował jej zabiegi w celu zapewnienia mu wszelkich wygód. Wcale
tego nie potrzebował. Z problemem ojca poradził sobie w wieku
dwunastu lat, postanawiając wykreślić go ze swojego życia i nigdy
więcej nie oglądać znienawidzonej twarzy. Kilka razy ojciec dzwonił
do niego, chciał się spotkać, zapraszał do siebie do Warszawy,
ale Andrzej konsekwentnie ignorował te gesty. Jak się zdaje, został
jakimś doradcą w ministerstwie czy sekretarzem stanu, ale wiedzę tę
Andrzej świadomie ograniczał do szczątkowej i upychał w najdalszych
zakamarkach pamięci. Niechęć do ojca rosła z latami, w miarę jak
spostrzegał, że rozpad związku wpływa fatalnie na matkę. Chudła,
pogrążała się w sobie, codziennie nadrabiała przed nim miną,
cierpiąc w środku okropnie, aż wreszcie poddała się i uległa
rakowi, który zabił ją w ciągu kilku miesięcy. Była jedyną
kobietą w jego życiu, którą naprawdę kochał. Wszystkie jego
sympatie, kochanki i narzeczone nie wytrzymywały z nią konkurencji
nie dlatego, że przegrywały, ale dlatego, że w ogóle ich nawet
z nią nie porównywał. To był inny file.

Włączył telewizor i natychmiast
zirytował się na siebie za ten pomysł. Reklamy, tańce na lodzie,
bardzo śmieszne kabarety odgrywane przez bardzo śmiesznie ubranych
ludzi, znowu tańce, znowu reklamy, niezwykle dowcipne dialogi na
pufach w studiu, hollywoodzka strzelanina sprzed piętnastu lat,
reklamy, teleturnieje, reklamy, reklamy… Igrzyska nagabywaczy
i stręczycieli. Wyłączył i natychmiast zapadła przyjemna
cisza. Miał wielką ochotę zapalić papierosa, ale po pierwsze, od
trzech tygodni się powstrzymywał z nadzieją, że tym razem uda mu się
całkiem rzucić palenie, po drugie, w domu nie było papierosów. Sam
oddał ostatnią paczkę Ewie, która paliła jak smok, w ogóle się
tym nie przejmując.

Włożył do odtwarzacza stary
album Tangerine Dream i wyciągnął się na sofie z rękami pod
głową. Zmęczenie przyjemnie rozlewało się po całym ciele jak
środek uśmierzający. Chciało mu się spać – myśli sennie
snuły się z głowy jak niewidoczne dymki. Ten dzisiejszy wypadek
rzeczywiście był jakiś dziwny. Gość spadł w przepaść dokładnie
w jedynym miejscu, gdzie to było możliwe. Cała trasa w parku, po
którym dwaj troglodyci jeździli quadami przez prawie trzy godziny,
kryje różne trudne miejsca, stromizny, ostre zjazdy i podjazdy,
ale wysoka pionowa skarpa ze skałami w dole jest tylko jedna. Trzeba
mieć wielkie szczęście – czyli wielkiego pecha – żeby wywrócić
się właśnie tam. Nawet jeśli Bulasta Głowa numer jeden był pijany
i stracił kontrolę nad pojazdem – wskutek utraty kontroli nad
sobą – to i tak był to niesłychany traf. Dwie sekundy z trzech
godzin. Jak trafienie w totolotku. Bulasta Głowa numer dwa twierdził,
że znali tę trasę, jeździli po niej wielokrotnie i doskonale się
orientowali w ukształtowaniu terenu. Ścieżka ma wyraźne koleiny,
wyrobione przez takich jak oni miłośników wypoczynku na łonie natury,
i nie trzeba szczególnej sprawności czy koncentracji, żeby ją
pokonać. Burak albo całkiem stracił przytomność, albo skręcił
nagle, kierując się jakimś odruchem.

Przy odlotowym muzycznym
kawałku malującym świt na bagnach Okefenokee Andrzej wrócił
myślą do gałęzi z kamieniem. Czy można ją było naprężyć
i puścić tak, żeby leciała poziomo, prosto na nadjeżdżającego
mężczyznę? Wówczas jednak ktoś musiałby nie tylko wiedzieć
wcześniej, że ci dwaj tamtędy pojadą, ale przygotować się
odpowiednio, naciągnąć gałąź i trzymać ją w napięciu do
właściwego momentu. Trafić dokładnie między oba pojazdy – dlaczego
w ten drugi? – przewidzieć tor lotu gałęzi, jej zasięg, reakcję
kierowcy. A potem jeszcze zniknąć. Dwoje świadków twierdziło, że
nikogo tam nie widzieli oprócz Bulastej Głowy numer jeden i Bulastej
Głowy numer dwa. Ci sami ludzie – starsze małżeństwo na spacerze
– potwierdzili zresztą, że oba quady jechały głośno, ale niezbyt
szybko. „Tak normalnie” – jak się wyrazili. Widzieli ich dwie,
trzy minuty wcześniej. Jeśli starsi ludzie twierdzili, że jazda była
„normalna”, to znaczy, że faceci na quadach naprawdę nie szaleli. Po
prostu zjechali z góry i pokonywali stosunkowo płaski odcinek przez
las, z zakrętem między skałami. I tam właśnie jeden z nich nagle
skręcił w lewo i poleciał ponad dziesięć metrów w dół, żeby
złamać się wpół i wybić sobie dziurę w czaszce.

Nic się tutaj kupy nie
trzyma. Trzeba dać sobie spokój. Byłoby to najdziwniejsze morderstwo,
o jakim słyszał. Jeśli chce się kogoś zabić, zwykle podąża
się najkrótszą drogą do celu, czasem z urozmaiceniami w formie
zacierania śladów czy zmyślnego ukrywania zwłok. W tej kombinacji
było zbyt dużo niepewnych miejsc, „cienkich drutów” – jak mawiał
dziadek Andrzeja. Może jednak należało przyjrzeć się tej gałęzi
dokładniej? Jurczak mógł mieć rację. Postanowił po niedzieli
wybrać się tam jeszcze raz.

Kiedy płyta się skończyła,
Andrzej wstał, żeby odsłuchać jeszcze coś – „Może
Rubycon?” – ale zrezygnował. Niewypita
herbata wystygła, poszedł więc do kuchni zaparzyć nową. Zamiast
tego sięgnął do lodówki po piwo. Otworzył puszkę, wypił dwa
głębokie, zimne łyki, po czym zawahał się i pochłonął kolejne
dwa, a następnie wylał resztę do zlewu. Po ostatnim wielkim piciu,
rozpoczętym w dniu pogrzebu matki i zakończonym półtora miesiąca
później w szpitalu imienia Babińskiego, nie pozwalał sobie na więcej
niż jedno piwo dziennie, co – według terapeutki – i tak było
za dużo. Tłumaczyła mu jak tępemu dziecku, które zdziera z siebie
bandaże, żeby się podrapać, że jako człowiek uzależniony ma przed
sobą tylko jedną ścieżkę AA: absolutną abstynencję. Na początku
nawet się tym przejął i nie pił w ogóle, ale później stwierdził,
że może wypić jedno piwo. „Piwo to nie alkohol” – jak mawiają
po barach półprzytomni amatorzy tego trunku.

Zastanawiał się nad tym, czy nie
zadzwonić do Marty, ale uznał, że sprawa jest jeszcze zbyt świeża
i lepiej jej nie zaogniać. Awantura była tydzień temu, Marta zaś
miała pamiętliwą i upartą naturę.

Włączył komputer przy biurku
w narożniku salonu, miał bowiem zamiar poszperać po sieci, ale piwo
zaczęło działać, zwłaszcza na oczy. Z klejącymi się powiekami
powlókł się do łazienki, gdzie zdążył tylko włożyć piżamę
i pozbyć tego, co pozostało z przyjemności skosztowania piwa,
po czym dotarł do sypialni i zasnął już chyba w trakcie opadania
na poduszkę.

Dzwonek komórki obudził go
o trzeciej w nocy. Sen zawiódł go do głębokiej studni, z której
niełatwo było się wydostać, kiedy więc w końcu dotarło do niego,
że to telefon, i podniósł rękę, żeby go odebrać, dzwonienie
ustało. Sprawdził wyświetlacz, numer nic mu jednak nie mówił. Uznał,
że pomyłka, ale po krótkiej chwili telefon zadzwonił ponownie. Ktoś
się uparł.

– Proszę? – mruknął głucho,
jakby miał wiadro na głowie.

– Gościu, dajesz tu! Wy, psy,
powinniście kumać te sprawy.

– Jakie sprawy, jakie psy,
o co chodzi? I kto mówi? – Jego świadomość wygrzebywała się
z waty snu.

– Dzisiaj w psiarni
ściemniałeś coś o szczerości. To ci teraz mówię. Zbieraj tyłek
i przyjeżdżaj! Masz okazję się dowiedzieć… o co biega. Ale
sam!

Ostatnie słowa wykrzyczał
szeptem. Do Andrzeja powoli docierało, czyj to głos. Nieźle go
przycisnęło, skoro sam się zgłosił. Na komendzie dał grubasowi numer
swojej komórki, „gdyby sobie coś nagle przypomniał”. Najwyraźniej
sobie przypomniał.

– Gdzie jesteś? – Widocznie
przejście na „ty” było beznadziejnie nieodwracalne.

– Pod mostem
Grunwaldzkim. Podjedź na przystanek od strony Mangghi i czekaj
z otwartymi drzwiami. Tylko ruchy! – Znowu ten szepczący krzyk.

– Coś ci grozi? Dlaczego… –
Andrzej chciał jeszcze zapytać o inne rzeczy, rozmówca się jednak
rozłączył. Wybrał oddzwanianie na ostatni numer, ale coś tylko
piknęło i aseptyczny kobiecy głos poinformował go, że połączenie
nie może być zrealizowane. Odłożył komórkę na szafkę i leżał
z otwartymi oczami. Cholerny palant! Miał okazję gadać przez
kilka godzin, to wolał zgrywać ważniaka. A teraz budzi go w nocy
i zawraca dupę. Usiłował zasnąć i dostać się z powrotem do
swojej studni, ale oczywiście nie było o tym mowy. Rozważał, czy
to nie podstęp. Może chcą go zwabić i wykończyć. Albo wymusić
informacje. Tylko jakie i po co?

Powinien przekazać sprawę
dyżurnym na komendzie – niech oni jadą i rozpoznają, co się
dzieje. Jemu właściwie nawet nie wolno interweniować. Jest sam
i po służbie. Już miał dzwonić na Szeroką, ale ręka zawisła mu
w pół drogi do szafki. Nie. Jeśli z ulicy Dietla wyjedzie radiowóz
na sygnale, a chłopcy lubią nocą robić krakowianom pobudkę,
przepłoszą tylko tych, którzy tam są. Zwykle tak to wygląda, dlatego
lubił działać na własną rękę. Bulasta Głowa numer dwa wyraźnie
zakazał mu informować kogokolwiek i przyjechać samemu. Cholernie
chciał się dowiedzieć, „o co biega”. Drażniła go tylko myśl,
że ten łysy burak dyktuje mu warunki szczerości.