Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Ludzkie klepisko. Historie z Pogranicza: Białorusi, Litwy i Polski

Ludzkie klepisko. Historie z Pogranicza: Białorusi, Litwy i Polski

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-955844-5-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Ludzkie klepisko. Historie z Pogranicza: Białorusi, Litwy i Polski

Czytam Sawickiego i znów wraca do mnie ten dziwny proces, jakim jest poznawanie Białorusi. O ile Ghana, Meksyk, czy wulkaniczna wyspa Stromboli są miejscami, do których można po prostu jechać, Białoruś jest przypadkiem odmiennym. Nie jest to miejsce geograficzne ani czyste wyobrażenie. Zajmuje przestrzeń, którą można przemierzyć, ale – w przeciwieństwie do innych krain – nie rozciąga się wzdłuż, lecz pomiędzy ludźmi, w głąb historii. A przede wszystkim – w głąb serca. Być na Białorusi

to nie tyle jechać gdzieś, ale bardziej – odnaleźć ją w sobie. Wtedy ta dziwna kraina, uwolniona od banalnych wytycznych geograficznych, zaczyna mówić czystym językiem ludzkich losów.

Mateusz Marczewski, reporter, autor, m.in. Kolistych jezior Białorusi

 

Lodzia, moja babcia ze strony ojca, była z Pogranicza. Przed wojną pobierała nauki w trzech kresowych miastach, w Grodnie, Wilnie i w Suwałkach, a po wojnie okazało się, że to trzy odrębne państwa. Dziadek Piotr był także z Pogranicza. Przyjechał „za babcią” na Augustowszczyznę z Sonicz, z Polski do Polski. Zanim się zorientowali, okazało się, że Sonicze to Białoruś. Dziadka Piotra nie znałem. Zmarł, gdy mój ojciec miał trzy lata. Znałem za to mit dziadka Piotra, który w skrócie można ująć tak: gdyby żył, wszystko byłoby inaczej… Jak to na Wschodzie, wszystko byłoby inaczej, gdyby…

A dlaczego Państwu tym głowę zawracam? Bo Ludzkie klepisko Marcina Sawickiego, to opowieść, jaką sam powinienem był napisać... Powinienem był pojechać do tych Sonicz... Dlaczego tego nie zrobiłem? Bałem się zburzyć mit, a mit na Wschodzie to świętość. Wszyscy tu żyją mitem (Polski od morza do morza, Wielkiego Księstwa Litewskiego) lub w micie. Bo co by było, gdyby okazało się, że dziadek Piotr nie mówił w „tutejszym”, że był „tylko” Polakiem, a nie mieszańcem, kundlem z Pogranicza? Czym bym karmił swoją wyobraźnię i na czym budowałbym tożsamość? Bo dla mnie „Polak” to za mało...

A Sawicki się nie bał... Wsiadł, cholera, i pojechał na to Pogranicze, śladem swoich dziadków i pradziadków... I przywiózł stamtąd przepiękną opowieść o kundlach z Pogranicza, o ludziach, którzy za jednego życia byli obywatelami kilku państw, nie ruszając z miejsca, których traktowano jak bezpańskie psy, i do których wszyscy mieli pretensje, że są stąd, są „tutejsi”... Ludzkie klepisko to opowieść odpamiętana, utkana z odprysków pamięci, a opisane losy kilku rodzin to metafora losu, jaki stał się udziałem wszystkich tych, którzy – nie z własnej przecież winy czy zasługi – żyli na obrzeżach, a nie w środku...

Piotr Brysacz, dziennikarz, dyrektor artystyczny festiwalu literackiego Patrząc na Wschód

 

INFORMACJA O AUTORZE

Marcin Sawicki (ur. w 1978 r. w Głogowie) – historyk i nauczyciel z doświadczeniem akademickim oraz licealnym. Obronił pracę doktorską z zakresu historii kultury, dotyczącą mentalności nowożytnych elit ziem białoruskich. Autor artykułów naukowych, opublikowanych w takich czasopismach jak „Acta Universitatis Wratislaviensis”, „Nasza Przeszłość”, „Wschodni Rocznik Humanistyczny” czy „Białoruskie Zeszyty Historyczne”. Od czasów studenckich podróżuje regularnie po krajach dawnego Związku Radzieckiego. Mieszka w Świętej Katarzynie koło Wrocławia. Autor książek reporterskich, m.in.: Pestki winorośli i trzy jabłka. Reportaże z podróży do Gruzji i Armenii (2014) oraz Morze światła. Opowieści tadżyckie (2015).

 

FRAGMENT KSIĄŻKI

„Tych najstarszych mieszkańców wioski – same staruszki spędzające zimy u krewnych w miastach – można policzyć na palcach jednej ręki. Pozostało ich wśród żywych tyle, co przypadkowo niewytłuczonych kłosów po wielkiej młócce na glinianym klepisku – takim, jakie zastać można było w tej części świata przy każdym obejściu. Miejscowi wioskoucy, mężczyźni i kobiety, umierali przedwcześnie, tłuczeni na oślep, na odlew i bez opamiętania bijakiem kolejnych wojen, rewolucji, kolektywizacji, pożarów i zwyczajnej mużyckiej nędzy. Nie oszczędzono im żadnej zimy na tym ludzkim klepisku. Jakby skazani na odwieczną poniewierkę, cierpieli na swoje mużyckie hore – wieczną mękę, los tak bolesny i dotkliwy, że nie dało się tego wszystkiego zagłuszyć nawet pędzoną na potęgę po lasach gorzałą.

Mimo wszystko, sponiewierani przez ciężkie życie ludzie, zostawali na swoich klepiskach. Po części pewnie z przyzwyczajenia, po części z przymusu lub sentymentu do ziemi, zapewne przeświadczeni o nieuchronności losu. Nieliczni wyjeżdżali, by szukać lepszego życia w dalekim świecie, próbując wymknąć się z łap hore. Jednak długaśne dzierżaki cepów podążały w ślad za nimi i młóciły, nadal ich młóciły – tak jakby przekleństwo losu zrodzonego na tej ziemi zabierali ze sobą, jakby od tutejszego hore nie sposób było się uwolnić…”.

Polecane książki

Agata Ludera-Ruszel doktor nauk prawnych z zakresu prawa pracy, adiunkt w Zakładzie Prawa Cywilnego i Prawa Rzymskiego na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Rzeszowskiego; asystent sędziego w Sądzie Apelacyjnym w Rzeszowie. Jest członkiem stowarzyszenia prawa pracy i zabezpieczenia społec...
Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition. Pełna humoru powieść przygodowa nosząca tytuł „Przygody brygadiera Gerarda” po raz pierwszy została opublikowana w roku 1902. Powieść ta opowiada o przygodach żołnierza, który służył pod Napoleonem, ...
Tym razem przeniesiemy się w świat bohaterów ulubionych książek. Z kolorowych kółek wyczarujemy postaci krasnoludków, czarownicy, królewny Śnieżki, Małej Syrenki, Pippi Langstrump, a nawet Harry’ego Pottera! Technika origami płaskie z koła polega na odpowiednim składaniu kolorowych kół i modelow...
  Naukowcy, twórcy, politycy – ich sława przemija szybciej niż może się to wydawać. Już po raz trzeci zapraszamy na spotkanie z zapomnianymi, a ważnymi postaciami z dziejów II Rzeczpospolitej. Paweł Rzewuski przedstawia postaci, bez których dwudziestolecie wyglądałob...
Lily bardzo pragnęła miłości, chciała wyjść za mąż i mieć dzieci. Niestety, zakochała się w mężczyźnie, którego interesowały wyłącznie przelotne znajomości. Może i by się zgodziła ciągnąć szalony i niezobowiązujący związek, gdyby nie to, że zaszła w ciążę. Uznała, że łatwiej będzie z Dani...
Bestsellerowa autorka serii Żniwiarz ​zabierze cię w nową podróż pełną demonów i mrocznych niespodzianek. Hubert budzi się w ciemnym i zamkniętym pokoju, ubrany w starą koszulę i poprzecierane dżinsy. Zamiast w Paryżu, znajduje się teraz sto kilometrów od morza… w Polsce. Dodatkowo, jest ranny i wyg...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Marcin Sawicki

ROZDZIAŁ I

Tutejsi

Baba Wala

Usiadła na koślawym zydelku, w kuchennym kącie chaty, pomiędzy skromnym
kredensem z pilśniowej płyty a stołem nakrytym ceratą. Kuchnia,
oddzielona zasłoną od sypialni z solidnym, glinianym piecem, pachniała
kurzem, ludzką starością i wiekowym drewnem. Drobna, pomarszczona i przygarbiona kobiecina siedziała sztywno, nieco spięta. Strażniczka
pamięci. Opuściła ramiona, dłonie złożyła jak do modlitwy.

Stryjeczna babcia Wala. Druga żona mojego, nieżyjącego już, stryjecznego
dziadka Krzysztofa, czy raczej – po wioskowemu mówiąc, w prostej,
mużyckiej mowie – Krzystusia.

Minęła połowa 2015 roku. Jeszcze parę lat temu nie wiedzieliśmy nawet o swoim istnieniu. Babcia, czyli – jak tu, na dawnej Nowogródczyźnie,
powiadają – baba Wala przypominała pochylony, uwiędły i niepozorny pień
suchej, zwiotczałej wierzby. Ludzie na tym zapadłym skraju rozległej
Puszczy Nalibockiej, obcując całe życie z lasem, jakby z wiekiem coraz
bardziej upodobniali się do starych, zmurszałych drzew. Może to tylko
efekt pracy ponad siły? Albo pewnej wspólnoty cierpienia roślin i ludzi?
A może to jedynie zwyczajna starość upodabnia nas wszystkich do naszych
bliskich krewnych, drzew? Po prostu w pobliżu rozległych borów Puszczy
Nalibockiej łatwiej dostrzec to podobieństwo roślin do ludzi.

Kraina łatwopalna

„Lasu jest więcej w parafii trabskiej aniżeli otwartego pola” – pisał
jej proboszcz, Andrzej Rodkiewicz. Pod tym pochodzącym z czasów
późnostanisławowskich opisem rodzinnych stron baby Wali mógłby spokojnie
podpisać się także Tadeusz Łopalewski, autor wydanego w międzywojniu
przewodnika Między Niemnem a Dźwiną. Ziemia wileńska i nowogródzka, po
ówczesnej Polsce północno–wschodniej. „Pień drzewa leśnego i snop zboża
oto zasadnicze elementy, z których składa się obraz plastyczny wsi ziemi
wileńskiej i nowogródzkiej” – pisze Łopalewski, bo faktycznie: niemal
cała Nowogródczyzna, nieważne jaka, przedwojenna, przedrewolucyjna,
przedrozbiorowa, czy też przedpotopowa, była wycięta z lasu.

Chaty i gumna z drewnianych, surowych i poczerniałych bierwion, których
nie barwiono na kolorowo jak dziś. Obrosłe zielonkawymi kożuchami
porostów dwory, zaścianki, kościoły, cerkwie, synagogi oraz meczety.
Pachnące sosną i olszyną miasteczka i sztetle. Drewniane krzyże,
katolickie i prawosławne, na mogiłkach i rozstajach dróg. Dzieci w polu
podczas żniw zostawiano w kołyskach podwieszanych na ułożonych w stożek
gałęziach. Do pracy służył drewniany pług i brona pleciona z leszczyny.
Od drewnianego trzonka kosy lub sierpa puchły i łupały zmęczone dłonie,
kiedy ciało odpoczywało w nocy na drewnianym łóżku. Wreszcie
znieruchomiałe na amen ciała oddawano ziemi w pachnącej lasem trumnie.

Drewniana kraina, Nowogródczyzna. Drewniana, a więc łatwopalna. Krucha.

Niekończąca się podróż

Gierduszki, rodzinną wieś dziadka Władka, znałem tylko z zasłyszanych we
wczesnym dzieciństwie opowieści. Ich istnienie było dla mnie jak
fragment rodzinnej baśni, że kiedyś, coś, ktoś, za górami, za lasami…
Trudno było uwierzyć, że miejscowość istnieje naprawdę. Poza tym, wśród
żywych nie było już krewnych, którzy mogliby swoimi opowieściami nadać
Gierduszkom cechy miejsca nie tyle wyobrażonego, co realnego: z domami,
dymiącymi kominami, rozjeżdżoną ulicą, błotnistymi polami i swoim
miejscem na mapie.

Mimo że na Białorusi od czasów studiów bywałem często, mam tam
przyjaciół i znajomych, długo nie przyszło mi do głowy, aby poszukać
tych realnych Gierduszek. Po części może z obawy przed rozczarowaniem,
żeby nie niszczyć sielskiego obrazu kresowej krainy z dzieciństwa.
Poznałem wielu potomków repatriantów z różnych stron świata, naiwnie
wierzących w istnienie utraconej arkadii, pilnie jak oka w głowie
strzegących tego wyobrażenia przed zbrukaniem.

Jednakże ciekawość, ta nieodrodna matka czynów bezużytecznych, przez
lata wykonała swoją krecią robotę. Drążyła mnie uparcie od środka i swoje osiągnęła. Postanowiłem pojechać i sprawdzić te Gierduszki. Po
prostu musiałem…

Wiedziałem, że będzie to podróż nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie.
I że, przy całej swej pazerności na kolekcjonowanie cudzych wspomnień,
nie dowiem się wiele. Najpewniej odnajdę jakieś porozrzucane okruszyny
pamięci, które będę musiał sobie jako tako poskładać, jak porozrzucane
po kątach, niekompletne puzzle. Aby odzyskać część swojej rodzinnej
przeszłości, będę ją musiał ułożyć z jakichś małych wycinków, własnych
domysłów i cudzych dopowiedzeń.

Wyjeżdżałem do Gierduszek, aby usłyszeć opowieści, które być może dla
moich uszu przeznaczono, ale wielka historia tak koszmarnie rzeczy
pogmatwała, że nie dane było mi ich usłyszeć.

Ta podróż zaczęła się znacznie wcześniej niż samo przekroczenie granicy
polsko–białoruskiej w 2015 roku. Potrzebowała dużo czasu, aby dojrzeć we
mnie, a to też ważna, czasami chyba nawet najbardziej istotna część
drogi. Później rozjechała się na boki, rozbiła na etapy i najwyraźniej
wcale nie zamierza się skończyć. Rozgrywa się czasami w rzeczywistości,
częściej zaś w wyobraźni, gdy siadam do pisania. Chociaż zdarza się i tak, że ta podróż nachodzi mnie znienacka, gdzieś na spacerze w parku
lub przy kolacji, zwabiona jakimś widokiem, zapachem czy smakiem.

Tak to bywa, że podróż nie kończy się raptownie, jakby ucięta tasakiem,
wraz z powrotem do domu. Chciałbym wierzyć, że ta wyprawa nie skończy
się jeszcze długo. Jeśli, rzecz jasna, znajdzie się jeszcze ktoś, kto ją
podejmie, kiedy ja nie będę już w stanie jej kontynuować. Wtedy
przeistoczyć się może w naprawdę długą wyprawę, jeśli w podróż zechcą
się udać ci, którzy po mnie zostaną… Tak mi się marzy…

Boruńskie cuda

2015 rok, jego druga, letnia odsłona.

Na mapie samochodowej niby wszystko się zgadzało. Blisko siebie
odnalazłem miejscowości, których nazwy przewijały się w zasłyszanych
przed laty opowieściach: Juraciszki, Ejgirdy, Tokarzyszki. Gierduszek
wprawdzie na mapie nie było, ale to jeszcze wcale nie oznaczało, że nie
istniały.

Po drodze zatrzymałem się w Borunach, szacownym katolickim sanktuarium,
niegdyś słynącym cudami na całą okolicę. Odludny to skrawek
północno-zachodniej Białorusi, znaczony miasteczkami przypominającymi
przerośnięte wsie oraz wioskami, których istnienia można się już tylko
domyślać po piołunach porastających dawne ludzkie siedliska. Aż trudno
uwierzyć, że stąd na wyciągnięcie ręki mam dwie ludne i gwarne stolice.
Jadąc autem na północny wschód, po godzinie z hakiem mógłbym szykować
się do spaceru krętymi uliczkami Wilna. A gdybym obrał kierunek
wschodni, to może kwadrans dłużej zajęłaby mi droga ku szerokim
prospektom Mińska. Do Grodna poprowadziłaby mnie dostojna rzeka Niemen.
Czując jej bliskość po swojej lewej stronie i pod warunkiem, że nie
dałbym się skusić lesistym brzegom, do stolicy Grodzieńszczyzny
dotarłbym po jakichś trzech godzinach jazdy.

Tymczasem, zamiast gwaru miast, trafiło mi się w Borunach zacisze
prowincji. Prawdziwa głubinka, jak powiadają miejscowi. Koło kościoła
nie pętał się nawet pies z kulawą nogą. Pomimo odnowionej fasady
świątyni, czuło się wyraźnie, że najlepsze czasy Boruny mają już dawno
za sobą.

– Nie wiadomo, czy te Gierduszki jeszcze stoją… – mówił zagadnięty
przeze mnie Lucjan Dąbrowski, Polak, salezjanin, od lat z troską
zajmujący się miejscową parafią. – Jeśli tak, to za kilka lat może nic
już nie zostać. Na dzisiejszej zachodniej Białorusi, na
Grodzieńszczyźnie i w ogóle w całym kraju, znikają całe wsie. Nawet ślad
po nich nie pozostaje. Młodzi wyjeżdżają do miasta, a kiedy starzy
gospodarze umierają, dom zaraz znika. Rodzina albo sąsiedzi wyniosą
wszystko, co może się jeszcze przydać bądź ma jakąkolwiek wartość.
Ściany rozbiorą na deski albo na opał. Był dom, nie ma domu. Była wieś,
nie ma wsi, ot tak…

Kiedy żegnałem się z księdzem Dąbrowskim, zapytałem, czy za sprawą
tutejszego wizerunku Matki Boskiej w Borunach zdarzają się jeszcze cuda.

Proboszcz zawahał się, nie spodziewając się takiego pytania. Wreszcie,
po chwili zastanowienia, powiedział: – Tylko raz, no, góra dwa razy. Na
samym początku pracy duszpasterskiej dostałem zawału. Lekarze bezradnie
rozkładali ręce. Mówili, że jeśli chodzi o mój przypadek, to możliwości
medycyny się skończyły i radzili modlić się i zawierzyć Bogu. Wierzę, że
ocalałem jedynie dzięki modlitwie i wstawiennictwu Matki Boskiej
Boruńskiej.

Za drugim razem Matka Boska ocaliła nie życie, lecz duszę… Pewnego dnia
spowiadałem wiernych w jakiejś odległej od Borun wiosce. Na pytanie, czy
to już wszyscy, pokiwali głowami twierdząco. Ale coś mnie tknęło,
spojrzałem na nich i zauważyłem staruszka, który na pewno się nie
spowiadał. Dlaczego kłamał, nie wiem… Zamieniłem z nim po cichu kilka
słów i dziadek się wyspowiadał. Po kilku dniach przyszła do mnie na
plebanię jego żona, podziękować, bo okazało się, że on na drugi dzień po
tej spowiedzi zmarł, a ona była mi dozgonnie wdzięczna, że nakłoniłem
go, by pojednał się z Bogiem. Powiedziałem jej to, co Panu teraz mówię:
by Matce Boskiej Boruńskiej dziękowała…

Mogiłki

Juraciszki miały spore szanse pozostać na wieki wieków zapadłą dziurą,
jaką w istocie były, dopóki władze carskie nie powzięły szlachetnego
zamysłu, aby wybudować tu stację kolei żelaznej. Zadecydowało o tym na
pewno dogodne położenie: miasteczko przecinał starodawny trakt na Mińsk,
prowadzący od Lidy, poprzez Wiszniew, na Wołożyn, a stamtąd dalej na
wschód, hen, po same kremlowskie baszty Moskwy. Dzisiaj to skromna,
całkiem niepozorna droga, ot, zwyczajna dwupasmówka, spinająca dwie
części Europy.

Zaściankowość nigdy się na dobre z Juraciszek nie wyniosła, jednak w niespełna półtoratysięcznym obecnie miasteczku oraz w okolicznych wsiach
ludzie umierają na tyle regularnie, że mieścina, niczym metropolia
jakaś, doczekała się aż trzech cmentarzy: starego, zapuszczonego,
zrujnowanego i dawno już nieczynnego oraz dwóch nowszych: katolickiego
oraz prawosławnego. Prawosławnych od „Polaków”, czyli od – jak zwą tu –
katolików, oddziela jedynie senna asfaltowa szosa, którą w niespełna
kwadrans dojechać można do Łazdun, przedwojennej parafii, do której
należały były Gierduszki, zanim na samym przedprożu drugiej wojny
światowej nie wybudowano porządnie murowanej świątyni katolickiej w Juraciszkach. Na obu nekropoliach spotkać można te same nazwiska, tyle
że u katolików pisane zwykle łacinką i łamaną polszczyzną, a u prawosławnych cyrylicą.

Na cmentarzu katolickim, w jego starszej części, wśród smukłych sosen,
odnajduję skromny nagrobek, kolejne niezbite świadectwo, że były kiedyś
jakieś Gierduszki (a to daje nadzieję, że może wciąż istnieją!), a w nich pomieszkiwał wąsaty, rosły i wysmukły pradziadek Władysław. Na
skromnym nagrobnym obelisku napisano rosyjską czcionką: „Władimir
Sawicki 1882–1939”, ale nie ma wątpliwości, że chodzi właśnie o niego.
Władysław to imię z chrztu, ale ludzie wołali po wioskowemu – Wałodzia.
Na mojego dziadka, również Władysława, wołali tak samo.

Ale tego dowiem się dopiero za parę godzin. Od babci Wali, w Gierduszkach, przy skromnym stole nakrytym ceratą i herbacie parzonej z wody prosto ze studni.

Na katolickim cmentarzu dowodów na istnienie Gierduszek jest nawet
więcej. Pod tym samym ascetycznym, naśladującym nieudolnie owal,
obeliskiem, tuż obok dziadka, leży pochowany jego brat, Iwan, czyli po
katolicku, wedle chrztu – Jan. Zmarły w 1966 roku.

Prababkę Agatę, żonę pradziadka Władysława, pochowano kilkanaście metrów
od męża. To dlatego, że przeżyła go o ładnych kilkadziesiąt lat, co nie
powinno aż tak bardzo zaskakiwać. W tej części świata kobiety nader
często przeżywały swoich ślubnych.

Większość dzieci pradziadka Władysława również spoczęła w pobliżu,
chociaż po dwóch stronach drogi, która wyraźnie oddziela zmarłych
katolików od prawosławnych i która zaprowadzi mnie jeszcze kiedyś do
Łazdun. Są tutaj prawie w komplecie: Józuś – Józef, Amelia, Krzystuś –
Krzysztof, Zenek – Zenuś, najmłodszy z nich. Brakuje dziedzica
pradziadowego imienia, mojego dziadka Władka – Wałodzii oraz tego
najmłodszego, Czesia. Nie ma jeszcze jednego dziadkowego syna, którego
imienia nawet nikt nie zapamiętał.

– Szmat ich było! A wszyscy postawni i przystojni – powie później w Gierduszkach mieszkająca tam staruszka, pani Lodzia, wspominając
pradziadowych synów.

Wśród żywych z tamtego pokolenia została tylko baba Wala, druga żona
mojego stryjecznego dziadka Krzystusia.

Jak samotne drzewo wśród wykarczowanego lasu.

Po dwóch latach, kiedy znowu tam przyjadę, nie zastanę już wśród żywych
pani Lodzi, pierwszej osoby, którą spotkałem i zagadnąłem w Gierduszkach.

Tych najstarszych mieszkańców wioski – same staruszki spędzające zimy u krewnych w miastach – można policzyć na palcach jednej ręki. Pozostało
ich wśród żywych tyle, co przypadkowo niewytłuczonych kłosów po wielkiej
młócce na glinianym klepisku – takim, jakie zastać można było w tej
części świata przy każdym obejściu. Miejscowi wioskoucy, mężczyźni i kobiety, umierali przedwcześnie, tłuczeni na oślep, na odlew i bez
opamiętania bijakiem kolejnych wojen, rewolucji, kolektywizacji, pożarów
i zwyczajnej mużyckiej nędzy. Nie oszczędzono im żadnej zimy na tym
ludzkim klepisku. Jakby skazani na odwieczną poniewierkę, cierpieli na
swoje mużyckie hore – wieczną mękę, los tak bolesny i dotkliwy, że nie
dało się tego wszystkiego zagłuszyć nawet pędzoną na potęgę po lasach
gorzałą.

Mimo wszystko, sponiewierani przez ciężkie życie ludzie, zostawali na
swoich klepiskach. Po części pewnie z przyzwyczajenia, po części z przymusu lub sentymentu do ziemi, zapewne przeświadczeni o nieuchronności losu. Niektórzy wyjeżdżali, by szukać lepszego życia w dalekim świecie, próbując wymknąć się z łap hore. Jednak długaśne
dzierżaki cepów podążały w ślad za nimi i młóciły, nadal ich młóciły –
tak jakby przekleństwo losu zrodzonego na tej ziemi zabierali ze sobą,
jakby od tutejszego hore nie sposób było się uwolnić…

Pas i słup

Pas 32, słup 42. Pod takim kryptonimem kryje się fragment międzywojennej
mapy taktycznej Polski, wydanej przez Wojskowy Instytut Geograficzny, na
którą naniesiono fragment starodawnego mińskiego duktu na odcinku
Juraciszki – Wiszniew. Droga podąża w kierunku północno-wschodnim,
przebiega niemal idealnie równolegle do linii kolejowej, mija wioski
Tokarzyszki oraz Ejgirdy (Małe i Wielkie). Dopiero za Wiszniewem kolej
bierze raptowny zakręt, zatacza szeroki łuk, zbliża się do szosy i wreszcie się z nią przecina. A dalej zarówno linia kolejowa, jak i droga
dla aut, rzadziej już dzisiaj furmanek, opuszczają słup 32, aby wjechać
na sąsiedni, wołożyński, oznaczony na mapie taktycznej numerem 33.

Pierwsi kartografowie okolic Juraciszek, Ejgird (Małych i Dużych) oraz
Tokarzyszek pojawili się tutaj znacznie wcześniej niż czas między
wojnami, zanim jeszcze na dobre szlachetnie urodzonym przejadły się
podgolone łby, żupany, kontusze oraz pasy słuckie. Pomysł naniesienia na
wielką mapę puszcz i pól, którą tak starannie wykreślono w dwudziestym
stuleciu, pojawił się w XVIII wieku, u schyłku Rzeczypospolitej
szlacheckiej. I jeśli późniejsze przedsięwzięcie kartograficzne miało
służyć celom taktycznym, militarnym, to te wcześniejsze powstawały na
potrzeby administracji kościelnej. Tak się bowiem złożyło, że pionierami
wykorzystywania narzędzi oświeceniowej nauki bywali wówczas w Rzeczypospolitej Obojga Narodów niejednokrotnie przedstawiciele stanu
duchownego.

Ów pomysł przeniesienia względnej płaszczyzny tej części ówczesnego
powiatu oszmiańskiego w województwie wileńskim na płaszczyznę pergaminu
przypisać należy szczególnej wierze oraz pasji ludzi „wieku rozumu”,
dążących do mierzenia, kategoryzowania i nazywania świata w zgodzie z ustaleniami nauk ścisłych. Bezgraniczna wiara w moc tego, co
uporządkowane i skategoryzowane, skłaniała ku optymistycznemu
przekonaniu, że świat opisany, zmierzony i odrysowany staje się
zrozumiały, oswojony i poddany ludzkiej woli.

Inspiracja i wytyczne do podjęcia prac kartograficznych przyszły z samej
góry, bo od prymasa Michała Poniatowskiego, brata króla Stanisława
Augusta Poniatowskiego. Pracom podjętym na terenie powiatu oszmiańskiego
towarzyszyły podobne, prowadzone na obszarze wciąż jeszcze – po bolesnym
pierwszym rozbiorze – rozległej Rzeczypospolitej.

Instrukcje na potrzeby przedsięwzięcia kartograficznego na nieznaną
wcześniej w Rzeczypospolitej skalę dla proboszczów ze swojej diecezji
opracował biskup wileński, Ignacy Massalski. Zadanie lokalnych
duszpasterzy polegało na zebraniu dokładnych informacji dotyczących
charakterystyki poszczególnych parafii. Metodycznie i skrupulatnie
wskazano, o jakiego rodzaju informacje chodzi.

Punktem odniesienia miał być kościół parafialny – centrum lokalnego
uniwersum. W stosunku do świątyni należało określić położenie miast, wsi
oraz majątków ziemskich, wyrażone w milach. Biskupa wileńskiego
interesowały również drogi, które łączyły kościół parafialny z sąsiednimi mikroświatami. Powinnością proboszczów było zlokalizowanie i nazwanie wszelkich osobliwości topografii parafii, takich jak rzeczki,
jeziora i stawy, bagna, błota, a nawet kępy traw. Rzetelny opis miał
ponadto zawierać charakterystykę ukształtowania terenu oraz określenie
stopnia zalesienia. Z jakichś, niezrozumiałych dzisiaj powodów,
pomysłodawców kartograficznego projektu interesowały nawet gatunki
najczęściej występujących lokalnie drzew.

Powstałe w wyniku rzetelnej na ogół pracy duszpasterzy opisy parafii
przesłano na ręce króla Stanisława Augusta Poniatowskiego w 1788 roku.
Akurat zaczynał się Sejm Wielki i ważyły się losy państwa, król nie miał
więc głowy do kartografii. Minęło kilka lat, z przypudrowanych
królewskich loków spadła korona, a planowana mapa nigdy nie powstała.
Świat, który chciano odwzorować, bezpowrotnie zniknął. Czas nie
oszczędził również materiału zgromadzonego przez oświeceniowych
proboszczów. Po trzecim rozbiorze archiwalia trafiły do Rosji, pod
klucz, wraz z innymi zbiorami ostatniego króla Polski, Stanisława
Augusta Poniatowskiego. Niepodległa Rzeczpospolita skutecznie upomniała
się o te materiały w okresie międzywojennym, jednak spora część
odzyskanych opisów parafii spłonęła w powstaniu warszawskim.

Szczęśliwie kopia pisanej staranną polszczyzną relacji proboszcza,
kanonika inflanckiego i smoleńskiego, Andrzeja Rodkiewicza z Trab,
zachowała się do dziś. Stworzył on naprawdę rzetelne sprawozdanie.
Nieduży to dokument, zaledwie jedenaście stron, wystarczająco jednak
obszerny, aby widoczna w nim była zarówno znajomość ludzi, jak i osobliwości terenu: lesistego, bagiennego, naznaczonego błękitnymi
wstążkami strumieni i niewielkich rzek, usianego wyrwanymi puszczy
wioskami.

Jak zauważa skrupulatny proboszcz, serce parafii bije na północy:
„Traby, miasteczko, w którym kościół parafialny jest punktem, względem
którego czyni się opisanie całej parafii”. Tam właśnie, nad rzeczką
Klewą, w zaciszu swojej plebanii ksiądz kanonik Andrzej Rodkiewicz
zapisuje enigmatycznie, ale poetycko dziś brzmiące miary długości, aby
określić odległość poszczególnych wsi od trabskiego kościoła. Część z nich w późniejszym czasie podlegać już będzie parafii w Łazdunach:

Bukszty (obecnie Bakszty) – „nad rzeką Berezyną, pod południem zimowym
mil 5 pomiernych” (długość dużej mili litewskiej wynosiła 8240 m).

„Czyczynowsczyzna, Eygirdy, okolica szlachecka, pod wschodem zimowym mil
dwie wielkim”.

„Girduszki, JM pana Juszewskiego, pod wschodem zimowym pół trzeciej mili
wielkich”.

„Juraciszki, JM pana Rodkiewicza, pod południem zimowym mil dwie
pomiernych”.

„Kierwiele, królewszczyzna JM pana Oponowicza, między południem zimowym
i letnim pół trzeciej mili wielkich”.

„Toharzyszki, JM pana Wyrzykowskiego, między południem zimowym i letnim
mil dwie małych”.

Miast brakuje, oprócz stosunkowo odległej Oszmiany oraz Wiszniewa, „pod
wschodem letnim mil trzy wielkim”. Wystarczy jednak, że ksiądz
Rodkiewicz wyjdzie na próg swojego kościoła i zobaczyć może krzyżujące
się drogi na Surwiliszki, Holszany oraz Oszmianę, a dalej prowadzące na
stołeczne, wielkopańskie Wilno.

Ta trasa na wschód, do Wiszniewa, czyli fragment starego traktu
mińskiego, prowadzi od trabskiego kościoła na „wschód letni, polem
otwartym, drogą suchą, piaszczystą”. Jedzie się nią od karczmy do
karczmy, czyli od tej, która należy do starostwa trabskiego, do trudnej
dzisiaj do precyzyjnego zlokalizowania, należącej do dominikanów
oszmiańskich. Ogólnie trasa jest „kamienista, korzenna w borach i górzysta”. Z tą górzystością wychowany pośród litewskich równin
wschodniej Europy ksiądz Rodkiewicz przesadził, bo w rzeczywistości
droga ta jest miejscami co najwyżej pagórkowata. Nie zmienia to faktu,
że pofałdowany, nieugłaskany krajobraz raczej nie sprzyjał podróżnym,
zarówno tym, którzy przemierzali ów trakt pieszo, konno czy kolaską. Z powodu „gór i kamieni”, bez popasu, przejazd z Trab do Wiszniewa
zajmował pięć bitych godzin. Inaczej było zimą: po śniegu, saniami
przejazd można było skrócić do trzech godzin.

Nie mniejszą uwagę niż wioskom, błotom, stawom, młynom i ich
właścicielom ksiądz Rodkiewicz w swoim opisie parafii poświęca drzewom.
Bo z lasu się buduje. I najprawdopodobniej tę wartość użytkową ma on
przede wszystkim na uwadze. Nie ogranicza się zatem do ogólnikowych
stwierdzeń typu „las”, „bór”, czy „puszcza”: „Drzewa do budowli
zdatnego, sosny mniej a więcej jodły, najwięcej zaś osiny, jedliny,
olchy, brzozy i dębiny, szczupły dalej ku Baksztom klon i lipa znajduje
się”. Skupiska drzew proboszcz z Trab traktuje jako niezbywalny, istotny
element krajobrazu. Jakżeby inaczej? Wszak w parafii trabskiej las
„jednym ciągiem idzie prócz pola przy wsiach i w pasiekach wyrobionego”.
Ma się wrażenie, że to las jest tutaj gospodarzem, a człowiek – gościem.

Albo może raczej intruzem.

Przytulisko koniokradów

Jedną z pierwszych wiosek za Juraciszkami, przez którą przebiega droga
do Mińska, są Tokarzyszki. Trudno już dzisiaj powiedzieć, jak długo
istnieje ta, wydarta puszczy i założona na prawym brzegu rzeczki
Prudziec, osada. Wiadomo, że jej właścicielem pod koniec XVII stulecia
został niejaki Kazimierz Łodziata, o którym wiadomo niewiele ponad to,
że pełnił pozornie skromną, aczkolwiek wielce istotną funkcję strażnika
smoleńskiego.

Zadaniem strażników było pilnowanie bezpieczeństwa wschodnich rubieży
Rzeczypospolitej szlacheckiej, sąsiadujących z rosnącą w siłę pod
rządami Romanowów Rosją. Podobno nazwisko właściciela Tokarzyszek
pochodzi od dawnego słowa „ładzić”, czyli łagodzić spory, między ludźmi,
ale i państwami.

Ładzić, zwłaszcza te międzynarodowe, spory pod koniec XVII stulecia
wcale nie było łatwo. Przez Wielkie Księstwo Litewskie przetoczyła się
straszliwa wojna z Moskwą, zwana w białoruskiej historiografii
trzydziestoletnią (1648-1667). Wycofujące się wojska moskiewskie
pozostawiały po sobie kraj doszczętnie zrujnowany. Powiat oszmiański
stracił połowę swoich mieszkańców. Sąsiedni powiat lidzki miał więcej
szczęścia. Wyludnił się „jedynie” w czwartej części. Bezludne wioski
szybko zarastały chaszczami, stanowiącymi forpocztę zbliżającego się
lasu.

Zdaniem Hienadzia Sahanowicza, wybitnego białoruskiego historyka, wojna
trzydziestoletnia zmieniła oblicze i los Białorusi: potrzebowała ona aż
dwóch wieków, aby po kataklizmie, jaki dotknął te ziemie, odbudować swój
potencjał demograficzny. Załamała się nieźle prosperująca gospodarka,
nastąpił upadek rzemiosła. Pozbawieni mieszczaństwa Białorusini, wobec
postępujących procesów polonizacyjnych miejscowej szlachty, stali się
narodem włościańskim. „Uważam, że właśnie do tamtych wydarzeń sięgają
korzenie kryzysu, który dotknął całość białoruskiej kultury” – kończy
tym zdaniem swoją monografię poświęconą tragicznym wypadkom końca XVII
wieku białoruski historyk.

Wielkoksiążęce władze najwyraźniej doceniły wagę odpowiedzialności, jaka
spoczęła na barkach strażnika smoleńskiego Łodziaty, darując mu
olbrzymie połacie ziemi, aż po Wiszniew, łącznie z okolicznymi lasami i rzekami. Fakt, że w dużej mierze opustoszałe i zaniedbane. Z dymem, za
sprawą Moskali, poszły chociażby Juraciszki. Po strażniku spodziewano
się zapewne, że doprowadzi do jako takiej odbudowy potencjału tej części
zbolałego kraju.

Jeśli sądzić po Tokarzyszkach, nadzieje pokładane w Łodziacie
przynajmniej częściowo się spełniły. Okolica pod jego rządami podnosiła
się z popiołów. Wiadomo, że Tokarzyszki zasilały wówczas litewską kasę
podatkami z pięciu „dymów”, na które składało się co najmniej piętnaście
gospodarstw. Do tego dysponowały sporym stawem, pasieką i sadem, a do
dworu prowadziła dostojna lipowa aleja.

Do czasów rozbiorów Tokarzyszki przechodziły z rąk do rąk, aż wreszcie,
jako część majątku Juraciszki, w 1795 roku, stały się siedzibą familii
Rodkiewiczów, szlacheckiej rodziny o tatarskich korzeniach. Pochodzenie
nowych panów nie powinno dziwić: w Iwiu, parędziesiąt minut jazdy autem
od Tokarzyszek, do dzisiaj stoi meczet, a na mazanie, czyli cmentarzu,
oglądać można wiekowe nagrobki potomków najeźdźców z dalekiej Azji.

Jeśli przyjrzeć się nazwiskom chłopów z rodkiewiczowskich wsi i porównać
je z tymi, które pojawiają się na katolickich i prawosławnych mogiłkach
w Juraciszkach oraz wśród żywych mieszkańców, wyraźnie widać ciągłość
pokoleniową. W Tokarzyszkach w początkach XIX wieku mieszkają Sokołowski
i Uszakiewicz, najpewniej przodkowie osób, które pojawią się jeszcze w tej opowieści. W Kirwielach spotkać można Judyckiego oraz Kuleszę
(nazwisko panieńskie baby Wali, która tam się urodziła). W Juraciszkach,
które jeszcze nie zdążyły dorosnąć do rozmiarów miasteczka, pomieszkuje
chłop Sawicki.

Nie ominęła Tokarzyszek potężna fala buntów chłopskich, która przelała
się przez „ziemie zabrane” (zachodnie gubernie Rosji) w związku z ogłoszeniem przez cara reformy rolnej. Imperator nadawał wprawdzie
włościanom wolność osobistą, lecz za nadziały ziemi musieli oni zapłacić
dotychczasowym szlacheckim właścicielom. Cenę ustalono prawdziwie
lichwiarską, bo trzy-czterokrotnie wyższą od rynkowej. Dekret dopuszczał
również utrzymanie przez kilka lat powinności feudalnych, aby dać czas i możliwość przestawienia się gospodarstw ziemiańskich na pracę najemną.

Nic dziwnego, że wśród spragnionego ziemi chłopstwa zawrzało. Na całej
Białorusi, nie tylko w Tokarzyszkach. Do tłumienia mniej więcej co
trzeciego z 379 wystąpień z 1861 roku trzeba było wzywać policję i wojsko.

Po latach trudno orzec, jak doszło do buntu w Tokarzyszkach i w jaki
sposób został on uśmierzony. Wiadomo jedynie, że podobne zajścia objęły
również pozostałe wioski należące wówczas do dóbr rodkiewiczowskich.
Zawrzało w Gierduszkach, Kirwielach, Zubowiczach, Matykowszczyźnie,
prawosławnych Popielnikach i kilku jeszcze innych miejscach, których
próżno już szukać na współczesnych mapach.

Mimo że w późniejszych latach nieco złagodzono twarde warunki
uwłaszczenia chłopów na ziemiach białoruskich, w niewielkim stopniu
przyczyniło się to do poprawy sytuacji materialnej włościan. Strategią
zmierzającą do poprawy ciężkiego bytu stała się emigracja, na ogół
czasowa. Tyle, żeby zarobić na kawałek ziemi, własnej albo chociażby
dzierżawionej.

Szlaki emigrantom przetarli wieczni wędrowcy – zaradni i przedsiębiorczy
Żydzi. W ślad za nimi podążyli dopiero następni: Polacy, Litwini,
Białorusini. Szacunki historyków wskazują, że swoje stopy na
amerykańskiej ziemi przed wybuchem pierwszej wojny światowej postawiło
nawet osiemset tysięcy Białorusinów. Na zachodniej Białorusi trudno by
było znaleźć wciąż istniejącą wieś czy miasteczko, gdzie wśród
mieszkańców nie przetrwałaby pamięć emigracji zarobkowej do Ameryki.

Komu nie w smak było tułać się po obcych morzach i oceanach, udawał się
do prężnie rozwijających się rosyjskich metropolii. Przepełnione, gęsto
zamieszkałe przez ludność żydowską miasteczka zachodniej Białorusi –
Nowogródek, Lida, Oszmiana czy Wołożyn – nie były w stanie wchłonąć
większej liczby mieszkańców. W Petersburgu, Moskwie, Odessie
zamieszkiwało więcej Białorusinów niż w Mińsku. W tym ostatnim jedynie
ciut więcej niż osiem tysięcy dusz, zaś w Petersburgu – grubo ponad
sześćdziesiąt tysięcy.

Emigracja zarobkowa sprawiła, że liczba mieszkańców w Tokarzyszkach
nieco spadła. Pomiędzy 1887 a 1909 rokiem liczba gospodarstw wprawdzie
wzrosła do czterdziestu czterech, to znaczy na tyle, że te nowe dałoby
się policzyć na palcach jednej ręki. Jednocześnie jednak liczba
mieszkańców zmalała o jedenaście osób. Ci, którzy nie wyjechali radzili
sobie jak mogli i umieli. Do mieszkańców Tokarzyszek przylgnęła,
potwierdzona solidarnie przez źródła polskie, jak i rosyjskie, hultajska
sława siedziby koniokradów.

Pewną nadzieję na lepszą przyszłość budziło pojawienie się szerszych
możliwości zdobycia wykształcenia, bo w 1899 roku otwarto we wsi szkołę.
Zwykle jednak chłopi kontentowali się zapewnieniem swoim latoroślom
jedynie elementarnych umiejętności, sprowadzających się do czytania,
pisania i niezbyt skomplikowanego rachowania.

W jednej z tych czterdziestu kilku tokarzyskich chałup, przysadzistych,
omszałych, nie malowanych na krzykliwe kolory, jak te późniejsze,
powojenne, przyszedł na świat Alojzy Uszakiewicz. Urodził się w 1902
roku w rodzinie katolickiej, które we wsi przeważały nad prawosławnymi.
Uszakiewicz dorastał jako sierota: wcześnie, bo w 1905 roku obumarł go
ojciec. Pan Alojzy przeżyje większość chałup ze swojej rodzinnej wsi.
Umrze w 1968 roku.

Syn Alojzego, pan Stanisław, krajoznawca-amator, opisywał dla
regionalnego czasopisma „Ziemia Lidzka” dzieje Tokarzyszek i okolicznych
wiosek, pozbawionych wielkich szans na zainteresowanie ze strony
wielkiej historii, która pas 32, słup 42 taktycznej mapy z czasów
międzywojennych omijała szerokim łukiem.

Panowie szlachta

Ejgirdy, najpierw Wielkie, później Małe, to kolejna większa wioska na
„mińskiej” trasie, na jej odcinku Juraciszki – Wiszniew.

– W Ejgirdach to żyła szlachta – wspominała babcia Wala, a swoim
autorytetem potwierdzał to pan Stanisław Uszakiewicz. W warszawskim
Archiwum Historii Mówionej odnalazłem archiwalne nagrania z udziałem
Uszakiewicza, których dokonano 30 grudnia 2006 roku we wsi
Małejkowszczyzna koło Lidy.

– Jak to było z tą szlachtą? – pytałem latem 2015 roku Witala
Makarewicza, białoruskiego historyka młodszego pokolenia, przystojnego,
śniadego dżentelmena o nieco orientalnej urodzie, odziedziczonej podobno
po tatarskich przodkach. Wital, z którym przyjaźnię się od czasów
studenckich, pracownik naukowy Białoruskiego Państwowego Uniwersytetu,
jest docenianym w środowisku autorem dziesiątek publikacji dotyczących
problemów społecznych dziewiętnastowiecznej Białorusi.

Rozmawiamy w ogrodzie przy jego podmińskim domku, popijając białoruskie
piwo (Wital zżyma się, kiedy ktoś przyniesie rosyjskie) na przemian ze
świeżym sokiem brzozowym.

– W mojej rodzinie mówiło się, że Ejgirdy mają szlacheckie korzenie.
Obok Gierduszek, rodzinnej wsi mojego dziadka, istniały szlacheckie
zaścianki, ale wszystko wskazuje na to, że ich mieszkańcy toczyli
zwyczajne, chłopskie życie – wyjaśniam. – Wymyślili sobie całą tę
szlachecką historię?

– Niekoniecznie – mówi z namysłem Wital, zaciągając się parą z elektronicznego papierosa. Ponad nami na moment zawisła delikatna
chmurka o zapachu owocowym. – Rzecz w tym, że na Białorusi nazywano
szlachtą wielu ludzi, którzy nie mieli na potwierdzenie swojego
szlachectwa żadnych dokumentów. Rodziny magnackie i średnioszlacheckie
za czasów Rzeczypospolitej Obojga Narodów chętnie przyjmowały zdatnych i chętnych do służby wojskowej i urzędniczej. Takich ludzi w ordynacjach
magnackich i na dworach średnioszlacheckich były tysiące. W zamian za
służbę otrzymywali kawałek ziemi. Całą tę społeczność o niejasnym
statusie często określano mianem „szlachty”. Problem pojawił się po
rozbiorach, kiedy nowe carskie władze kategorycznie zabroniły
utrzymywania prywatnych oddziałów zbrojnych. Domagano się także
weryfikacji szlachectwa, bo wcześniej nie istniały żadne oficjalne
spisy. Oczywiście większość drobnej szlachty żadnego potwierdzenia
swojego „szlachectwa” nie miała i mieć nie mogła. Niektórym udało się
sfałszować dokumentację, a reszcie pozostało tylko określać siebie
mianem szlachty i wierzyć mocno w swoje „szlacheckie” pochodzenie oraz w to, że inni także w to uwierzą.

– Ta drobna szlachta wyróżniała się w jakiś sposób spośród reszty
społeczeństwa wiejskiego?

– Trybem życia raczej nie i używanym na co dzień językiem białoruskim
również nie, bowiem zdarzało się, że białoruskim posługiwała się także
„prawdziwa” szlachta. Czynnikiem różnicującym była wiara – szlachta
raczej utożsamiała się z katolicyzmem. Pewne osobliwości funkcjonowały
również w języku. Polszczyzna używana przez drobną szlachtę zwykle
pozostawiała wiele do życzenia, ale posługiwanie się nią uważane było za
element wyższego statusu. Dlatego w rozmowach z bogatszymi sąsiadami
starano się używać polskiego oraz tytułów „waćpan”, „waszeć” albo
„waszmość”. Wtrącano również do mowy ludowej polskie słowa, co czasami
dawało zabawne rezultaty. Aby upodobnić swoją wymowę do polskiej, drobna
szlachta zamieniała białoruskie dźwięki „s” i „r” na szeleszczące „sz” i „rz”. W ten sposób słowo „sól” brzmiało jako „szól”. Pewien folklorysta
przytaczał też anegdotę o tym, jak to drobne szlachcianki starały się
brzmieć bardziej po polsku i dodawały do białoruskich słów samogłoski
nosowe oraz literę „z” do dźwięku „r”. W ten sposób fraza „pies siedzi
na progu” (po białorusku pios sjadzic na paroze) brzmiała „Pięs siędzi
na przogu”… Generalnie jednak trzeba zaznaczyć, że drobnej szlachcie na
Białorusi znacznie bliżej było pod względem stylu i poziomu życia do
„mużyków” niż do „panów”. Tak czy inaczej, zaludniali ten sam drewniany,
jakby prowizoryczny, łatwopalny świat, piszczący biedą jak kościelne i cerkiewne myszy. Nieliczni tylko mieli powód, aby wyżej zadzierać nosy.

Na uboczu

Skręcając w stronę lasu, można z Ejgird dojechać do Gierduszek
niebrukowaną, wyboistą drogą (chociaż krótsza i nieco bardziej wygodna
droga prowadzi od strony Tokarzyszek).

Trzeba wiedzieć, w którym miejscu zakręcać, bo nie ma żadnego
drogowskazu. Jadąc tą drogą po raz pierwszy, w zasadzie zdążyłem się
pogodzić z myślą, że pewnie się spóźniłem i żadnych Gierduszek już nie
ma.

W sklepie spożywczym w Ejgirdach jakaś zadziwiona pytaniem o Gierduszki
kobiecina potwierdza, że owszem, są, istnieją! Za dużym, murowanym,
pomalowanym na niebiesko domem trzeba skręcić w las i jechać parę
kilometrów. Za lasem będzie wysoki, drewniany krzyż. W pobliżu krzyża –
drewniane domy.

– Wot, tam i będą wasze Gierduszki.

Wydawany na przełomie XIX i XX wieku Słownik geograficzny Królestwa
Polskiego i innych krajów słowiańskich wymienia wsie o nazwie
Gierduszki dwukrotnie, w tomie drugim oraz piętnastym. Tak jakby
chodziło o dwie różne miejscowości, chociaż istnienie obu o tak
niecodziennej nazwie, w tak bliskiej odległości od siebie, wydaje się
rzeczą mało prawdopodobną.

Tom drugi słownika sytuuje Gierduszki, folwark i wieś włościańską w powiecie oszmiańskim guberni wileńskiej, nad rzeką Czernicą (czyżby
chodziło o współczesną rzeczkę Prudziec? Trudno dociec…). W folwarku,
wedle danych z 1866 roku, zamieszkiwać miało dwudziestu ośmiu katolików,
zaś we wsi jeszcze dodatkowo sześćdziesięciu, żyjących w sąsiedztwie
trzydziestu czterech prawosławnych. Informacje z tomu XV natomiast nie
pozostawiają wątpliwości, że chodzi w gruncie rzeczy o tę samą
miejscowość: podane jest, że wieś leży w powiecie oszmiańskim, w gminie
Juraciszki, czyli wsi odległej od Gierduszek o dziewięć wiorst. Wedle
lakonicznej informacji słownikowej, w 1865 roku zamieszkiwać tutaj miało
czterdzieści sześć „dusz”.

I to mniej więcej tyle. Zaiste, niewiele jest powodów, aby w Ejgirdach
wziąć zakręt w prawo, w stronę lasu i odwiedzić Gierduszki. A jednak
jadę… Za dużym, murowanym, pomalowanym na kolor nieba przed letnią
burzą, domem skręcam na wyboistą drogę przez las. W połowie drogi, przy
dzikim wysypisku śmieci, ktoś przybił na drzewie reprodukcję jakiegoś
portretu. Dziewiętnastowieczny styl akademicki – mało oryginalny,
przeciętny obraz. Po paru latach w tym samym miejscu ktoś powiesi
pluszowego misia.

Wjeżdżam do wsi. Nad grządką pochyla się staruszka. Później dowiem się,
że ma na imię Lodzia. We wsi mówią baba (babcia) Lodzia, z szacunku dla
starości:

– Babciu, pamiętacie, tutaj mieszkał mój pradziadek, Władek – zagaduję.

– Władek, Władek… Wałodzia! Był, był! Strojny taki, przystojny. Szmat
dzieci u niego było… Usie jany strojnyja–strojnyja byli, jak jon…

Byli. Bo z żywych pozostała tylko baba Wala, do której dotrę za chwilę.
W chustce na głowie, w grubych rajstopach, zakutana w kilka warstw ubrań
mimo letniej pory. Pomyliła mnie z synem swojego brata, który przed laty
wyjechał do Niemiec. Kto mógł się spodziewać przyjazdu Polaka, wnuka
młodszego Wałodzii? Z osób, które mogły jeszcze młodego Wałodzię
pamiętać, pozostały we wsi baba Wala, pani Lodzia oraz głucha Ejgirdowa.
Po paru latach już tylko dwie z nich.

Zawsze można spóźnić się bardziej…

Oszmiańska „Sahara”

Czesław Jankowski, Polak, choć z silnym poczuciem litewskiej odrębności
(na pierwszy rzut ucha brzmi dziwnie, bo tożsamość na Pograniczu to
sprawa dość skomplikowana. Rzecz w tym, że Jankowski, przy całym swoim
przywiązaniu do szlachetczyzny, polskiej kultury i języka, był
jednocześnie propagatorem „krajowej odrębności ziem
litewsko-białoruskich od Królestwa Polskiego”), szlachcic i zatwardziały
konserwatysta, słynął na Wileńszczyźnie jako człowiek rozlicznych
zainteresowań oraz umiejętności. Jak mało kto potrafił fachowo
rozprawiać o literaturze romantycznej, ze szczególnym uwzględnieniem
twórczości Juliusza Słowackiego. Sam również podejmował mniej lub
bardziej udane próby literackie, posługując się sprawnie zarówno
wierszem, jak i prozą. Od czasu do czasu chwytał za pióro w celach
polemicznych, godząc adwersarzy przenikliwą argumentacją, onieśmielając
logiką wywodu, potoczystym stylem, trafną diagnozą, aby wreszcie dobić
ich ostrą puentą.

Pan Czesław Jankowski swój rodzinny powiat oszmiański zdążył na wskroś
prześwietlić krytycznym spojrzeniem rzucanym spod krzaczastych brwi. Na
przełomie XIX i XX stulecia przemierzył tę część ówczesnej guberni
wileńskiej wzdłuż i wszerz, nie omijając obszaru pokrywającego się mniej
więcej z zachodnią częścią przedwojennej mapy – „setki” (pas 32, słup
42).

Cztery części wspomnień Jankowskiego – owoce z podróży po ziemi
oszmiańskiej – stanowią osobliwą mieszankę miłości oraz odrazy.

Podziwiał on swój rodzinny kraj przede wszystkim za czasy dawno i bezpowrotnie już minione: złote czasy Jagiellonów oraz chwały
Rzeczypospolitej szlacheckiej. Za spadkobierców chwalebnej przeszłości
uważał ludzi podobnych sobie, pieczętujących się odziedziczonymi po
przodkach herbami, zatwierdzonych autorytetem nowej, carskiej władzy.
Cała reszta, począwszy od drobnych szlachetków, poprzez żydowskich
dorobkiewiczów, na chłopach kończąc, zasługiwała w jego mniemaniu zwykle
na pogardę, stanowiąc jedynie tło dla tej podróży po „szlacheckiej”
krainie oszmiańskiej.

„Szare tło…” – pisze wprost Czesław Jankowski. Taki sposób myślenia
wileńskiego konserwatysty warunkuje cel i sposób podróżowania. Podąża on
od dworu do dworu. W Łazdunach podziwia świetnie zorganizowane
gospodarstwo ziemiańskie, w Żemłosławiu wytworny dwór o szlachetnych,
klasycystycznych proporcjach. Wszędzie dopytuje o pamiątki przeszłości,
grzebie się w starych pergaminach, zakurzonych zwojach i księgach.
Następnie pracowicie i – na ogół – sumiennie spisuje setki i tysiące
szczegółów genealogicznych, od których nawet zawodowemu historykowi może
zakręcić się w głowie.

Oprócz chwalebnej historii, pana Jankowskiego, malarza-amatora (to
kolejna z rozlicznych pasji autora), potrafią również oczarować
miejscowe, sielskie pejzaże.

Zapuszczając się na bezkresne równiny powiatu oszmiańskiego, przypomina
sobie wileński erudyta cytat z Eneidy Wergiliusza: „Rari nantes in
quirgite vasto” („gdziekolwiek widać ich, jak pływają po bezkresnej
głębinie”). Wówczas okolica jawi mu się jako przepastny ocean naznaczony
wysepkami chłopskich zabudowań, sosnowych borków, krytych gontem
zaścianków otoczonych rozłożystymi lipami. Zamiast szumu fal furkoczą
młyny przypominające kształtem okręty zacumowane pośród złocistych fal
zboża i zieleni łąk.

Innym razem wyobraźnia podsuwa Jankowskiemu skojarzenie z pustynią,
piaszczysto-kamienną „oszmiańską Saharą”, wiecznie złaknioną nawozu,
opornie poddającą się pracy ludzkich rąk. Wtulone w zieleń wioseczki są
jak oazy. Łączą je ze sobą nędzne dróżki znaczone przez przydrożne
krzyże, cenne drogowskazy dla dryfujących pośród tej dziczy i wertepów
podróżnych. Zabłąkane pośród piasku porośniętego kępami jałowca karawany
wzniecają tumany kurzu.

Na podobieństwo fatamorgany domykają ten krajobraz majaczące gdzieś na
horyzoncie łagodne, wszechobecne linie sosnowych borów.

Miłe wrażenia estetyczne mącą jednak posępne myśli: ssabaczył się,
zdaniem Jankowskiego, powiat oszmiański straszliwie za matuszki Rosji,
aż szkoda gadać. Majątki szlacheckie puszczone w dzierżawę i porozkradane. Szlachtę zagrodową w ogóle trudno od włościan odróżnić.
Mowa ich schamiała. Czasami, dla dodania sobie powagi, wtrącą kilka słów
po polsku, czy też raczej takich, które im się polskimi wydają.
Zasiadają ci – pożal się panie Boże! – mości panowie za stołem zimą
okutani w kożuchy, do swojej „kaszy ze Szwedami” (cokolwiek by to miało
znaczyć, bowiem Jankowski ani słowem nie komentuje, z czymże ta kasza
miałaby być), a w dębowych kuferkach chronią rzekome papiery na
szlachectwo.

Przemysł cały trafił w ręce żydowskie. Co to jednak za przemysł… Cały
powiat żyje z lasu. Jeśli zakłady, to głównie tartaki oraz gorzelnie.
Trochę więcej przemysłu to może znajdzie się tylko w Nalibokach albo
Oszmianie, a i tam sprawy mają się niewiele lepiej.

Drogi w haniebnym stanie, ogołocone z przydrożnych brzóz, powycinanych
przez chłopów, żeby na pola cienia nie rzucały. Po tych zapyziałych
traktach i gościńcach na miasteczkowy kiermasz terkoczą się
kałamaszki, proste bryczki na drewnianych kołach, bez resorów, bez
budy od deszczu, zaprzężone w jedną szkapę tak wychudzoną, że żebra
kijem porachować można.

Słynna niegdyś na całą Litwę szkoła boruńska zatrzaśnięta na cztery
spusty, boruński kościół zamieniony na cerkiew, a dawny klasztor
Bazylianów zupełnie opustoszały.

No a chłopi – cała ta mużycka zgraja – to już prawdziwy obraz nędzy i rozpaczy. „Chłopskie narzecze” nadaje się co najwyżej do tego, aby
irytująco zwięźle wyrażać prostackie myśli. Przeróżne lekkoduchy, jak na
ten przykład taki Czeczot czy Dunin-Marcinkowski, spisując mużyckie
przyśpiewki, jedynie dali dowód, że subtelnych myśli w języku
tałatajstwa wyrazić nie sposób. Tutejszy chłop, rzecz jasna, „złośliwy
jak małpa, a ciemny jak tabaka w rogu”. Wódka, rubel, knut – to jedyne
sposoby, aby nad tą hałastrą jako tako zapanować, no a tamci wymuskani
paniczykowie – zamiast walczyć z tą ciemnotą – to biegają po chatach i spisują pioseneczki zasłyszane od bezzębnych bab.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki